Przejdź do zawartości

Na polskiej fali/XIX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jerzy Bandrowski
Tytuł Na polskiej fali
Wydawca Dom Książki Polskiej, Sp. Akc.
Data wyd. 1935
Druk Drukarnia M. Arcta
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XIX.
Święto Matki Boskiej Wangorzowej.

Spotkanie to wywarło na ranie głębokie wrażenie i nieraz potem przychodziły mi na myśl słowa pana Żebrowskiego, na razie jednak nie przejmowałem się niemi zbytnio bo miałem mnóstwo zajęcia z powodu zbliżania się święta Matki Boskiej Różańcowej, związanem z odpustem, zwanym „węgorzowym“ — dzień na Rybakach bardzo uroczysty i ważny i od wieków święcony. Nazywa się tez świętem lub odpustem Matki Boskiej Wangorzowej a wypada 3-go listopada.
Oto pochodzenie święta:
W tym czasie gburzy czyli włościanie pomorscy mają już wolny czas po żniwach i pracach jesiennych w polu zaś równocześnie i połów węgorzy zbliża się do swego rozkwitu. Otóż od wieków istniał zwyczaj, że w owym właśnie czasie rodziny guberskie odwiedzały spokrewnione rodziny rybackie, albo też wprost udawały się na słynny jastarnicki odpust, wioząc rybakom dary w postaci śliwek, jabłek, gruszek, orzechów, przyczem zawsze gościnnie przyjmowani, używali na węgorzach gotowanych, smażonych i wędzonych. Tak więc zbierały się wtedy w Jastarni innych wioskach pobliskich wielkie rzesze ludzi a odpusty węgorzowe były słynne daleko i szeroko. Zwyczaj ten zachował się do dziś i choć pobożnych przybywa już bardzo mało, rybacy po staremu przygotowują się na ich przyjęcie.
Przygotowania te polegają przedewszystkiem na sprzątaniu i myciu podłóg, co odbywa się przy pomocy strzępa starej sieci i nietyle wody, ile piasku. Łatwo sobie wyobrazić, że w gospodarstwie, w którem piasek daje się na podściółkę bydłu, zużywa się go bardzo wiele, to też gdy jakie święta nadchodzą we wiosce rybackiej, widzi się wciąż grupy kobiet a nieraz nawet i dzieci, uginających się pod brzemieniem ciężkich worków. Wziąłem się i ja do tej roboty i wyznam, iż nie jest ona bynajmniej lekka, bo choć to nie jest daleko z pustym workiem, to z pełnym jest sto razy dalej.
Kiedy już piasku naznosiłem dość, własnemi palcami ze strądu go wygrzebawszy, Dawidowa wzięła się do sprzątania, a my z Dawidem zaczęliśmy rżnąć drzewo. Dawidowa wymiotła całą kupę śmieci na podwórze i obmiotła dom.
— Cóż też teraz z tem śmieciem pocznie? — pytałem sam siebie, bo paki żadnej nigdzie nie było.
Zaczęła wymiatać je poprostu z podwórza na ulicę.
— Ładny porządek! — pomyślałem — Czyż te śmieci zostaną tak na środku ulicy?
Nie zostały. Bo Dawidowa wzięła łopatę, wykopała dołek w piaszczystej ulicy, wsypała weń śmieci, przysypała piaskiem, uklepała łopatą, przydeptała — i wszystko było w porządku.
Wcale nie tak źle, jak myślałem.
Tymczasem ustawiono przed kościołem improwizowaną budę, krytą żaglem, zjawiło się paru kramarzy z kiełbasą, wędliną, ciepłą bielizną i swetrami, a także jeden — drugi żebrak. Pojawiły się też gburki, starsze i młodsze w miejskich sukniach; mamy piły kawę z rybaczkami, młodsze kręciły się po ulicach, śpiesząc nad morze.
Następnego dnia, w niedzielę, pierwszy raz ujrzałem całą wioskę rybacką w pełnej gali stroju „świątalnego“. Jest on bardzo skromny i bardzo wytworny zarazem — zwykły garnitur marynarski, zwany przez rybaków „modrym“, ale niesłusznie, bo naprawdę jest ciemno-granatowy. Do tego starannie wyczyszczone czarne, sznurowane trzewiki, śnieżno-biały gors z czarną, wiązaną krawatką i płytka „mucka“, czapka marynarska z ciemno-granatowego sukna z daszkiem i jedwabnym sznurkiem. Taki strój noszą tu wszyscy mężczyźni, starzy i młodzi i nawet małe chłopaki noszą w niedzielę przynajmniej „muckę“. Nie wiejska ludność, lecz jednolita gromada marynarzy, ludzi morza. Tak mi się to spodobało, że postanowiłem również sprawić sobie taki strój, ale skąd wezmę pieniędzy?
Kobiety ubierają się więcej po miejsku, pozostały tylko przy swych czarnych szalach, któremi podwiązują twarze. Wogóle starają się w święto ubrać czarno.
Dzień, rano trochę chmurny, wypogodził się i wkrótce zaświeciło słońce, oświetlając grupy rybaków, pstre bluzki i suknie gburek, schnące przed kościołem żaki srebrzyste, powiewające, jak flagi, bure lub popielate „mance“ śledziowe, a także schnące na ścianach domów festony uwiązanych za ogonki srebrno-zielonawych śledzików. Była też, rozumie się uroczysta procesja z głośnym śpiewem i rozgłośnem biciem w dzwony.
Na obiad była zupa węgorzowa, węgorz gotowany w sosie koprowym, solona wieprzowina, legumina grysikowa i „kuch” czyli bułka drożdżowa. Żadnej wódki ani nawet herbaty, wyjąwszy „miętkę“, czyli odwar miętowy z cukrem i mlekiem. Oto uroczysty obiad rybacki.
Zauważyłem jedną rzecz: Rybacy nietylko z szacunkiem węgorza jedzą, ale i z szacunkiem o nim mówią. Wytłomaczył mi to później pan Żebrowski. Węgorz jest rybą drogą, dobrze płatną, a jedynie pewną, bo on przez nasze wody przejść musi. Stąd ryba ta stanowi pewny dochód, na który rybak musi liczyć, a z którego pokrywa wydatki jesienne i kupuje słynną „bulwę“ i mąkę w takiej, ilości, aby mu przynajmniej na pół zimy wystarczyła. Z tego powodu ryby tej nie je, chyba bardzo rzadko w wielkie święto, a musi mieć na Boże Narodzenie, i w tym celu ją soli, co sam widziałem. Biedni rybacy jedzą węgorze tylko w ten dzień, żałując sobie w czasie połowu nawet funcika, bo funt węgorza w zimie to cztery funty chleba.
Na lądzie jest Matka Boska Zielna, a widzicie — na naszem morzu — Wangorzowa!



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jerzy Bandrowski.