Przejdź do zawartości

Między ustami a brzegiem puharu/XII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Maria Rodziewiczówna
Tytuł Między ustami a brzegiem puharu
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Data wyd. 1922
Druk Poznańska Drukarnia i Zakład Nakładowy T. A.
Miejsce wyd. Lwów — Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XII.

Minęła Wielkanoc. W Wielkopolsce barwno było i wesoło. Łany zieleniały młodem zbożem, po ogrodach kwitły bzy masami. Była to najpiękniejsza chwila roku, odurzająca czarem wiosny. Słowiki śpiewały nocami po gajach, a o zmroku po starych, omszonych strzechach klekotały donośnie bociany, gwarząc o zimowych leżach nad Nilem.
I tam, w Egipcie, nie znano chyba rozkoszniejszych dni, cieplejszych nocy i tak cudnej woni wiosny, ścielącej się kłębami po parowach.
Piętnastego maja, na św. Zofję, czworo jeźdźców wracało wolno, śpiewając, to śmiejąc się naprzemiany, drogą wysadzaną czereśniami i jarzębiną, w kierunku od Olszanki do Marjampola. Było to dobrze sobie znajome, młode i wesołe towarzystwo — Chrząstkowscy i Żdżarscy. Cesia, najżywsza z grona, jechała pierwsza, na białym jak śnieg koniku. Ona prowadziła prym w chórze, ona wywoływała najserdeczniejsze wybuchy śmiechu. Baryton Jasia i bas Stefana wtórowały jej ochoczo, a niekiedy łączył się z niemi głos Jadzi, metaliczny, czysty, najsilniejszy i najprawidłowszy. Śpiewali „Pieśń wieczorną“ Moniuszki.
Wieczór był na niebie złoty i szkarłatny, barwiąc gałęzie drzew, zielone trawy i białe chmurki, rozrzucone zrzadka po szafirze. W powietrzu cisza niezamącona i balsamiczny zapach.
Stefan Żdżarski zdjął czapkę i uśmiechał się do pysznych wschodów żyta; Jan wlepił oczy w Cesię — zajmował jego całą uwagę figlarny wdzięk na jej twarzyczce; Jadzia hamowała swą ognistą arabską klacz, znudzoną wolnym chodem. Cesia śpiewała, uśmiechając się do projektowanych figlów.
Całe grono wracało z Olszanki, gdzie Jan chwalił się ulepszeniami i porządkiem, prezentując dzieło siostry i pani Tekli za własne.
Nie przyznał się, że nawet nie wiedział, kiedy to zrobiono, ani co to kosztowało. Był to prezent staruszki dla wychowańca.
Przegląd trwał kilka godzin, ale z powrotem młodzi nie śpieszyli się wcale. Było im dobrze z sobą; nie chciało się kończyć rozkosznej przejażdżki.
Gdy śpiew się skończył, Jan wyrwany z obserwacji nad narzeczoną, westchnął:
— Żeby to już prędzej posłyszeć Veni Creator!
— Wstydź się — odparła Jadzia. — Nie okazuj takiego utęsknienia, bo Cesia gotowa skorzystać i wziąć cię pod pantofel.
— Oddawna jestem na to przygotowany. Szczerość nie grzech. Ja nie mam, szczęściem, twojej natury, co nigdy nie okaże, co myśli.
— Jakto, szczęściem? — podchwyciła Cesia.
— A no, pewnie. Dalekobym z panią na tej drodze zajechał! Wysechłbym z miłości i basta!
— Wcale nie. Myśli pan, że ja lubię ciągłe oświadczyny? Nie znoszę! Mój ideał to człowiek spokojny, chłodny, dyskretny...
— Możem niedyskretny? — wtrącił z uśmiechem.
Dziewczyna pokraśniała jak malina i poskoczyła naprzód. Musiała mieć na sumieniu karygodnego buziaka, marzenie narzeczonego.
— Pan jesteś dokuczliwy, nieznośny, samochwał, plotkarz i... nie cierpię pana! Mój ideał to hrabia Wentzel. Ten pewnie nie dostał nigdy harbuza...
— Ojej! Żeby mnie tyle tysięcy, ile on zjadł tego fruktu! — parsknął śmiechem Jan.
— Musiał trafić na osobę ze złym gustem.
— A nieszczególnym istotnie.
— To pan ją zna? Kto to taki? — zagadnęła ciekawie.
— A co mi pani da, jak powiem?
— Wcale nic. Niema za co. Hrabia sam mi się przyzna. Jakbym go widziała. Uśmiechnie się, pogładzi brodę... bardzo lubię mężczyzn z brodą... i powie, jak to było. On wcale nie fanfaron, jak inni.
— Pewnie, pewnie! Z harbuza niema co fanfaronować. Ale czemu go dotąd niema? Za pięć dni wesele.
— Można odłożyć — ozwała się Jadzia, mrugając Cesi.
— Jakto odłożyć? Naco? — zaperzył się Jan. — Znajdziemy innego drużbę.
— Ale naturalnie, że odłożymy — potwierdziła figlarka. — Wyprawa nie gotowa.
— Któżby tam czekał dla tych haftów i gałganów! Skończą potem.
— Bardzo proszę nie odzywać się tak lekko o moich haftach. Właśnie dla nich będziemy czekali. Zresztą ja hrabiemu dałam słowo, że bez niego nie odprawimy tej uroczystości.
— Niech go licho weźmie! Od tygodnia nic nie robię, tylko wysyłam do niego listy i depesze. Zginął bez wieści. Kto go wie, gdzie siedzi. Ma tych dóbr tysiące po całem cesarstwie. Uderzył w zapalczywość do pracy. Dam ja mu za mitręgę! Ale co do ślubu, to nie odłożę! Niech pani nie żartuje! To nie ma sensu!
— Czy widziałeś, Jasiu, tego sławnego wyścigowca w Strudze? — zagadnął Stefan, ożywiając się nagle.
— Widziałem, a jakże! Pyszny koń, „Held“ się nazywa; Pani Tekla, w wielkim gniewie, przechrzciła go na „Bohatera“! Nikomu nie daje się dosiąść, tylko podobno samemu panu. Ach, ten pan! Narobi on mi biedy!
— Nie narobi, uspokój się — rzekła spokojnie Jadzia. — Widzisz, tam na lewo...
Spojrzeli wszyscy. Bez drogi, polami, przez płoty i rowy, sadził ku nim jeździec.
Koń szedł jak wicher, z wyciągniętą szyją i rozdętemi prychami, biała gwiazda świeciła mu na czole, nad jego głową ukazywała się czasami dżokejska czapka jeźdźca, schylonego do siodła. Nie wiadomo, jakim cudem poznała go Jadzia, bo zrazu czerniał tylko na łunie zachodu, jakby z niej wyszedł, potem rósł, rósł, stawał się coraz wyraźniejszy, aż, dopadłszy bliżej o jakie sto kroków, uchylił czapki i dał koniowi ostrogę. Dwa rowy oddzielały gościniec od pola, — rumak skupił się, stanął jak świeca, dał szalony skok. Kopyta mignęły w powietrzu; przesadził, ściągnięty żelazną dłonią, zarył się w miejscu o krok obok towarzystwa i zarżał wesoło, jakby z powitaniem.
Cały gniew Jasia opadł natychmiast.
— Wentzel! Wentzel! Nareszcie jesteś! Jak się masz! Witamy! Witamy!
Uścisnęli się z konia jak bracia.
— Przecież się nie spóźniłem! — zawołał, podając rękę Cesi. — Jestem w czas i w porę na usługi pani — zwrócił się do Jadzi.
Chwilę szafirowe oczy jego zapłonęły szalonem szczęściem i weselem, po licu jak smuga przeszedł rumieniec. Opamiętał się całą siłą, by nie paść jej do nóg, i tylko wyciągnął rękę, pewny, że na uścisk zasłużył. Powitali się w milczeniu. Minutę to trwało, a już Jaś wpadł na swoją ofiarę, z tysiącem pytań, a Stefan aż siadł z konia i oglądał, cmokając, „Bohatera“.
— Nawet nie spotniał po tej szalonej jeździe! Co za nogi! Jaka pierś i łopatki! To cacko, nie koń!
— Czemuś nie odpisywał na listy? To trzeba nie mieć sumienia! — krzyczał Jaś.
— Chorowałem — odparł. — Złamałem rozkaz doktorski i uciekłem. Kazali mi jechać do Włoch, alem wolał tutaj. Jeżeli tutejsze powietrze zdrowia mi nie da, to żadne! Babka zdrowa?
— Zdrowa, ale ty istotnie nietęgo wyglądasz. Coś się zmieniłeś... i bez brody? Panna Celina przestanie się tobą zachwycać.
Istotnie Wentzel zmienił się ogromnie. Nie wypiękniał, ale nabrał hartu, czegoś stalszego w rysach i postawie. Zniknął cyniczny grymas i wydelikacenie salonowca, był opalony od wiatru i słońca, a oczy mu się śmiały wewnętrznem zadowoleniem. Widocznie dużo był na powietrzu i w pracy, mówił po polsku prawie dobrze, a z całej jego istoty wydzierała się radość, pokój i poczucie, że on tu teraz nie obcy, nie wróg — ale przyjaciel, brat, witany całem sercem.
Zwrócił się do Stefana.
— Dobra szkapa — rzekł — tylko mi ją haniebnie zaniedbano w Strudze. Babka wypędziła Anglika, a tutejsi niezdatni. Cóż robić? Na ten wyrok niema apelacji. Cierp, „Bohaterze“, do jesieni. Zabiorę go potem do Szagern.
— I tam pisałem — wtrącił Jan — i do panny Doroty nawet!
— Ta, jak zwykle, mało wie o moich losach. Wyjechała do Dülmen.
— I tam pisałem.
— Pański „Bohater“ pobił „Normę“ Głębockiego — mówił swoje Stefan. — Dawno marzymy o wyścigu, ale dotąd nie było dla niej współzawodnika.
— Może spróbować?
Jaś z Cesią ruszyli naprzód. Woleli swe towarzystwo nad rzadkiego gościa.
— A no, spróbujmy teraz! — zapalił się Żdżarski.
— I pani? — spytał Wentzel Jadzi.
— I owszem. Moja klacz nie lubi stępa.
Puścili cugle. Minęli narzeczonych, którzy, jak zwykle, sprzeczali się o jakąś fraszkę i jechali wiorstę obok siebie.
Nagle z przydrożnego rowu porwał się szarak. Wpadł pod nogi końskie, wywrócił koziołka i jak szalony jął zmykać w zboże. Siwek Żdżarskiego, snadź zwykły kolega hartów, stulił uszy, zachrapał i rzucił się naoślep za lekkonogą zwierzyną. Darmo się z nim szamotał Stefan. Koń wziął na kieł i gnał przez zagony, unosząc jeźdźca. Krzyk i klątwy Żdżarskiego podniecały go jeszcze bardziej.
Pozostali obejrzeli się za towarzyszem, roześmieli się i ruszyli dalej. Konie szły głowa przy głowie, parskając wesoło, jakby wiedziały, że niosą dwoje szczęśliwych, którym serca biły młotem, choć milczały usta.
Wjechali w brzeźniak, skąd do Marjampola była zaledwie wiorsta.
— Babka się tak ucieszy z pana — rzekła Jadzia.
Uśmiechnął się.
— Kochana babka! Żeby to ktoś jeszcze się ucieszył ze mnie, toby mi dosyć było szczęścia na całe życie.
— Jeżeli to szczęście, to pan je posiada — rzekła niewyraźnie.
— Dziękuję pani!
— Zaco? Że pan mi zrobił najwyższą przyjemność, wypełnił moje marzenie? To ja panu tego nigdy nie zapomnę. Brata mego kochałam nadewszystko. Był mi pierwowzorem, mistrzem, zastępował nam ojca. Człowieka takiego hartu i nieskalanych zasad trudno znaleźć. Gdy go wzięto do wojska, płakaliśmy jak skazańca, a on, biedny, żegnał nas, prosząc o modły. Nie dla niego była ta służba. Po manifeście wojennym nie miał już czasu odwiedzić nas, ruszyły pierwsze pułki polskie, wszędzie pierwsze. Parę listów odebraliśmy smutnych. W dzienniku w liście zabitych znaleźliśmy biedaka... Wielbiono odwagę i zapał. Po trupie jego szli Niemcy do zwycięstwa, a jemu grali, grali, jak na urągowisko... Biedny rozbitek!
Zamilkła. Głos jej się łamał w rzewności, której Wentzel nie znał w jej hardej duszy.
— Pan ma w duszy rzadką delikatność i snadź pan poznał nas dobrze, gdy odgadł to, co nam najciężej dolegało: ten dół wspólny na obczyźnie. Nie wyrażę, jakeśmy panu wdzięczni. Po weselu Jasia zabierzemy zwłoki do Braniszcza na nasz cmentarz. Będzie to dla mnie szczęśliwy dzień i wielkie zadowolenie. Dziękuję raz jeszcze panu.
Wyciągnęła doń rączkę i po raz pierwszy uścisnęła jego prawicę.
— Niesłusznie przyjmuję podziękowania — odparł, wpatrując się w nią, jakby się tym widokiem nie mógł nacieszyć. — Jakim mnie pani zrobiła, takim jest. Muszę wiele napędzić, i wiele znieść, i wiele przepracować jeszcze; ledwie zacząłem żyć.
— Kto tak zaczyna, ten nie ustanie. Pracę znać na panu i myśl głębszą. Zmiana ogromna.
— Nie praca mnie zmęczyła — rzekł zcicha. — Wolałbym być parobkiem w Strudze lub Marjampolu, jak panować w Niemczech. Nieprędko skażę siebie raz drugi na podobne wygnanie. Na wyjezdnem opadli mnie wyborcy w Dülmen, żądając, bym im posłował w sejmie jesienią. Uciekłem.
— Dlaczego? Jest to dowód wielkiego zaufania i uznania pana charakteru, którego nie można lekceważyć. Przed rokiem nie wybranoby pana.
— Uchowaj Boże! Z moją reputacją! Filistry woleliby djabła samego. Nazywali mnie: der tolle Graf!
— Odmawiać nie wypada — dodała.
— Nie mam dość swobodnej myśli teraz — westchnął. — Żeby nawet Bismarck był w mojej skórze, nie dałby sobie rady, a tem mniej poselskim obowiązkom.
— Do jesieni daleko. Może pan uporządkuje swoje sprawy. Zresztą na troski najlepsza praca.
— Na troski najlepsza pociecha — poprawił z uśmiechem — a tej się nie spodziewam.
Jadzia obejrzała się poza siebie — w oddali majaczyły sylwetki Jana i Cesi, Stefan zginął. Wyjeżdżali już z brzeźniaka, o staje czerniał Marjampol.
— Tych dwojga nie doczekamy się nigdy — rzekła. — Teraz, gdy już mają drużbę, może nie odłożą ślubu.
— Pani daruje niedyskrecję zapytania. A pani ślub kiedy? Zapewne rychło?
— To zależy od mego przyszłego męża — uśmiechnęła się.
Spuścił głowę i, kręcąc wąsy, jechał w milczeniu. Jan miał słuszność. Jadzia wymustrowała go doskonale. Ani prosił, ani żądał, ani wspomniał nawet o uczuciu, co przepełniało jego istotę.
W wysadzie puścił cugle koniom. Zmrok zapadał zupełny, ale pomimo cieniu poznała, kto to jechał — pani Tekla, wracająca z obory do udoju.
— Wacio! Wacio! — rozległo się serdecznie, radośnie, z wybuchem długo tajonej czułości.
Hrabia zeskoczył z konia i pobiegł do niej, jak syn, dziecko. Szalone wesele ogarnęło go — nikt go tak nie witał. Porwał staruszkę z ziemi, podniósł i ściskał i całował, witając najczulszemi wyrazy. A ona rękami objęła go za głowę, zapominając, że ją ten warjat trzyma w powietrzu jak małą dziewczynkę.
Opamiętała się po chwili i zaczęła krzyczeć:
— Co ty wyrabiasz! Ależ puść mnie! Zadusisz starą... do czego to podobne! Ajej, co ten koń wyprawia! Moje róże sztamowe! Mój gazon! Moje narcyzy!
Bohater istotnie gospodarzył po tatarsku między klombami róż: grzebał ziemię, skakał, obrywał swawoląc kwiaty, łamał gałęzie. Pani Tekla załamała ręce. Hrabia poskoczył na ratunek.
Held, komm her, gleich! — zawołał.
— Co ty mi tu zaprowadzasz szwabską komenderówkę!
— Ratując babci róże. Inaczej on nie rozumie.
— Fe! Szkaradne konisko! No, no, już wołaj jak chcesz, byle mi do reszty wszystkiego nie potratował. A, że to i szkapa pruska nie ma żadnej delikatności! Psuć, niszczyć, łamać! Walenty pomóż panu hrabiemu!
Held! — powtórzył donioślej Wentzel.
Koń się obejrzał, zarżał i poszedł do ręki pana. Gdy go jednak wziąć chcieli stajenni, zaczął ich włóczyć po ziemi, podnosić w górę — nie dali mu rady.
— Jezus, Marjo! Pozabija mi ludzi! krzyczała staruszka. — Waciu, Waciu!
Ale szanowny Wacio nie patrzył w tę stronę. Pomagał zsiąść pannie Jadwidze u ganku. Podał jej rękę: chwilę oparła się na nim, że aż czuł bicie jej serca. Patrzyli na siebie przejmująco. Jedną ręką trzymając cugle, drugą podniósł jej rączki do ust.
— Ukochana! — wyszeptał zdławionym głosem.
Wysunęła mu rękę, uchyliła się i nie patrzyła już w oczy.
— Waciu, Waciu! — powtarzała coraz gniewniej pani Tekla.
— Wołają pana — szepnęła Jadzia, zeskakując na ziemię.
Wzdychając, ruszył, prowadząc klacz panienki.
Held! Ruhig! — zakomenderował i gwizdnął.
Arab wyrwał się z rąk masztalerzy i poszedł za panem spokojny jak dziecko, a pani Tekla, uspokojona, dysponowała dla gościa posiłek, pędziła służbę, szukała reszty towarzystwa.
— Gdzież zostawiłaś Jasia z Cesią? — pytała roztargnionej Jadzi.
— Na drodze, zaraz przyjdą.
— Aha, zaraz! Znam to zaraz! Będą się błąkać do północy. A gdzież złapałaś Wacława?
— Także na drodze.
— To jakaś szczególna droga! Co ty robisz! Kluczyki wrzuciła do imbryczka... Skończenie świata dzisiaj z tą młodzieżą! Idź-no, przebierz się i odpocznij! Może ci się Żdżarski oświadczył, żeś taka osowiała?
— Pana Żdżarskiego koń gdzieś nosi. Nie miał czasu na oświadczyny, na drodze nam zginął.
— A wszystko na drodze! Cóż Wacław ci mówił?
— Mówił, że koń schudł w Strudze.
— Nie wiedzieć co! Chudy! A róże to z głodu połamał może? Taki zwierz! A nie mówił ci, czy długo zabawi? Może się zaręczył? Czemu nie pisał?
— Chorował podobno.
— Chorował! A co! Mój sen! A na co był chory?
— Tego nie byłam ciekawa. Powie sam babci, bo oto idzie.
Rzeczywiście hrabia ukazał się we drzwiach.
— Chorowałeś? Co ci było? Pewnie hulałeś ze Szwabami. Pokaż się na światło! Phi, phi! Jaki opalony! Aleś naprawdę zmizerniał! Pewnie cię nikt nie doglądał.
— Ale babcia zdrowa i dobrze wygląda. Ach, przecież wróciłem jakoś do Marjampola. Lżej tu oddychać. Umierałem z tęsknoty za wami!
Staruszka popatrzała na niego z uśmiechem. Odgarnęła mu włosy i pocałowała go w czoło. Z twarzy wnuka patrzyły na nią ciemno-szafirowe, głębokie oczy jedynaczki. Teraz, gdy ogolił brodę, podobieństwo było jeszcze więcej uderzające.
— I ciebie mi brakło — wyznała nareszcie. — Może już zostaniesz dłużej teraz. Cóż tam w twoich dobrach słychać?
— Trochę porządniej, z łaski nauk babci. Zmieniłem cały zarząd; tonąłem w rachunkach i sprawozdaniach, ledwiem wybrnął. Ciężko próżniakowi pojąć pracę. Tylko w Strudze porządnie. No, ale teraz, jeśli babcia zechce ściągnąć egzamin, wiem, ile obrotu, obszaru, dochodu i kosztu mam w swem posiadaniu. Powiem nawet na ile mnie okradano corocznie.
— Zuch z ciebie! Może się ustatkujesz kiedy. Możeś się zakochał, broń Boże?
— Zakochany byłem, jestem i będę! — odparł, patrząc na wchodzącą Jadzię. — To mój stan normalny, chroniczna choroba.
— A to dopiero bieda z tą miłością! Popatrz na Jasia, to się wyleczysz. Idjota zrobił się z chłopca. Ani do tańca, ani do różańca. Nos mu trzeba ucierać. A Jadzia! Myślałby kto, że lepsza! — machnęła ręką.
Wentzel podniósł głowę. Panienka niecierpliwie zmarszczyła brwi, ale się nie broniła. Słuchała swej krytyki w milczeniu, wyglądając przez otwarte okno na dziedziniec.
— Ta zima dała mi się we znaki — opowiadała staruszka, krzątając się około herbaty. — Oboje moi pomocnicy pofiksowali i basta. Jasia trzeba było karmić gwałtem, bo i o temby zapomniał; a Jadzia, jakem kazała zerwać z tym warjatem, uderzyła w płacz i spazmy. Było kogo żałować! Ledwiem na niej wymogła zwrócenie słowa. Od tej pory osowiała i ona. I czego? Ledwie Głębocki wyjechał, zjawiło się trzech konkurentów. To dopiero upodobanie do furjata!
Hrabia słuchał, oszołomiony tą niespodzianą wieścią. Zdało mu się, że to nie babka, ale chór aniołów śpiewa mu hymn zbawienia. Obejrzał się i podszedł do okna.
— Jasia długo nie widać — zauważył, opierając się o uszak naprzeciw panienki.
Tego tylko trzeba było pani Tekli. Zaczęła wyliczać usterki zakochanego, upajając się melodją własnego gderania. W przerwach dawała rozkazy przygłuchemu Walentemu.
We framudze okna nikt jej nie słuchał. Kłębami wdzierała się upajająca woń bzów i śpiew słowików.
Mówili zcicha, niewiele co.
— I pani mi tego nie powiedziała! — skarżył się Wentzel z wyrzutem. — A jam ten wyrok na siebie nosił tyle miesięcy i tak rozpaczał! I pani płakała po tym człowieku! Płakała!
— Babka ma bardzo bujną wyobraźnię — odparła, ruszając brwiami. — Co prawda, podobne przejścia nie należą do najprzyjemniejszych, szczególniej z takim człowiekiem. Czy wie pan, co on teraz robi? Po całych dniach strzela z pistoletu. Podobno, że niklowe pieniążki rozbija kulą w powietrzu.
— Więc cóż?
— Nic. Tylko w serce ludzkie łatwiej trafić, niż w rzucony pieniądz.
Wymówiła to chłodno, napozór zupełnie obojętnie, i dalej wyglądała w cienie wieczoru, jakby ją tylko zajmował powrót Jasia.
— A jakby i zabił kogo w pojedynku, to co? — zaczął po przerwie Wentzel ponuro, sądząc, że ona się lituje nad Głębockim. — Odsiedzi pół roku w fortecy i wróci.
— Ale zabity nie wróci! — zamruczała.
— Zabity może będzie szczęśliwszy.
— Jeśli nikogo po sobie nie zostawi, pewnie! — odparła.
— Pocieszą się! — zaśmiał się ironicznie.
— Nie zgadzamy się w tem zupełnie, panie hrabio. Zazdroszczę panu łatwej pociechy i spokoju.
Oparła łokcie na uszaku i ukryła główkę w rękach. Brylancik na jej palcu migotał tysiącem iskier. Wentzel przypomniał sobie, że ten pierścionek widział u Głębockiego. Zagryzł wargi.
Nie rozumieli się wcale. Serca biły do siebie, a słowa rozdzielały ich coraz bardziej. A swat gdzieś gruchał na drodze i zapomniał o swej roli.
— Cóż wy tam robicie na przeciągu! Chcecie dostać paraliżu! Herbata gotowa. Musicie być okropnie głodni po spacerze. Zamknij, Waciu, okno.
Zasiedli do posiłku, ale żadne nie tknęło przysmaków, zastawionych przez staruszkę na cześć powrotu wnuka. Potem gwarzyli, siedząc we troje na ogrodowym ganku, ale rozmowa się nie kleiła.
— Pewnieś zmęczony? Idź spać — rzekła wreszcie pani Tekla.
Zgodził się i na to, ale zasnąć nie mógł. Przewracał się na posłaniu i wzdychał, oczekując Jasia. Nareszcie około północy gończe psy faworyty zaczęły w sieniach skomleć radośnie. Chrząstkowski wszedł, nucąc, w wyśmienitym humorze.
— Śpisz, Waciu? — zagadnął.
— Djabła tam! Wyglądam ciebie. Spełniłem akuratnie twe polecenia. Przywiozłem wielkie podarki, kufer złota, nawet obrączki! Ślub stanowczo w niedzielę?
— Stanowczo! A ty się zaręczyłeś?
— Ja? Z kim?
— Z kimże? Z Jadzią!
— Panna Jadwiga płacze po Głębockim. A ma trzech konkurentów rodaków, znajomych. Gdzie mnie próbować nawet!
— Co? Płacze po Głębockim? Czyś ty rozum postradał, człowieku? I to dowodzą, że zakochani mają przeczucia! Aleś ty, Wacławku, ślepy jak kret! Pokaż-no obrączki. Może zaduże?
— W pugilaresie na stole. Dlaczegóż babka dowodzi, że płakała po Głębockim?
— Jeżeli ty w to możesz wierzyć, to czemuż nie babka? Oboje macie wiele daru spostrzegawczego! Doskonałe obrączki, śliczne! Dziękuję ci!
— Niema za co. A ty co spostrzegłeś?
— Ja nic nie potrzebowałem obserwować, bo mi Jadzia sama powiedziała. Przecież ci pisałem.
— Nie odebrałem listu. Powiedz co mówiła?...
— Najciekawszego nie wykrztusiła, schowała dla kogoś innego, na deser. Boże, Boże, że też wy sobie bezemnie rady nie umiecie dać! Oświadcz-że się jutro.
— Nie mogę! Nie wart jej jestem. Jak mi jeszcze raz odmówi, to w łeb sobie palnę!
— No, to lepiej oświadczaj się po mojem weselu. Gotóweś nie zrozumieć jej mruczenia, weźmiesz zgodę za odmowę i zrobisz mi nieszczęście i zły omen. Czy wiesz, ilem zdobył buziaków przez ten cały czas? Zgadnij?
— Sto?
— Dwa tylko! Jeden 15-go marca, a dziś drugi. A com prosił, błagał, zaklinał!
— Bo nie zaklinaj. Sama ci ofiaruje.
— Doprawdy! Spróbujno tego sposobu z Jadzią, filozofie. A czy są brylantowe kolczyki?
— Są. A ja przez ten czas nikogo nie pocałowałem... Nie spojrzałem nawet na kobietę!
— Gdzieżeś podział hrabinę Aurorę?
— Admirał ją zabrał prawie przemocą na swą fregatę. Gdzieś żeglują szczęśliwie. Miałem scenę z piekła żywcem wziętą, nim jej wytłómaczyłem, żeby swe prawa przekazała ze mnie na męża. Słyszałem, że się mści na oficerach marynarki. Vale!
— A Lidja?
— Kupiłem jej kamienicę w Berlinie, byle mi dała spokój. Zresztą, rozprawiłem się z temi damami w trzy dni i uciekłem, bo Szöneich nie dał mi tchnąć drwinami. Czego ten człowiek na mnie nie wymyślał! Uszy więdną! Obiecał odwiedzić mnie w Strudze. Tylko co patrzeć, jak ich tu się zbierze bataljon cały. Jestem bajką modną w Berlinie.
— Więc dobijaj prędko targu. Wyschłeś z miłości. Ale wiesz co, bardzom ciekawy tych klejnotów. Poślę zaraz po nie do Strugi.
— Dobrze. Dam kartkę do Urbana, żeby je przywiózł. Są u niego pod strażą.
— Jutro je zawieziemy Cesi i ogadamy detalicznie ceremonję. Ślub cichy, obiad u niej, wieczorem przeprowadzenie nas do Olszanki. Boże, Boże, i do tego jeszcze pięć dni! Ty drużbujesz ze Stefanem a Jadzia z małą Tesią, moją szwagierką.
— Żdżarskiego koń uniósł. Nie spotkał was?
— Nie. Uniósł? Broń Boże jeszcze pokaleczył! Znowu gotowi ślub odłożyć. Ach! ja nieszczęśliwy! Pojadę go szukać.
Chłopak chwycił za czapkę i poleciał. Zapomniał o precjozach i o losie siostry i przyjaciela. Na pomoc jego nie można było liczyć. O! jakże brakło Wentzlowi teraz dawnej pewności siebie i zarozumiałości. Szalał, ubóstwiał — i milczał. A Jan, zamiast dopomóc, jeszcze przeszkadzał. Stefanowi, szczęściem, nic się nie stało, ale chłopak żył ciągle w gorączce i nie mógł się obejść bez przyjaciela. Raz tylko w ciągu tych pięciu dni znalazł hrabia chwilę rozmowy z Jadzią. Cesia wezwała koleżankę na dziewic-wieczór do pomocy w tysiącu drobnych szczegółów stroju i ceremonji. O zmroku panienki siedziały na ganku, wiążąc mirtowe bukieciki dla gości. Drużbowie obadwa i Jaś pomagali niby, przekomarzając się i dowcipkując.
— Dla kogo ten duży, Jadziuniu? Pewnie dla Adama — śmiał się Jan.
— Co? Pan go zaprosił, tę mumję? — zakrzyczała Cesia. — Ja zrywam słowo, nie chcę go widzieć!
— Zapóźno, panno Celino! Jużeśmy nawet po spowiedzi i spadła pani trzy razy z ambony. Losy rzucone.
— Mój drogi — wtrącił Wentzel — panna Celina jeszcze u ołtarza może zaprzeczyć, że ma wolną wolę.
— A ty skąd tak znasz szczegóły tego sakramentu?
— Od ciebie, naturalnie. Nawet przez sen o tem mówisz.
— To jednak straszno tak przysięgać! — zauważył Stefan.
— Niby wy kiedy dotrzymujecie! — odąwszy usteczka, wygłosiła Cesia.
Jadzia milczała. Wiązała gałązki mirtowe. Wentzel, siedzący u jej nóg na schodach ganku, brał je z jej rąk i ozdabiał złotą szpilką. Podniósł głowę na zdanie Cesi.
— Lepiej nie przysięgać, niż łamać. Człowiek, co zdradza wiarę i zrywa słowo, dane u ołtarza, nie ma sumienia, honoru i czci! — rzekł poważnie.
— Pan hrabia pewnie dotrzyma! — odparła figlarka — Nieprawdaż, Jadziu?
— Jeżeli to zależy od honoru, czci i sumienia, to sądzę, że je posiada.
— To zależy od żony, moje panie! — wymówił Jaś z powagą kaznodziei. — A ja, znając przedmiot miłości Wacława, ręczę za nią i za niego, że oboje dotrzymają.
— Dziękuję ci za uznanie i proroctwo. Obyż się prędzej ziściło! Jestem daleko od ślubu.
— Jak się kto do tego po niemiecku, langsam zabiera, to nie dziw, że się spóźnia.
— I ty podobno starałeś się pięć lat.
— Ach, prawda! — westchnął Jan. — Żem nie osiwiał, to szczególna łaska boża.
— Panie hrabio — przerwała Cesia — czy to prawda, że i pan dostał harbuza?
— Niestety, i niejednego!
— A od kogo?
— Powiem to pani w przeddzień swego ślubu.
— Aj, nie durz głowy, Cesiu — ozwał się Stefan. — My z hrabią mamy coś ważniejszego do omówienia. Kto z nas nie dostał rekuzy! Aż złość słuchać! Mnie chodzi o wyścig, hrabio.
— I owszem. Mówił pan z Głębockim?
— Z panem Głębockim... — Bukiecik wypadł z rąk Jadzi. — Czyż się panowie nie obejdą bez niego?
Wentzel popatrzył na nią, krew buchnęła mu do twarzy. Coś mu świtało w głowie rozkosznego.
— Cały interes w pobiciu jego Normy — wytłómaczył Stefan.
— Czy ty się ścigasz na siwym? Winszuję! Każ w wigilję wypłoszyć z terenu zające — śmiał się Jan i zwrócił się do narzeczonej. — Chodźmy szukać pięciolistnego bzu. Jadzia pokończy bukieciki z hrabią. Ci państwo nie lubią spacerów. Będą sobie gadać o Głębockim i wyścigu.
Ruszyli, wziąwszy się pod rękę, w głąb ogrodu.
Śmiech Cesi brzmiał zdaleka; jednocześnie pan Żdżarski zawołał syna do domu. Słowiki głuszyły rozmowę dwojga pozostałych.
— Dlaczego pani nieprzyjemna obecność Głębockiego na wyścigu? — zagadnął Wentzel.
— Nieprzyjemna! Pan, co wierzy, że po nim płaczę, może myśleć, że to było radosne wrażenie. Czy nie lepiej o kim innym lub o czem innem mówić, niż o nim? Niecierpię śledztwa, a pan ma do tego wielki gust. Proszę pana, ostatni bukiecik.
— Zapasowy! Wezmę go sobie. Już nigdy nie wspomnę Głębockiego.
— Po co te wyścigi! — zamruczała. — Bohater niezawodnie wyprzedzi, a w końcu z zabawy może być awantura i nieszczęście.
— Jeśli pani zabrania, to się cofnę.
— Nie zabraniam, ale proszę — wymówiła ciszej.
— A wzamian ja o coś poproszę!
— Słucham.
— Niech mi pani powie, kto pani lepszy: on, czy ja?
— Znowu śledztwo... Powiem panu w przeddzień pana ślubu.
— W takim razie nigdy... Od tej odpowiedzi zależy moje małżeństwo.
Zaśmiała się lekko.
— Pan Głębocki nie jest mi wcale dobry. Po cóż próżne pytania?
— Pani odpowiedzi nic nie mówią. Żebym raz posłyszał „tak“ lub „nie“, tobym więcej się nie odezwał.
— Żeby pan był domyślniejszy, obeszłoby się i bez tego. Czy pan nie uważa, jak mi trudno bawić się słowami, a czasem nawet mówić? Czemu mnie pan męczy? Mam naturę nieznośnie skrytą i nieufną.
Stefan wrócił w tej chwili; miał głowę pełną wyścigu. Zdumiał się na odmowę hrabiego.
— Dam panu swego konia, wprawdzie nie Bohatera, bo ten się dosiąść nie da, ale równie pewnego. Proszę przyjechać do Strugi. Zobaczy go pan.
Jadzia wstała z miejsca i ruszyła powoli na spacer, nucąc zcicha. Młodzi ludzie zapalili cygara i gwarzyli o polowaniu i koniach. Źdżarski się zapalił, wpadłszy na swój ulubiony temat; nie znać było po nim, że przed paru dniami i on dostał rekuzę od pięknej siostry Chrząstkowskiego.
Wentzel opowiadał i słuchał roztargniony, zdenerwowany, zajęty jedną myślą, jednem pragnieniem.
W ogrodzie było gwarno od słowików, a potem zdala, zgłuszony szmerem wiatru i gęstwiną drzew i krzaków, przedarł się aż do ganku śpiew na dwa głosy — Jadzi i Cesi.
Było to coś z polskich, smętnych piosenek; słów nie słyszał hrabia, ale melodja wołała go, ciągnęła, rwała do siebie. Nie mógł pozostać na miejscu, wstał.
— Chodźmy bliżej posłuchać — rzekł.
— Śpiewu? Czy jest coś więcej nudnego, jak te trele? — odparł Żdżarski, ruszając ramionami. — Wolę pójść upomnieć się o wieczerzę.
Wentzel sam poszedł. W ciemnej altanie siedzieli narzeczeni z Jadzią. Oni blisko siebie na darniowej ławce, ona opodal, sama. A śpiew wabił, wołał, nęcił.
— Kto tam? — zagadnął Jan na widok czarnego cienia. — A, to ty, drużbo; siadajże obok swej towarzyszki.
Panienki urwały śpiew.
— Przepraszam. Czy przeszkadzam? — spytał.
— Ależ nie. To ten pan nam przerywa — zawołała Cesia, uderzając narzeczonego po ręku gałązką bzu.
— Bardzom rad, że go widzę — tłómaczył się Jan. — Nie lubię trójek. Para albo dwie. To przynajmniej prosty rachunek. Wiesz co, Jadziu: zaśpiewajcie z Wacławem duet z Fausta! Mam przeczucie, że się wam uda wyśmienicie.
Cesia zachichotała jak psotny chochlik.
Oboje wezwani do śpiewu milczeli.
— Nie chcecie? — dziwił się Jan. — Szkoda. Wasze głosy muszą być bardzo odpowiednie.
— Czy pan słyszał hrabiego śpiewającym? — zagadnęła Cesia. — Mnie się widzi, że to się nie zgadza z jego powagą.
— Czy ja na pani robię wrażenie poważnego? — spytał hrabia z uśmiechem.
— Nie widziałam pana nigdy wesołym.
— Przy Jasiu niknie humor innych.
— Ja szczęściem, nie mam w miłości twego usposobienia.
— Miłość miłości nie równa.
— Czemu ty nie siądziesz? To drzewo podpory nie potrzebuje! Czy tam koło Jadzi niema miejsca?
— Owszem, proszę pana — rzekła Jadzia, usuwając się.
Ławeczka była bardzo wąska. Usiedli tuż koło siebie, a Cesia ozwała się wesoło:
— To na panu miłość tak przygnębiające sprawia wrażenie? A ja słyszałam, że pan bardzo szczęśliwie trafił.
— Któż to pani skłamał?
— Jadzia — odrzekła figlarka. — To ty umiesz kłamać, Jadziuniu? Ładnie!
— Nie przypominam sobie — odparła zagadnięta, — zdaje mi się, że w klasztorze ty nosiłaś niekiedy czerwony język na plecach podczas rekreacji.
— Czerwony język to za ciekawość.
— Może być. I tego ci nie brak.
— Ciekawość, Jadziuniu, jest znakiem roztropności.
— Niezawodnie. A powtarzanie cudzych zwierzeń lub własnych niepewnych obserwacyj czego jest znakiem?
— Przychylności dla niedołęgów — odpowiedział za narzeczoną Jan.
— Czy to i ja mam pani za tę przychylność podziękować? — spytał Wacław.
— A naturalnie. Tylko pan.
— Chociaż określenie niezbyt pochlebne, dziękuję. Odsłużę się na weselu. Zdaje mi się, że tak mówią.
— Ależ pan zna nawet polskie przypowiastki. Musiał pan pilnie się uczyć.
— Musiałeś wykraść Sperlingowi żonę — śmiał się Jan, — przecież to ona cię uczyła.
— Ona. Sperlingowie jeździli ze mną razem przez te parę miesięcy. On mi pomagał w interesach, a pani Lili dawała lekcje. Mówiłem z nią zawsze po polsku.
— Pewnie zbałamuciłeś biedną?
— Czy ci się zdaje, że można każdą zbałamucić?
— Teraz, mój drogi, wierzę, że żadna ci się nie ostoi.
— Czas na wieczerzę, Cesiu — wtrąciła Jadzia.
— Czyś tak bardzo głodna? — żartował brat. — Sądząc po sobie, myślę, że zakochani nigdy nic nie jedzą. Nieprawda, Waciu, i ty nie masz apetytu?
Podczas tej rozmowy ręka Wacława spoczywała na poręczy ławeczki, za plecami panienki.
Po chwili ona się oparła o tę rękę, spojrzała na niego z pod brwi i spuściła znowu oczy.
Chciał cofnąć ramię, ale nie miał siły.
— Czy pani niewygodnie? — spytał cicho.
— Niewygodnie — odmruknęła.
Czy to było twierdzenie, czy ironiczne zaprzeczenie, nie można było zrozumieć.
— Śpiewać pani nie będzie? — badał dalej.
— Nie będę.
— Co nie będziesz? — zagadnął nie dosłyszawszy Jan.
— Słuchać twoich konceptów. Pójdę do domu.
— Idźcie lepiej z Wacławem poszukać pięciolistnego bzu.
— Wyście z Cesią wszystko oberwali.
— Zostawiliśmy dla was. Słowo daję.
Na niebo wypłynął księżyc i srebrnemi smugami zaglądał do altanki, migocąc między liśćmi strzyżonych jesionów. Słowiki na chwilę pomilkły. Nawet swawolny Jan zdobył się na okrzyk zachwytu:
— Co za noc cudowna! Człowiekby życie tak przebył, patrząc w niebo. W jakim to poemacie opisano taką chwilę? Pamięta pani?
Główka narzeczonej oparta była o jego ramię; zajrzał jej w oczy, może pocałował, kto wie; w przeddzień ślubu nawet Cesia robiła ustępstwa.
— „W Szwajcarji“ — odparła, podnosząc wzrok ku niemu, i zaczęła mówić półgłosem:

Jest chwila, gdy się ma księżyc pokazać,
Kiedy się wszystkie słowiki uciszą.
I wszystkie liście bez szelestu wiszą,
I ciszej źródła po murawie dyszą...

Naprzeciw, w cieniu, na ławeczce, słuchano uważnie, tylko, zamiast w niebo, patrzyli na siebie. Młody człowiek pochylił się nad dziewczyną, całe serce i dusza przeszła mu w oczy. A ona, niezdolna oprzeć się wyrazowi tego spojrzenia, bezwiednie podniosła źrenice, i minutę stanęły im serca cicho w piersi i minutę żyli tylko dla siebie i tylko kochali.
I nie rzekli słowa, tylko po chwili on jej rączkę wziął w swoją i ucałował długo.
A dźwięczny głos Cesi deklamował zcicha, do wtóru z uciszoną przyrodą:

Ach, najszczęśliwsi na świecie nie wiedzą,
Gdzie duchy skrzydła na ramiona kładą...

A potem narzeczeni gdzieś zniknęli — i w altanie zapanowała cisza, długo...
I tylko księżyc ich widział, i tylko ich słyszały słowiki...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maria Rodziewiczówna.