Lubonie/Tom I/XI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
< Lubonie‎ | Tom I
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Lubonie
Podtytuł Powieść z X wieku
Wydawca Spółka wydawnicza księgarzy w Warszawie
Data wyd. 1876
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Kraków
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



XI.



Gdy z pola znikły kopy i żniwa zostały skończone, obchodzono zwykle uroczystość jesienną, weseląc się i dziękując bogom, a składając im obiaty. Nie było na to oznaczonego dnia, a w każdym mirze i osadzie, po dworach dobierano sobie wedle upodobania i możności, porę do obchodu wesołego, gdy dostatek zawitał do chaty. Warzono piwa, sycono miody, młodzież często przy téj zręczności wypatrywała sobie dziewczęta, bo i wesela zwykle na jesieni się odprawiały, gdy roboty pilnéj około roli nie było, a zasiew téż został skończony.
Obyczaj ten i na kneziowskim dworze zachowywano, sprawiając pod ten czas dla czeladzi i młodzieży ucztę połączoną z wróżbami przy kontynie i obiatami bogom.
I w tym téż roku, wcześniéj niż zwykle. Mieszko, który po sobie nic poznać nie dawał, co zamyślał, choć po całéj już ziemi mówiono o przyszłych jego zaślubinach, przez Sydbóra i dietskich swych, wcześnie zwoływał na dwór starszyznę z ziemian znaczniejszych.
Nie było we zwyczaju na to święto ją powoływać, lecz Mieszko zapowiedział, że na niemców i przeciw margrafowi Geronowi może ciągnąć przyjdzie, więcby rad ze starszyzną o tém pomówił. Dzień naznaczono przed pełnią i komorników rozesłano po dworach, po kmieciach i Leszkach co możniejszych, aby na gród nad Cybinę ciągnęli.
Zwołano co przedniejszych z Jaksów, Leliwów, Porajów, Grzymałów, Godziembów, Kaniowów i innych starych rodów.
Na grodzie od przybycia Mieszka z Pragi, nie wiele się lub nic prawie nie zmieniło. Nie odprawił kneź żon swoich, owszem siódmą sobie wziął jeszcze, dla niepoznaki i Lilja ustąpić musiała ślicznéj Lubaszce, córce zamożnego kmiecia, ledwie wyszłéj z dzieciństwa, rozkwitłéj jak na pół otwarty pączek różany. Stogniewa miejsce zajmował Dobrosław, dużo się jakichś obcych ludzi plątało po dworze, ale w pocztach straży i w wojsku nie zmieniło się nic — kneź jeszcze dla swoich wojaków szczodrzejszym był i widocznie ich sobie jednał. Parę razy zajrzał do kontyny i pogadał ze stróżami przy niéj siedzącymi. Obiaty do chramu, jak zdawna było, posyłano ze dworu, po obyczaju odwiecznym. To téż ci co z nich korzystali, nie dozwalali mówić ani posądzać Mieszka, ażeby miał wiarę odmienić. Lecz były téż oznaki inne, mniéj widoczne, że się coś knuło po cichu. — Z Czech kilku ludzi jakichś niewojennego rzemiosła na dwór przybyło i siadło. Ci często do knezia się przekradali.
Nim na owe Dożynki zwołano starszyznę, Mieszko czy z naprawy Dobrosława czy sam, jednego dnia o Własta się upomniał i wysłał za nim do Krasnéjgóry.
Trzymano go ciągle w jamie, ale o tém w domu nie wolno było mówić, przed obcemi Luboń kłamał, że syna osadził z młodą żoną, na ziemi którą miał w lasach, o mil dziesiątek. Gdy komornik przybył od Mieszka, upominając się o Własta, stary mu téż odparł, że syn gospodarzy na nowosiedlinach i że go ściągnąć nie łatwo. Namyślił się jednak po daniu téj odpowiedzi i przybrawszy się zaraz sam z komornikiem na dwór pański pojechał.
Gdy przybywszy pokornie do nóg się kłaniał Mieszkowi chytry starzec — spytał go wnet kneź:
— A Włast wasz kędy?
Stał przy tém Dobrosław i słuchał.
— Miłościwy panie — odezwał się Luboń, nie dobrze udając wesołego, Włastam ożenił i na gospodarstwo wyprawił, bom stary i pomocy potrzebuję.
Mieszko zdumiał się bardzo i popatrzał na Dobrosława, który znać musiał wprzód opowiedzieć o powołaniu jego i kapłaństwie. Wprawdzie naówczas żenienie się duchownym wzbronioném nie było, ale Włast wdział był suknię mniszą, o czém Dobrosław wiedział dobrze, a zakony zawsze ślubowały bezżeństwo.
Zdumienie na chwilę usta zamknęło wszystkim. Luboń poczuł, że mu nie bardzo wierzą.
— Miłościwy panie — rzekł — przed wami nie godzi się nic ukrywać. Syn mi powrócił przez niemców zepsuty i na ich przeklętą wiarę przeciągnięty — nie chciał ani żony, ani gospodarstwa. Lecz zmusiłem go, aby mi był posłuszny, a dałem młodycę śliczną, przy któréj zapomni o czém inném.
— I ożeniliście go? — podchwycił Dobrosław widocznie zdumiony razem i przelękły, ożenił się dobrowolnie?
— Trochę mi się opierał — odezwał się Luboń — ale przeciem ojciec i mam władzę, zresztą niewiastka go do rozumu przywiedzie. Stary się rozśmiał dziwnie — Dobrosław zmilczał, Mieszko téż nie odezwał się zaraz — ale chmurno na starego Lubonia popatrzał.
— Dawnoż się to stało? — spytał.
— Zaraz po powrocie, gdyście go miłościwy panie odesłali do mnie. Nie dałem mu długo się rozmyślać.
Mieszko który zwykle dla Lubonia był łaskaw bardzo, tym razem nie okazał mu wcale życzliwości swéj, posępnie zbył go kilką słowy — i odprawił.
Co kneź myślał, z tego się nikomu nie zwykł był zwierzać, ale Dobrosław, któremu się zdało, że na wiarę i gorliwość Własta mógł rachować, rażony był, zasmucony razem i przybity. Nie mógł pojąć, by pobożny młodzian, co zdawał się na męczeństwo gotowym, tak łacno uległ pokusie.
Chciałby go był zobaczyć — lecz na to nie widział sposobu.
Mieszko, który chciał starego Lubonia wraz z innymi na zjazd do grodu wezwać, po krótkiéj rozmowie z nim, nie rzekł mu już nic. Luboń, wiedząc że innych powołano, poczuł to mocno, lecz zmilczał i do domu odjechał.
Dzień naznaczony do zjazdu nadszedł wreście. W wigilją już Sydbór był z ludźmi swemi na grodzie i wojska zebrano dosyć. Przygotowania na przyjęcie kilkudziesięciu znaczniejszych kmieciów, Leszków, władyków, ziemian, wcześnie były uczynione. Umiał Mieszko przyjmować po królewsku i pokazać moc swoją. Dnia tego od rana podwórce, miasteczko, pole pod wałami pełne było pocztów Sydbóra i innych dowódzców. Ludu liczono na kilka tysięcy, jakby się na wyprawę zbierano. Dla tych woły zarzynano i pieczono, i kadzie z piwem stały od rana.
Na kneziowskim dworze występowano téż jakby najdostojniejszych spodziewano się gości. Izba wielka na dole przyrządzona była na przyjęcie wspaniale, wszystkie ławy suknem szkarłatném pookrywane, na stołach dzbany srebrne, na ścianach zbroje i tarcze odpolerowane świeżo. Zapach smółki rozchodził się wszędzie. W podwórcu pieczono zwierzynę i barany, niewiasty warzyły kasze różne z miodem i mlekiem, beczki z napojami stały pogotowiu, by z nich stągwie napełniać było łatwo. Sam kneź od rana suknie włożył paradne i miecz przypasał złocisty, a czapkę wdział czarnym połyskującą włosem z północy przywiezionego zwierzęcia, za którą dał niewolnika. Twarz téż na ten dzień rad był włożyć wesołą, ale mimo starania, marszczki na niéj widać było.
Zawczasu się panowie ściągać poczęli, z pocztami pięknemi, bo każdy był rad przed kneziem wystąpić możnie i schludnie.
Więc Jaksy, Kaniowy, Grzymałowie, Rolici, Godziembowie, każdy w kilkanaście lub kilkadziesiąt koni, kołpaki piękne, suknie zawiesiste, miecze kowane, na niektórych zbroje niemieckie, stawili się u progów dworu, gdzie ich dwór i służba witała, a do izby wiodła.
Kneź siedział na podwyższeniu i łaskawie wszystkich przyjmował twarzą, jak mógł wesołą.
A był to pan, który gdy chciał umiał się srogim, ale i łaskawym okazać, więc dnia tego z kolei witając ziemiany, każdego wiedział o co spytać, czém mu pochlebić, aby dobréj myśli był. Tuż téż cześnicy stali i stolnik, z kubkami i dzbany, a na stole jadło dymiło. Sadzał kneź podle i wesoło rozmawiał. Gdy około południa zjechali się wszyscy wezwani, izba niemal była pełną i panował w niéj gwar a ochota wielka. Miód coraz rozwiązywał języki.
I Dobrosław i brat pański Sydbór i inna mnoga starszyzna, urzędnicy dworscy nalewali a przymuszali pić i jeść, bo taki był zawsze obyczaj gościnności słowiańskiéj, iż przymusem ujmowano wstrzemięźliwych przez grzeczność gości.
Gdy więc tu zawzięło się mocno na ochotę i wesele, Mieszko wstał, jako dobry pan mięszając się między swych ziemian. Czy z umysłu, czy trafunkiem, kilku do siebie najstarszych ściągnąwszy, o wojnie począł mówić naprzód, i rozmawiając z niemi wywiódł ich do blizkiéj komory, któréj okna w podwórze wychodziły.
Tu téż ławy były do koła i stolica dla knezia. Sama się jakoś zebrała starszyzna, sędziwe głowy, dwóch braci Jaksów, Czarny i Biały, Rolita z obciętą ręką bez palców, bo mu je w potyczce niemiec odsiekł, Kaniowczyk, którego zwano Leszczycem, Grzymała Laskonogi i Godziemba zwan Krzywogębą, choć pod wąsami mu nic widać nie było. Byli to najmożniejsi Leszkowie i kmiecie polańscy.
— Wojnie końca nie ma — mówił kneź do nich — niemcy się zmagają, z Czechami przymierze uczynili, Ugrów przepędzili do ich łożysk, teraz nam całą siłą na karki siędą.
— Słyszeliśmy, miłościwy panie — odezwał się Jaksa Czarny — żeście do czeskich kneziów jeździli — azaliż i my z niemi pokoju mieć nie będziemy?
Milczenie się stało wielkie.
— Byłby pokój i przymierze — odezwał się głos zniżywszy Mieszko — ale cóż? chrześcianami są i z nami trzymać nie mogą.
Wszyscy posępnie usta zamknęli.
— Dziś, czy jutro — odezwał się wolno, cedząc wyrazy kneź — nowa wiara wnijdzie i do nas. Weszła ona już, wchodzi codzień, opierać się jéj trudno — pokój by nam przyniosła.
— Przebaczcie miłościwy kneziu — począł Krzywogęba, z dalekiego końca, na którym usiadł, przebaczcie. Pokój by może ona przyniosła od margrafów, gdybyśmy im nogami dali się deptać, ale doma by nie było pokoju. Nasze serca przyrosły do bogów naszych i obyczaju, lud prosty i władycy zarówno, jedno wierzą i trzymają. — Gdyby starszyzna poszła w jedną, a lud w drugą stronę, mielibyśmy wojnę nie tylko w domu, ale w izbie i na ławie i na posłaniu naszém.
Szmer cichy zdawał się potwierdzać te słowa.
— A nie także samo było w Czechach, gdy ratując się, wiarę nową przyjmowali? — rzekł Mieszko. — Dziś przecie już nie czuć i nie widać tam, aby się kto burzył i opierał. Ludowi po lasach zostawić trzeba czas, a starszym poczynać, od nich poszło tam coraz głębiéj, i...
Spojrzał Mieszko po starszyznie zasępionéj mocno i posmutniałéj.
— Nikomu, dodał zmieniając mowę, nie wesoło się ze skóry odzierać, rozstawać z tém, co ojcom i dziadom służyło, ale nóż na gardle mamy. Niemcy coraz głębiéj idą i zawojują nasze ziemie. Od ujścia Łaby po Odrę, wszystkoć to nasze, codzień kawałek wydrą nam, jakby żywego mięsa, damyż sobie najlepsze ziemie i lud zabierać? Po dobréj woli nie poddali się Lutyki, Obodryty, Wilki, Pomorcy, to im chramy popalono i połamano i poszli w niewolę.
— Bić się trzeba! bić się, wtrącił Laskonogi, bić dzień i noc, napadać i mścić.
— Siła stokroć od naszéj większa, nie zmożemy ich — przerwał Mieszko — a i swoi z niemi idą. Co począć?
Na to pytanie długo nie było odpowiedzi, Jaksa Biały który dotąd milczał, ruszył się, po nad głowę rękę podnosząc.
— Siedzę od serbskiéj granicy — odezwał się — patrzę na niemieckie roboty, zdrajcą nie byłem i nie będę — ale niemca złego nie zmożemy siłą ino chytrością. Ściga nas jako pogan, udajmy że chrześcianami być chcemy, abyśmy wypoczęli i stali z nim na równi. Nie ma co czynić, ino to, nie ma co poczynać tylko Czecha chytrego naśladować. Wówczas wilk ten krwi naszéj chciwy Gero i Wigmany i wszystkie złe duchy ich, odstąpić będą musieli, przymierze uczynić aby ich w nie jak w matnię zaplątać...
Śmiało i żywo to wypowiedziawszy, spuścił głowę Biały i zamilkł... Mieszko po kolanach swych dłoniami uderzył...
— Jakso mój — zawołał — złote mówisz słowa... Złote słowa twoje!
Rozumu się u ludzi i z cudzego doświadczenia uczyć trzeba... Nie wszystko żelazo robi i siła... chytry zwycięża... a Obry pijane od Krasnopanków giną!
Inni coś mruczeli, ale nie oburzając się.
— Jedno powiem wam — odezwał się Mieszko — choć mnie o słowo trudno, języka nie mam jako drudzy — jedno rzeknę — co bądź poczynać będę, co zrobię i gdzie pójdę niechaj was serce nie boli — nie gwoli złemu uczynię — ale gwoli temu, aby nam i plemieniowi było dobrze... Szerokie ziemie nam należą... Czech? Czech nam Chrobaty wziął, Czech nam Szlązko zajął... hen! daléj po Wisłę, za Wisłę, nasz to język, ziemia nasza, po morze do Łaby... za Odrę... wszystko to nasze... wszystko wezmiemy rozumem wprzód ważąc, a potém miecza i krwi nie żałując...
Cesarz na zachodzie... na wschodzie my być powinni Cesarstwem. Nie ja — syn — wnuk może... ale to musi być!! to będzie.
Wstał mówiąc — słowa zdawały mu się mimowoli rwać z ust, aż nagle, jakby się opamiętał, że za dużo rzekł, zamilkł.
Jaksa Biały a za nim drudzy wstali z ław, ręce popodnosili do góry i — mimowoli wyrwało się im z ust...
— Tak będzie! tak będzie!!
I Jaksa dodał — Miłościwy panie! nie pytaj — czyń! — Tyś pan, tyś Kneź[1], masz siłę, masz wolę — niech gawiedź mruczy! ty idź i czyń...
— Idźcież ze mną i za mną!
Uderzył się w piersi.
— Pójdziemy! zawołali głośno wszyscy...
We drzwiach komory na okrzyk ten zjawiło się kilku z pierwszéj izby, ci niewiedząc nawet dlaczego wołano i co chciano, okrzyk powtórzyli w progu, od progu dostał się za stół... Powstawali ziemianie wołając... Mieszko żyw i zdrów niech będzie! na długie lata! na długie lata...
Czarne oczy knezia zapałały, stał drżący jakimś zapałem, odwagą, nadzieją — trwało to chwilę — pokłonił się ręką od ust dziękując — i siadł...
Tak krótka ale stanowcza skończyła się narada, nastąpiło ucztowanie...
Znowu Stolnicy i Cześnicy szli nalewać i zachęcać — i, mimo przytomności knezia, wrzawa i śmiechy rozległy się w izbie. Toż samo działo się w dziedzińcu, i na całym grodzie. Młodzież biegała z oszczepami, ścigała się końmi, pasowała na gołe dłonie... Strzelała z łuków i rzucała kamienie... Podochoceni wojacy, komornicy, dwór, pachołkowie, dokazywali pod oczyma starszyzny, która téż podweselona, nie myślała powszechnego zakłócać wesela...
Około gaju świętego dopiero panowała cisza i spokój, bo do tego nikt się zbliżać nie śmiał. Na skraju jego pod drzewy widać było kilku starców stojących gromadą w milczeniu, i zdala przypatrujących się ciekawie temu co około dworu się działo. Zwykła straż chodziła u ścian kontyny... W progu jéj siedział znajomy nam Warga z rozwianą brodą na ręku podparty, słuchając dolatujących doń okrzyków i dumał. Kilku podobnych mu dziadów z białemi kijami przechadzało się po gaju.
Warga zdawał się tu czekać na kogoś. Obracał się czasem ku dworowi napróżno, podglądał pod gałęzie... nikt nie przychodził...
Nad wieczór, goście się zwolna rozjeżdżać zaczęli, ludzie znużeni kładli się po szopach, na grodzie uspokajało się, kiedy niekiedy tylko okrzyk lub śmiech doleciał z daleka... Zmierzchało już gdy około gaju ukazał się niepewnym krokiem, bojaźliwie krążący człowieczek, niepocześnie odziany. Poznać w nim jednak było można kogoś ze sług mniejszych dworu, tego dnia w barwę jednostajną przybranych... Ostrożnie wsunął się między drzewa, obejrzał i podbiegł ku kontynie... Na widok jego Warga wstał z progu, zbliżył się doń, odciągnął w drugą stronę, i u pnia starego dębu się zatrzymał.
— Słyszałeś co? mów? rzekł.
— Wszyscy ziemianie z nim zajedno trzymają, odezwał się zadychany sługa. Co tylko zechce, to zrobi...
— Kto był? licz? spytał Warga pochylając się ku małemu człowiekowi, aby odpowiedź lepiéj usłyszéć.
Sługa wyliczać począł, przypominając sobie, pomagając na palcach i powtarzając...
Warga pytał pomagając mu... odbierając to przeczące, to potwierdzające odpowiedzi; lecz gdy przyszło do powtórzenia tego co mówiono i nad czém obradowano... sługa nie umiał zdać sprawy z podsłuchów. Jedno wiedział na pewno, iż Mieszkowi wszyscy posłuszeństwo ślepe ślubowali. Warga głowę na piersi spuścił, na kiju się sparł i milczał... Ręką odprawił sługę i przywołał nazad...
— Był Luboń? spytał.
— Nie było go... Parę dni temu słano za nim — Kneź[2] mówił krótko i odprawił.
Odszedł nareście donosiciel, a Warga podniósłszy oponę, wsunął się do ciemnéj kontyny... Na ławie u wnijścia siedziało dwóch na pozór uśpionych ludzi. Spostrzegłszy Wargę, ruszyli się.
— Teraz idźcie — rzekł — wiecie dokąd i po których dworach... nie zapomnijcie o Luboniu... pojutrze na uroczysku Lelowém... jak świt...
— Pojutrze na uroczysku Lelowém jak świt! powtórzyli machinalnie dwaj starzy... a Warga jeszcze raz toż samo im wtórował.
— Pojutrze na uroczysku Lelowém jak świt...
Podniosła się opona świątyni ostrożnie, Warga wyszedł oglądając się, a za nim dwaj jego posłowie... Każdy w inną kierując się stronę...
Uroczysko Lelowe, położone było wśród lasów, na pół drogi do Gniezna... Odwieczny dąb spruchniały, omszony, przyschły już, zajmował środek łąki, która wierzch wzgórza okrywała, nizką a gęstą trawą leśną porosła... Tu i owdzie jakby kołem, wsiadłe w ziemię leżały głazy szare, opasując go wieńcem... Niektóre z nich ukryły się już prawie w niéj, inne sterczały jeszcze nad powierzchnią. Pomiędzy niemi a olbrzymim dębem mnóstwo glinianych małych miseczek stało w nieładzie, przypruszonych gałęźmi, poprzysypywanych ziemią. Między niemi gdzie niegdzie wywrócony dzbanuszek leżał i potłuczone małe bliźniaki...
Z jednéj strony popiół zgasłego ogniska szerokiém kołem znaczył miejsce w którém spoczywano. Na dębie wisiały płachty deszczem wymyte, zczerniałe od wilgoci... Okrywały one część pnia i gałęzi... Te które wiatr pozrzucał walały się na ziemi. Sam dąb miał, rzec można jakąś postawę własną, która go od innych różniła... Niezmiernéj grubości od dołu, okryty szczerby i garbami, dziwacznie poorany spływającą wodą i piorunami co weń biły, podnosił się do góry jakby w męczarniach wijąc i dzieląc na kilka potwornie grubych konarów... Te także nie rosły prosto i bujno, i one łamały się dziwnie to strzelając do góry, to spadając ku dołowi, to podnosząc znowu zwycięzko... niby pasując z jakąś niewidzialną siłą. Całe drzewo zdawało wiekami wyrosłe w niewysłowionych, powolnych, tajemnych męczarniach... Czyniło ono wrażenie potęgi wiekowéj stworzonéj na walkę, zwycięzkiéj, lecz noszącéj na sobie widome znamiona, przebytych bojów i męki... Majestatycznie daléj dźwigały się wysoko po nad stary las gałęzie, jedne zielone i gęsto liśćmi okryte, drugie obnażone, strupieszałe, zjedzone przez mchy, rozpadające się próchnem... Spojrzawszy na tego milczącego, nieruchomego wkutego w ziemię szeroko, jak szponami niezmiernemi olbrzyma, mimowolnie przejmowało poszanowanie jakieś i groza. Był on świadkiem tysiącletnich może dziejów, burz, ciszy... przemian na ziemi... Cały świat swój miał stary pan puszczy, z jego soków żywiły się mchy, na ich trupach rosły trawy, w dziuplach kwitły leśne kwiatki schronione od zimna i słoty. Grzyby i pleśnie ssały mu nogi, na jednéj gałęzi wił się chmiel dziki oplatając ją z rozpaczliwą jakąś chciwością. Wyżéj pomiędzy gałęźmi słały gniazda ptaki w wiecznym boju z sobą. Na każdéj z nich tulił się inny lasu mieszkaniec...
Dąb, jak uroczysko, zwał się Lelowym dębem. Miejsce było poświęcone, tajemne, cudowne, tu szli chorzy zawieszać chusty, z którémi zdejmowali bole swoje, niewiasty, prosząc Lela o potomstwo, chciwi wróżby, przemiany pociechy...
O brzasku trzeciego dnia, jeszcze dąb okryty był poranną rosą jesienną, lśniącą jakby już mróz niosła z sobą, gdy z głębi lasu przywlókł się pierwszy Warga. Obejrzał się dokoła, rozsłuchał i siadł na jednym z kamieni. W lesie słychać było dzięcioła, który kuł drzewo i zdala krakanie wron ulatujących nad lasem.
Głos ich nieprzyjemnie rozbudził starca, któremu się usta krzywiły; podniósł głowę, po nad nią leciało stado czarne zniżając się, jakby chciało usiąść na starym dębie, zakręciło się nad nim i puściło daléj krzycząc długo.
Z krzewów wyszedł stary Luboń, odziany w prostą sukmanę, z twarzą posępną. Pozdrowili się pocichu. Nim mieli czas zacząć rozmowę, ze wszech stron zjawiać się zaczęli, jakby z ziemi wyrastający starzy ludzie, w tak prostéj odzieży ubogiéj jak oni.
Szli milczący i stawali kołem u kamieni pod dębem, na swych kijach pospierani. Luboń ich naliczył wkrótce kilkunastu. Starsi zaczęli siadać na ziemi, niektórzy z zanadrza wyjąwszy mieszki, przed sobą je stawili. Milczenie panowało uroczyste. Na wszystkich tych powiędłych twarzach jeden wyraz smutku i gniewu się piętnował.
Gdy starcy zajmowali miejsca obok Wargi, innych kilku butniejszych twarzy, choć odzianych w sukmany, przysunęło się do Lubonia. Widoczném już było, że z dwu jakichś żywiołów miało się składać to zebranie.
Dzień był mglisty, ale słońce zaczynało z za gęstych opon wyzierać, promień jego zaświecił na górnych dębu gałęziach. Wietrzyk je poruszył i drzewo jakby obudzone zaszumiało poważnie. Nie drgnęła jednak żadna z jego gałęzi, liście tylko drżały i kołysały się. Kilka ptaków wypędzonych z gniazd uleciało w powietrze.
W tém siedzący za dębem starcy pieśń cichą nucić zaczęli. Wyrazy jéj nie dochodziły do uszów tych, co stali na przedzie, nuta była tęskna, żałosna, a głosy szły jakby z piersi rozbitych, ponure i stłumione. Po każdéj zwrotce pojedynczy głos powtarzał coś o Lelu i zdawał wzywać bóstwa pomocy.
Warga nie śpiewał, słuchał zadumany, czoło marszczył. Śpiew téż trwał bardzo krótko i obumarł z ostatnim wykrzyknikiem. Westchnienia słychać tylko było. Około Lubonia gromadzili się ziemianie, za niemi kołem stali i siedzieli wróżbici, gęślarze i ludzie od kontyn i chramów; jedni spoglądali na drugich, jakby się pytali: Co począć? — W tém z gąszczy Wojsław się zjawił, spojrzał na zgromadzonych i wystąpił przed nich.
— Co będziecie czynili? — spytał półgłosem. — Na naszą starą wiarę idzie zguba z góry... wytępią ją... Żadna się kontyna nie ostanie... żaden kamień święty... żadnéj uroczystości postaremu obchodzić nie będzie wolno... żadnemu gęślarzowi śpiewać, żadnemu staremu powróżyć, popędzą nas jak bydło w niewolę... Co czynić! co czynić!..
Warga nań patrzał.
— Jak jeden człowiek może tyla narodu zmusić? — zapytał. — Jak nagniem karku, jarzmo włożą...
— Nie jeden — odparł Wojsław — jest ich wielu... a broń mają w ręku i siłę... porywać się na nich? wyginiemy i z nami wiara nasza.
— Głupi się tylko rwie, gdy nie pora — odezwał się Warga. — Milczeć trzeba, przypaść, czekać... Znajdzie się chwila, gdy albo knezie się z sobą zajedzą, albo wróg ich przydusi... Czekać trzeba!..
— A tymczasem kontyny wywrócą! — rzekł Wojsław.
— Albo drzewa nie ma, by drugie wystawić? — począł Warga — niech lepiéj ściany giną niż ludzie. Przyjdzie pora, gdy będzie siła... Pójdziemy w lasy na uroczyska, będziemy po nocach obchodzili święta i ofiary składali... Puszcze nas nie zdradzą... Czekać trzeba...
— Inaczéj mówiliście niedawno... — odezwał się Luboń.
— Bom nie wiedział co się dzieje... Kneź ma dużo zbrojnego ludu... Czechy mu w pomoc przyjdą, ba i niemcy... na co ma się krew przelewać, kiedy wiarę potajemnie chować można!..
Wojsław ręką zamachnął w powietru[3].
— Tak tchórze gadają — rzekł — ulegniemy dziś, jutro nie pora będzie... Za rok, za dwa w każdéj chacie się znajdzie chrześcianin... Dosyć ich jest i tak... ale dziś oni się tają przed nami, jutro my będziemy musieli przed niemi... Zguba i zatracenie...
Warga wstał z ziemi z oczyma zaognionemi.
— Wyście mnie nazwali tchórzem, a ja was nazwę gębaczem... — rzekł. — Słowa nie kupić... a o ręce trudno...
— A po osadach, po chałupach, po dworach nie możecie iść i ludzi ściągać? — zawołał Wojsław — nie możecie zebrać tysiąców i z niemi wprost na gród iść a śmiało rzec: nie chcemy nowéj wiary! nie chcemy odstać od ojców i obyczaju!..
— Pójdziecie z nami? — spytał Warga.
— O jednego człowieka nie idzie — przerwał Wojsław — jak tysiące będą, znajdę się i ja...
Starzy poglądali po sobie.
Odezwał się któryś mrukliwie.
— Nie te to czasy, gdy na wiece ojcowie zwoływali i ogniste palono wici! Popatrzcie u chramów, mało kto idzie, mało kto pyta... Nowa wiara ciśnie się wszędzie, a my ze starą... w puszcze i lasy chyba!..
— Wojaki kneziowskie żadnéj wiary nie mają — wtrącił inny. — Na święto idą dla piwa, dla miodu i dziewcząt, a żaden staréj pieśni nie umie!
— Nie, nie... — przerwał drugi — nie Drohoto, nie! Wy koło grodów się kręcicie i nad granicą, gdzie śmiecie spływa... Pójdźcieno w lasy, w głąb, hen, daléj, za Wartą ku Wiśle... tam nasze Bogi stoją całe i lud czołem im bije, ofiary niesie, pieśni nie zabył, obyczaj chowa... A trzeba będzie stać zań, pójdzie wszystek...
Rozśmiał się Drohota i niedowierzająco ramionami ruszył Warga. Pomiędzy starcami jedni trzymali z niemi, drudzy z Czarnym Buranem.
Wojsław podniósł głos.
— Niech ino kneź zobaczy, że lud stoi przy swych Bogach, niech głos posłyszy, nie będzie śmiał...
— Co, nie będzie śmiał? — przerwał Warga — silniejszy on od was i chytrzejszy... Inna moja rada... zmilczeć i ugiąć się... a wiernie swego trzymać i czekać... przyjdzie pora. Albo to czas teraz?
— A kiedy będzie czas? — zapytał Wojsław.
— Gdy my wam powiemy!.. — odezwał się Warga. — Co wy znacie dworacy? co wy wiecie Wojsławie? Schowaliście się na dworze, nie znacie narodu. Mocny on może być, gdy przecierpi, gdy zaboleje, gdy mu do serca ściągną dłoń. Dziś my jéj jeszcze nie poczuli... darmo wołać... Zbierze się kupa pijanych, zahuczy, rozpędzą ją i strach padnie na wieki na wszystkich... Tegoby jemu trzeba, żeby mocniejszym się stał, ale my tego uczynić nie damy!..
Drahota powtórzył.
— Nie damy!..
Inni starcy nie sprzeciwiając się zamilki[4], Warga widocznie ich zmógł i przekonał.
— Wywrócą kontyny? jest w lasach miejsca dosyć! Każą się kłaniać nowemu Bogu? pokłonim się... Było ich dosyć... jeden więcéj?.. Dlatego naszych starych nie opuścim... Nasza dola czaić się, cierpieć i czekać... przyjdzie nasz czas, przyjdzie nasza godzina... wybiją na wojnie starszyznę, dwory zostaną puste...
Warga nie dokończył. Luboń ze swemi poglądali po sobie nie mówiąc nic.
— Po cóż nas i wołać było? — odezwał się gniewnie Wojsław — nie mamy tu czego słuchać. Że cierpieć trzeba, tośmy wiedzieli i bez was...
Uśmiechnął się Warga.
— Jeszcze my się bojemy stracha, co nie przyszedł... nie trzebaż go uprzedzać, zobaczemy, gdy on się zjawi... zobaczemy. A zebrać się i radzić było trzeba, bo niech tu dziś wiedzą, że groza idzie i od zimy nagotują kożuchy... Po tośmy się zeszli...
Usiadł stary na swoim kamieniu, a inni mruczeniem dawali poznać, że z nim trzymali.
W tém Czarny Buran podniósł rękę i rzekł.
— Ja jedno powiem... O kim wiadomo nam, że chrześcianinem jest, choć tajnie... zabić go... pójdzie groza po drugich... Niech jeden ginie, aby my nie poginęli wszyscy...
— Dwory im podpalić! — dodał inny — Dobrosława naprzód...
— A Ligoń? i ten nie lepszy...
— A Zreba?..
Inni wymieniać poczęli różne nazwiska. Warga się nie przeciwił i milczał.
— Czyńcie z tém jak chcecie! — dodał obojętnie.
Niektórzy starcy uśmiechali się już jakby im ta zemsta smakowała. Luboń zbladł wspomniawszy na syna i milczał.
Gwar się wszczął między gromadą i rzucanie słowami bezładne, gdy dziwnie zaszumiała dąbrowa i zdala słychać było jakby łomot gałęzi, a konia chód. Wszyscy zamilkli przysłuchując się, chociaż myśleli, iż spóźniony może jeden z ziemian przybywa. Wojsław stał za Luboniem wpatrując się w tę stronę lasu, z któréj szedł głos, przechylił się ku ziemi, aby po pod gałęźmi dojrzeć coś lepiéj i nagle, jakby przerażony, skuliwszy się w pół, rzucił w krzaki. Ucieczka ta przestraszyła i drugich, ale uchodzić nie była pora, bo za starym Lelem już konia i jeźdźca widać było.
Luboń, który stał na widoku, pierwszy zobaczył i poznał Mieszka.
Kneź jechał sam jeden, z twarzą dumną i spokojną; ubrany jak do łowów, z rogiem na sznurze uwieszonym przez ramię, z sulicą w ręku, łukiem na plecach.
Zobaczywszy starców i ziemian zebranych u dębu, nie okazał wcale zdumienia, konia trochę strzymał, stał i patrzał.
Wróżbici i gęślarze osłupieli z trwogi i przerażenia. Niektórzy z ziemian cofali się w las, inni stali jak w ziemię wryci. Ze starych niektórzy, nawykli do poszanowania, zwolna podnosić się zaczęli.
Mieszko stał i oczyma mierzył wszystkich, dostrzegł zdala Lubonia, poznawał i innych wróżbitów, których przy grodzie widywał. Po chwili namysłu, zwolna z konia zsiadł, wziął cugle i do oniemiałych zbliżył się z twarzą wcale niegniewną, ze wzrokiem jasnym. Ci, ku którym podchodził, zapomniawszy o odgróżkach, chylili mu się do kolan i pokłony bili.
— Cóż to za wiec u was, gęślarze? — zapytał — i czemuście się to tak głęboko w lasy z nim skryli?.. albo to gajów świętych nie ma przy chramach?
— Miłościwy panie — odezwał się chytrzejszy od innych Warga, nisko się kłaniając — u nas to obyczaj stary, u dębu za urodzaje Bogom dziękować i wróżyć, co zboże da i co zima przyniesie. My tu na tém uroczysku schodzili się co roku...
— A no! wróżcież i śpiewajcie... niech i ja posłucham a popatrzę, a z mądrości się waszéj co nauczę... — rzekł Mieszko spokojnie rozglądając się po starcach.
I słowa te kończąc obejrzał się aby siąść. Kłoda omszona leżała poza kołem wróżbitów, przysiadł na niéj. Milczenie panowało między staremi. Warga, który się tak zręcznie wytłumaczył, szepnął Drahocie.
— Wróżcie...
— No... co nam ta zima obiecuje? — rzekł kneź — mówcie...
Drahota zawezwany, musiał wedle zwyczaju postąpić; przywołał Wargę i Burana, usiedli na ziemię i końcami kijów swych białych w milczeniu ziemię odgartywać zaczęli, szukając jakieby w niéj znalazły się znaki.
Ziemia leśna, wilgotna, nie miała w sobie nic zrazu, oprócz przegniłych liści. Drahota kopał głębiéj i dobył — kostkę jakiegoś zwierzęcia.
Warga, on i wszyscy głowami potrzęśli znacząco.
— Kość... — rzekł Drahota — kość znaczy śmierć i zczeźnięcie.
— Komu? — zapytał kneź.
Milczeli obracając głowami. Drahota począł kopać daléj; dobyli węgla kawałek. Węgiel znaczy stos i zgliszcze — śmierć!
— Śmierć! — rzekł Warga.
— Komu? — powtórzył Mieszko.
Mówić nie śmieli, poglądali po sobie.
— Śmierć wrogom naszym! niemcowi!.. — zawołał kneź.
Warga pokręciwszy głową, począł grzebać głębiéj jeszcze... czarny robak okazał się wśród poruszonéj ziemi i zwolna w szczelinę jéj wsunąwszy zniknął.
— Wróżcie śmiało! — odezwał się Mieszko — jeśli znacie przyszłość.
— Śmierć i zniszczenie złemu — począł Warga.
— Wrogowi — szepnął Mieszko.
— I tym, co z wrogiem trzymać będą — rzekł Buran ponuro. — Robak co pełznie znaczy nieprzyjaciela co się skrada... Uszedł nam w jamę, zły to znak.
Warga grzebał kijem po swéj stronie.
— Wróżcie — odezwał się wśród milczenia Mieszko — wkrótce nam na Wigmana iść będzie trzeba, przeciw Geronowi... dobrze wiedzieć, co nas czeka...
— Rzućmy losy! — rzekł Drahota.
— Rzućcie — potwierdził wstając i zbliżając się Mieszko.
Drahota z torby dobył siedem kawałków drzewa, rozłupanych na poły, tak że wierzchnia ich część czarną korą była okryta, a wewnętrzna bielała, zebrał je w garść, począł coś mruczeć i cisnął na ziemię.
Wszyscy się pochylili spoglądając ciekawie, drzewo padło tak, że sześć kawałków czarnych było, a jeden tylko biały.
Milczeli starcy.
— Czarno nam jutro wróży!.. — odezwał się Warga.
— Rzucimy raz drugi — zawołał Drahota, zbierając patyki po ziemi i wznosząc je powtóre z szeptem jakimś i zaklęciem.
W milczeniu oczy wszystkich się zwróciły na padające drzewa, wszystkie czarnym bokiem leżały...
Spojrzeli po sobie starcy i nic nie rzekli, Drahota na trzecią i poślednią wróżbę zbierał kawałki.
Mieszko stojąc z twarzą spokojną, spoglądał na nich z góry.
Po raz ostatni ciśnięte patyki tak jak pierwszym razem, ledwie jednym białym upadły.
— Czarne jutro nasze! czarne! miłościwy panie... — westchnął Drahota.
— Czarne... — wtórował Warga.
— Czarne!.. — chórem szeptali wszyscy — trzeba ofiary Bogom nieść, aby odwrócili gniew i groźbę... Krwi Bogowie pragną!..
— Pójdziemy jéj niemcom utoczyć — odezwał się kneź głośno — ta im smaczniejszą będzie, niż gdybyśmy kozła zarznęli... Niech tylko idą za mną wszyscy, gdzie im wskażę, niech się biją raźno, a mężnie, a wróżba się na wrogów obróci...
To rzekłszy i spojrzawszy naokół po milczących dziadach, dodał.
— Niech każdy sprawia co do niego należy, ja się będę bił, wy obiaty nieście i śpiewajcie... A nauczcie młodych, aby za wodzem szli posłuszni... Tém niemcy silni, że słuchać umieją! tém my słabi, że zgody u nas i posłuchu nie ma... Ale tych i ja nauczę!..
Rzekł i zwolna koniowi cugle ściągnąwszy, skoczył nań, popatrzywszy jeszcze na wylękłych wróżbitów, ujął róg w rękę, trzy razy zatrąbił i w gąszcz wjechał napowrót.
Luboń i wszyscy w głuchém milczeniu nieruchomi pozostali długo i odetchnęli dopiero, gdy kneź zniknął im z oczów.




Koniec tomu 1go.





  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – kneź.
  2. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – kneź.
  3. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – powietrzu.
  4. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – zamilkli.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.