Przejdź do zawartości

Nienasycenie/Część pierwsza/Wizyta w pustelni kniazia Bazylego

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Ignacy Witkiewicz
Tytuł Nienasycenie
Podtytuł I. Przebudzenie
Wydawca Dom Książki Polskiej Spółka Akcyjna
Data wyd. 1930
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część pierwsza
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
WIZYTA W PUSTELNI KNIAZIA BAZYLEGO.




Z okien skleconego z bierwion domu biło pomarańczowe łagodne światło naftowych lamp. Dym, pachnący żywicą, kładł się nisko wśród rzadkich sosen i buków. Weszli [Oprócz gospodarza, ubranego w bronzowy habit-szlafrok, był tam jeszcze średniego wieku człowiek z rybiemi oczami i płową bródką: Afanasol Benz vel Bęc, Żyd. Był to wielki logistyk i wielki były bogacz, z którym poznał się kniaź Bazyli jeszcze za czasów, gdy służył w leib-gwardji pawłowskim pułku. Właśnie wspominał sobie kniaź te rozkoszne czasy, gdy jako młodziutki pod-porucznik chodził specjalnym „pawłowskim“ paradnym marszem, machając (o dziwo!) obnażoną szablą, podczas gdy żołnierze trzymali broń jak do ataku. Cała gwardja zazdrościła im tego, jako też grenadjerek: czak z czasów Pawła I-go. Był to okres krótkotrwałej II-ej kontrrewolucji. Dużo potem Benz, straciwszy cały majątek, z rozpaczy oddał się logistyce i w krótkim czasie doszedł do zadziwiających wyników: oto z jednego jedynego aksjomatu, którego nikt prócz niego nie rozumiał, zbudował całkiem nową logikę i w jej terminach określał całą matematykę, sprowadzając wszystkie definicje do kombinacji paru znaczków podstawowych. Zachował jednak pojęcie klasy Russella i mawiał gorzko na ten temat, parafrazując zdanie Poincare’go: „Ce ne sont que les gens declassés, qui ne parlent que de classes et de classes des classes“. Teraz był tylko nauczycielem w słowackiem gimnazjum na polskiej Orawie. Nie były to czasy odpowiednie dla uznania tej miary co Benz genjuszów. Niewiadomo czemu ideje jego w kołach zbliżonych do Syndykatu Zbawienia Narodowego uznano za wytrącające z mechanicznej faszystowskiej równowagi, w dodatku sztucznej. A paszportu zagranicznego odmawiano mu stale.
Kniaź Bazyli Ostrogski, oczywiście były kochanek Iriny Wsiewołodowny Ticonderoga (niedawno nawrócony na polsko-francuski, zdegenerowany pseudo-katolicyzm), dożywał obecnie ostatniego swego „wcielenia“ pierwszej serji jako leśnik w puszczach jej męża.] Przyjęto przybyłych trochę chłodnawo. Znać było, że panowie tamci, zagłębiwszy się we wspomnienia przeszłości, niechętnie wrócili do marnej rzeczywistości obecnej. [A jednak przywykli tak do Polski, że mimo iż tam u nich w Rosji trwał od roku blisko „Biały Teror“, nie mieli ochoty na powrót. A może wstrzymywała ich niepewność nowego systemu i strach przed „ruchomym murem chińskim“, który, według naszych krajowych polityków z przed pół roku, rozbić się miał o tę przeszkodę. A przytem Bazyli, człowiek obecnie lat pięćdziesięciu sześciu, nieoczekiwanie odkrył w sobie polskość. Cóż dziwnego? Ostrogscy byli przecież dawniej polskimi magnatami i katolicyzm był kiedyś ich wiarą. Prawosławnym właściwie nigdy nie był, bo wogóle nie był wierzącym. Teraz spadło na niego objawienie, wskutek książek jakichś szukających na gwałt ratunku francuzów, które przysłała mu na „pustelnię“ Irina Wsiewołodowna. Po tym fakcie dopiero stał się pustelnikiem „en règle“ — dotąd był sobie tylko zwykłym leśnikiem.]
Właśnie kilka godzin temu skończyli obaj panowie dyskusję, w której Afanasol przekonywał księcia o nieistotności jego przemiany. Wspominali też dawni monarchiści o nowej wierze mitycznego jak wizja de Quinceya, malaja Murti Binga, która zaczynała się szerzyć w Rosji, a nawet potrosze i u nas, a podobnej pozornie do teozofji. Doszły ich tu nawet słuchy na tem odludziu. W tem zgadzali się zupełnie, że jest to bzdura, której powodzenie świadczyło o zupełnym upadku intelektu u ogółu Słowian. Na Zachodzie mowy o tem nawet być nie mogło. Panowała tam ogólna tolerancja, połączona z wiarą w odrodzenie ludzkości na tle kompletnego materjalnego dobrobytu. Ale niestety, dobrobyt ma swoje nieprzekraczalne granice i potem co? Jakie miało być to „odrodzenie“ nikt nie wiedział i nie dowie się nigdy, aż po czasy zgaśnięcia słońca. Chyba, że odrodzeniem będziemy nazywali: spokój, brak wszelkiej twórczości z wyjątkiem udoskonaleń technicznych i bydlęcą szczęśliwość po odwaleniu pewnej ilości godzin mechanicznej pracy.
Po pieczeni z dzika i świetnej jałowcówce, rozmowa wróciła do poprzedniego. Afanasol, również twórca nowej matematyki — raczej całego ich systemu w analogji do geometrji — wskutek nieuznania go przez ogół polskich uczonych, zajmujących oficjalne posady, nie był zadowolony ze swego losu. Stanowili razem z Tengierem trójkę doskonałych malkontentów. Bo, mimo całego neo-katolicyzmu, kniaź Bazyli nie miałby nic przeciw powróceniu do niego 40000-cy dziesięcin jego ukraińskich dóbr, z kluczem ostrogskim na czele. Ale nawet w czasie tak zaawansowanej kontrrewolucji, narazie mowy nie mogło być o cofnięciu układów rolnych, szczególniej na Ukrainie. A możeby nawet kniaź nie mógł już powrócić do dawnego życia: zakisł, a następnie zaskorupiał, zankylozował się w swej pustelni, a kobiety, na tle zupełnego niedowładu płciowego, nie istniały dla niego zupełnie. Gdyby mógł przypuszczać Genezyp w jakiej odmianie losów spotka obu tych panów, może znowu zapragnąłby śmierci, ze strachu przed nieludzkiem cierpieniem, jakie go czekało. Tengier mówił:
— ...ja tylko jednej rzeczy nie rozumiem: poco, aby być dobrym, jeśli już muszę nim być, poco muszę również zaraz przyjmować całą tę fantastyczną baliwernję, w którą nie mogłem uwierzyć nawet w dzieciństwie...
Kniaź Bazyli: Bo nie potrafisz być naprawdę dobrym bez tego...
Tengier: Co to znaczy to „naprawdę“. Bezduszny dodatek, mający wyrażać różnicę, istniejącą tylko „na niby“. Znałem ludzi idealnie dobrych, którzy byli zakutymi materjalistami z drugiej pozytywistycznej epoki, która zaczęła się pod koniec dancingowo-sportowej. Dobroć nie jest zresztą moim ideałem. Świadomie nie myślę o niej nigdy jako o problemie. Zostawiam to już zdeklarowanym niedołęgom.
Kniaź Bazyli: Właśnie to myślenie o tem świadome, jest źródłem prawdziwej dobroci, a nie proste niedołęstwo. Dobroć nie może wypływać ze słabości, tylko z potęgi. A co do tych ludzi, to pamiętaj, że nawet dzisiejsi materjaliści są podświadomymi wychowankami całej chrześcijańskiej ery. A zresztą mogą być wyjątki. Nie o wyjątkach jednak mówimy, tylko o ogólnych zasadach. Niewiadomo jakimi byliby oni, gdyby do swoich danych dołączyli jeszcze wiarę. Uczynki dobre bez wiary są jakby nieposklejane, osobne, bezsensowne — nie mają tej wyższej sankcji, która je łączy w całość innego rzędu. Bezkształtna kupa czegoś zawsze jest czemś niższem od pewnej konstrukcji czegoś — systemu tych samych elementów. Czynienie dobrze jedynie dla własnej satysfakcji, a nie na chwałę Boga i całego istnienia i dla wiecznego zbawienia, w którem dopiero cały świat stanie się systemem doskonałości, jest wybrykiem, przeciwnym naturze nawet. I tak mogą postępować ludzie z gruntu źli. Tylko w związku z całością nabierają uczynki dobre wyższego sensu czegoś zorganizowanego, jako funkcja zbiorowej świadomości. — (Genezyp nudził się z siłą kilkudziesięciu mopsów parowych. Coraz dalej odrzucało go od jakichkolwiek pojęciowych ujęć wogóle. Nuda rzeczy niedoskonałych! Ha — gdyby mógł poznać to z tej strony w idealnej interpretacji umysłów najwyższych! Nigdy się to nie stało).
Tengier: Tak samo jak i uczynki złe, przy założeniu, że świat jest zły, że zły być powinien i że w dodatku rządzony jest przez złą potęgę. A ponieważ Leibniz, największy chyba mózg wierzący...
Benz: O ile naprawdę był wierzącym, a nie robił pozorów dla fasonu: dla towarzyskich względów i dworskiej karjery.
Tengier: Czekaj pan: Leibniz nie mógł udowodnić konieczności przyjęcia twierdzenia, że Bóg jest nieskończenie dobry w swej doskonałości. Możliwem jest równie dobrze do przyjęcia, że jest on nieskończenie złośliwy. Ilość zła na świecie, znikomość dobra i bezsilność Zbawienia Chrystusowego wobec zła ziemskiego, czynią możliwemi te przypuszczenia.
Kniaź Bazyli — (niechętnie) —: Nie wolno robić ubliżających Bogu przypuszczeń, tylko wierzyć w to, co jest do wiary podane — oto co jest.
Tengier: (krzyczy zirytowany.) Więc niech pan da nam tę wiarę, zmusi nas do niej! Dlaczego wogóle jest niewiara, czemu wogóle jest zło. Ja wiem co pan powie: że Bóg jest w swych zamiarach nieodgadniony, że jest tajemnicą, przewyższającą umysł człowieka. A ja panu powiem: ja jestem w miarę dobry, na tyle, na ile właśnie ta podświadoma chrześcijańskość i choroba — to trzeba dodać, wypruła mi zwierzęce wnętrzności — chociaż znowu wiem, że pewien procent amoralności stwarza we mnie ta-że sama choroba. Ja mam prawo czegoś użyć do djabła za moje pokręcone kości! A jestem też trochę zły — z goryczy raczej niż z samego zła, z cieszenia się czyjąś krzywdą — i innym nie byłbym dla żadnej wyższej, według pana, idei. Byłbym może lepszym, to jest: starałbym się nim zostać, gdybym wiedział, że przez to będę jeszcze lepiej komponował. Ale i tego nie wiem czyby jakakolwiek zewnętrzna siła mogła zmienić moje wewnętrzne dyspozycje. — (Bazyli milczał „Tak — wiara jest czemś, czego rozumem zaszczepić nie można. Ileż razy sam myślałem tak, jak on, a jednak teraz, rozumiejąc jego nędzną djalektykę, wiem, że jest inaczej. Czemuż nie mogę moich uczuć przepompować mu razem z krwią w żyły? Wtedy mógłby uwierzyć bez intelektualnego upadku, którego się tak obawia“.)
Benz: I to ci powiem, Bazylu, że dla żadnego lepszego samopoczucia nie mógłbym się wyrzec moich przekonań, chyba, że stanie się coś strasznego z moim mózgiem i ja zgłupieję nagle, nieznacznie dla mnie samego. I ja byłem o włos od wiary kiedyś, kiedy logika moja zanieczyszczona była ontologją. Teraz wierzę tylko w znaczki i regułę dla operowania temi znaczkami — wszystko inne jest kontyngencją, o której nie warto gadać.
Kniaź Bazyli: Tak — ty znalazłeś punkt wyższości ponad wszystkiem. — (Zwracając się do tamtych:) — Jemu się zdaje, że on wymknął się istnieniu i jego moralnym prawom. Uciekł w znaczki bez treści i to daje mu tę absolutną pewność, mimo, że krajowi logicy nie uznają go zupełnie, a zagranicą jeden tylko jakiś warjat...
Benz: Lightburgh — największy umysł świata. Och, panie Bazyli: jakże nisko upadliście umysłowo z tą całą waszą wiarą...
Kniaź Bazyli: Największy umysł, bo znalazł ucho otwarte dla podszeptów tego szatana, który już w nic nie wierzy, nawet w istnienie swej własnej życiowej osobowości, a nietylko w nieśmiertelność duszy.
Benz: I czyż nie jestem szczęśliwszy od was, Bazylu, którzy jesteście zanadto inteligentni, aby nie widzieć na dnie waszej wiary iskierki świadomości, która mówi wam, że wierzy w was tylko niższe stworzenie, przerażone moralną ciemnością wszechświata i szukające zeń wyjścia choćby w coś, co rozum odrzuca, byle mieć pewność, że moralnie świat nie jest nonsensem. A nonsensem nie jest mimo wasze zwątpienie, które mi więcej mówi o waszej ciemnocie, niż wasza wiara, a nie jest dlatego, że logika wogóle jest możliwa — to jest dowód. Sens świata idealnego, którego marną funkcją jest tylko graniczna racjonalność — nie absolutna — rzeczywistości, wyższy jest ponad to, czy dany bubek jakiś może życie wytrzymać, czy nie.
Kniaź Bazyli: Jak można porównać żywy owoc wiary, która mnie, wyschniętemu na pustyni, kiedy straciłem wszystko, pozwoliła odrodzić się tu w mojej pustelni i żyć w zupełnem zaprzeczeniu tego, co było mojem życiem dawnem, jak można porównać to z opuszczonym przez Boga, pustym gmachem twoich znaczków!
Benz: Daleko większą byłaby zasługa, gdybyś uczynił to bez tego.
Kniaź Bazyli: A ty, gdybyś uczynił to, nie wyrzekając się całego twego logicznego formalizmu. Trzeba tylko chcieć.
Benz: Otóż to chcenie: tu kryje się fałsz. Wybacz, Bazylu; ale wierzy się, albo nie — ale kto chce wierzyć, ten już jest bardzo podejrzany.
Tengier: Obaj panowie robicie na mnie wrażenie rozbitków, z których każdy wynalazł sobie fikcję, aby usprawiedliwić koniec zawiedzionego życia.
Benz: Moja myśl nie jest fikcją — ja mogę udowodnić konieczność mego systemu. Z czasem przyjmą go wszyscy ludzie naprawdę inteligentni.
Kniaź Bazyli: Wychodząc z pewnych założeń — bo bez założeń niema nic — samo się to nie zrobi. Ja też, wychodząc z moich założeń, mogę udowodnić konieczność mojej wiary. Jeśli bardzo ostatecznie wziąć to wszystko, to przysięgam, że niema różnicy między religją a matematyką: obie są tylko różnemi sposobami chwalenia Boga. Tylko że druga mieści się w pierwszej bez reszty.
Benz: Otóż to jest ten twój kompromis: ta chęć pogodzenia wszystkiego za wszelką cenę. Letnia woda — zamazywanie różnic niesprowadzalnych. To jest kompromis całego katolicyzmu, bo katolicyzm ma do czynienia z najmorowszą bądźcobądź częścią ludzkości. Prawosławie nie potrzebuje tego jeszcze.
Kniaź Bazyli: Widzisz, Benz: to jest dowód na moją korzyść — to nie przypadek — tylko katolicyzm wychował najlepszą część ludzkości. Protestancka część niemców była przyczyną największego nieszczęścia ludzkości: Wielkiej Wojny, prawosławni byli najciemniejszym narodem za caratu, a potem stworzyli bolszewizm, tę ruinę cywilizacji, która będzie powodem cofnięcia się całej kultury, jak to już widać na Zachodzie.
Benz: (zaśmiał się dziko.) A może o to właśnie chodzi? Ludzkość może się udławić komplikacją tej kultury. Religja temu rady nie da.
Kniaź Bazyli: Czekaj: anglicy byli wzorem imperjalizmu całego świata, u nich to nauczyły się inne narody gnębić tak zwane „rasy niższe“. Teraz się to na nas mści poprzez chińczyków — i jeśli rzeczy wziąć głębiej, to może oni, anglicy właśnie, przygotowali to, co zdeklanszowali tylko niemcy. Oni stworzyli najbardziej łapczywe, bezmyślne, istotnie niekulturalne państwo pieniądza: dawną Amerykę, która swoim przykładem nas doprowadziła do stanu śpiących manatów brzegowych, przez tę przeklętą organizację pracy. Automaty nie potrzebują religji. A ostatecznie skończyli na jakimś pseudo-bolszewiźmie, bo żaden dobrobyt i auta i radja nie zastąpią człowiekowi idei. W braku religji, którą — jaką ona tam była wszystko jedno — zabili, musieli zrobić rewolucję, mimo całego poprzedniego zatarcia walki klas.
Benz: A czemuż wasz Bóg na to pozwala. Nie rozumiecie, że u nas to jest sztuczne — mówię o tym pseudo-fordyźmie — a tam było naturalne, bo ich społeczeństwo było młode. I jeśli będzie u nas rewolucja, to zrobią ją za nas chińczycy, ale nie my. Bo my sami z siebie nie potrafimy zrobić nic —
Tengier: Kto „my“? Żydzi?
Benz: Panie Tengier: Żydzi jeszcze nie pokazali swojej marki: mówię o polakach, jako polak. Che, che.
Tengier: Żydzi może opanują chińczyków, cha, cha!
Benz: (Do Bazylego.) Jak słucham tych potwornych baliwernów, to zdaje mi się, że nie żyję w XX-tym wieku. Ja nie będę starał się niczego wam udowodnić, bo wy dowodów nie przyjmujecie. A przytem to jest blaga, że ty, Bazyli, wierzysz we wszystko, co mówisz. Gdyby można było położyć jedną na drugą wiarę prawdziwego katolika i twoją, toby dopiero się okazało, czem jest ta twoja. Ani Bóg twój, ani Chrystus, ani Matka Boska nie jest dla ciebie tem, czem są dla prawdziwie wierzącego. Ty świadomie dopuszczasz kompromis — to nieprzystawanie tych figur jest dowodem. Nie zdajesz sobie sprawy, jak bardzo różnisz się od prawdziwego katolika, już nie samemi dogmatami, ale mechanizmem twojej psychiki w tych sprawach.
Kniaź Bazyli: To, co ty bierzesz za kompromis, to tylko rozwój myśli w obrębie katolicyzmu. To jest nauka żywa, a nie zbiór martwych dogmatów.
Benz: Otóż w tem grubo mylisz się. Wszelki ewolucjonizm, jeśli chodzi o prawdy absolutne, o racjonalizm wogóle jest nonsensem. To już jest obrona nie religji samej, tylko instytucji, którą ona wytworzyła. Instytucji chce się nałogowo żyć i robi kompromis z własną religją, zmienia ją, przystosowując się. Oczywiście na tej tolerancji zyskuje pewną ilość zwolenników w rodzaju ciebie. Ale to marny materjał dla Kościoła, który chce walczyć i ma jeszcze ambicję zawładnięcia światem. Tu nie chodzi o ilość, tylko o jakość. Dopóki Kościół był naprawdę żywy, twórczy w życiu, wtedy palił i mordował heretyków...
Kniaź Bazyli: To były błędy czysto ludzkie. Teraz właśnie przychodzi czas naprawy, kiedyśmy zobaczyli, że ani bolszewicki raj, ani faszystowski dobrobyt nie prowadzi do niczego. Rozwój wewnętrzny jest przed nami jeszcze — jak wszyscy będą dobrzy, wszyscy będą szczęśliwi...
Benz: Skołczał ci mózg na tej pustelni. O takich zdańkach niema co dyskutować. A rozwój „wewnętrzny“, jak go nazywacie, będzie trwał, aż do rozsadzenia ram dogmatów podstawowych i potem koniec. A cóż powiecie o Wschodzie, który przejąwszy od nas naszą cywilizację, nie kulturę, bo jej niema wogóle, jak słusznie mówił Spengler — i płynącą z niej naszą problematykę społeczną, wali na nas i może za parę miesięcy będzie tu, w tym kraju ciemności, otoczonym okopami okropnej trójcy: ciasnoty, tępoty i tchórzostwa.
Kniaź Bazyli: Jesteś samo-cynik, Benz. To okropna wada polaków i niektórych żydów nawet. To gorsze niż nasze samobiczowanie się, bo u was jest to płytkie. A co do buddyzmu to jest to jedyna religja, której jedyną jeszcze wartością jest to, że przypomina coś w rodzaju niedociągniętego chrześcijaństwa.
Benz: Czy właśnie nie naodwrót. Buddyzm się nie „rozwijał“ w waszem znaczeniu — mówię to słowo w cudzysłowie, z ironją — bo był od początku głęboką filozofją, opartą na koncepcjach metafizyki brahmańskiej, był religją dla mędrców. A wasze chrześcijaństwo zaczęło się od prostaczków i dlatego musi się teraz dociągać do wyższych umysłów. Ale w tem dociąganiu się traciło w idei samej to, co było jego istotą, tak jak straciło tamtą prostaczkowatość, aby móc społecznie istnieć. To był szalenie mądry krok rzymskich cezarów, a może było to też motywem nawracania się patrycjuszów, że uznali chrześcijaństwo oficjalnie — obezwładnili tem samem socjalne jego znaczenie i pozwolili zeskamotować je możnym świata tego i uczynić z niego Kościół, żyjący początkowo w zgodzie z cezaryzmem — potęgą równoznaczną. Potem dopiero, przyjąwszy formę tego cezaryzmu rozpoczął z następcami jego walkę o panowanie nad światem. A kiedy to się mu już definitywnie wypsnęło, wtedy, z obawy przed konsekwencją doktryn społecznych, nie opartych na żadnej metafizyce, tylko na idei materjalnego dobrobytu, zaczyna szukać drogi wyjścia i stąd wasz kompromis. Ożywić Kościół mógłby tylko powrót do form jego dawnych, przedpaństwowych. Ale na to odwagi nie ma nikt i mieć nie będzie, bo ludzie, którzyby na to odwagę mieć mogli z założenia samego do Kościoła wejść nie mogą. To jest właściwie nie wasz kompromis, bracie Bazyli (tak nazywał Benz kniazia w chwilach najgorszego rozdrażnienia) tylko przywódców Kościoła, którzy tego kalibru wyznawców biorą na lep swoich wolnomyślątek.
Kniaź Bazyli milczał. Jego piękna orla twarz, nasycona od wieków fizycznem wyrafinowaniem, jak materja nieprzemakalna kauczukiem, odbijała, niby tarcza, wszelkie zwątpienie. Sama twarz z tej strony. Jakie były jej wewnętrzne podstawy? Na dość marnem bagienku podskórnych sprzeczności trzymał się ten wspaniały profil dawnego władcy. Nie było w nim siły tkwiącej korzeniami w głębiach niezużytego organizmu. Ci ludzie nie mieli przodownictwa nie dlatego, że je im bezprawnie odebrano — tylko mieć go już nie mogli. Były to wyjedzone skorupki bez farszu. Bóg kniazia Bazylego nie był tym nawet, (nie był tak nasyconym w swej ontologicznej boskości), którego propagowali obecnie pół-religijni optymiści z Zachodu, już nie wiedzący co robić z ostatecznej nudy, spotworniali w antymetafizycznej pustce francuzi. Właśnie bąknął coś Bazyli o tych francuskich „odrodzeniach“. Na to mu Benz:
— Dlaczego w Niemczech tego rodzaju ruch odmartwienia religji jest niewyobrażalny? Tam może powstać teozofja jako coś zupełnie innego: jako wyraz nienasycenia, wytworzonego przez negatywne skutki rozwoju i rozpowszechnienia filozofji, która ostatecznie nie zapełnia luki przez siebie wytworzonej. Ale nie można pomyśleć, aby Niemcy, po takiej tresurze myśli — nie mówię oczywiście o Heglu i Schellingu — to bzdura — mogli powrócić do dawnych kostjumów, wytrzepać je i urządzać ten religijny kinderbal, na którym rolę Boga-Ojca odgrywa z zezwoleniem i świadomością wszystkich stary rozum w odpowiedniej masce. Ale tylko płytki, antymetafizyczny racjonalizm francuski XVIII-go wieku, który następnie wydał taką potworę, jak pozytywizm, który to dziś znowu zmienił się w spopularyzowaną fizykę, jako jedyną filozofję, może być podłożem dla takiej wolty, jak to całe tak zwane odrodzenie religji.
Kniaź Bazyli: Żal mi cię, Benz. Ty mimo wszystkich twoich znaczków, jesteś zakutym materjalistycznym łbem. W tobie niema wiary w ducha. Twoje wszystkie gadania o twórczości oznaczają jednoznacznie to: z jednej strony sformalizowana logika unosi się już nie w idealnym bycie, platońskim czy husserlowskim, tylko w zupełnym niebycie, pozwalając ci zgóry patrzeć na wszelką myśl nie-negatywną, jako na nonsens; a z drugiej strony masz pogląd zupełnie bydlęcy, pierwszego lepszego życiowego spłyciarza i spryciarza, który dla wygody nie wierzy we własną jaźń i człowieczeństwo. Ty nie masz odwagi na światopogląd, z obawy, że może on się okazać w sprzeczności z twoim systemem logiki. Może właśnie system ten należałoby zmienić w zależności od czegoś pozytywnego.
Benz: Znowu ten ewolucjonizm w zastosowaniu do niezmiennych zasad myślenia! Nie rozumiecie zupełnie o co chodzi, ojcze Bazyli. Teorja typów uwzględnia wszelki nonsens, bo wszystko jest względne, oprócz samej teorji typów. Brak sprzeczności jest czemś najwyższem.
Kniaź Bazyli: Czysto negatywne żądanie. Zbyteczna skromność. Ale skądeście wzięli tę teorję typów?
Benz: Z niemożności wybrnięcia z paradoksów. To jest Russell, bo ja...
Kniaź Bazyli: Ha, dosyć już! To jest powód jedyny!! Ja nie mogę tego słuchać. Przyjdzie czas, gdy w strasznej pustce ockniesz się ty i tobie podobni. Może przy pomocy waszych umysłowych koziołków znajdziece system, który was zadowolni w obrębie samych znaczków, ale sytemem tym nie będziecie mieli co opracowywać: będzie on gmachem opuszczonym bez życia i mieszkańców i w tem zamrzecie: w nicości bezpłodnej i udręczeniu.
Benz milczał. On sam myślał podobne rzeczy, gdy mu się coś tam nie udawało w jego znaczkach. Wogóle co będzie wtedy, kiedy system bez sprzeczności, wywleczony z jednego aksjomu, będzie siedział już sobie w doskonałości idealnego bytu? Pustka i nuda zakończonej, zmechanizowanej definitywnie myśli. Aparaty będą cudowne — niestety nie będzie czego przy ich pomocy tworzyć. [Tak jak w dzisiejszej prozie, która w obawie przed problemami zamarła w czysto-stylistycznych ćwiczeniach ludzi, nie mających nic do powiedzenia. Tak mówił Abnol.] Tak — to jest prawdą dalekiej przyszłości — ale tymczasem są znaczki i nic niema poza tem — to jest najwyższa marka. Benz poprobował zażartować:
— Zlogizuję kiedyś katolicką dogmatykę i zobaczycie co z niej pozostanie, Ojcze Bazylu — nic: kupa znaczków. — Rozśmiał się cynicznie, ale echo odpowiedziało mu pustym dźwiękiem z jego własnej głębi, jak ekskawacje wulkaniczne, gdy rzucić kamień na ich sklepienia.
— Otóż to: tobie chodzi o zniszczenie wszystkiego, nie o twórczość. Jesteś widomem zaprzeczeniem życia myśli i wszelkiego ruchu idei.
— Lepsza zastygła prawda, niż fałszywy „ruch w interesie“, będący wyrazem błędu inicjalnego. Wielość poglądów nie dowodzi życia, tylko niedoskonałości. Prawo entropji pojęciowej...
— Blaga. Pogardliwie nazywasz to ewolucjonizmem, które to pojęcie w tej twojej sferze ma właśnie zastosowanie, bo twoje pojęcia rozwijają się też. Według ciebie samego logika stała w miejscu od czasów Arystotelesa i poszła naprzód od Russella.
— Ale stanąć musi i to na mnie. Nic nie rozumiecie logiki i nie rozumiecie się na żartach. Pewien pan, zniechęcony do logiki, twierdził, że trzeba założyć jeden tylko znaczek, naprzykład punkt, a jako regułę postępowania przyjąć: „nic nie robić z tym znaczkiem“ — wtedy byłaby to osiągnięta doskonałość — „żartował“ Benz (i takie bywają żarty), chcąc jednak pogodzić się wkońcu za wszelką cenę. Zakończenie rozmowy w niezgodzie pozostawiało u niego trwałą depresję. Ale nagle spochmurniał, osunął się, zapadł się w siebie. Bazyli rozwijał dalej, aż do rzygania z nudów włącznie, rzecz swoją o zmienności pojęć religijnych, która to zmienność nie miała im wcale ubliżać.
Jakąż intuicją wiedziony zaprowadził tu Tengier swego pupila?! Dla niego były to rzeczy znane — asystował już przy x takich beznadziejnych wichrowatych (w znaczeniu geometrycznem) rozmowach.(?) Ale dla Genezypa nic nie mogło być bardziej w porę, niż to co słyszał. Albo też bardziej nie w porę — zależnie od punktu widzenia. Ale może raczej pierwsze: zniechęcić się w dniu przebudzenia się z dziecinnej nieświadomości najpierw do sztuki, a potem do religji, nauki i filozofji w tych czasach, może to było szczęściem właśnie. Wszystko zależało od dalszego ciągu. Proporcjonalnie do rozbieżności tamtych dwóch sfer, reprezentowanych przez tych panów, zagłębiał się coraz bardziej w swój jednoznaczny świat nie dającej się zanalizować, niezróżniczkowanej, bydlęcej tajemnicy. Tamto były bieguny — on był czemś zawieszonem w środku, możliwością jedynej prawdy. Neo-katolicyzm + symboliczna logika, dzielone przez dwa — jedna z tych połów to była ta nieuchwytna koncepcja, której szukał. „Tak aby byt z pojęciami stanowił jedność i żeby życie osobiste stanowiło, w całej swej niespodzianości, doskonałą ich funkcję“ — myślał, powtarzając nieświadomie nieziszczalne marzenia Hegla. Gdzież podział się dawny system koncentrycznych kółek z „najsubtelniejszemi wrażeniami“ w środku — przeklęty psychologiczny estetyzm, który go pchał w literaturę? Rozpłynął się w oparze tej rozmowy na coś zupełnie niepotrzebnego, zdechłego. Genezyp dojrzewał ze straszliwą szybkością. Coś się oberwało, waliło w dół z wzrastającym pędem. Na dnie, jak zaczajony pająk, czy polip, czekała księżna i problem jej ostatniego nasycenia. Na to była potrzebna cała ta jego przemiana, aby „osłodzić“ (tak) ostatnie chwile jakiejś zamierającej płciowej żarłoczki, czy żarłocznicy. Tu, w tym punkcie uświadomień, wstała w nim znowu zła siła. Nie — to on ją zużyje dla dalszych celów swojej wewnętrznej przemiany. Teraz dopiero zrozumiał. Ta chwila: [trzech starszych wiedzących panów i on jeden, nic nie rozumiejący, wstępujący w życie bubek, w ludzimierskiej puszczy, w mroźną lutową noc; na tle szumu wspaniałego samowaru kniazia Bazylego (prezentu księżnej), a dalej na tle szumu sosnowego boru] mimo swej nieruchomości (siedzieli teraz milcząc wszyscy czterej), zdawała się pędzić i to pędzić równie szybko na wszystkie strony.
Tengier z rozpaczą wypatrzył swe błękitne ślipia w czerwony płomień lampy, świecący przez mleczny klosz. Cała beznadziejność nie dającej się w nic wcielić wszystkości, rozdrobnionej wielości świata, była w tem spojrzeniu. Objąć i zadusić w śmiertelnym uścisku, jak jakieś babskie ścierwo. Doznać raz w życiu tego piekielnego metafizycznego orgazmu w zgwałceniu całości bytu, choćby za cenę wiecznej nicości potem. „Każdy najohydniejszy kokainista ma to właśnie“ — pomyślał ze wstrętem. Nie — narkotyki są wykluczone — tak się nie upodli, żeby takiemi „truc'ami“ osiągać niezdobyte. Wiecznie to samo balansowanie między śmiercią, jako jedynem nasyceniem, a życiem, rozproszkowanem w przypadkowości (to było najokropniejsze) nawet tych niby „koniecznych“ „dzieł sztuki“ — o jakże nienawidził tego słowa w tej chwili! Widział zasłuchanego w swoje utwory jakiegoś nad wyraz przykrego melomana (bogatego żyda napewno — Tengier był antysemitą), pochłaniającego jego rodzone dźwięki, (których on nigdy może w orkiestrze nie usłyszy) i doznającego jeszcze jednej (na tle tylu innych, których on, Tengier, był pozbawiony) przyjemności! Był zabawką w rękach okrutnej potęgi dlatego tylko, aby dopełnić do stopnia doskonałości serję rozkoszy jakiegoś tam — wszystko jedno — w każdym razie nie nędzarza takiego jak on, tylko jakiegoś „władcy“ pod maską dobra ogółu, czy interesów jakiejś klasy. (Bo nawet jeśli przez radio usłyszą go tłumy całego świata, to pojmie go tylko „ten“ — obecny wróg — i jemu podobni, których będzie kilku, może kilkunastu — reszta słuchać i podziwiać będzie przez snobizm jedynie... Ale gdyby zjawił się taki drań teraz — a, to nie byłby wrogiem — machałoby się przed nim ogonkiem i poszczekiwało radośnie.) O nędzo! Ale cóż: całą pracująca klasa nie ma czasu na takie estetyczne frykasy, nie ma czasu nauczyć się ich pojmować — ona istnieje poto, aby dać wyrosnąć na sobie takiemu grzybowi, któryby ją reprezentował. Bo o dawnych „aristos“ mówić nawet nie warto — spsieli tak, że nie odróżnisz ich na szarej miazdze towarzyskiej miernoty. A byliby lepsi może od tych — — — — Nie czuł Putrycydes Tengier jak odwracał wszystko naodwrót w swoim, zniekształconym przez artystyczną twórczość i życiowe niepowodzenie, mózgu. Długie, smutne solitery myślowe pełzły w dal, daleko poza tę budę i ludzimierskie lasy. Wielkość takich „fałszów“, gdzieś w tajemniczym punkcie przez przypadek z różnych stron skondensowana, zmienić może w danej chwili kierunek historji. „Z jednej strony dowolność tego, co ma być z ludzkością: przyszłość zależna od sumy jakichś tam wcale niekoniecznych myślątek — z drugiej: fakt dokonany, olbrzymi, męczący swoją jednoznacznością — fakt uspołecznienia. I wszędzie tak być musi. Dewjacje mogą być na małą skalę — wypadkowa musi być taka sama na planetach Altaira i Canopusa jak i tu — faszyzm czy bolszewizm — ganz gleich, égal, wsio rawno! — maszyna, albo bydło. Zasada wielkich liczb: chaos cząsteczek w masie gazu stwarza przez ilość prawa precyzyjne n. p. zależności temperatury i ciśnienia — takie, a nie inne coprawda, ale nie jedynie myślowo-konieczne — nie to, co niemcy nazywają „denknotwendig“. Z drugiej strony są też niedozwolone eksperymenty myślowe, to co znów niemcy nazywają „unerlaubte Gedankeneksperimente“ różnych optymistów, wierzących w odwracalność społecznego rozwoju, jeśli idzie o twórczość w sferze myśli i w sztuce. To samo co zakładać czas wielowymiarowy dla wytłomaczenia spirytyzmu czy telepatji, albo wierzyć w inną logikę. „A może gdzieindziej 2 × 2 = 5“ — mówią tacy panowie. Ale jeśli im powiedzieć: „lepiej załóżcie że A nie jest A“ oburzają się. „Gdzieindziej“ nawet nie wolno wyjść poza identyczność pojęć, bo to nie jest żaden inny świat tylko idjotyzm. Wtedy lepiej wyć, niż operować pojęciami — i to jest ostateczny wniosek z Bergsona“. Myśl rozwiewała się w nieobjętych, nieściśliwych szerokościach. Tengier ocknął się.
Kniaź Bazyli miał dziwne wrażenie, że przegadał dziś swoją sprawę. Fatalnem było to, że cała ta kwestja odrodzenia katolicyzmu i wogóle wiary ważniejsza była dla niego wtedy, gdy o niej mówił, niż kiedy ją sam przeżywał. Tak — być poprostu dobrym człowiekiem, raczej człowieczkiem, to duże jest zadowolenie, o, duże. Jakże wszystko się przez to upraszcza, wygładza, zalizuje, natłuszcza, wypomadowuje, duchowo uobleśnia — poprostu zagwazdruje. Brrrr... Ale nagle przychodzi takie okrutne „piknięcie“: pałac w Pustowarni, zmarła żona (no to mniejsza, ale przecie „tyż“..) dla której na siedemnaście lat wyrzekł się innych kobiet i zamordowany syn: piętnastoletni chłopak, który dowodził jakąś zatraconą przeciw-bolszewicką partją fijoletowych kirasjerów „Jewo Wieliczestwa“ i potem te historje z tą tu i z innemi, już dogasająca piękność i siła, już wszystko „nie to“ i żal okropny za przeszłością targa jakiś najbardziej bolesny bebeszek, ukryty przed ludźmi głęboko w świetnie dotąd utrzymanem ciele. Ale wszystko to już „nie to“, „nie to“! I jedyne na to lekarstwo to ta przeklęta dobroć; ale nie ta jasna i pogodna, dająca wszystko wszystkim (no tak znowu może nie) z nadmiaru, bez rachunku, tylko taka wywleczona ze stężałego z bólu serca, starego zużytego worka, co się dość dla niegodnych rzeczy natłukł; taka dobroć nieszczęsna, przykra, nieszczera i nie-codzienna, tylko okwiecona odświętnie, jak nędzna kapliczka na rozstaju przez jakiegoś pastucha-idjotę, który nawet w niedzielę żadnej przyjemności mieć nie może. Kąsa coś w środku bezlitośnie codzień od samego rana, a gdzieś przewala się inne życie, do którego nigdy już nigdy dostępu nie będzie. Przekonał się „na“ swoim romansie z księżną Ticonderoga, że już nie pora na takie figle. Stracił dawną śmiałość — nie był z typu tych starców, trochę grubawych, prawie brzuchatych, rumianych i wesołych, co to mogą pokryć fizyczną starość lakierem lekkomyślności i beztroski, zamienionych na drugą, sfałszowaną młodość. Trzeba było się cofnąć. Potem pięć lat pustelni i gdyby nie ten fałsz, który taki oto wstrętny, suchy znaczkoman nawet odczuć może, to wogóle niewiadomo jakby to życie wyglądało. Tylu ludzi przewinęło się przez tę pustelnię! Iluż nawrócił, ilu omamił, ilu od śmierci wybawił! Bezsprzecznie „społeczną“ wartość to miało i chyba dostateczną było pokutą za gwardyjskie przestępstwa, a jednak ssało coś „pod łyżeczką“, czy w dołku — nieokreślona bolesna nuda i tęsknota za innem, bardziej namacalnem zakończeniem życia, nie w tej plugawej i pożytecznej dobroci, w którą sam nie wierzył. Dobrze było nawracać — niedobrze było żyć jako ten nawrócony. Ekspansja zewnętrzna pokrywała pustkę wewnątrz. Każdy ksiądz ma na to odpowiedź: „Bóg zsyła zwątpienie, aby wiarę tem cenniejszą uczynić“. Ale to nie wystarczało księciu Bazylemu. Strasznie był nieszczęśliwy. Na tle tych jego myśli Tengier zaczął mówić i było to męką bez granic dla wszystkich — do czytelnika włącznie. (Wogóle każdy mówiąc krył się jedynie przed samym sobą, byle tylko nie widzieć życiowej otchłani, otwierającej się na każdym kroku.)
— Wiara w sens życia jest jedynie udziałem ludzi płytkich. Ze świadomością irracjonalności istnienia żyć tak, jakby ono było racjonalnem — to jest jeszcze marka. To leży między samobójstwem, a bezmyślnem bydlęctwem. Wszystko, co było głębokiem, powstało tylko z rozpaczy ostatecznej i zwątpienia. Ale miało tę wartość, że przez wynik, niepodobny nawet do źródła swego uświadamiało innych o czemś zupełnie innem: o indywidualnej ich wartości, która znowu tworzyła podstawy uspołecznienia, uniemożliwiającego następne zwątpienie. Ale dziś czasy wątpicieli skończyły się. Trzeba bezmyślnie — nie w znaczeniu technicznem oczywiście — działać: produkować jak najwięcej za wszelką cenę. Wszystko, co czynimy, nawet my, są to tylko różne formy tego zamaskowania przed sobą ostatecznego nonsensu istnienia. Ludzkość baranim pędem dąży do szczęścia niewiedzy, zaczynając gnębić tych, skarlałych dziś uświadomicieli, którzy jej w tem przeszkadzają, nic w zamian nie dając. Byli potrzebni dawniej dla uświadomienia bydła i dania mu możności organizacji. Teraz są zbyteczni — mogą ginąć, tembardziej, że są dużo niższej marki niż ci dawni. Tak — to jest pewne, że sam fakt istnienia jest potworny: polega na krzywdzie innych, począwszy od miljonów istnień, ginących w nas w każdej chwili — i rodzących się — to prawda, ale na taką samą mękę, abyśmy my mogli trwać ten marny wycinek czasu.
— Nic niema gorszego nad bezczasowość. Mogę się zabić, ale na myśl, że mógłbym nie istnieć wcale, zimno mi się robi z przerażenia — rzekł Benz, a potem krzyknął nagle w histerycznem uniesieniu: — Mówię wam, że jedyna pewność to moje kochane znaczki i wszystko, co z nich wypływa: matematyka, a dalej mechanika i wszystko, wszystko! A reszta to wcielenie niepewności. Znaczki są czyste, a życie jest brudne i plugawe z założenia. Tengier ma rację.
— Taki sam kręciek jak neokatolicyzm księcia Bazylego. Zatulanie się w rozkoszny kącik i wmawianie sobie przez łzy rozpaczy i zawodu, że jednak coś jest dobrego we wszystkiem, że istota świata jest dobra, tylko zakryta jest chwilowo przez zło, wskutek naszej niedoskonałości. Nieprawda! Pomijając już krzywdę komórek, pracujących we mnie i tego, co ginie przeze mnie w tak zwanej materji martwej, która jest tylko konieczną kupą istnień w każdym układzie teoretycznie możliwym, stanowiącą podłoże dla innych. Bo jakkolwiek istnienie jest nieskończone, to w danej zamkniętej przestrzeni musi być mniejszych istnień więcej niż większych. Nieskończona w granicy podzielność istnienia, oto źródło fizyki, opierającej się na przybliżeniu, na granicznym porządku, w ostateczności swej nigdzie nieosiągalnym... — Zaplątał się i nie mógł skończyć wypowiedzenia jasnej intuicyjnie myśli.
— Zleź pan z tej metafizyki, bo nie wytrzymam — przerwał Benz. — Jak pan śmie wobec mnie produkować taką baliwernję? Ja zabraniam o tem myśleć i koniec. Między tem bredzeniem, a teozofją niema żadnej różnicy. Ja panu to powiem jaśniej, przyjmując pańskie idjotyczne założenie, że w nieskończonej przestrzeni niema nic, prócz żywych stworzeń: oto, że dla każdego rzędu wielkości stworzeń, znajdą się tak małe, że będą dla niego stanowić podłoże materji martwej, mogącej być ujętą w przybliżeniu w prawa o matematycznej formie. Ale co się stanie z aktualną nieskończonością w znaczeniu ontologicznem? Jak będą wyglądać istnienia żywe nieskończenie małe? I na jakiem podłożu one będą istniały? A co pan powiesz o tem, że atomy są rzeczywiste, a nietylko hypotetyczne? I elektrony i tak dalej — narówni z systemami gwiezdnemi? Czy założy pan ciągłość takich skupień we wszystkich rzędach wielkości i budowę materji żywej niezależną od nich, mającą swoją strukturę? Bzdury. —
Tengier uśmiechnął się z goryczą, która w formie łez, wypompowanych gdzieś aż z dolnych trzewiów — podeszła mu pod same oczy — oczy „podeszły“ upokorzeniem, jak kwaśne mleko wodą. Dawny nienasycony intelektualny apetyt dławił straszliwie. Już zapóźno było na to wszystko w najwyższej formie. Z zazdrością niesłychaną patrzył na Benza, który puchł mu w oczach jak gąbka, przesycona absolutną wiedzą, negatywną, ale absolutną, psia-krew! A jednocześnie wiedział, że to też niczem jest wobec otchłani bezdennej wszechistnieniowego nonsensu i tajemnicy, która ten nonsens rodzi.
— A jednak mam rację — rzekł z uporem. — Może mój system pojęć nie jest dość doskonały, aby jednoznacznie i adekwatnie to wyrazić, ale tem niemniej jest jedynym prawdziwym — zdaje sprawę z tego, co naprawdę jest. Gdybym go wykończył, bolszewicy musieliby go przyjąć jako wyższą formę materjalizmu, od tego, który oficjalnie teraz wyznają — materjalizm bijologiczny — jest tylko materja żywa, w różnym stopniu zindywidualizowana, obdarzona świadomością, w znaczeniu tem, że nawet mikroby mają czucia i pewną rudymentarną osobowość. U nas świadomość łączy się z intelektem — to jest luksus, nadbudowa. Łatwiej nam sobie wyobrazić stopniowanie wzwyż, niż wdół — a zależy ono od ściślejszego, lub luźniejszego związku części organizmu między sobą — bo komórki też muszą być złożone. Tę ich złożoność wyrażamy w postaci chemicznych kombinacji w sposób przybliżony. — (Benz machnął ręką z pogardą.) — Ale nawet jeśli tak nie jest, to obaj panowie nie możecie być dla mnie uosobieniem doskonałości. Nie widzę w was umysłowego rozpędu dawnych mędrców i proroków, nie czuję w was intelektualnego ryzyka. Dostrzegam tylko ostrożność asekurujących się w swych skrytkach ślimaków, które boją się, aby ich nie rozkwaszono w nielitościwej społecznej walce. Ja wiem dobrze jakby to było przyjemnie uwierzyć tak, że nic niema ponad znaczki — jak wtedy inaczej przedstawiałaby się nędza życia, choćby pańskiego, panie Benz — z mojego punktu widzenia. Oczywiście lepiej, aby pana uznano. Ale jak pomyślę na jakie niebezpieczeństwa narażony jest człowiek uznany, chcący się utrzymać na tym samym standarcie, to widzę, że jednak może lepiej jest, że obaj jesteśmy na marginesie. Może nie użyjemy wszystkich życiowych frajd, ale stworzymy zato rzeczy głębsze. Ja nie umiem być złośliwym, ale umiem mówić przykre prawdy. A pan znowu, panie Bazyli: gdyby wszyscy uwierzyli w pana neopseudo-katolicyzm, straciłby pan sam dla siebie cały urok: bo kogóż wtedy możnaby nawracać? — (Tamci obaj skurczyli się od cierpienia.) — Ja wiem, że moja muzyka jest też ochroną siebie samego przed okropnością metafizyczną i tą nawet codzienną okropnością istnienia. Tylko to wiem jedno: ona wyrosła ze mnie tak, jak wyrasta skorupa razem ze ślimakiem — jestem razem z nią naturalnym wytworem czegoś, co mnie przerasta — wy raczej przypominacie mi gąsienice chruścika, które budują sobie futerały ze wszystkiego, co napotkają i to takie, których kolor przypomina ogólny ton podłoża.
— W czem-że to my przypominamy podłoże — spytał zraniony w żywe mięso kniaź Bazyli.
— Nie wiecie o sobie samych nic. Ja przynajmniej wiem kto jestem w mojej epoce. Może właśnie i jedno i drugie — i pańska religijność i pańska symboliczna logika jest tylko wyrąbywaniem ścieżek dla jakiegoś tam Murti Binga, którym teraz pogardzacie, a którego wiarę za parę dni możecie przyjąć, jako jedyny narkotyk, który was wybawi od was samych. A to wszystko może być funkcją jakichś zmian społecznych w Azji. A poza tem w tych maskach najłatwiej wam przemknąć się przez życie, ratując ogonek indywidualnego psychicznego dobrobytu. — Mówił zupełnie nie na serjo, nie wiedząc sam jak bliskim był prawdy niedalekiej przyszłości.
Przed Genezypem otwierały się coraz dalsze wewnętrzne przestrzenie. Czuł że się kończy, tu, w tej budzie, ostatni podryg jego nieodpowiedzialnej egzystencji. Wszystko wlokło się jak bezręki i beznogi kadłub życia, ale nie ono samo. Jakież ono być miało to jego życie własne — już nie ta czyjaś systematyka bez flaków i jąder i mózgu? Zerwał się. Czas uciekał. Tamci zastygli w pojmowaniu prawd, czy też fałszów, ostatecznych. Spojrzeli na niego wszyscy trzej — już uciekało im, każdemu inaczej, to, do czego rwał się ten. Każdy z nich czuł to i chciał temu oto pędrakowi albo: dać całą mądrość, której sam wcielić nie potrafił, albo też przeciwnie: widzieć, jak będzie cierpiał ten nieświadomy nieszczęśnik, tak, jak oni cierpieli kiedyś. Ostateczna prawda, że nic nie jest tem, czem być powinno... Czemu? Głucho szumiał bór od parcia rodzącego się w górskiej oddali wichru. Okropna tęsknota szarpnęła jelitami Tengiera. Nie mógł wymyślić nic. Wszystkie antydoty były wyczerpane — chyba pójść tam znowu do swojej chaty i stawiać znaczki na pięciolinjach, prawie takie same, jak ten wyschły schabek, Benz. Po kiego czorta? A jednak czuł, że tam, na dnie chaosu bezsensownych, potencjalnych dźwięków, kryje się dla niego jakaś niespodzianka. Już nie wewnętrzna. Z temi skończył — już wiedział wszystko. Cóż zostało mu w życiu? Paru świństw dokonać. Czy warto? Niewiadomo czemu właśnie na tle poznania Genezypa ta straszna prawda o niemożności przekroczenia granic swego „ja“, stała się dla niego dopiero teraz tak jasna, jak nigdy. Stężał w okropnym, bezprzedmiotowym bólu. Trzeba działać, rwać się do czegoś (kto powiedział?), ku czemuś pędzić — a tu nic — zastygło wszystko w bezimiennej, „opłakanej“, stęgłej, metafizycznej codzienności. Wszyscy wstali — dźwignęli wstając swoje beznadziejne życia na karkach. Szumiał coraz silniej wzbierający wicher. Dlaczego wszyscy „jak jeden mąż“ poczuli absolutnie to samo. (Ten pędrak się tam prężył, ale co im było do tego.) Stanowili teraz, mimo indywidualnych różnic w przeszłości i konstytucji cielesnych, prawie jednego człowieka.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stanisław Ignacy Witkiewicz.