Przejdź do zawartości

My i Oni/IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł My i Oni
Podtytuł obrazek współczesny
Wydawca Księgarnia Jana Konstantego Żupańskiego
Data wyd. 1865
Druk Michał Zoern
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Napróżno byśmy starali się skreślić żywot pięknéj owéj pani, którą Artemjew nazywał Maryą Agathonówną, a która sama się nazwała panią de la Rue; — zbyt wiele osłon tajemniczych go pokrywało przed oczyma profanów. Pytając o nią tych co ją znali można się było wcale różnych dwóch lub trzech biografii dowiedzieć, które z sobą tak dalece się nie zgadzały, że wszystkie na kłamane wyglądały. Wedle niektórych była ona Francuzką rodowitą, dla innych Włoszką, dla wielu Rosyanką, a mała liczba domyślała się w niéj Polki... lub dowodziła że matka jéj pochodziła z Warszawy. Równa niepewność panowała co do jéj społecznego stanowiska. Wdową, zamężną, rozwódką była czy panną, nikt dobrze nie wiedział, mówiono o jakimś mężu, którego nigdy żywe nie widziały oczy... wspominano za to o kilku bardzo rzeczywistych kochankach i protektorach różnych narodowości. — Jedni znali Maryą w Paryżu na dosyć dobréj stopie, drudzy w Petersburgu z salonem wcale świetnym w którym wieczorami odpoczywał jeden z ministrów, inni w Warszawie w skromnym ale smakownie urządzonym apartamencie. Marya grała prześlicznie na fortepianie, śpiewała z wielką metodą choć głosem nieco znużonym... czytała wiele francuzczyzny... miała liczne korespondencye... oddawała i odbierała tajemnicze wizyty, wyjeżdżała i wracała niespodzianie. —
Wyglądała na artystkę, — wszyscy co się do niéj zbliżyć mieli, szczęście lub nieszczęście, godzili się na to, że była zachwycającą, wszakże w końcu każdy zachwycony odchodził od niéj smętny, a wiele wygadywało się z tém, że Marya była po rozstaniu dla nich droższą, niż w czasie samego szału... istotą. Jakie do tego wyrazu znaczenie przywiązywać należało, zostawujemy domyślności czytelników.
Stosunki Maryi de la Rue, na któréj właściwe nazwisko nie godzili się badacze, były bardzo świetne i wielce urozmaicone. Salon jéj w różnych dnia godzinach otwierał się dla osób najróżniejszych przekonań i świata; bywali w nim i możni, wysocy dygnitarze, artyści, urzędnicy, a niekiedy i złota, a raczéj pozłocana młodzież, bo dziś złotéj niema. Wieczorem piękna Marya była uroczą... z rana siadywała w przyćmionym salonie, a na ulicy zapuszczała twarz woalem, przez który przeglądały rysy dziwnie czystych linii, oczy czarne głęboko osadzone, nos prosty i kształtny, zbyt może różowe usta, trochę za białe oblicze i owal cudownie zakreślony. Marya mimo téj piękności chowała się z rękami niezrzucając prawie nigdy rękawiczek, nawet w czarnych i obcisłych Jouvina, ręce te jakoś wyglądały dużawe i niezbyt kształtne, a ci co je mieli szczęście oglądać jak je Bóg stworzył, nie unosili się nad niemi... przyznawali że były brzydkie, że je napiętnowała jakby ciężka praca... Równie starannie pani de la Rue chowała nóżkę, nosiła suknie długie. Małe te szczegóły dla tego spisujemy, że w życiu i one coś znaczą.
Wieczorem tego dnia, gdy Artemjew został zaproszony, wcześnie zapaliła się lampa na stoliku, a służący odebrał rozkaz nie wpuszczać nikogo z wyjątkiem pana, którego mu opisano dokładnie... Marya chodziła po salonie w długiéj sukni czarnéj, niekiedy machinalnie stawała przed źwierciadłem, poprawiła włosów, ale myśl jéj wyraźnie latała gdzieś daleko w światy niedoścignione żadnym domysłem. Gdy Artemjew wszedł, pospieszyła go powitać, ale głosem który nie zdradzał najmniejszego uczucia.
— To ślicznie bardzo żeście wy tu, rzekł kładąc kapelusz urzędnik — mogliście się przydać w Paryżu, ale i tu nie będziecie siedzieć darmo... jest co robić... Maryo Agathonówno... no, jakże się wam zdaje? co to z tego wszystkiego będzie? Rewolucya czy tylko takie gniecenie się jak dotąd?
— O! mnie się zdaje, żywo odpowiedziała kobieta, że rewolucyi nie będzie. Z czémże by oni ją zrobili? przeciwko takim siłom potrzebaby szaleństwa... a małe jakieś wybuchy, gdyby je nawet rozpacz spowodowała, jednéj chwili stłumione zostaną...
— Co mówicie! przerwał Artemjew, to by było źle bardzo! bardzo źle! powtórzył kilka razy...
— Źle? niedowierzając uszom swoim spytała kobieta — dla czego!
Artemjew postrzegł się, po raz drugi tego dnia, że jako Moskal wcale spiskować nie umiał, a niezwyczajność położenia czyniła go nieostrożnym i popędliwym.
— Dla tego, rzekł poprawiając się jako mógł, że raz to gniazdo zgnieść potrzeba, że jeźli się ruszą, to będzie doskonały powód usprawiedliwiający stanowczą z niemi rozprawę i wyniszczenie tego nienawistnego plemienia...
Marya spojrzała nań z jakąś obawą.
— Dla tego to chciałem i potrzebowałem się z wami widzieć Maryo Agathonówno, rzekł siadając przy niéj Artemjew, powinniście wiedzieć jak sobie postąpić. — Widzicie przecie iż sam rząd czyni co tylko może, aby wywołać rewolucyą, aby ją zrobić nieuchronną. Potrzebną mu jest dla Europy, choć my sobie z niéj wielkich rzeczy nie robiemy, usprawiedliwi ona repressyą i wytępienie żywiołu, z którym w zgodzie żyć jest niepodobieństwem. Darmo się łudzić... Mikołaj miał słuszność chcąc zburzyć Warszawę i przyrzekając jéj nie odbudowywać, my idziemy daléj, chcemy zniszczyć Polskę na wiek wieków...
Kobieta tém stanowczém zapowiedzeniem zdumioną była i zamilkła na chwilę... spuściła oczy.
— Tak chcą w Petersburgu, dodaj Alexander Alexandrowicz — niech to dla was będzie wskazówką. Rewolucyi ich, ani pomocy Europy nie obawiamy się wcale, nietylko potrzeba aby wybuchnęła, ale należy jeszcze aby rozgorzała, rozszerzyła się, aby chwilowo dała im jakieś nadzieje, aby do niéj weszli wszyscy, co mają gorętsze serce... i poginęli. Naówczas Rosya na długo będzie mogła być spokojną. —
Kobieta wzdrygnęła się nieco, była upadłą istotą, ale niewiastą i miała serce, to wypowiedzenie planu pełnego zgrozy i ohydy, poruszyło ją do głębi. Artemjew mówił co myślał, nie dopowiadał tylko tego, jaki skrywał program dla Rusyi po za tą Polski zagładą.
— Nie powinniście wcale powstrzymywać, rzekł powolnie, owszem niech się burzą, niech powstają... Widzieliście kiedy naczynie miodem i cukrem napełnione, które stawią na muchy... idą one, włażą w nie i już się wydobyć nie mogą... otoż tak my z nimi zrobiemy... Ułudzą się pomocą Europy, współczuciem rewolucyonistów całego wiata i wpadną w łapkę. My mamy ten rozum, dorzucił, że gdy rząd gra rolę zachowawczą i monarchiczną, zyskując nią sobie sympatye tronów i monarchów, tymczasem dziennikarstwo i opinia będzie bić w bęben demokratyczny i pozyszcze Proudhonów, radykalistów, liberalnych... socialistów... Dla Polski zostanie współczucie bezsilne ultramontanów i tych ludzi co się uczuciem powodują, nie wiedząc dokąd i gdzie idą... Gra nasza doskonała, wygrać mu— simy. Demokracyi i liberalnym powiemy — Polska jest feudalną, garść szlachty chce w niéj wiecznie w niewoli trzymać chłopa... panującym szepniemy — oni chcą zrewolucyonować świat, są w związku z europejską rewolucyą!! I demagogi pomagać nam muszą do zgniecenia wroga...
Mówił, a kobieta patrzała nań ciekawie.
— Wielki z was Machiawel, rzekła nieśmiało, — ale czy wszystko tak pójdzie jak obmyśleliście?
— Musi, rzekł Artemjew, — cesarz Napoleon, którego się próżno obawiają, książe Napoleon, który dużo gada... będą wywoływać za Polską, ruszać się niby i udawać, że dla niéj coś zrobić chcą... ale cesarz dobrze wie, że w Polsce jest nieprzyjazny mu żywioł rewolucyjny... nie wzbroni nam zgnieść go... pomoże w istocie. — Nie darmo jest panującym.
— Ale mogąż Polacy dać się tak wywieść w pole? spytała kobieta.
— Oni! niema najmniejszéj wątpliwości, rząd z początku oczy zamknie, oni się łudzić przywykli, parlament angielski i francuzka dyplomacya przyjdą nam w pomoc... Zrobi się rewolucya; co gorętszego wybijemy, resztę wygnamy w Sybir — i —
Tu przerwał; służący wszedł z herbatą.
— Maryo Agathonówno, zagrajcie co, rzekł nagle, — człek tak polityką zajęty, czuje potrzebę odświeżyć się, zapomnieć... rozmarzyć...
— Nie mam ochoty, palce mi zadrewniały, odpowiedziała powoli. — Wy jesteście mężczyzną, a cięży wam to co się dziś dzieje, cóż dopiero mnie... Nie uwierzycie jaki przestrach czuję, jaki niepokój, jaką litość...
Artemjew rozśmiał się dziko.
— A mnie się zawsze zdawało, że byliście stworzeni na politycznego agenta, że was nic nie kosztowało dla wielkiego dzieła, ręce we krwi zmaczać... miałżebym się omylić?
— Nadto blizko postawiliście mnie trupów i krwi, szepnęła kobieta — mdło mi się zrobiło...
— Któż tu wszystko prowadzi? zapytał po chwili Moskal — czy Zamojski? czy szlachta? czy zdrajca Wielopolski? czy jacy inni ludzie?
— Alexander Alexandrowicz, odezwała się po chwili kobieta — wy i ja nie rozumiemy co się tu dzieje i nie rychło pojmiemy... Zamojski nienawidzi rewolucyi, to człowiek legalności i prawdy... Wielopolskiego kraj nie cierpi, nicby zrobić nie mógł... nikt nie pojmie co i jak się tu dzieje... nikt nie powie kto prowadzi... pan Bóg czy szatan, a dłoń niewidoma....
— Przecież takich spraw lada kto się nie podejmuje? spytał Rosyanin.
— Kraju nie znacie i nie rozumiecie, zawołała kobieta żywo, mierzycie go zawsze miarą cudzą. Wam się zdaje, że tu potrzeba imienia, stanowiska, urzędu, znaczenia, do prowadzenia téj sprawy, tak jak się to dzieje gdzieindziéj. Tak nie jest; w Polsce kto najgoręcéj i najśmieléj ujmie się za ojczyzną, ten wszystkich za sobą poprowadzi, choćby to był dziesięcioletni ulicznik w łachmanach. Bądźcie pewni, że mali ludzie są w téj robocie, ale tacy, co dla niéj zginąć gotowi...
— Jesteścież pewni?
— Zupełniem pewna; wy będziecie szukać przewodzców po salonach, a kto wie czy oni nie w przedpokojach i nie po kuchniach się znajdą...
— Ale dałażby się szlachta i kraj prowadzić im?
— Kto polską wywiesi chorągiew pójdą za nim! odpowiedziała Marya. — Dla tego nie schwycicie tak łatwo dowódzców... nie zrozumiecie ruchu... a stłumienie jego kosztować będzie tysiące ofiar...
— Tém lepiéj, rzekł Artemjew, i potrzeba, mówię wam, potrzeba żeby się pociągnęła jak najdłużéj... Moglibyśmy ich zgnieć w dni kilka, ale wolemy rok, dwa, aby co tylko polskiego w Polsce jest wyłapać...
Nie wypowiedział co myślał, a w duszy rzekł sobie tylko — Rosyą tymczasem zrewolucyonujemy!
Rozmowa szła tak urywano, bez zapału z obu stron, bo znać było, że mimo stosunku poufałego tych osób, coś je od siebie dzieliło. Marya chciała go wybadać, on usiłował jéj plan swój narzucić; oboje nie zupełnie szczerze spowiadali się przed sobą. Przy herbacie mówili o Petersburgu, o Moskwie, o znajomych dawnych — ale Marya Agathonówna napróżno usiłowała coś więcéj wyciągnąć z tego człowieka, który był niby otwartym i szczerym, w istocie jednak główną myśl swą ukrywał starannie przed nią. Nie śmiał się zwierzać słabéj istocie, w któréj zepsucie i zaprzedanie wierzył, ale zawsze w niéj obawiał się kobiety. — Z ciężkością przyszło mu wpoić jéj to przekonanie, że nie należało przeszkadzać powstaniu, że potrzeba je było wywołać, rozpalić i rozszerzyć; zamilkła wreszcie i słuchała, a jemu zdało się że ją zupełnie pozyskał i zwyciężył. Po herbacie Artemjew spojrzał na zegarek i bardzo prędko się pożegnał, szepnąwszy po cichu słów kilka, w których były może obietnice protekcyi petersburgskiéj. Dyplomata zabił w nim tą razą kobieciarza skłonnego do umizgów, nigdy Marya nie widziała go tak zimnym... Gdy się za nim drzwi zamknęły, ruszyła ramionami, powiodła ręką po czole i powoli jakby złamana padła na kanapę...
Nie była to trzpiotowata kobieta, jaką wydawała się z rana, widocznie niepokój jakiś zasępiał jéj czoło, coś kołatało do wyschłego serca... Spojrzała na zegarek: była jedenasta... zadzwoniła, wszedł służący, kazała mu zbierać herbatę i zawołać garderobianę, głośno zapowiadając że się natychmiast chce położyć. Jakoż przeszła zaraz do sypialnego pokoju i szybko z jakąś niecierpliwością zaczęła się rozbierać, odprawując młodszą i zalecając jéj, aby nazajutrz nie przychodziła budzić zbyt rano... Rzuciła się na łóżko, wzięła książkę, chciała czytać i cisnęła nią o podłogę... po chwili zerwała się z pościeli, posłuchała szelestu w sąsiednim pokoju i na nowo zaczęła się ubierać...
Otworzyła szafę, któréj klucz miała przy sobie, dobyła z niéj ubranie męzkie i z niecierpliwością wciągała je poglądając w zwierciadło. Zapomnieliśmy opisując fiziognomią Maryi, dodać, że włosy nosiła krótko ucięte; to jéj ułatwiało przeistoczenie na przystojnego młodego chłopaka, nieco tylko zmęczonéj twarzy. — Szybko wdziała na siebie strój nowy, czarny surducik, płaszczyk ciepły, czapkę futrzaną i zapaliwszy małą latareńkę, którą z łatwością pod połą ukryć mogla, po cichu wysunęła się z mieszkania, klucz jego zabrawszy z sobą. Nikogo nie spotkała na wchodach; furtkę w bramie otworzyła ostrożnie, przymknęła ją i żywo puściła się ulicą... Przebiegła z Krakowskiego na Nowo Senatorską niezaczepiona szczęściem przez żaden z przechodzących patrolów, tu dobyła znowu klucza i wcisnęła się do niewielkiego domu, w którego oknach zupełnie już było ciemno. Znajome zapewne wchódki przeszła prędko, dostała się na trzecie piętro i tu zdyszana oparłszy się o mur, zaczęła stukać do drzwi... w sposób, po którym poznać było łatwo że na nią oczekiwano.
Po chwilce szelest się dał słyszeć za drzwiami, uchylono połowę ich i kobieta wbiegła pospiesznie...
Mieszkanie było szczupłe, niewytworne, ale nadzwyczaj miłe i wdzięczne; łatwo po niem poznałby każdy, że pan jego miał w duszy uczucie piękna i porządku. Na stoliczku małym zarzuconym papierami i książkami, paliła się lampka... przy niéj stał bukiet kwiatów przywiędły, ale prześliczny... W cieniu widać było otwarty fortepian, sofę na któréj leżały nuty i kilka książek, i kilka wazonów z zielonością, wśród zimy tak mile przypominającą wiosnę i ciepło.
Gospodarz mieszkania w ranném ubraniu z cygarem w ręku, był piękny, nie zbyt już młody mężczyzna twarzy poważnéj, nieco łysy, ale fiziognomii pełnéj znaczenia, opromienionéj myślami. — Nie można się było dziwić odwiedzinom spojrzawszy nań, tak sympatyczne miał wejrzenie, tak wdzięczny uśmiech, taki wyraz siły i spokoju panował na jego obliczu.
— To ja! to ja! to zawsze i jeszcze ja! ozwała się po polsku Marya rzucając mu się na szyję, to ja natrętna, nieznośna, bezwstydna... po nocy lecę do mojego pana, aby choć go zobaczyć, choć go uścisnąć, choć być odepchniętą i połajaną...
— A! połajaną być warta jesteś, rzekł całując ją w czoło poważnie ale czule mężczyzna, ale któżby śmiał za miłość choćby trochę szaloną płacić lodowatemi przestrogami?... a ja miałżebym prawo powiedzieć ci co innego nad jedno — serdeczne — Dzięki ci!
— A! tak zimne! tak zimne! zawołała kobieta i spuściła główkę na piersi i trochę zapłakała.
— Nigdy nie zwykłem grać komedyi, odparł siadając przy niéj mężczyzna, słuchaj Maryo, tyś przywykła do kłamanych ludzi, pieszczot granych, rozpaczy zmylonych, miłości szalonéj na pozór, zimnej w istocie; ale wierzaj mi, więcéj wierzyć potrzeba lodowatéj pozornie mojéj miłości, niż tamtym konwulsyom dzikim... One są fałszem, moja prawdą. Cała ona w sercu, dla tego na zewnątrz się nie objawia, nie troszczy jak pokaże, jest szczerą, jest z sobą... jest téż cichą i spokojną...
— I jest zimną! o! zimną! odezwała się kobieta.
— Nie, ale jest szczerą i smętną... bo nie ma jutra... bo to dla ciebie kwiatek jesienny, dla mnie promyk wieczorny, który zwiędnie i zginie... rychło... Nie trujmy sobie ostatka szczęścia zaglądając do jego wnętrzności... nie obrywajmy kwiata z listków, nie rozkładajmy promienia na sine pręgi...
— Masz słuszność, przerwała kobieta zawieszając mu się na szyję, żyjmy bez jutra... i zapomnijmy o świecie...
— Gdyby to można! szepnął gospodarz z cicha, aleśmy my albo raczéj los, złą dla nas wybrał chwilę! Stojemy nad przepaścią.
— A! a! prawda! bijąc się w czoło zawołała kobieta, cóż się tam z wami dzieje? co słychać?
— No, nic, powinnaś to lepiéj wiedzieć niżeli ja, uśmiechając się dodał mężczyzna i westchnął.
Kobieta zarumieniła się i rękami zakryła twarz, a gdy właśnie schylił się by ją pocałować, odepchnęła go lekko i poskoczyła z sofy załamując ręce.
— Coś powiedział? spytała, co myślałeś mówiąc te słowa? wszakże rzekłeś niedawno, że kłamać nie umiesz? odpowiedz mi, całą choć gorzką prawdę!
— Maryo! odparł wstając powoli mężczyzna — nie skłamię nawet dla oszczędzenia ci przykrości. — Ja wiem wszystko... napróżno kryłabyś swą przeszłość przedenmą... ja cię kocham i musiałem dośledzić kim byłaś i jesteś... Tak! nie zaprzeczaj mi, nie kłam i ty... wiem wszystko... wiem... i nie umiem przestać cię kochać i żalę się nad tobą i wzdrygam się, a coś mnie ciągnie ku tobie... a litość prawie zwiększyła moje przywiązanie. — Tak jest, mówił daléj — znam cię, lękam się, brzydzę i kocham... bo mi coś powiada, że w głębi téj duszy jest jeszcze kątek czysty, kiedy umiałaś kochać... poświęcić się... i płakać... Cóżeś ty winna, że zły świat przerobił cię na tę poczwarę!
Zasłaniając sobie oczy Marya padła mu do nóg i poczęła całować go, choć się chciał usunąć i próżno podnieść ją usiłował.
— O panie mój! zawołała, dzięki ci! tyś mną nie pogardził, tyś mnie zrozumiał, jam była słabą, jam była nieszczęśliwą, jam zwątpiła o ludziach i o sobie... dopiero ty odsłoniłeś mi jasność, dopiero przy twéj piersi poczułam pragnienie cnoty, chęć oczyszczenia się... i stania godną ciebie... Jam nie jest tą poczwarą, którą mnie sądzisz, jam już odrodzoną, lub odradzającą się istotą... wierz mi! wierz mi!
— Wierzę, rzekł powoli gospodarz — czuję to i nie potrzebuję twych zaklęć. Wstań Maryo... droższą mi jesteś pokutnicą, niż byś była aniołem; czuję i ja że podnieść się trudniéj, niż nie upaść. — I... dodał — ja cię kocham... mimo wszystko co nas dzieli, jam dawno wiedział o tém i milczał, bom się spodziewał téj chwili...
— Tyś zacny! tyś czcigodny! rzekła podnosząc się powoli i tuląc głowę na jego piersi, dla tego jesteś wyrozumiałym i litościwym jak Bóg!! Wierz mi, prędzéj takie słowo pobłażania nawróci, niż słowo pogardy i obelga... Podniosłeś mnie i będę godną, stanę się godną tego dobrodziejstwa... Będę ci służyć jak wierny pies... a wierz mi, małą ja jestem i nic nieznaczącą i pogardzoną istotą, ale się przydać mogę... Gospodarz uśmiechnął się smutnie.
— Nie płaćże mi za to, co zapłaty nie prosi, rzekł powolnie, uczyniłem z serca... sercem się tylko nagrodzi uczucie...
— Tak, ale całém sercem, dodała żywo kobieta, patrz, stając przed źwierciadłem i rozrzucając włosy ze skroni, ja już nie jestem tym kwiatem z którego usta rozpustników starych spiły pierwsze wiosny oddechy, znużenie, znękanie, smutek, boleść, tęsknota porysowały mi marszczki przedwczesne na twarzy, gorsze na sercu... a dotąd nie spotkałam człowieka i nie kochałam nikogo — prócz ciebie. Tyś pierwszy, ty będziesz ostatnim i jedynym. Wzgardę miałam dla ludzi, bo ci co mnie dotąd otaczali tylko jéj warci byli... Czasem wśród szału odezwało się w którym z nich nie serce, jakieś uczucie szlachetniejsze, ale na trwanie jego jak na promyk jesiennego słońca nie można było rachować! Dla żadnego z nich nie byłam kobietą, nie byłam człowiekiem... myślałam w rozpaczy że świat pusty i tych ludzi o jakich marzyłam nie ma na nim... aż spotkałam ciebie...
— Maryo, rzekł powoli gospodarz... nie wynoś biednéj ruiny pod któréj resztką przytuliłaś się od słoty, jest to, niestety, tylko gruzu kupa, pokryta resztką zieleni.
Potrzęsła głową i uśmiechając się rzekła:
— Mnie ty jesteś drogim takim jak jesteś, nie chciałabym jednéj cegiełki z tego gruzu oddać za najwspanialsze nowe gmachy... Ale... dodała żywo, czas ubiega, a jam do ciebie nie dla jednego twojego pocałunku przybiegła... Słuchaj! słuchaj... ja jestem — tyś się domyślił — płatną niestety agentką rządową... jam badaczem i donoszczykiem... dziś mi dano nowe instrukcye... powinieneś z nich skorzystać. Wiesz czego chcą w Petersburgu?
Mężczyzna z ciekawością pochylił się ku niéj.
— Mów, rzekł marszcząc brwi — choć twe słowa ranią mnie jak sztylety... ależ wysłuchać ich muszę... Cóż oni powiadają, co myślą?
— Oni chcą rewolucyi i niepokoju... nie wiem czy wszyscy, ale część większa pragnie tego... to dla was może być użyteczną skazówką...
— Na prawdę?
— Klnę ci się na miłość moją! nie posądzaj mnie! zraniłbyś okrutnie... Znam tego który mi dał rozkazy, jest to czynny urzędnik trzeciego oddziału, ale zarazem czynny członek niewidomego, wyrobionego duchem czasu, nieokreślonego nieujętego stowarzyszenia rewolucyonistów... Niełatwo mnie zrozumiesz, dodała, w Rosyi od Pestela i Relejewa nie ma spisków, to prawda, lecz jak wszędzie gdzie zmiana jest koniecznością czasu, materyały do wybuchu przygotowują się i porozumiewają, tchną jedną myślą, idą do jednego celu... Pochwycić ich niepodobna, bo nie są związkowemi, ale jedna myśl ich zagrzewa... a jednym środkiem instynktowie idą do celu... wszyscy są rządu posługaczami i rząd sam ciągną w swe sieci... Dla tego może rewolucya w Rosyi gdy dojrzeje nareszcie, gdy do tych materyałów traf iskrę przyłoży, wybuchnie tak straszliwą, tak ogólną, tak wielką że przy niéj niczém będzie straszliwe wspomnienie francuzkiéj. Rewolucya w Rosyi ma swych reprezentantów w ministeryum, na najwyższych państwa posadach, po wszystkich biurach, i niedołężny rząd ciągnie z sobą gorącym patryotyzmem... To stronnictwo niespojone, rozbite ale silne... pragnie u nas rewolucyi... chce powstania, bo rachuje zapewne że wśród zamętu posunie się o krok daléj i stanie silniejszém...
— Niestety! zawołał Juliusz, gdybyśmy my z tego skorzystać umieli! ale... nie mamy komu powiedzieć nawet... ni z kim działać, wybuch jet nieuchronny, jet prawie dokonany... nikt mnie nie zrozumie... stanie się co Bóg dla Polski przeznaczył...
— Ale nie mogliżbyście powstrzymać! zawołała kobieta.
— Nie! podżega nas namiętność, okoliczności, sam rząd i sposób w jaki w ostatnich czasach obchodzono się z nami... nie mamy rozumu... jesteśmy rozjątrzeni! ślepi... Połowa kraju przynajmniéj widzi doskonale następstwa i nieuchronny upadek, ale na oślep idzie, aby dowieść że gdy o kraj idzie ofiary nie poskąpi. — Ja rozumiem dobrze iż nam u siebie rewolucyi robić nie było potrzeba ale za ostygłego i tchórza mnie ogłoszą, gdy to powiem. Nie ma sposobu...
— Coś strasznego więc gotuje się! szepnęła kobieta... czuję to po ich uśmiechu... podobnym do oblizywania się dzikiego zwierzęcia gdy świeżą pastwę poczuje...
Mężczyzna nic nie odpowiedział, ale sposępniał. —
— Nie mierzmy dziejów życiem naszém i boleścią własną, rzekł — poginąć nam potrzeba to poginiemy... świat przecie nie zginie i Polska nie zginie póki w jéj łonie poczucie wielkich przeznaczeń żyć będzie... Odśpiewamy wieczne odpocznienie pokoleniom dwom może... ale na mogile ochrzciemy wiek nowy...
Marya ubierała się już do odejścia.
— Co tylko mi się pochwycić uda, przyniosę ci, rzekła... wolałabym z głodu umrzeć niż dziś gdy duszę czystszą w sobie czuję brnąć daléj w tém błocie... ale muszę opłacić grzechy przeszłości dziś ciągnąc pożytek z winy mojéj...
Wytrwam więc w tém piekle... aby z niego wieść przynieść tobie... wszystko dla ciebie, wszystko dla was... a potém śmierć!! Żyłam dosyć, więcéj nie chcę...






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.