Przejdź do zawartości

My i Oni/VIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł My i Oni
Podtytuł obrazek współczesny
Wydawca Księgarnia Jana Konstantego Żupańskiego
Data wyd. 1865
Druk Michał Zoern
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Pomimo wielkiéj siły charakteru, i krwi zimnéj którą w nim każde nagłe niebezpieczeństwo podwajało, Juliusz uczuł się niepewnym co miał począć, gdy znalazł się w zaroślach i gęstwinie pod oknami dworku strażnika, wahał się chwilę czy uciekać daléj czy starać ukryć bodaj w gałęziach starych dębów niedaleko stojących. Nadjeżdżający oddział nie mógł plądrować po lesie, bał się oddalić zostawując Maryą, nie dobrze wiedział dokąd się udać. Instynkt zachowawczy który przybywa w pomoc człowiekowi, gdy rozum w nim zamiera i staje się niedostatecznym, pchnął go głębiéj w las. Przedarł się przez krzaki... nasłuchując nieco. Krótkie, urywane tylko naszczekiwanie psa, dochodziło uszów jego... tętent... potém milczenie złowrogie. — Pomiędzy drzewy stary jakiś dół suchy, zarosły pokrzywami zdawał mu się dostateczném ukryciem, wpadł weń i zarył się głęboko, czekając co daléj się stanie. Był o jakie kilkaset kroków od chaty, wśród gąszczy nieprzebytych...
Krótka chwila rozmysłu zdawała się go przekonywać że nie było potrzeby zbyt daleko uciekać... mógł wpaść na krążące straże nie będąc świadom dobrze kierunku w jakim się miał udać. Juliusz był téż po troszę fatalistą i powiedział sobie że jeśli los go zechce ocalić, potrafi tak dobrze w rowie jak gdzie indziéj. Najpilniejszą sprawą było zniszczenie papierów które miał przy sobie, rozwinął więc je, rzucił okiém na przywiezione mu świeżo i ważniejsze zaczął drzeć i połykać. Resztę którą chwycił uciekając, odgrzebawszy ziemię rękami zakopał i przyrzucił garścią zgniłéj słomy, aby pokryć świeżo poruszoną ziemię. Odbywszy to przygotowanie pierwsze, uznał konieczném samemu przejść gdzieindziéj aby na wypadek odkrycia w témże miejscu nie znaleziono zagrzebanych papierów. Cisza była dokoła, wysunął się z rowu i przedzierał daléj gęstwiną niedobrze wiedząc dokąd idzie. Została tylko przy nim znaczna summa pieniędzy i dwa rewolwery nabite. — Pieczątka, dokumenta i wszystko co sprawę zdradzić mogło leżało zakopane i bezpieczne... Juliusz oprzytomniał nieco spełniwszy pierwszy obowiązek, teraz szło już tylko o własne jego bezpieczeństwo, a z życia uczynił był dawno ofiarę. Uchodząc przysłuchiwał się, ale choć mu się zdało że nie mógł być w wielkiém oddaleniu od chaty leśnika żaden go ztamtąd głos nie dochodził. Na drzewie dzięcioł tylko wystukiwał dzienną swą strawę, a górą gałęzie, poruszane wiatrem, szumiały poważnie. Ta cisza natury obojętnéj dziwnie mu się wydała przy bijącém sercu jego... Lazur nieba które widać było w górze tak był czysty i jasny jak w najpogodniejsze dni życia...
Zdało mu się że bić się głębiéj nie było potrzeby, wszył się w krzaki i padł pod ich splecionemi gałęźmi, — obraz biednéj Maryi stał mu przed oczyma, serce biło ku niéj — ale ten tak gwałtowny napad właśnie gdy ona odkryła go, mimowolnie obudził w nim podejrzenie które odepchnął od siebie.
Niestety! zła myśl powraca gdy dobra ucieka... wpiła się ona w pierś znękaną z siłą nadzwyczajną, Juliusz doznał kary za ukochanie istoty odrzuconéj, jéj przeszłość ciężyła nad nią i nad nim. Napróżno starał się wyrozumować że ona żadnego udziału w téj przygodzie mieć nie mogła — podejrzenie wracało odepchnięte za każdą razą przynosząc z sobą nowe na poparcie domysły i oznaki.
W tém niewysłowioném cierpieniu nadszedł powoli wieczór, zmierzchało a Juliusz nie słysząc pogoni, widząc się bezpiecznym, wyrachowawszy że z chaty strażnika ci co go szukali odjechać już musieli, postanowił podpełznąć ku niéj, aby o tém co się stało dowiedzieć.
Z największą ostrożnością, odchylając gałęzie począł wracać ku domostwu, ale niełatwo mu było do niego znaleść drogę, choć zdawało się być bardzo blizko. W chwili gdy się już spodziewał dostać do ogródka, znalazł się w gęstwinie leśnéj i spostrzegł dopiero że się zupełnie obłąkał. Zwrócił się więc na nowo poszukując własnych śladów, przypominając którędy szedł wprzód, ale mrok wieczorny, zwiększony cieniem lasu, zasłaniającemi niebo drzewami, coraz bardziéj zalegał zarośla, w których o krok rozpoznać się nie było podobna. Upadał w doły, i tłukł się o kłody których nie mógł już dostrzedz. — Trzeba więc było spuścić się na los i instynktem iść na oślep w jedną stronę, potém w drugą, podsłuchując czy głos Lewka lub skrzyp studni i cicha rozmowa nie wskaże mu chaty leśniczego. — W zupełnéj w końcu znalazł się nieświadomości miejsca w którém się znajdował. Lękał się odezwać, aby nie zwabić pogranicznéj straży lub jakiego ruchomego patrolu celników, krążących nad kordonem.
W téj niepewności rzucając się po lesie i nie wiedząc co począć, jak radzić, przez splecione gałęzie zarośli dostrzegł naostatek światełko... ucieszył się, była to gwiazda wybawcza! sądził że błyskało ze znajomego mu okienka strażnika. Śmieléj teraz posunął się ku niemu wprost i po niedługiéj chwili znalazł się w istocie blizko znajoméj chaty. — Nie śmiał jednak zbliżyć się i wejść obawiając się czy żołnierze w niéj nie nocowali... Podkradając się cicho aby nie zrobić szelestu sobą, przysunął się do ściany od tyłu, i zajrzał w okienko... ale cofnął natychmiast... Izby pełne były żołnierstwa, o kilka kroków od niego, w podwórku taborem leżeli wieśniacy spędzeni także na obławę tę nieszczęśliwą. — Nie było więc środka innego, musiał sam, nocą, jak najdaléj uciekać. Już naszczekiwanie Lewka, który się zbudził dosłyszawszy szelest gałęzi w pobliżu, zaczynało zwracać uwagę żołnierzy; Juliusz miał zaledwie czas odskoczyć w bok i mniéj więcéj obmyśliwszy kierunek, posunął się w głąb puszczy...
Wiedział on o niezbyt oddalonéj drugiéj straży, któréj nadleśny był mu znajomy, tamtędy zwykle przechodziły transporta, nieraz bywał tam pieszo, zdało mu się że i nocą szczęśliwa gwiazda go zaprowadzi. Obmyślił sobie zanocować tam a przysłać do Andruszki późniéj po trochę odzieży i schowane jeszcze w chacie papiery, które, jak się spodziewał, nie zostały pewnie odkryte.
Pochód ten wśród coraz głębszéj ciemności okazał się daleko trudniejszym niżeli sądził zrazu, niepodobna prawie było iść stale w jednym kierunku, las przerzynały bagienka, kłody, nieprzebyte gąszcze które musiał omijać, a obszedłszy je zbaczał z drogi i tracił o niéj pamięć, tak że w końcu sam nie wiedział już jak szedł i dokąd.
Po długim i nużącym pochodzie, niespodziewanie zaczęły się przed nim przerzedzać drzewa i szersza jakaś ukazała droga. Juliusz wszakże rozpoznać jéj nie mógł, ani sobie przypomnieć. Właśnie na nią wchodził gdy nagle dał mu się słyszeć okrzyk moskiewskiego żołnierza, a prawie razem błysnął wystrzał... Biedny zbłąkany uczuł się jakby silnie uderzonym w prawe ramie — kula mu je zgruchotała.
Nie wydając krzyku przypadł na ziemię, sądząc że go ciemność osłoni i że czołgając się powoli zapełznie w głąb lasu, ale w tejże chwili poczuł silną rękę która go chwyciła za gardło.
Lewą sięgnął po rewolwer i miał jeszcze siłę wystrzelić. Napastnik go puścił, ale natychmiast przypadł drugi i porwał go za nogi, cisnąc do ziemi i bijąc... Dwóch jeszcze nasiadło mu zaraz na kark, a że prawą rękę miał zgruchotaną strzałem, poddał się nie mogąc bronić więcéj i został na łasce strażników granicznych...
Radość ze schwytania go była ogromna, naniecili zaraz ognia i spostrzegłszy surdutowego jegomości w miejscu kontrabandzisty którego się ująć spodziewali, poczęli go chciwie odzierać. — Nie ma nic okrutniejszego nad taką dzicz, gdy się czuje zwycięzką — pastwi się ona wówczas z zajadłością zwierzęcą gdy jéj żadne nie grozi niebezpieczeństwo. Juliusz zrazu czuł jak go zwlekano z odzieży, tarzano po ziemi i bito, potém omdlał z wielkiego bólu, i z krwią upływająca stracił zupełnie przytomność. Zdawało mu się że umiera — niestety! osłabł tylko i wkrótce miał się ocucić.
Gdy oczy otworzył i oprzytomniał znowu znalazł się w budynku jakimś, otoczony zgrają żołdactwa, związany grubemi postronkami, Żydek cyrulik z pobliskiego miasteczka opatrywał mu ranę z niezgrabnością zarozumiałego nieuka. Czyniono to z rozkazu pana naczelnika wojennego, nie żeby go miał los nieszczęśliwego obchodzić i litość obudzać, lecz że twarz jeńca i ilość pieniędzy znaleziona przy nim (uszły one baczności pierwszych łupieżców którzy tylko portmonetkę zabrali) — kazały się domyślać jakiegoś ważnego politycznego w nim człowieka. Leczono go więc aby dłużéj męczyć, a nadewszystko żeby się od niego cóś dowiedzieć. Rząd moskiewski przez czas bardzo długi nie mógł trafić na żaden ślad organizacyi, łapano z początku tych co umieli milczeć lub nic nad ogólniki wygadać nie mogli; starano się więc wszelkiemi sposobami o dostanie języka. Juliusz naturalnie przeznaczonym został do Warszawy gdzie główny zasiadał trybunał, i dla tego chciano zatamować upływ krwi i zabezpieczyć się że w drodze im nie zemrze. Nie było to poszanowanie boleści ludzkiéj i człowieka, ale prosta, chłodna rachuba.
Rana zresztą była w istocie niebezpieczną, gdyż kość została zgruchotaną, cyrulik nawet nie wiedział co z nią począć, ale odgadł że odjęcie ręki było konieczném, a na tę operacyą ważyć się nie śmiał. Powołano wojskowego lekarza, który od pierwszego wejrzenia wyrok ten potwierdził. Był to Moskal, człowiek już niemłody, zahartowany praktyką szpitalną i doświadczeniami in anima vili, nie cierpiący przytém Polaków, bo doktorowie polscy więcéj od niego umieli; obszedł się więc z jeńcem do niezręczności mimowolnéj łącząc grubijaństwo umyślne, jak był zwykł z żołnierzami... nie szanując ani nieszczęścia ani cierpienia, naigrawając się z obojga. Dla niego Polak był mniéj niż człowiekiem... Juliusz poczuł się tém mężniejszym im okrutniejszym był oprawca, skupił w sobie całą siłę ducha aby nawet nie jęknąć, co gorzéj jeszcze rozwściekliło doktora Sawirowa.
Nie szczędził środków aby wywołać skargę i prośbę o litość, któraby mu dozwoliła odpowiedzieć szyderstwem, ale napróżno. Juliusz do końca zagryzał usta i zamknąwszy oczy, zdawał się skamieniałym, trupia tylko bladość pokryła twarz... Zmęczył się nareszcie kat i powierzywszy obandażowanie cyrulikom, sam powrócił zamyślony do pana naczelnika wojennego.
— No? a cóż? spytał pułkownik, oporządziliście go?
— Biała rączka Polaczka leży na stole... rzekł potrząsając głową Sawirow, ale mylicie się sądząc że z tego więźnia co dobędziecie! Darmo go posyłać do Warszawy i badać, to jucha twarda! Próbowałem ja go, ale ani jęknął... o! zacięty! Jeszcze mi się nie trafiła amputacya, żeby ją kto tak zniósł. Musi to być któryś ważniejszy buntownik... da się ściąć czy powiesić, a nie piśnie słowa, za to wam ręczę...
Pułkownik się uśmiechnął, miał w téj mierze doświadczenie.
— Stefanie Prokopowiczu, odpowiedział, krótki ból, półgodzinny, każdy mężny człowiek przetrwa, ale powolną a długą męczarnią! Jesteście doktorem a ludzi nie znacie i Polaka nie znacie! Polak da sobie ściąć głowę, ale nie zniesie czasem głodu, chłodu i trudu wiezienia. Oni tam już w Warszawie wiedzą jak sobie radzić z nimi. Byleby dojechał.
— O! dojedzie, za to ręczę! rzekł Sawirow.
— No — to niech sobie rusza... można go zaraz wyprawić?
— Wszystko jedno, umrzeć nie umrze, a że się gorączka powiększy i pocierpi gorzéj, cóż wy go żałować będziecie?
Pułkownik ruszył ramionami z uśmiechem, doktór także, nie potrzebowali mówić wiele.
— Mniéj jednym z nich... dodał lekarz, to i lżéj matuszce Rosyi. — Naprawić my ich nie naprawiemy, a pozbyć się potrzeba... jak zdechnie to zdechnie!!
Nie ci tylko dwaj wielcy politycy tak rozumowali, Rosya przez usta Katkowa ogłasza to jako swoją teoryą, od któréj odstąpić nie myśli — wytępić jéj potrzeba, bo za słabą jest żeby nawrócić, za dziką żeby pochłonąć; zabić więc tylko może i zabija.
Nazajutrz wsadzono Juliusza z ręką odciętą i gorączką okrutną w powóz zabrany u jednego z obywateli tytułem rekwizycyi (który sobie potém oficerzyna przywłaszczył) i pocztą powieziono go do Warszawy.
Ale choroba wzmogła się tak silnie w ciągu pierwszéj doby, że bezprzytomnego i znękanego z obawy śmierci wstrzymano w pierwszém miasteczku po drodze. Naczelnik wojenny, w którym się odezwało jakieś ludzkie uczucie i przebiło przez mundur, kazał więźnia pod strażą umieścić w lazarecie wojskowym. Użyto wszelkich możliwych środków dla wstrzymania gorączki i usunięcia niebezpieczeństwa, ale potrzeba na to było kilku tygodni, by w dalszą drogę mógł się udać. Z Warszawy dopominano się o niego pilnie, zniknięcie bowiem dawało się domyślać jego współudziału, a każdy nieco znaczniejszy człowiek, zdawał się naówczas władzom jednym z najważniejszych członków rządu narodowego. Nie tyle szło o powieszenie, bo było kogo wieszać, jak o wyciągnienie z niego jakichkolwiek zeznań. — Wysłano więc Juliusza do cytadeli, ale i tu nie można inaczéj było jak w lazarecie go umieścić. Mimo potęgi moralnéj i niezłomnego charakteru Juliusz był po przecierpianych próbach ledwie pół żywą istotą domagającą się tylko śmierci i końca... Od ujęcia nie otwierał ust prawie, postanowiwszy milczeniem zbywać wszystkie pytania, nie myśląc nawet się bronić. — Łajania, groźby, obelgi nic na nim nie wymogły, kamieniał tylko od nich; rannego i zbolałego bić się nie ośmielono, nie przez litość, ale obawiając się by nie umarł, a do grobu z sobą nie poniósł tajemnic...
Dotąd sądził Juliusz, że nawet imienia jego nie wiedziano; ale w skutek wiadomości osiągnionych z Austryi, od władz pogranicznych, i poczynionych denuncyacyi w Warszawie, przekonał się wkrótce iż nazwisko jego było im znane, przeszłość nie obca. Mało go to obeszło, spodziewał się zawsze iż stan rany się pogorszy i sprowadzi śmierć, kilka razy w nocy odrywał bandaże, lecz pilnie czuwano nad nim, zdrowie najniepojętszym sposobem wracało, wyczerpnięte życia zasoby odradzały się dziwnie.
Po przyjściu do sił, gdy go postawiono przed komisyą śledczą, kalekę bez ręki, między zasiadającymi w niéj postrzegł dawnego niegdyś niby przyjaciela, towarzysza szkólnego, o którego wysokiem powołaniu nowém wcale nie wiedział. Wejrzenie jego padło na bladą twarz odrzutka, który oczy osłonione okularami skrył w papierach... Nie wiedział sam czy się z tego miał cieszyć czy obawiać.
Trudno było udawać niemego, na pierwsze więc pytania odpowiedział Juliusz, że nie wiedział za co go straż nadgraniczna pochwyciła, że jechał do krewnych w Galicyi z pasportem, że się nocą obłąkał, a nie czując się wcale winnym w niczém, tłumaczyć się nie widzi powodu.
Na to po chwilce poszukiwania w papierach, odparł zimno jeden z członków komisyi odczytaniem obszernego raportu, który życie, prace, myśli i wszelkie czynności obwinionego w kraju i za granicą opisywał bardzo szczegółowo. Było w tém wiele prawdy, ale nieznajomość osób i stosunków domięszała drugie tyle fałszu, tak że akt ten dziwnie się bardzo wydawał, z jednéj strony odkrywając takie rzeczy, o których mało kto mógł wiedzieć, z drugiéj narzucając wnioski i domysły całkowicie mylne.
Daje się to do dziś dnia widzieć we wszystkich, dziennikarstwa rządowego i śledztw wnioskach, opartych na źle zrozumianych wiadomostkach, w których prawda podchwycona najdziwniéj jest użyta i powykręcana, przez kraju niewiadomość.
Odczytywanie tego ważnego dokumentu trwało dosyć długo; zrodził on najboleśniejsze w nim uczucie, nowy domysł że został zdradzonym przez tę, którą ukochał. Odepchnął go wprawdzie z oburzeniem, ale mu się naciskało to przypuszczenie gwałtownie... Zdawało mu się że nikt oprócz niéj tak nie mógł znać wszelkich życia jego przygód i tajemnic... czuł w tém jéj rękę...
— To być nie może! mówił w duszy, a serce rozkrwawione odpowiedziało: Wszystko być może na tym świecie, a najprędzéj to złe, którego się człowiek najmniéj spodziewa... Dotknięty, złamany tém przypuszczeniem, nie myśląc się ani bronić, ani przeczyć, Juliusz odpowiedział tylko:
— Ponieważ panowie jesteście tak dobrze uwiadomieni o wszystkiem co się mnie tyczy, nie sądzę abym był obowiązany w czemkolwiek ich jeszcze objaśniać. — Proszę mnie sądzić.
Zręczni inkwizytorowie starali się swoim zwyczajem napróżno przedstawić winowajcy, iż skruchą mógłby swój los polepszyć i karę złagodzić; więzień zamilkł, spuścił głowę na piersi i zbywał ich tylko niezbędnemi półsłowami.
Dano mu jeszcze czas jakiś do namysłu i odprowadzono do więzienia.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.