Przejdź do zawartości

Najpierw idzie sztuka kulinarna

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Zbigniew Uniłowski
Tytuł Najpierw idzie sztuka kulinarna
Pochodzenie Człowiek w oknie
Wydawca „Wydawnictwo Współczesne“
Data wyd. 1933
Druk Zakł. Graf. "Drukarnia Bankowa"
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
NAJPIERW IDZIE SZTUKA KULINARNA.

— Cóż to — na Boga — za pożyteczne stworzenie z takiej kury — powiedział pan Ceres, wyszedłszy przed swój dom, — tubalnym głosem, trzymając w olbrzymich palcach świeżo znalezione w trawie jajko. — Pożyteczne to ptaszę należy do przyjaciół człowieka i żywiąc się byle czem, składa mu w darze tak piękne i smaczne prezenta. — Cóż to za kształt — na Boga — przedziwny tego oto jaja — jest świeżo zniesione i kolor posiada nieco — ale w gruncie rzeczy jest białe, — nieco brunatny i powierzchnia jego wydaje się być chropowatą. — Hej! — Kaciu — na Boga — usmaż mi te oto znalezione przeze mnie jaja. I pan Ceres zbliżył się do swojej gospodyni, z rękoma wzniesionemi do ramion, z czterema jajami w każdej.
— A to się pan tam wiele nie naszukał, — dwa! — lepiejby pan dał spokój codziennie z temi jajami, — bo jak przyjdzie ciasto jakie upiec, to muszę latać po sąsiadach i pożyczać, albo i czasem kupować, — chociaż pieniądz się w domu nie przelewa. — Nie mógłby pan to zjeść kaszy ze słoniną na te drugie, czy jak tam, śniadanie, — albobym panu boczku przysmażyła, bo wisi od Bożego Narodzenia i jełczeje, — albo czy to nie mógłby pan wcale nie jeść tego śniadania i tak, — Bogu dziękować, — brzuch ma pan niezgorszy, a i niewiele tam czasu przejdzie od tego pierwszego śniadania do obiadu, w...
— Hejże, hejże — Kaciu — na Boga! — przestań, złotko, tak wiele mówić i, przepraszam, że ci przerywam — ale usmaż mi te jaja ze szczypiorkiem — wiesz, tak drobniutko, — a ja je zjem.
Pan Ceres położył jaja na stole i myjąc ręce mówił dalej:
— Jeśli — moja droga Kaciu — umysł swój przeciążam zbytnio czytaniem dzieł filozoficznych, — to lubię i wolno mi chyba — na Boga — udać się na maleńką przechadzkę i uzbierawszy sobie te parę jaj, prosić cię o spreparowanie ich — tak, aby tkanki wycieńczone tą przechadzką i schylaniem się po jaja — odpowiednio przygotować do dalszych wysiłków. — Cóż to — na Boga — masz przeciw drugiemu śniadaniu? — Cóż masz, pytam? — pierwsze śniadanie złożone z kawy, z białej kawy ze śmietanką, którą tak lubię niezmiernie, bułek, masła i boczku — swoją drogą — drugie śniadanie swoją drogą, — a obiad?! — Cóż ma obiad — na Boga — do śniadań? — Obiad obiadem. — Chciałabyś może, abym żołądek przeciążał kaszą i boczkiem — dość boczku na pierwsze śniadanie. — Muszę się szanować — na Boga!
Teraz, gdy już wytarł ręce ręcznikiem z napisem „czystość to zdrowie“, pan Ceres udał się do swego pokoju o dość niskim suficie, pokoju zawalonego książkami, tak że z trudem olbrzymia postać pana Ceresa mogła się przecisnąć do zielonego fotela, stojącego przy oknie, w którym zasiadł wygodnie, oparł olbrzymią książkę o kolana i począł czytać, przysłuchując się jednocześnie skwierczeniu skwarek na patelni i trzeszczeniu skorup od jajek, tłuczonych o brzeg garnka przez Kacię tam, w kuchni.
Po kilku minutach Kacia wniosła talerz z pachnącą szczypiorkiem jajecznicą z ośmiu jaj, — i pan Ceres począł ją spożywać, mrucząc co pewien czas pod swemi olbrzymiemi wąsami.
— Hm — na Boga — cóż to za nabiał — tak smaczny niezwykle, — hm — kurka, — przemiłe stworzenie.
Pan Ceres dość szybko zjadł jajecznicę i zawoławszy na Kacię: — Kaciu, złotko — sprzątnijże naczynie po mojej przekąsce, zagłębił się w czytaniu nader skomplikowanego dzieła, p. t. „O wielości rzeczywistości“.
Obiad jadł pan Ceres razem ze swoją gospodynią Kacią. Był kawalerem starszym już sobie, tak grubo po pięćdziesiątce panem i mieszkał z Kacią od lat dziesięciu w tym (własnym zresztą) małym, na zielono pomalowanym domu, o trzech niewielkich pokoikach i kuchni dość obszernej. Przytem pan Ceres był czerstwym zupełnie mężczyzną, wąsy jego i broda miały kolor miedziany, zaś na głowie trudnoby znaleźć choć jeden włos siwy, ponieważ pan Ceres był ich w tem miejscu zupełnie pozbawiony.
Teraz pan Ceres zasiadł do stołu i zatykał sobie serwetkę za gumowy kołnierzyk, zerkając pożądliwie na wazę z dymiącą zupą. Naprzeciwko usiadła Kacia, czerstwa, o czerwonej twarzy, z czarnemi wąsami nad górną wargą, ze czterdzieści lat sobie licząca kobieta.
— Cóż to za zupa wyśmienita! — zazdroszczę ci, Kaciu, tej szlachetnej umiejętności przyrządzania wszelkich potraw, a zwłaszcza zup. — Na Boga! — nektar, w nader subtelny sposób zaprawiony czosnkiem. Hej — złotko! — przysuń mi jeszcze tę wazę i racz ukrajać chleba, bo go już tutaj nie widzę na stole, a zupa bez chleba, to doprawdy traci wiele.
Kacia przysunęła wazę, nakrajała chleba i wyszła do kuchni aby przygotować drugie danie, zaś pan Ceres patrzał przez okno na skaczące po gałęziach wróble i mówił poprzez uchylone do kuchni drzwi.
— Wiesz, te wróbelki — na Boga — smaczne stworzonka, tylko oczywista należy je spożywać masowo, — gdyż — cóż to, — drobiazg. — Gdy byłem razu pewnego u swego przyjaciela w majątku, w Lubomskim powiecie, — to nocami łowiliśmy te ptaszki z gniazd, z pod strzech, — oczywista, cóż to — na Boga — służyły jako jedna z zakąsek do wódek. Nawet nie żal zabijać tego, bo tak wiele jest... Cóż to — na Boga — za zapach przemiły unosi się z wnętrza naczynia, które — Kaciu — niesiesz, — cóż to, baranina — jeśli mnie wzrok i powonienie nie myli, — na Boga — buraczki są nieco przybladłe, ale zrehabilitują cię, Kaciu kartofelki, o dość powabnym wyglądzie. Ogromnie lubię, mówił dalej pan Ceres nakładając sobie na talerz, — gdy kartofelki mają kształt owalny i zdaleka wydaje się, jakby były twarde, — natomiast, to przywidzenie — oczywista, — naciska się widelcem i tłuszcz z powierzchni wraz ze skwarkami dostaje się do wnętrza kartofelka. — Baranina daje mi zawsze — ilekroć ją jem — wyobrażenie, — ukraj chleba, — perło mego domu, — otóż baranina daje mi wyobrażenie jakiejś dzikości, życia — powiedziałbym koczowniczego — cóż to — na Boga — już nie jesz, — pozwól, że ja tę resztę złożę na swój talerz, abyś nie miała kłopotu, bo wiem, że zbyt tłuste talerze jest nieprzyjemnie zmywać. — Cho, cho, cóż to, — Chiny — na Boga, — ryż z cynamonem i ze śmietaną, — podaj złotko — to pomaga trawieniu i dosyca. Cóż — zdaje mi się, że masz tam jeszcze parę butelek tego piwa domowego wyrobu — racz podać jedną — znakomicie smakuje po baraninie — notabene — jadę dziś przecież do miasta, więc zgóry muszę mieć pewną rekompensatę za trudy podróży. A propos — złotko, — w ceratową torbę, którą zwykle używam do podróży, włożysz mi nieco nabiału i chleba, przytem boczek nie zawadzi. — Wszak trudno — na Boga — tłuc się całą godzinę w pociągu i nie mieć coś przegryźć. — Racz wykonać — Kaciu — te drobne polecenia i podaj mi kawę do gabinetu. — Uh! — na Boga — sen mię morzy, — do kanapki podaj mi tę kawę, złotko, zazwyczaj — zauważyłem, sypiam po kawie lżej i czujniej, cóż to za obiad był tak znakomity, na Boga! — a obudź mię Kaciu, o 4‑ej, — dwie godziny snu pokrzepią mnie niewątpliwie.
Co miesiąc, w oznaczonym terminie, pan Ceres jeździł do miasta, celem podjęcia niewielkiej sumy. Była to renta dożywotnia; rentę tę otrzymywał pan Ceres o godzinie 5‑ej i tego samego dnia wieczorem wracał do domu. I dziś więc pan Ceres gotował się do podróży. — Włożył spodnie w paski i żakiet, — czarnym krawatem w białe grochy przyozdobił śnieżny gors koszuli, wyczyścił binokle i na głowie umieścił okrągły tabaczkowy kapelusz. Wychodził właśnie z tomem pod pachą lewej ręki i w tejże ręce trzymając ceratową torbę z żywnością, w prawej zaś parasol, gdy Kacia zapytała.
— A poco pan bierze parasol? — Słońce świeci, a taki parasol może pan gdzieś zgubić po drodze.
— Cóż z tego — na Boga, — że teraz słońce świeci, wieczorem nie będzie świeciło, a miasto — że tak powiem — lubi sobie urządzać kpiny z przejezdnych. — Biorę parasol, bo nuż deszcz, albo jakiś opryszek mnie spotka, — hę, — dowidzenia — dowidzenia Kaciu, kolację — oczywista — hm, hm — dowidzenia złotko.
Pan Ceres pospacerował jeszcze trochę po peronie na stacji, zjadł gruszkę i gdy pociąg nadszedł wsiadł do wagonu, usadowił się na ławce i sięgając co chwila do torby, czytał z tomu i poruszając wąsami, dojechał po godzinie do celu.
Szaro już się robiło w mieście, gdy pan Ceres wyszedł z domu, gdzie pobrał pieniądze, i szedł wolno, dźwigając pustą torbę, tom i parasol. Właśnie stanął przed wystawą pewnej paszteciarni, gdy mały, rudy mężczyzna podszedł do niego z okrzykami.
— Albinie kochany — to ty chyba, czy co?! Nie udzielasz się ostatnio zupełnie, — dawniej to chociaż przyjeżdżałeś na domino, a ostatnio to już zupełnie zarzuciłeś przyjaciół, — jak ja...
— Ach — na Boga — kogo widzę! — tyżeś to, ty — Rozbicki, — kogóż to dzisiaj spotkałem — na Boga, — co za niezwykle radosny uśmiech losu, no cóż — może ulokujesz mnie gdziekolwiek — o, bodajby tutaj w tej paszteciarni, widzę prosię na zimno, z prześlicznie zarumienioną skórką. Cóż, będziesz mi opowiadał, a ja przekąszę cośkolwiek. Oczywista, — kwestja płacenia nie robi różnicy — ty zapłacisz, — no chodź mój drogi, bo nawet nie wypada tak stać na ulicy.
— Ale Albinie — nie podobnego, — wybacz — ale dzisiaj są imieniny Dominika, ktoby tam objadał się przedtem — też...
— Co słyszę — na Boga! — imieniny Dominika? — Idę z tobą, mój drogi, — naturalnie, — też coś, — stary przyjaciel.
— No, więc wsiadamy do jakiegoś wehikułu i jedziemy.
Na imieninach Dominika byli sami mężczyźni. Gdy gospodarz zobaczył pana Ceresa powitał go serdecznie, lecz baczny obserwator mógłby jednocześnie spostrzedz na jego twarzy jakieś nerwowe drgawki i pochwycić gorączkowe spojrzenia, rzucane w stronę kuchni.
Po wprowadzeniu gości do salonu Dominik z jękiem wpadł do kuchni: — Jezus Marja! — a to mnie Bóg pokarał. — Marto wal szybko — masz tu pieniądze — i dokup z dziesięć puszek konserw, ze dwadzieścia butelek piwa, wędliny, sera i t. d. — Gdybyś zauważyła, że czegoś brakuje, to weź jeszcze w restauracji. Też los!!
Po złożeniu życzeń solenizantowi wszyscy udali się do stołu. Pan Ceres prowadząc Dominika pod rękę powiedział:
— Zobaczymy, — cóż to — na Boga — za kuchnię masz Dominiczku.
— Radbym, aby ci odpowiadała. — I Dominik uśmiechnął się ponuro.
Początkowo wszyscy wesoło rozmawiali i gwar był przy stole, lecz w parę minut później zahuczał bas pana Ceresa i wszyscy umilkli.
— Co widzę — na Boga — węgorz, o dziękuję bardzo — ja sobie odrazu wezmę parę dzwoneczków, żeby nie fatygować sąsiada, — uhmm, doskonały — rozpływa się w ustach, oczywista — cytryną należy neutralizować zbytnią monotonność smaku. — Fenomenalny! — A cóż to za wódeczka, tak w przełyku przemiła — oczywista mrożona odpowiednio. — Nie przepadam wprawdzie za marynatami, lecz pozwól pan — o, na Boga, — te moskaliki, — o, wystarczy — nie trzeba drugiej puszki — to mi prawdopodobnie odpowiednio przygotuje żołądek na przyjęcie sardynek, które wygląd mają dość wdzięczny, ohm.
Jedzono w milczeniu i śledzono ruchy pana Ceresa, na wszystkich padło jakieś przygnębienie. Alkohol działał bardzo słabo.
Pan Ceres jadł.
— Cóż to niesiesz — dziecinko, roladę, — pozwól parę plasterków — wystarczy, o, i kawałek pulardy — czekaj, czekaj złotko — galaretki, ot taak. — Muszę panom powiedzieć, że ostatnio straciłem apetyt, a to z powodu zbytniego przemęczenia umysłu zagadnieniami natury nader delikatnej. — Obserwuję teraz młodego i dość dobrze mającego w głowie filozofa, nazwiskiem Chwostek[1], — piję twoje zdrowie, Dominiczku, sercu memu bliski — ogromnie — panowie, — lubię czytać filozoficzne dzieła, zwłaszcza po dobrym obiedzie, — cóż to — na Boga — już gorące podajesz, — przepraszam, jeszcze kwiczołka na zimno, to jest tak delikatna ptaszyna — o tak, teraz piwa z przyjemnością.
— Dlaczego nic nie piszesz, Albinie? — zapytał Dominik patrząc na talerz pana Ceresa.
— Oh — na Boga — panowie i towarzysze mili, — cóż to — pisać — hę, — cała sztuka właśnie w tem, żeby się powstrzymać od pisania, — cóż to, dzielić się wiedzą z obcymi ludźmi, i, że tak powiem, rozwadniać tę wiedzę, — kaczuszka co — zaraz, zaraz, nadzienie, o już, — to co umiem, sobie zatrzymuję, no i oczywista — dzielę się czasem w gronie najbliższych, — pisać — cóż to, — pisać rzecz nie trudna. — Nadzienie w tej kaczuszce, którą jem w tej chwili — jest znakomite, nieco majeranku za wiele, ale to nie szkodzi, — doskonale pasuje jarzębiak do kaczki, — twoje zdrowie Dominiczku, — cóż to — na Boga — panowie — takeście szybko zjedli, — otóż jeszcze jedno danie, — co widzę — na Boga — pstrągi! Zechciej pan przysunąć — o to, to bardzo lubię — tylko ona zapóźno podała, ale to nic — winka — owszem można, proszę bardzo. — O, muszę nieco odpocząć, — cóż to — na Boga — za uprzejmy gospodarz.
Pan Ceres pił jeszcze wino, jadł torty i pił kawę. Towarzystwo grało w karty lub zabawiało się rozmową, a pan Ceres długo jeszcze siedział przy stole. W pewnej chwili spojrzał na zegarek i poderwał się z krzesła dość gwałtownie.
— Cóż, Dominiczku, znakomicie mnie nakarmiłeś, bardzo ci kotku — dziękuję, — niestety muszę wyjść wcześniej, ponieważ ostatni pociąg mam o jedenastej, — cóż, sądzę — na Boga — że byłeś mile zdziwiony moją niespodziewaną wizytą, — zawdzięczaj ją Rozbickiemu, bo mnie spotkał i zaciągnął tu. — Wiesz, ponieważ przykro jest tłuc się w nocy pociągiem i nie mieć coś przegryźć, to bądź łaskaw wydać polecenie tam, w kuchni, — jakieś tam drobiazgi, — kaczuszka była fenomenalna, — piwka również wezmę, bo pragnienie mi już dokucza.
Po kilku minutach pan Ceres pożegnał się z Dominikiem i wyszedł z jego domu, trzymając w lewej ręce napełnioną torbę. W drodze jednak zjadł wszystko i przyszedł do domu jęcząc zcicha.
— Uhjoj — Kaciu — na Boga — czyżby mnie żołądek, przyjaciel mój najwierniejszy zawiódł? — Coś mnie ściska w brzuchu — widać kwasy źle działają. Cóż to — na Boga — uhjoj — za sosy były fenomenalne u tego łajdaka Dominika, — uhrr — przygotuj mi kawy — Kaciu — to mi dobrze zrobi. — Cóż to za bydlę, ten Dominik, wyobraź sobie, Kaciu, że pstrągi podano po kaczce. — Skandal! — Ale sosy, — sosy fenomenalne, — swoją drogą ten Dominik, to kanalja skończona, — dorabia się tak na spekulacjach, — uhjoj — na Boga, Kaciu — istotnie czuję się niezbyt dobrze, — cóż to złotko — było dziś na kolację — jeśli wolno wiedzieć, — chciałbym się zorjentować.
— Kołduny z kapustą.
— Ohjej — na Boga — moja ulubiona potrawa, — przeszedł mi — złotko — ból żołądka, — odgrzej te kołduny. — Cóż to — na Boga, — nie położę się spać nie syty!





  1. Przypis własny Wikiźródeł Nawiązanie do Leona Chwistka — polskiego filozofa, teoretyka sztuki i malarza.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Zbigniew Uniłowski.