Przejdź do zawartości

Na kresach lasów/X

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Wacław Sieroszewski
Tytuł Na kresach lasów
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Wydanie czwarte
Data wyd. 1920
Druk M. Schmitt i S-ka
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


X.

W obuwiu, na piętach misternie wyszytem
Cienkierni z żył rena nitkami;
Ze skórą drobniutko na łydkach marszczoną,
I haftem jedwabnym na przodach goleni,
Z biodrami we wzory — z smukłemi biodrami
I piersią pociętą na kratki równiutkie,
Z wpadliną grzbietową, kunsztownie wysłaną
Błyszczącym podpuszkiem dzikusa.
Wpół ciała ubrany w dziwaczne zakręty

I takież na palcach zygzaki,
Na szyi mający bronzowy naszyjnik,
Na krtani drobniutkie kropeczki,
U skrzydeł okucie ze srebra kutego
A pióra ze złota ulane,
Mający lot szparki,
Głos dźwięczny,
Dziób krzywy,
Skład ciała krępawy i krzepki...
O matko ty ptaków pstro-piórych!
O ojcze pstrokatych latawców!
Ty, panie pierzastych, co, lecąc z południa,
Wysłałeś przed sobą miast gońców-forejtrów,
Tysiące śnieżystych śniegirów!
Jużeś ty przyleciał z łbem dumnie wzniesionym
I spadłeś na bór nasz wysoki i ciemny
I czuby dziewięciu modrzewi w garść wziąwszy,
Usiadłeś i władasz, panujesz...
Już krzyczysz, zwrócony na nieba południe,
Już kraczesz miedzianą gardzielą
I od twej pieśni, od echa twej pieśni,
Wypiękniał bór ciemny, wysoki...


śpiewał Dźjanha, stojąc oparty osłup wrót letniej sadyby Andrzeja, do której się już byli kilka dni temu przenieśli. Chłopak patrzył w dal i śpiewał, niby dla siebie, ale za jego plecami zebrała się gromadka słuchającej w skupieniu młodzieży, a dalej nieco, wsparci o płot, stali obok siebie Paweł i Ujbanczyk, który strofa za strofą tłómaczył improwizacye brata. Paweł słuchał go uważnie, wzrokiem jednocześnie śledził stada gęsi, łabędzi, żórawi, rojnie lecących z południa na północ, zdających się ścigać z gromadkami siwych, pozłocistych obłoków, płynących wyżej, a tak wolno, jak gdyby pragnęły, nim spadną w dalekie tumany, nasycić się ciepłem przejrzystem, promieniami słońca przestrzelonem powietrzem mijanych okolic.
— Ach, ja tylko nie umiem wyrazić, jak się należy, ale to bardzo piękne...
— Podoba ci się?
— Pewnieby się podobało i tobie, gdyby... wyrazić — westchnął tłómacz, gdy śpiew umilkł.
Paweł nic nie odpowiedział. Dzika nuta, podobna raczej do wycia wilka, lub krakania opiewanego orła, niż do natchnionej pieśni człowieka, nie podobała mu się wcale, a ostatnie wyrazy, opiewające las „ciemny, wysoki“, rozśmieszyły go wobec rzadkich zarośli, widniejących w pobliżu, ponad któremi unosiła się właśnie para dużych, pstych orłów, napróżno szukających owych „dziewięciu modrzewi“.
— Zapewne, słowa niezgorsze — odrzekł jednak, by nie zrobić przykrości przyjacielowi.
Pucołowata twarz Ujbanczyka jeszcze więcej poszerzała od zadowolenia.
— Gdybyś ty umiał po jakucku, tobyś się przekonał, jakie my mamy piękne pieśni o dawnych bohaterach, wojnach łowach. Dżjanha umie ich bez liku.
— A ty?
— Ja... nie odparł, rumieniąc się. — Ja ani śpiewać umiem, ani sieci tak dobrze postawić, jak inni, ani na łodzi popłynąć, ani strzelać, ani nożem lub siekierą robić... Nie dziw, siedem najlepszych lat spędziłem w mieście — na nauce w szkole. Nas przecie przemocą do nauki biorą. Wróciwszy, byłem, jak obcy, rodzice zapomnieli, kochać mnie przestali — wszyscy wyśmiewali tylko i drwili, nikt nie lubił. O niczem nie wiedziałem, nic nie umiałem — wszystkiego musiałem się uczyć na nowo i nigdy już nie będę prawdziwym Jakutem. Co ja się wtedy nacierpiałem... Czasami ucieknę do lasu, schowam się w krzaki i... płaczę w głos, jak małe dziecko, a byłem już chłop duży.
— Ot, widzisz, jedzie stary Filip, zaraz rozpocznie się zebranie — przerwał nagle, zmieniając ton i ukazując na szlak błotnistej drogi, wijącej się po dolinie, obrzeżonej brunatnymi lasami, pagórkami, upstrzonej rudym puchem traw przeszłorocznych, sterczących ponad toiejącymi śniegami.
Paweł odwrócił głowę we wskazanym kierunku i ujrzał kilku jeźdźców, jadących gęsiego, a ponad ich głowami stada czarnych kruków i białych czajek, unoszących się z krzykiem.
— Filip, Moora i jeszcze ktoś trzeci... pewnie Długi. Całem gniazdem stary wyruszył — opowiadali sobie patrzący.
— Jadą, hej! jadą!
Posłany z tą wieścią wyrostek wpadł do jurty, skąd przez drzwi, na ściężaj otwarte, dolatywały liczne głosy rozmawiających. Zaraz też na podwórzu pojawiło się kilku ciekawych, wyszedł Andrzej, świątecznie odziany w sute futro z białych lisów, kryte czarnym pół-aksamitem, w kosztownej, bobrowej czapce, w letniem obuwiu z pięknej „sary“[1], z zielonem, sukiennem u cholew obszyciem. Idąc, zapinał pośpiesznie dużą klamrę szerokiego, srebrnemi blachami pokrytego pasa, a mijając Pawła i Ujbanczyka, obrzucił ich bystrem, badawczem spojrzeniem.
Jednocześnie we wrota wjeżdżał Filip, gruby, do nadętego pęcherza podobny, odziany zupełnie tak samo, jak Andrzej. Dżjanha podskoczył i schwycił miedzią nabijaną uździenicę jego wierzchowca, podczas kiedy Andrzej, podtrzymując za łokieć, udawał, że mu zsiąść pomaga z wysokiego siodła; inni z uszanowaniem stali opodal.
— A! Bajbał-nuczcza! Jakże ci się powodzi? rozpowiadaj! — krzyknął bogacz, ujrzawszy niedaleko stojącego Pawła, zdjął z głowy czapkę, z ręki futrzaną rękawicę, wyszytą paciorkami i jedwabiem poważnie podszedł do niego:
— Rozpowiadaj, przyjacielu!
— Nic niema — odrzekł Paweł nachmurzył się. Poznał on już na tyle miejscowe stosunki, że zrozumiał, iż z tego, tak niegdyś pożądanego, bezpośredniego traktowania z gromadą, nic nie wyniknie nad to, „co ma być“ — jak się naiwnie wyraził Ujbanczyk. I ot, to „nic“ niesmaczne, uroczyste, przykre, rozpoczynało się, dzięki niewytłumaczonemu uporowi Andrzeja, który, rozkaprysiwszy się nagle, zerwał prawie już zawartą umowę o mieszkanie z wiktem na stałe, miesięczne, z góry określone wynagrodzenie i począł domagać się przedstawienia sprawy wiecowi gromadzkiemu.
Tymczasem stary Filip stał wciąż przed Pawłem, siląc się, stosownie do etykiety jakuckiej, na powiedzenie czegoś dowcipnego, uprzejmego.
— Czytasz? — rzekł wreszcie — ciągle czytasz! No, czytaj, czytaj — kiwnął pobłażliwie głową i z uśmiechem ruszył ku jurcie, mając na prawo Andrzeja, a za sobą dwóch synów, domniemanych swych spadkobierców, jednakowo odzianych w białe bałachony z grubego, wielbłądziego sukna, czarno lamowane, na ramionach bufiaste, a u bioder fałdziste. Bracia bynajmniej jednak do siebie nie byli podobni. Starszy Moora, gruby, pękaty, ospały, szedł wolno, krokiem spracowanego wołu; obok niego matczyny gagatek, czaplo-kształtny „Długi“ sunął z miną. przesadnie uroczystą, z poza której tryskały widoczne dla wszystkich szyderstwo i figle.
Po chwili na dworze pozostali tylko Paweł i Ujbanczyk. Paweł, zasępiony, wciąż śledził za lotem ptactwa, ciągnącego z południa, a Jakut spoglądał nań niespokojnie i mruczał niewyraźnie, jakby chciał coś powiedzieć, a nie śmiał. Dopiero na widok Dżjanhi, wybiegającego z jurty, przemógł się i szepnął pośpiesznie:
Pamiętaj, com ci mówił: nie dawaj, a żądaj... przysądzić muszą. Ryb łapać, zwierza ścigać nie umiem, siana kosić także nie, nic nie umiem... Z czegoż więc żyć będę?... Ryb łapać, zwierza ścigać nie umiem, pamiętaj! — powtarzał mu jak lekcyę trudną do zapamiętania.
Rozśmieszyło to Pawła i na oznajmienie Dżjanhi, że „panowie już się zebrali i czekają“, udobruchany i wesoły wszedł do jurty.
Tam, wokoło zasiedli panowie radni: na przednich ławach, stosownie do zamożności, wieku i znaczenia w gromadzie, zajęli miejsce najszanowniejsi, odziani w różnobarwne sukienne bałachony; w głębi, w pobliżu drzwi skupili się mniej szanowni, ubrani przeważnie w futra i skóry reniferów; kobiet i dzieci nie było widać, ale po kątach słyszeć się dawały ich stłumione szepty.
— No i cóż powiesz? Czego od nas żądasz? — zagadnął stary Filip, gdy Paweł zajął wskazane mu obok niego miejsce.
— Niczego ód was nie żądam, a tylko podziać się gdzie nie mam. Andrzej mnie przyjąć nie chce, a innych nie znam — odrzekł głośno Paweł i zamilkł, spoglądając po zgromadzeniu. — Wiecie, że nie z własnej przybyłem tu ochoty, gdyż kraj mój nie jest gorszym od waszego.
— Hi! — zawołali chórem — jakżeby mógł być gorszym! Wiemy, twój kraj południowy, dość jedno rzecz słowo: słoneczny!
— Tam ja mogłem obchodzić się bez cudzej pomocy, ale tu... ryb łowić, jak wy nie umiem, zwierza ścigać także, sianam nigdy w życiu nie kosił — powtarzał uśmiechając się, nauki Ujbanczyka.
Ten obojętnie na pozór tłómaczył każde jego słowo i mrugał przytakująco.
— A jakże, skądżebyś mógł umieć! — zagadali znowu chórem.
— A nim się, jak wy, robić nauczę, z głodu umrzeć mogę.
— Boże uchowaj! Co za grzech! Chyba, że sami nic mieć nie będziemy!
— Za pieniądze nie dostanę tego, co do życia potrzebne. U was można kupić futer, skór, kości mamutowej, ale jadła nie macie zwyczaju sprzedawać. Czy nie tak?
— Co i gadać! Za ostatniego mielibyśmy takiego człowieka, co darem bożym handluje.
— Ot, widzicie! Co złapiecie, to spożywacie sami; co można odłożyć, to odkładacie, a co wam zbywa, tego udzielacie tym, którym się na łowach nie poszczęściło. Czy nie tak?
— Ależ tak!... O sąsiedzkich gościnach pewnie powiada — domyślali się.
W miarę, jak mówił, rosło zdziwienie i ciekawość słuchaczów, gromadzili się coraz bliżej, zaglądali jeden przez ramię drugiemu, wspinali się coraz wyżej; wkrótce ten amfiteatr szeroko spotniałych twarzy wyroił się aż pod powałę.
— Ja od was nie mogę przyjmować tych podarunków, gdyż me jestem w stanie odwzajemnić się wam za nie; są one zresztą zbyt dowolne, a ja wciąż przecie jeść muszę. Nawet gdybyście się zgodzili sprzedawać mi owo pożywienie, bez pomocy gromady nie mógłbym się obejść. Na łowy, powiadają, rozchodzicie się daleko i w różne strony — ja dróg nie znam, musieliby więc łowcy sami mi znosić. A któż się na to zgodzi w czasie roboczym? Domów niezajętych, na mieszkanie zdatnych, także podobno w okolicy niema. Zresztą, trudno mieszkać samotnie w waszym głuchym lesie.
— Toż to i małe dziecko zrozumie — przytakiwali — nasza ziemia lodowata.
— Sądzę więc, że byłoby lepiej tak dla mnie, jak i dla was, gdyby gromada wyznaczyła mi kąt u jakiej rodziny... Mnie nie trzeba wiele: ława do spania i łyżka strawy, jaką sami jecie, gdyż nie jestem wybredny.
Ciekawością podniesiona fala ludzkich twarzy zaczynała opadać. Wszczął się nieznaczny ruch, kilku, stojących na przedzie dało w tłum nurka.
— Ja wiem, żeście ludzie biedni, że żyjecie ubogo, i nie żądam byście czynili sobie różnicę... Będę żył, jak wy... będę się starał, abyście mnie uważali za swego... za przyjaciela — dodał, a w głosie jego zadźwięczał mimowolny smutek.
— Tak to, tak! ale ja myślę, żeś ty dobrze powiedział, Rosyaninie, że my ludzie biedni — westchnął stary Filip.
— Na utrzymanie dostaję od rządu dwanaście rubli miesięcznie. Weźcie sobie z tych pieniędzy, wiele myślicie, że wam się za moje utrzymanie należeć będzie. Możecie nawet wziąć wszystko, to nie moja własność, nie są... zarobione. Ja wiem, że zapłatą za życie powinna być praca, ale cóż począć, do czasu dać jej wam nie mogę. Więc bierzcie to, co jest. Tylko na zimę sporządźcie mi jaką taką odzieź... Nie znoszę waszego zimna, niezdrów jestem.
Fala ciekawych podniosła się znowu i ścisłem otoczyła go kołem. Ujbanczyk, rozdąsany, przestał nagle tłómaczyć. Naglony przez starszych, kazał sobie propozycyę drugi raz powtórzyć i niechętnie półgębkiem przełożył ją zgromadzonym. Nastała chwila głuchego milczenia. Paweł czekał.
— Wic cóż? jakże gromada? — zapytał z uczuciem przykrości.
— Na to tak odrazu odpowiedzieć nie można — zabrał wreszcie głos Andrzej. — To trzeba obgadać, rozważyć... po jakucku, powolutku, co i jak... Co się komu i od kogo należy, według prawa i sprawiedliwości... Co będziemy w stanie dać, damy; co powinniśmy zrobić, zrobimy. A tylko niema; myślę takiego prawa, aby co darmo dawać. Powiedz mu, Ujbanczyk: co jego, to jego, co nasze, to nasze!
— Bardzo słusznie! Z ust mi wyjąłeś, Andrzeju: co jego, to jego, co nasze, to nasze. A i prawa niema takiego, aby co darmo dawać. Przynajmniej tak wychodzi po jakucku. Czy nie tak? hę? — skwapliwie podchwycił Filip, zwracając się do tłumu.
— Ależ tak! — odpowiedzieli zgodnie.
— Posiedź więc tu, Rosyaninie, a my pójdziemy się radzić — zakończył Andrzej i dał na znak do wyjścia. Powstali z hałasem, pobrali czapki, wynieśli się z izby, gdzie zostali, tylko: Paweł, Ujbanczyk, półgłosem z sobą gawędzące kobiety i stary Mateusz, który, straciwszy w zamęcie swoją czapkę, szukał jej teraz po wszystkich kątach. Przechodząc mimo Pawła potrząsł swoją siwą czupryną i szepnął:
— Źle, zupełnie źle! Nie ustawa!
Paweł już sam zrozumiał, że coś tu pogmatwał; ale trudno, stało się. Nie wiedział zresztą nawet, w czem pobłądził, i tem silniej czuł swą niemoc, tułactwo, bezsilność i truł się markotny.
Tymczasem jakuci, wybrawszy opodal na wzgórzu ze śniegu oczyszczone i dobrze już podeschłe miejsce, rozsiedli się kołem: szanowni we środku nogi podwinęli po turecku, a za nimi pół stojąc, pół klęcząc, mieścili się mniej szanowni; trzeci szereg stanowiła młodzież i dzieci, kupiące się gromadkami, lub ustawiające się pojedyńczo ze skrzyżowanemi na piersiach rękoma. Wszystkich oczy skierowane były na Andrzeja, ale on wzbraniał się zacząć.
— Są starsi i godniejsi — mówił skromnie. — Zaczynajcie chyba wy, Filipie.
— Cóż? jeżeli zaczynać, to ja mogę, bo ja już dawno o tem myślę, że Rosyanin ten... Ech! Co tu gadać. Jednem słowem brać, kiedy ma, brać kiedy daje! Dwanaście rubli! Czyż to nie ogromne pieniądze? Toż to na rok uczyni...
— Sto czterdzieści cztery — podpowiedział mu Andrzej.
— Widzicie! półtorej kiesy! A zje on... Co on zje? Wiemy wszyscy, że dzióbnie po patelni swoim widelcem, jak ten kulik, i tyle. Izby też nie ubędzie, gdy w niej kąt zajmie, a pieniążki płyną i płyną. Tak to, ja rozumuję. Racya? Brać, powiadam, i umowę zaraz pisać na rok, na dwa, na długo; pisać i pieczęcie przykładać, żeby się nie mógł cofnąć, jak się opatrzy. A wy Andrzeju, co na to? Źle mówię?
Andrzej nic nie odrzekł, oczu spuszczonych nie podniósł, tylko uśmiechnął się przebiegle.
— A i to prawda. Można poprosić, żeby jeszcze co dodał — ciągnął dalej stary z pewnem wahaniem w głosie. — Bo gdzie on się podzieje? Jeść i pić przecie musi, drew też potrzebuje; a nie ma ani, byka, ani psów, ani renów, choćby pękł; ile zażądamy, dać musi. A tylko wiele? Dwanaście sam dał. Bogatego człowieka musi być dziecko! Ja tak myślę. Poprosimy go o piętnaście, albo może dwadzieścia? — dodał i umilkł sam, przerażony ogromem wymówionej ceny.
— Cóż, można i poprosić — zagadał nagle Andrzej. — Dla mnie, to wszystko jedno, jak gromada, tak i ja. Każą prosić, będę prosił; każą darmo, będę płacił! Nie tyle już płaciłem, nie zrujnuję się! Płacić, to płacić; prosić, to prosić! Gromada siła, jeden człowiek spierać się z nią nie może. Co ona powie, na to zgoda!
— Racya! Ale i gromada źle sobie nie życzy — odezwały się głosy.
— A więc wieleż? — spytał Filip, rachując coś na palcach. — piętnaście? — dosyć będzie piętnaście, myślę!
— No, niech będzie piętnaście — poparli go niektórzy i znów spojrzeli na Andrzeja.
— A któż go do siebie bierze? — spytał Andrzej szorstko, podnosząc spuszczoną dotychczas głowę.
Filip popatrzał, ale z odpowiedzią się odciągał.
— Najpierw omówmy się o cenę, a później i o tem pogadamy, hę? ja tak rozważam. A zresztą można i teraz.
— Dobrze, umówmy się o cenę — odrzekł po chwili namysłu Andrzej i podniósł się z nimi.
Obradujący powrócili do jurty. „Szanowni“ obsiedli znów ławy, a motłoch stanął opodal.
— Rosyaninie, my się zgadzamy dostarczyć ci wszystkiego, o co prosisz: kąta ciepłego oraz spokojnego i jadła i obsługi, ale gromada znajduje, że dajesz za mało — uroczyście wyrzekł Andrzej.
Paweł zarumienił się.
— Nie mam więcej — odpowiedział — mówiłem wam, że tylko tyle otrzymuję od rządu.
— Dobrze, słyszeliśmy. Ale ty sam policz, co ci potrzeba: potrzeba ci kąta ciepłego, oraz spokojnego, potrzeba ci drew, potrzeba ci wody, potrzeba ognia, potrzeba jedzenia, naczyń, statków, wszystkiego, boś ty przecie nic nie przywiózł prócz książek; a wszystko to kosztuje pieniądze — zakończył mówca z naciskiem. — Pieniądze za drzewo, pieniądze za ogień, pieniądze za wodę... izbę podmieść też pieniądze, ogień rozniecić — pieniądze, drew narąbać — pieniądze, jadło, ryba — pieniądze!... — wyliczał głowacz, drobiąc każdy ruch, każdy niemal przedmiot na części, a wyraz „pieniądze“ wymawiając ze szczególnem zacięciem.
Robiło to na tłumie ogromne wrażenie, co Paweł natychmiast zauważył, sprawa jednak przybierała pomyślniejszy niż w początkach dla niego obrót, uśmiechał się więc otwarcie z naiwnych usiłowań Andrzeja zamydlenia mu oczu.
— Czegoż się śmiejesz? — spytał urażony Jakut.
— Ależ to wszystko nie będzie was przecie tak drogo kosztowało: ogień i dla siebie rozniecacie, wodę nosicie, strawę gotujecie.
— To dla siebie! Co cię obchodzi, co my din siebie robimy? My za to od nikogo pieniędzy nie żądamy — odparł Andrzej, bystrem spojrzeniem tłum obejmując.
— A jakże! To dla siebie, a to dla ciebie — poparł go Filip. — A ja tak przypuszczam, że niema takiego prawa, aby darmo robić! Jak myślicie, gromada?
— To się rozumie — odezwało się kilka niepewnych głosów.
— Wreszcie coś z tego ja sam sobie zrobić mogę. Mogę naprzykład przynieść z kolei wody, narąbać drew, podmieść izbę.
Andrzej nie spodziewał się oporu ze strony Pawła i milczał chwilę.
— Przynieść wody!... podmieść izbę!... rozniecić ogień — zawołał nagle. — A cóż w takim razie będą robiły nasze dziewczęta i baby? gdzie podzieją się starcy i kaleki?... A zresztą ty tego nie umiesz i nikt ci u siebie w chacie gospodarować nie pozwoli.
— Co tu gadać! niesłychana rzecz, żeby taki wielki pan u nas izby podmiatał! Nas za to nie pochwalą! — zakrzyknęli zebrani prawie wszyscy bez wyjątku.
— Wieleż więc chcecie za to wszystko? — zapytał Paweł.
Andrzej pomyślał chwilę.
— Siedemnaście rubli.
— Siedemnaście rubli! — powtórzył Paweł zdumiony. — Bez chleba, bez soli, bez mięsa, za to tylko, co sami jecie! Zresztą choćbyście żądali tylko parę groszy więcej, niż dwanaście nie dam, bo nie mam. Powiedziałem wam, że tylko tyle otrzymuję, a zarobków tutaj żadnych niema.
— Co tu za zarobki! Byłyby, nieczekalibyśmy pewnie na ciebie, samibyśmy zarobili — zagadali gwarnie. — Twoja prawda, cudzoziemcze. Trzeba już chyba ustąpić. Dawaj szesnaście.
— Nie!
— Piętnaście!
Paweł przecząco potrząsł głową.
— Piętnaście! — powtarzali uparcie.
— Nie! Powiedziałem już: dwanaście, albo wieźcie mię do miasta!
Ta groźba, a może więcej jeszcze ton stanowczy, jakim wypowiedzianą była, poskutkowały. Jakuci poczęli mięknąć i ustępować.
— Do miasta! po co ci zaraz do miasta? — zawołał żałośnie Filip.
— Do miasta! Niby to samo, co pójść odemnie od starego Filipa. Do miasta teraz i drogi i renów nie ma. A ty zaraz się gniewasz, niby to niejadałeś z jednej misy z nami. Poczekaj, my się naradzimy znowu i może da się coś zrobić — mitygował Pawła Andrzej i kiwał na radzących, by wychodzili.
Znowu pstrym wiankiem obsiedli wzgórze.
Paweł, któremu już dokuczyło siedzenie w dusznej jurcie, wyszedł także i jął się przyglądać obradom. Andrzej w chwili, kiedy właśnie głos miał zabrać, spostrzegłszy go stojącego w pobliżu, urwał nagle i utkwił w nim wyczekujące spojrzenie. Domyślił się Paweł, o co mu chodziło, i oddalił się.
— Niechby stał, nie rozumie przecie — rzekł ktoś z obecnych.
— Tyś już napewno wypytał go o to? — syknął Andrzej. — Ujbanczyk, chłopcze, idź do cudzoziemca, bo mu się pewnie nudzi samemu.
Ujbanczyk usłuchał niechętnie.
— A co? mówiłem ci — rzekł, stając obok Pawła.
— Cóżeś ty mi mówił?
— Nie dawaj, a proś. Daliby. Każdemu z przywożonych z południa dają. Taki już u nas zwyczaj... dają każdemu. A teraz, ot, zrabują cię do szczętu.
— A może i nie zrabują?
— Ech, nie znasz ich. Pies się nie udławi, Jakut nie zawstydzi.
— Sam powiadasz, że daliby, gdybym nic nie miał.
— To co innego; a kiedy masz, to bez miary ciągnąć pragną. To w naszych obyczajach: najpierw zrabować, a potem dopomódz.
— Nietylko w waszych, u nas jeszcze gorzej! Ale zrozumiejże mię, chłopcze, że ja tych pieniędzy zatrzymać nie mogłem.
— Dlaczego?
Paweł poruszył się niecierpliwie.
— Bo nie mogłem i basta! Niech biorą, czego ci żal? Książek nie zabiorą, a czegoż nam obu więcej trzeba? Na co tu pieniądze? — kończył żartobliwie. — Co z nimi robić? — Nawet niema co kupić: ryba i ryba!
— To prawda — zgodził się rozweselony Ujbanczyk.
Tymczasem Andrzej na zebraniu tak prawił:
— A co? głupi? Ho, ho! nie taki on głupi, jak to niektórzy myślą. Dwanaście rubli. Na oko zdaje się to niby dużo, a policzywszy, wychodzi, że to kłopot bez żadnej korzyści. Przedewszystkiem kąt. Kąta mu bylejakiego nie dasz, na tylnej ławie go nie położysz. Trzeba, żeby mu nie było zimno, żeby mu na głowę nie kapało, żeby go ogień nie piekł. Ogień trzeba wciąż palić suty, bo się skarży, że marznie. Przez ten krótki czas, co mieszkał u mnie, tyleśmy drew spalili, co przez zimę, a drzewo potrzebne suche, czyste, żeby nie dymiło. Zaraz chory; nic nie mówi, ale chory, głowę chusteczką podwiązuje i... chory. A najgorsza rzecz jadło! Kiedy sam jesteś ze swoimi, to co złapiesz, to i zjesz, a nic nie złapiesz, to i poczekasz, herbatką się obejdziesz... pośpisz nieco dłużej... i tyle! A tu dobywaj choć z kamienia, dobywaj, a daj: Dawaj, bo wziąłeś pieniądze!
I znów to słowo „pieniądze“ wymówił z tym szczególnym sobie właściwym akcentem, a słuchający skurczyli się i spokornieli.
— Dawaj mu ryby, ale nie myślcie, aby jadł zgniłe śledzie, jak my — jemu trzeba dobrej; dawaj mu od czasu do czasu mięsa, do herbaty masła, mleka, cukru; do jadła kup soli, mąki, a mąka po dziesięć rubli pud. On powiada, że będzie jadł to samo, co my... żarty! Jeść, to by może i jadł, ale jeżeli od tego jedzenia umrze! On człowiek „cesarski“, słyszeliście, jak Ujbanczyk czytał w papierach.
Odpowiedzialność za niego niemała! Jeżeli się co stanie, któż odpowie, jeżeli nie ten, kto brał pieniądze jeżeli się poskarzy, na kogo? Na ciebie! Jeżeli się rozgniewa, kto najbliżej pod ręką? Ty! Och, ludzie, ludzie! A któż z nas przeszkodzić mu może, jeżeli on co złego myśli? Może się znajdzie kto taki, ale ja nie wiem. Nie mówi... po całych dniach siedzi zastygły, posępny, jak ta chmura deszczowa. Ani dowiedzieć się, ani go poznać, ani polubić. Patrzysz na niego, patrzysz i strach cię ogarnia, jeśli spróbujesz odgadnąć, co się tam dzieje w tej brodatej, cudzoziemskiej, wiecznie milczącej głowie. Powiadają, że dobry, a może on tylko przebiegły! On sam też mówi, że dobry, ale czy się taki urodził, coby siebie ganił. A ja tak myślę, że dobrych i za dobre tutaj nie przysyłają. Andrzeju — powiada — ja u ciebie zostanę, weź dwanaście rubli, daj mi kąt, strawę... Prosił, spytajcie go, niech powie. Nie mogę — mówię — u nas wszystko gromada. Są u nas ludzie pierwsi, szanowni, bogaci; są średni, którzy płacą podatki; są wreszcie ostatni, też mający głowę na karku. Czyż ich nie spytamy? Czyż będziemy radzić, jak ci ludzie, co okręcą dwa razy około dużego, a trzy około wskazującego palca? Jeżeli gromada powie: Andrzeju, weź, wezmę! Ale czy ona może to powiedzieć? Sami osądźcie: jam w domu jeden dorosły mężczyzna, reszta drobne dzieci i kobiety. Czyż mogę zostawiać je same z cudzoziemcem? Czyż mogę porzucić dla niego pracę, handel, obowiązki? Czyż mogę nie ruszać się z domu? A czy nie bywało, że ci przyjezdni odpłacali nam okropnem złem za nasze dobro? Ja myślę; że najlepiej byłoby mu u Filipa. Kto ma dom szeroki i wysoki, kto ma bydło czarne i pstre, kto śpi na niedźwiedzich skórach, kto jada tłuste mięso, sadło kraje w cienkie plasterki, gardło płucze topionem masłem, zęby ostrzy o miękkie chrząstki?... przecie nie ja...
— Ach, Andrzeju, Andrzeju! I ty mu to wszystko powiedziałeś — szepnął Filip, chowając głowę w ramiona.
— Kto ma synów bohaterów, mogących uśmierzyć cudzoziemca, gdy ten się rozgniewa? Nie ja! Ja nie chcę wzywać na siebie biedy z czterech nieba końców... Powiedziałem!
— Ach, nie... nie!... — trząsł głową stary Filip — lepiej do miasta!
— Do miasta? Żeby ci prędzej medal dali — odparł szyderczo Andrzej, dotykając słabej strony tragacza.
— Co mi tam medal! — obraził się cierpliwy zazwyczaj Filip — nagadałeś i tak niestworzonych rzeczy, jak w bajce.
— A w takim razie nie warto go wozić, bo go napewno odeślą napowrót. Nie pierwszyzna! Będą tylko niepotrzebne wydatki i mitręga.
Wymowa Andrzeja osiągnęła zamierzony skutek. Gmina zgodziła się dopłacać mu parę rubli do dwunastu rubli Pawła i zwolnić go od niektorych powinności wewnętrznych.
— Już ty się, Andrzeju, wytęż, już ty się postaraj, on do ciebie przywykł. Gdzież go podziejemy? — prosili.
Gdy przedstawiono Pawłowi rezultaty obrad zamilczawszy naturalnie o dodatkowych warunkach, ucieszył się bardzo, gdyż podróż do miasta przez odmarzające bagna i topieliska nie uśmiechała mu się wcale. Już mu dokuczyła długa włóczęga, rok z górą trwająca; pragnął wypocząć, rozejrzeć się, użyć wiosny.
— A tylko pamiętaj: jeść będziesz musiał, co i my; chleba tu nie dostanie, soli też niema, kupować ją trzeba aż w mieście; cukru kupcy nie wożą, mięso zdobywamy rzadko... ryba i ryba! — wymawiał sobie Andrzej, dobiwszy targu.
— Ależ dobrze... Czyż mnie nie znasz, Andrzeju? Czy wybredzałem kiedy?
— Więc zgoda?
— Zgoda!
Podali sobie ręce na znak zawartej umowy, a przeciął je Filip.
Wiecujący poczęli się zwolna rozchodzić. Żegnając się z Pawłem, ściskali mu ręce jakoś niezwykle czule i poufale, a on, nie wiedząc o ofierze uczynionej dla niego przez gminę, przypisywał to wyjaśnieniu się stosunków.
— Bądźmy przyjaciółmi — powiedział mu Andrzej, kiedy już sami pozostali. — Ledwiem uprosił gminę, chcieli cię do miasta odsyłać, a drogą ani przejść, ani przejechać. Przepadłbyś od niewygód!
Paweł chciał temu wierzyć, co słyszał; chciał wierzyć, że zrozumiano nareszcie jego pragnienie, ażeby nie był nikomu ciężarem.
Cały jeszcze wzburzony, do głębi duszy rozdrażniony, zapalił świeczkę, wyjął dzienniczek, i gdy się ostatecznie uspokoili, zabierał się spisać wrażenia dnia ubiegłego, gdy z kąta, z pośród gromady chichoczącej młodzieży wyleciał widocznie niezupełnie dobrowolnie młody Jakut i, potoczywszy się pod sam stół, stanął zadyszany z rękoma pokornie zwieszonemi i wstydliwie spuszczonemi oczyma.
— Czego ci trzeba? — spytał Paweł, widząc, że nie odchodzi. Jakut coś zamruczał i niespokojnie jął skubać rosnące na twarzy włosy.
— Brhoda! — kraknął z kąta udanym basem Foka. Paweł ciekawie spojrzał na stojącego przed nim chłopaka; zamyśleniem przyćmione jego oczy spotkały się na chwilę z pełnem wewnętrznej męki spojrzeniem krajowca.
— Cóż ci trzeba? powiedz — powtórzył łagodnie.
Jakut zamruczał znowu coś niewyraźnie, z czego Paweł zrozumiał tylko słów kilka:
— Doktór... Lekarstwo... Włosy...
— Uch, zbereźniki! — oburzył się siedzący obok Ujbańczyk. — Co pan ich słucha! Im tylko wyśmiać człowieka! Wmówili w niego, żeś pan doktór, i prosi o lekarstwo na włosy.
— A cóż mu one przeszkadzają? — spytał Paweł, rumieniąc się, i mimowoli dotknął swojej młodej bródki.
— Choć i przeszkadzają, ale niedużo... I więcej głupstwo — poważnie objaśnił uczony parobczak.
„Kozak“, gdyż to był on, postał jeszcze chwilę, wreszcie westchnął, przeżegnał się, ukłonił niezręcznie i zabierał się do wyjścia.
Paweł przyjaźnie wyciągnął doń rękę i silnie go za nią uścisnął.




  1. „Sary“ — wyprawna skóra z końskiej szyi, pozbawiona naskórka, używana na obuwie.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wacław Sieroszewski.