Przejdź do zawartości

Myśl (Rodziewiczówna, 1927)

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Maria Rodziewiczówna
Tytuł Myśl
Pochodzenie Czarny chleb
Wydawca Wydawnictwo Polskie R. Wegnera
Data wyd. 1927
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Lwów, Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


MYŚL

— Dziecko, czyś jeszcze zadań nie pokończyła?
— Nie, mamusiu.
— A czegóż ci jeszcze braknie?
— Wypracowania.
— Pokaż je.
Dziewczynka w bronzowym mundurku, zmęczona i wycieńczona, odsunęła się od stolika i wskazała na wielki biały arkusz, gdzie na wstępie stał jeden wyraz: Myśl. Pod nim kilka słów przekreślonych, jakieś arabeski, a wreszcie wilgotny ślad łzy. Dłoń matki dotknęła czoła pensjonarki. Gorące było, o silnie pulsujących skroniach, jak ta karta papieru poznaczone arabeskami, chaotyczne, pełne bezsilnej żałości.
— Nie wiesz, co pisać?
— Jabym wiedziała, żeby profesor powiedział, ale dzisiaj zły był i srogi. Na tablicy to tylko napisał i poszedł.
— Nie dręcz się. Napiszesz jeszcze. Spocznij trochę, może ci pomogę.
— Mamusia mi powie, co to myśl?
Oczy dziewczyny roziskrzyły się nadzieją, a usta przywarły do matczynej ręki, pieszczącej jej mizerne policzki.
— Nie powiem ci, dziecko, co myśl wedle nauki, bom nie mędrzec; nie powiem ci też wedle sztuki, bom nie artysta, ani wedle teologji, bom nie doktor Kościoła. Powiem ci tylko, że myśl bywa jak atomy liczna, czasem jak chleb dobra, czasem jak tojady gorzka i trująca.
— Ta sama?
— Ta sama. Żywi i truje, oświeca i zaciemnia, skrzydła daje i skałą przytłacza.
— Dlaczego, mamusiu?
— Odpocznij! Ot, siądź tu na dywanie, główkę na kolanach mi połóż i posłuchaj, jakbym cię bajką usypiała. I dumaj sobie, że myśl przychodzi do ciebie jako najlepszy z najlepszych genjuszów, jak towarzysz nieodstępny na życia koleje. Przychodzi, by ci zbliżyć przestrzenie światów, złote mosty na gwiazdy zarzucać, światy odkrywać, głębie ziemi badać, bóle łagodzić, a duszę twoją kształtować w ciche morze lub słoneczne krajobrazy. Staje przy tobie i skarby swe rzuca ci pod nogi.
Wybieraj je, w sobie noś i zachowuj, rzucaj jak ziarno stokrotnego siewu, ciskaj jak żagiew pożaru, lub stopami podeptaj i zmarnuj. Wolno ci. Towarzysz ten, czem chcesz, ci się stanie.
Gdy go zachowasz w tajemnicy i skrytości, zastąpi ci wszelkie skarby, zapełni wszelkie uczucia i pragnienia; gdy go rzucisz, jak siewacz ziarna dobre, ludzkości plon da, a tobie duszną pogodę i ciszę.
Gdy go w pożar obrócisz, da ci świetne łuny szału, a potem nagie i dzikie pożogi, a w duszy czarne dymy i rany niezagojone. Wolno ci! Ten największy z genjuszów sługą ci będzie posłusznym i tylko, gdy go stopami podepcesz i odtrącisz, odleci i zostawi cię od nędzarzów nędzniejszą, marniejszą od atomu.
— Mamusiu, ja tak napiszę...
— Napisz. A potem napisz, jako różne bywają te myśli: ludzkie sługi ciche, ludzkie najświetniejsze potęgi. Bywają czasem jak chmurki białych motyli, nieopatrzne, kierunku swego i celu nieświadome, unoszące się w wiosennej pogodzie i słońcu, by zginąć od pierwszego chłodu, by opaść od lada powiewu, jak opada ich rówieśnik, śnieżny kwiat jabłoni.
— Napiszę i to, mamusiu.
— Napisz, że są takie, co porwane pragnieniem przestrzeni i swobody, tęsknotą za jakimś światem cudnym, upojone marzeniem o dalekich bezchmurnych widnokręgach, zrywają się, niby stada ptaków o silnych lotkach, krwi gorącej i świetnem upierzeniu. Zrywają się i lecą szlakami, które im się zdają nowe i dla nich tylko dostępne.
I napisz o takich myślach, co są rylcem i dłótem i na licach dojrzałych kreślą swoją historję gmatwaniną różnych kresek i zygzaków, które potem ktoś może zapisuje i wciąga w dzieje tego kraju, co się zowie ludzkością.
A wreszcie wspomnij o takich, co są jak owe motyle białe, tylko nie giną od chłodu, bo same są zimne; i nie opadają w bujną trawę, niby jabłoniowe kwiecie, ale sypią się gęste, zbite, niezliczone, aż pokryją ziemię całą, siewy ludzkie i przyrody cuda, grobem będąc, zimą, śmiercią!
— Mamusiu, ja to wszystko napiszę. Zapamiętałam! Tylko o tych ptakach nie wiem, co z niemi się stało. Przecie one dolatują?
— Nad morzami bywają światła daleko widoczne, światła latarni, drogowskazy dla kupieckich i wojennych statków. Ptaszki za słońca je biorą wśród czarnej nocy. Zmęczone, oślepłe, sił resztki dobywają, by dolecieć. A potem piersią trafiają w ostre brzegi barjery i zabite na miejscu, opadają w morze u spodu wieży, jak pyły, jak plewy. Zostaje po nich na kratach czasem piór kilka, czasem krwi skrzepłej ślad nieznaczny...
— Mamusiu! Jak ja napiszę i dostanę piątkę, to nie moja będzie, ale mamy! Może to się nie godzi?
— Godzi się, dziecko, godzi, boś i ty moja. A tylko gdy ten towarzysz, ten genjusz do ciebie przyleci, spytaj mnie i wtedy o radę i mnie w zamian opowiedz myśli swoje. Motyle to będą białe.
— Nie, to także ptaki będą! Czy też one koniecznie mają nigdy nie dolecieć? Może dolecą?
Do głowy rozpalonej, o silnie pulsujących skroniach, pochyliła się twarz, już w tajemnicze, głębokie pismo poryta, łagodna i spokojna. I podczas gdy oczy łzą się oszkliły, usta, może modlitwę szepcąc, spoczęły na tętnach skroni.
— Może dolecą, nieboże! — wymówiły z żałosną rezygnacją.
A myśl w tej chwili rylca dotknęła i między linjami swej historji nacięła znak nowy, głęboki, ostry...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maria Rodziewiczówna.