Przejdź do zawartości

Listy z podróży po Ameryce/VIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Henryk Sienkiewicz
Tytuł Listy z podróży po Ameryce
Pochodzenie Pisma Henryka Sienkiewicza tom III
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1880
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tom III
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Całe Listy z podróży
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VIII.
Szkice amerykańskie.
I.

Góry Santa-Ana, z których przesyłam list obecny, stanowią południową część ogromnego pasma ciągnącego się w rozproszonych rzutach i pod rozmaitemi nazwami, od Oregonu aż do południowéj Kalifornii i meksykańskiéj Sonory. Przybyłem tam z Anaheim-Landing, wraz z gospodarzem moim Maxem Neblungiem. Przybyliśmy późną już nocą, ale noc ta pierwsza, spędzona w okolicy dzikiéj i zupełnie bezludnéj, zostawiła mi niezatarte wrażenie. W poprzednim liście wspomniałem już, że zatrzymaliśmy się u pewnego skwatera, którego odtąd stale będę nazywał Robinsonem, żyje bowiem zupełnie samotny, mieszkając pod namiotem, a za całe towarzystwo mając tylko psa i karabin. Nowy mój Robinson jestto gentlemen już nie młody, lat koło pięćdziesięciu, wyglądający zupełnie tak, że gdybym go spotkał w któréj z moich wycieczek, bez wahania chwyciłbym za rewolwer. Ubrany był we flanelową koszulę, w spodnie ze skóry daniela, i w podarty meksykański kapelusz, którego wystrzępione kolisko zakrywało twarz zarosłą i groźną. Skoro Max poznajomił nas wzajemnie, skwater uścisnął silnie moją rękę i wyrzekłszy zwykłe: „Halo!“ odszedł zaraz do wąwozu rozniecić ognisko i przygotować dla nas wieczerzę, my zaś z Maxem zajęliśmy się rozsiodłaniem naszych mustangów, które przywiązaliśmy na długich lasso do drzewa. Konie poczęły chrupać koniczynę, obficie rosnącą pod dębami; my zaś, zapaliwszy fajki, siedliśmy pod namiotem, czekając na wieczerzę.
Począłem przyglądać się okolicy. Czarne, spiętrzone massy gór otaczały naokół kotlinę, z któréj jedyne wyjście na północ i na południe stanowiło łożysko głębokiego górskiego strumienia. Okolica wydała mi się nad wszelki wyraz dzika i ponura. Urwiska skalne zwieszały się nad kotliną w ogromnych tytanicznych złamach, narzuconych jakoby z bezładną wściekłością jedne na drugie. Zdawało się, że lada chwila wszystko to dorwie się i spadnie na dno doliny. Noc jasna powiększała jeszcze dziką fantastyczność wszystkich kształtów. Promienie księżyca obrzucały srebrnym szlakiem brzegi skał, których czarne, nieruchome sylwety rysowały się na rozświetloném tle z dziwnie twardą wyrazistością. Głosy nocne powiększały jeszcze posępny urok otoczenia. W rozpadlinach skał pokrytych drzewami, beczały złowrogo i chrapliwie dzikie koty; czasem ozwał się puchacz, czasem zachrapały konie. Pies mój nie przywykły do podobnych wzruszeń, podniósł pysk na księżyc i zaczął wyć; oswojony borsuk wdrapywał się gwałtem, jakoby ze strachu, na moje kolana, ja zaś byłem upojony i prawie zupełnie szczęśliwy. Mimo iż przegalopowałem około trzydziestu mil angielskich na niegodziwie noszącym mustangu, mimo iż nie czułem w sobie żadnéj kości, za nic nie poszedłbym za przykładem Maxa, który rozciągnąwszy przed namiotem kołdrę, położył się na niéj i usnął. Odechciało mi się i spać, i jeść, a natomiast rozmyślałem tylko, że najdawniejsze marzenia moje z lat dziecinnych zmieniły się w rzeczywistość.
Zawsze marzyłem o tém, abym kiedykolwiek w życiu mógł ujrzeć owe kraje bezludne jeszcze, w których potężne siły natury, niepohamowane ręką ludzką i rozbujałe, żyją jak chcą, tworzą co chcą, i panują absolutnie. Spojrzeć twarzą w twarz oczyma w oczy naturze zupełnie pierwotnéj, wedrzeć się w głębie dziewiczych lasów i stepów opisywanych przez Coopera, byłto ideał szczęścia, do którego wzdychałem w ukryciu oddawna. Teraz miałem to wszystko przed oczyma. Pierwotna natura otaczała mnie zewsząd, ogarnęła całego, pochłonęła moje zmysły i umysł. Mogłem się w niéj rozpuścić i zginąć jak kropla marna deszczu w oceanie.
Dziś zdaje mi się, że podróż moja rozpoczęła się naprawdę dopiéro od chwili, w któréj przybyłem w te góry; czyż bowiem można nazwać podróżą przebieganie mórz w pysznych okrętach, lub stepów w wygodnych wagonach Pulmana... — daléj zatrzymywanie się po hotelach, zwiedzanie miast i tym podobnie? Jakaż to rola takiego, ucywilizowanych stron, badacza-podróżnika? Wiozą go jak pierwszy lepszy kufer — ot i wszystko. Jedyną czynną rolą, jaka mu pozostaje, jest wydawanie pieniędzy. Ale w tych górach prawie bezludnych, a przynajmniéj leżących poza cywilizacyą, rola podróżnego odmienna i bezwarunkowo czynna. Jedynym paszportem i biletem na podróż, jest tu twój własny karabin; jedynym sposobem przenoszenia się z miejsca na miejsce, twoje własne nogi, lub nawpół dziki mustang, którego ile razy chcesz dosiąść, tyle razy musisz najprzód nawpół udusić w skrętach lasso; który nie zaniedbuje żadnéj okoliczności, aby cię wierzgnąć, chwycić zębami, i który toczy przerażoném krwawém okiem, skoro tylko do niego się zbliżysz.
Tu przytém za przewodnika służy ci twój własny instynkt, sypiasz pod gwiazdami w rozpadlinie skalnéj, którą własnemi rękoma musisz poprzednio oczyścić z skorpionów i węży; grzejesz się jeśli sam napalisz ogień, jesz co sam upolujesz; jedném okiem śpisz, drugie gubisz w ciemnościach, badając niebezpieczne ich głębie; zrywasz się na lada szelest: chwytasz za karabin, gdy pies zawarczy i zjeży sierć na karku.
Krótko mówiąc podróżujesz, jak prawdziwy mężczyzna; wszystkie pierwiastki twéj dzielności, niezmarnowane życiem miejskiém, wchodzą w grę z niebezpieczeństwem. Wszystko co się staje, staje się przez ciebie, dzięki twemu męztwu, energii i przezorności. Ani na chwilę nie możesz być biernym. A przytém jeszcze jedno: nietylko przypatrujesz się, ale odkrywasz. Przyznacie mi; że jedynie taką podróż można nazwać podróżą prawdziwą, czynną i twórczą.
Całe dni i miesiące takich podróżniczych warunków miałem teraz przed sobą, ponieważ owe góry: Tamiscal, Santa - Ana i San - Bernardino, w które przedostałem się po wielu usiłowaniach, leżą poza ucywilizowanym kalifornijskim pasem. Ów pas ciągnie się z północy na południe, brzegiem morskim od Oregonu, aż do miasta San-Diego, leżącego prawie już na granicy między właściwą Kalifornią a tak zwaną Lower-Kalifornią, półwyspową i należącą do Meksyku. Na północy, zwłaszcza koło San-Francisco, ów szlak cywilizowany szeroki jest i obejmujący cały kraj od Oceanu Spokojnego aż do grzbietów Sierra-Nevada, stanowiących granicę od złotodajnéj, ale posępnéj i pustynnéj Nevady. Kraj w tém miejscu dobrze jest zaludniony, nie gorzéj nawet niż Królestwo Polskie. Śliczne doliny, leżące między pasmami gór środkowych, jakotéż i same góry, pokryte są siedliskami ludzkiemi. Gdym kilka miesięcy temu patrzył o wschodzie słońca ze szczytu Mount-Diablo, na okolicę leżącą u nóg moich — z różowéj mgły porannéj wynurzyła się z jednéj strony szmaragdowa toń morska zatoki, z mnóstwem masztów, żagli i różnobarwnych chorągiewek; z drugiéj cały kraj budzący się ze snu, ale tak wdzięczny, że chyba i szatan nie kusił piękniejszym ze szczytu urwiska Chrystusa. W zielonych dolinach błyszczały złote i srebrne taśmy wijących się strumieni; na dolinach, miasta pełne wież, których iglice i gałki całował pierwszy promień wschodu: więc ogromne San-Francisco, mniejszy Oakland, Heywards, Benicia, kalifornijski New-York, Brooklyn, San Leandro, Sant-Mateo, Valleio, Martinez, San Pablo, z drugiéj zaś strony stołeczne Sacramento, oblane czerwonemi falami rzeki tegoż nazwiska.
Z saméj już ilości wymienionych miast, leżących w promieniu oka naokoło Mount-Diablo, możecie miarkować, jak kraj obficie w tych miejscach jest zaludniony. Gdyby nie niebo dziwnie błękitne nad moją głową, gdyby nie zbyt ciepły oddech porannego wiatru; gdyby nie kolibry i wielkie złote motyle wijące mi się nad głową: gdyby nakoniec nie Feb zbyt palący i promienny, co wszystko już wpół - zwrotnikową krainę zdradzało, mógłbym sądzić, że spoglądam np. z wieży Św. Guduli na okolice Brukselli, tak kraj był uprawny, tak podobny do jednego ogromnego ogrodu i tak gęsto zasiedlony. Między miastami farma bielała przy farmie; to znów młyny wodne, to wietrzne studnie, podobne do naszych wiatraków; to płuczkarnie złote, długie po kilka mil angielskich, a wszystko to utulone w zieleń mirtów, cyprysów i drzew gumowych; zatopione w zwojach bluszczów, ljanów, dzikiego wina, lub zdobne palmami rozpościerającemi nad ludzkiém siedliskiem, nakształt opiekuńczych ramion, swoje szerokie liście.
Ale zstępując od San-Francisco ku południowi, aż do San-Diego, ten ucywilizowany, zaludniony i uprawny szlak zwęża się coraz bardziéj. Przyczyną tego nie jest mniejsza urodzajność gleby, bo przeciwnie, brzeg morski zamieszkały, mniéj jest żyzny od pustych jeszcze canionów górskich; nie żyzności więc ziemi szuka ludność tutejsza, ale przedewszystkiem blizkości miast, zwłaszcza portowych, w których mogłaby znaleźć łatwy zbyt owoców swojéj pracy, i dlatego téż kupi się głównie koło brzegów. Najważniejszą jednak przyczyną jest mała, na ogół wziąwszy, ludność Kalifornii. Na sześć tysięcy mil kwadratowych jest tylko siedmset tysięcy mieszkańców, wobec czego nie jest rzeczą ani nienaturalną, ani dziwną, że odleglejsze ziemie, choćby nad wszelki wyraz hojne i bujne, nie są jeszcze zajęte.
Gdy, posuwając się od Anaheim na wschód, w kierunku gór, koń twój przebiegnie szerokie i piaszczyste koryto rzeki Santa-Ana, wiedz o tém, że wyjechałeś już ze stron ucywilizowanych, w których ziemia jest rozdzielona i stanowiąca prywatną własność; w których społeczeństwo żyje pod prawem Stanów Zjednoczonych, stosunki są uregulowane, a własność ziemska oznaczona. Po prawéj stronie téj rzeki zaczynają się ziemie rządowe, zrzadka zamieszkałe przez skwaterów, lub indyan, po większéj części jeszcze nie zajęte i oczekujące pionierów. Jedyném prawem, zresztą z powodu uczciwości i oświaty skwaterów nigdy nie stosowaném, jest tu straszliwe prawo lynch, dające się chyba wyrazić w słowach: nie ząb za ząb, nie oko za oko, ale za wszelki zamach, tak przeciw osobie, jak przeciw własności, jedna tylko kara: powróz.
Ziemie te podzielone są na tak zwane klemy, czyli kwadratowe cząstki, zawierające po 160 akrów. Właściwie jednak podział ten nie jest pomiarem, bo w oddalonych płoninach górskich nigdy jeszcze nie postała noga inżyniera, ale raczéj prawem dozwalającém każdemu amerykaninowi, lub kandydatowi na obywatela Stanów Zjednoczonych, brać wymienioną ilość ziemi na pożytkowanie, pod warunkiem zapłacenia rządowi w ciągu lat dziesięciu po półtora dolara za akr. Po upływie tego czasu, pożytkowanie, czyli tak zwany usus zmienia się już w bezwarunkową własność, którą można sprzedać, darować, wydzierżawić, słowem robić z nią co się podoba. Konieczność płacenia rządowi istnieje zresztą na papierze, w rzeczywistości bowiem, skwatera, który ziemię wolną zajął, obrobił i zabudował, choćby grosza za nią nie zapłacił, żadne prawo wyrugować nie jest zdolne.
Wobec tak dogodnych warunków, wobec łatwości zajmowania ziemi, przy którém nie masz żadnych prawnych kłopotów; wobec wreszcie tego, że doliny owe i hale pokryte po największéj części odwiecznemi lasami dębów, platanów i laurów, bajecznéj są prawie urodzajności: zdawałoby się że ludność skwaterska powinna się roić i mrowić, a jednak tak nie jest. Mówiłem już o głównéj przyczynie: ludzi niéma! Zbiegłaby się zapewne liczna i goła, a nie mająca nic do stracenia gawiedź emigrancka, ale na przeszkodzie temu stoją niezmierne odległości, dzielące Kalifornię od Stanów zachodnich, i przedewszystkiém to, że podróż nad brzegi Oceanu Spokojnego, już nie z Europy, ale z New-Yorku, Filadelfii, Waszyngtonu lub Bostonu, kosztuje więcéj niż dwa klemy, za które, jak wspomniałem, płaci się przez lat dziesięć.
Co zaś do amerykanów osiadłych w miastach, są to bez wyjątku tak zwani businessmeni, czyli ludzie trudniący się przemysłowemi lub handlowemi sprawami, którzy w osiedlaniu się w górach i na pustkowiach, żadnéj nie widzą korzyści materyalnéj; względy zaś poetyczne, jakoto: malowniczość położeń, samotność, niezmącony spokój i życie na łonie natury, są to rzeczy, za które prawdziwy yankes nie da i pięciu centymów.
A przytém w te śliczne doliny górskie dróg niéma. Nazwa hiszpańska canion oznacza, ściśle mówiąc, wąwóz. Gdy taki wąwóz rozszerza się nagle lub stopniowo w ten sposób, że tworzy obszerną kotlinę, otoczoną naokoło amfiteatrem gór, wówczas daje dość miejsca pod gospodarstwo pastewne, pszczelnicze, a nawet rolne. Ale najczęściéj takie polany leżą w głębi pasm, wejście zaś do nich stanowi jedynie koryto potoku. Jestto poprostu ogromna szpara, czyli jak nazywają na Ukrainie: „jar,” na dnie którego szumi po kamieniach woda, boki zaś utworzone są ze skał wznoszących się czasem na dwieście i trzysta stóp prostopadle w górę. Nic posępniejszego, jak takie gardła potoków. Na dnie panuje wieczny mrok, szczyty bowiem skał, posiadające warstwę rodzajną, pokryte są drzewami, których konary częstokroć stykając się z sobą nad potokiem, przysłaniają oku wędrowca niebo. Miejscami dziki chmiel, dzikie wino, lub liany przerzucają się z brzegu na brzeg, łączą się, plączą, duszą wzajemnie w ramionach, tworząc festony zieloności tak grube, że światło dzienne zaledwie przez nie na dół dochodzi.
Podróżnemu często zdaje się, że posuwa się naprzód jakimś podziemnym korytarzem. Tam, gdzie przez szczelinę w górze można dojrzeć błękit niebieski, tam rozweselający ten widok zmącony jest łopataniem skrzydeł sępów, kruków, orłów i posępném ich krakaniem przejmującém smutkiem i trwogą.
Z takichto rozpadlin wreszcie dolatują, po zachodzie słońca owe złowrogie beczenia i ryki, których nieprzywykłe nerwy, prawie wytrzymać nie mogą. Gdy słońce gaśnie na szczytach, wszelka dzicz górska schodzi pić wodę do potoku: więc najprzód jelenie, antylopy, daléj koziorożce z sierpiastemi, prawie końca grzbietu sięgającemi rogami, i małe, biało nakrapiane kózki górskie. Za niemi dopiéro ciągną drapieżcy tych gór: srebrny i czerwony kuguar przesuwa się cicho w mroku, niby jakiś szarawy wąż; z rozpadliny skalnéj podnosi głowę ryś-ostrowidz i toczy ognistemi oczyma. Po drzewach skrada się plebs szarawych żbików; czasem znów zdala dojdzie odgłos spadających ze zrębu skalnego kamieni: — to posępny despota tych gór — szary niedźwiedź, wlokąc ociężałe kroki, idzie zanurzyć w strumieniu uznojone żarem dziennym cielsko.
Miejscami łożyska tak są zawalone większemi i mniejszemi bryłami kamieni, że nietylko już wozem, ale i konno niepodobna przez nie przejechać, témbardziéj, że kamienie wiecznie pokryte są wilgotnym i oślizłym mchem.
Zimą, w czasie pory dżdżystéj i na wiosnę, podczas ogólnego wezbrania wód, strumienie owe zmieniają się w rwące potoki, i wówczas mieszkańcy canionów są zupełnie od reszty świata odcięci. Skutkiem tego w canionach trzeba żyć dziko; o wygodach ucywilizowanego życia i marzyć nawet nie wolno.
Prócz tego, prawda: rozszerzenia się canionów czyli doliny, śliczne są i urodzajne; łatwo je zająć, łatwo przyjść, wynaleźć kąt, w którym jeszcze człowieka może nigdy nie było, i powiedzieć sobie: to moje! Własności, jakby na bezludnéj wyspie, nikt tu nie zaprzeczy; łatwo więc wziąć ziemię, ale żyć na niéj nie łatwo. Skwater jest zwykle człowiek ubogi; pozbawiony żony, dzieci, więc samotny. Taki człowiek przychodzi w góry, wybiera canion, który mu się najlepiéj podoba, i mówi sobie: „tu osiądę.” Ale żeby osiąść, potrzeba wybudować dom; skwater prócz siekiery, piły i świdra, nie posiada zwykle innych narzędzi. Drzewa wprawdzie nie brak na chatę, ale jak tu się i wziąć do niego, gdy canion szumi jedną puszczą stuletnich drzew, o pniach na kilka stóp średnicy, i o szczytach zagubionych gdzieś w chmurach. Czarny ogromny dąb wznosi się obok białokorego platanu, daléj dąb siwy, to znowu hicoro o słojach tak twardych, że siekiera odskakuje od nich, jak od kamienia; daléj laur: wszystko to zaś tak owinięte w wężowe sploty lianów, tak powiązane ze sobą, natłoczone, że puszcza zdaje się być jedną zbitą massą, w którą możesz niemal uderzać obuchem, jak w ścianę. Wyobraźmy sobie teraz, jakie trudy musi ponosić osadnik, ażeby oczyścić jakie takie miejsce na chatę i dziedziniec; pościnać ogromne drzewa, uprzątnąć ich zawały. Daléj przy stawianiu chaty, co za olbrzymich sił potrzeba, aby, nie mając z nikąd pomocy, zaciągać jednemu człowiekowi belkę na belkę, krokiew’ na krokiew’; po cieńsze drzewa należy czasem chodzić milę lub dwie drogi, i ciągnąć je następnie po niegodziwém łożysku strumienia, dźwigając przytém na plecach ciężki karabin, bez którego ruszyć się niepodobna, raz dla obrony, a powtóre dla upolowania czegoś do pożywienia. Widzimy z tego, że samo postawienie chaty przechodzi już prawie siły ludzkie; nikomu więc nie może się wydawać dziwném, że skwaterów bardzo jest niewielu, i że na życie takowe puszczają się albo tułacze cudzoziemcy, którzy przybywszy bez znajomości języka i środków pieniężnych, a nie chcąc zgodzić się na jakąkolwiek zależność, nie mają nic innego do roboty; albo rozbitkowie z życia, ścigani prawem; albo nieszczęśliwi szukający samotności; albo nakoniec natury wyjątkowo awanturnicze, które taką dziką niezawisłość cenią nad wszystkie skarby świata.
Ale jak pasterz brakuje owce i słabsze oddala ze stada, tak życie w podobnych warunkach brakuje skwaterów. Słabsze osobistości padają w nierównéj walce: pospolicie téż skwaterowie bywają ludźmi ogromnéj siły i niepospolitego hartu ducha. Możnaby rzec, że cywilizacya wysyła swoich atletów, aby jéj torowali drogę w puszczy. Powyższe jednak przymioty skwaterów w terytoryach zamieszkałych przez dzikich indyan, przeciwważone są przez wady, które czynią z tych przodowników postępu ludzi arcy niebezpiecznych. Krwawe zajścia z czerwonoskórymi i potrzeba używania co chwila noża lub rewolweru, rozwijają w nich dzikie namiętności i okrucieństwo, a przytém szorstkość posuniętą do grubijaństwa, z niepewności zaś jutra, wyradza się lekkomyślność. Właściwie nawet mówiąc: skwater w New-Meksyku, Aryzony, Indyan-Terytoryum nie jest osadnikiem, ale trzebicielem lasów. Zebrani w oddziały po kilkudziesięciu ludzi wynoszące, skwaterowie tamtejsi wyszukują nietkniętych siekierą puszcz, i niedbając zresztą czy takowe należą do indyan, czy do rządu, czy nakoniec do prywatnych kompanii, wyrąbują je, ładują w postaci tratew i galarów na fale Red-River, Rio-Colorado, Rio-Grande i spławiają do miast najbliższych. Po sprzedaniu drzewa, skwater, czując kieszenie wyładowane złotemi dwudziestodolarówkami, oddaje się pijaństwu i absolutnemu próżniactwu w mieście lub najbliższéj wencie, dopóty, dopóki nie straci ostatniego centa, a potém dopiero, goły już jak mysz kościelna udaje się znów na pustynię.
Nie potrzebuję dodawać, że życie takie pełne jest często bardzo krwawych wypadków.
Pustynia nie jest tak bezludna, jak się na pierwszy rzut oka wydaje. Prócz skwaterów włóczą się po niéj traperowie, to jest ludzie robiący sobie rzemiosło z polowania i awantur; wakerosi, to jest strażnicy stad lub karawan kupieckich; prości drapichrustowie, czasém górnicy, a nakoniec, w peryodzie wędrówek bawołów, większe i mniejsze oddziały indyan polujących na te zwierzęta, a gdzie się da, i na skalpy.
Skwaterowie stykają się ustawicznie z tymi ludźmi. Czasem przyjaźnią się z nimi i piją w wentach leżących na szlakach; czasem zasię, przy sangwinicznym temperamencie i pochopności do bójki stron obu, przychodzi do formalnych bitew, staczanych z indyjską przebiegłością, a z zawziętością średniowieczną. Przytém wogóle skwater, czując się silnym, wolnym jak ptak, słowem: królem pustyni, pogardza wszystkimi innymi ludźmi, i w zetknięciu się z nimi jest zawadyaką i brutalem, z którym niepodobna się nie pobić. Wyzywa wszystkich; nie boi się nikogo i niczego, drży tylko przed jedną na świecie istotą, przed tak zwanym: „uncle lynch,” wujaszkiem lynch, jak powszechnie nazywają na pustyni straszne to prawo.
Sama nazwa: „uncle,“ wujaszek, dowodzi, że skwaterowie uosobili owo pojęcie, z humorem, ale niemal w tenże sam sposób, jak hindusowie siłę niszczącą w postaci Sziwy. Skwater choćby najzuchwalszy, czuje że „lynch,“ jakby bóg jaki, jest bezwzględnie od niego silniejszy. Jakoż najstraszliwszy ten ze wszystkich wujaszków wujaszek, jest zarazem i pobłażliwym i nieubłaganym. Pozwala on zabić skwaterowi każdego indyanina na „polu wojenném;“ pozwala zabić bezkarnie każdego w kłótni, przechodzącéj w bitwę; pozwala zabić przez zemstę za brata, swata lub pobratymca czyli brata ślubnego; pozwala uważać wszelki bezwzględnie las, za dar Boży, z którego każdy równe ma prawo korzystać; pozwala wreszcie na osobistą swawolę: ale za wszelkie zdradliwe targnięcie się tak na osobę, jak i na własność, w widokach osobistéj korzyści, karze bezwzględnie śmiercią, często zbyt nawet okrutną.
Ale jakiekolwiek ono jest to dzikie prawo, w każdym razie wypłynęło ono z poczucia solidarności między białymi ludźmi i z poczucia potrzeby sprawiedliwości, dwóch podstawowych warunków, na mocy których wszelkie społeczeństwo przechodzi ze stanu dzikiego do cywilizacyi. Wspominałem już, że gdy ziemia pusta się zaludnia, a bardziéj złożone stosunki wymagają bardziéj złożonych praw, tak karnych jak i cywilnych, lynch wnet ustępuje ogólnym kodeksom Stanów Zjednoczonych. Jednakże zdolność do samopomocy, tak jest niejako amerykańskiemu ludowi wrodzona i tak wielka, że nawet w zupełnie już urządzonych państwach, rząd i policya z trudnością wstrzymuje ludność od wymierzania w ważniejszych wypadkach saméj sobie sprawiedliwości. Każdy obywatel tak jest tu przejęty zamiłowaniem dobra publicznego, że każdy osobiście za jego stróża, a zatem za sędziego, policyanta i wykonawcę sprawiedliwości się uważa. Przykładów na to mógłbym przytoczyć mnóstwo. Gdy przed kilkunastu laty rozbójnik Joachim, meksykanin, na czele kilkunastu ludzi grasował na całéj długości Kalifornii, to nie policya, która wówczas nie była ani dość liczną, ani dość sprawną, ale ludność cała, siadłszy na koń, ścigała go z taką zaciętością po stepach, w niedostępnych puszczach, w dzikich wąwozach górskich, że mimo tych naturalnych kryjówek, któreby tysiącom ludzi mogły dać schronienie, Joachim został schwytany i powieszony, opryszkowie zaś wybici po lasach, jak wilki. Częstokroć wprawdzie czytamy o wojnach z małemi pokoleniami indyjskiemi prowadzonych tak niedołężnie, że trwają całe lata, ale wojny te prowadzą i umyślnie przewłóczą generałowie w widokach osobistych korzyści; gdy jednak zniecierpliwiona ludność chwyci za broń, wówczas biada czerwonym hajdamakom: kryjówki ich są odkryte, wigwamy zburzone, ludność wycięta, i wojna w parę dni skończona.
Słyszałem o bardzo niedawnych wypadkach, w których ludność tutejsza, bez żadnéj pomocy ze strony rządu, dawała sobie rady. Przed dwoma laty zdarzyło się, że w samém Anaheim dwóch indyan zaciągnęło do winnicy i zamordowało młodą żonę jednego z obywateli. Nazajutrz dzień, całe miasto było już na koniu w polu. Tradycya lynchu zbudziła się jak drzemiący lew, i zaszumiała nad indyjskiemi głowami, jak burza. Prawda, że kilkunastu ich zostało niewinnie zabitych, ale na resztę padł taki postrach, że sami wyszukali winowajców i oddali ich pospolitemu ruszeniu. Ale pocóż szukać takich przykładów, kiedy lada kradzież, lada krowa, owca lub koń porwany pojedyńczemu farmerowi przez meksykanów, wystarcza, aby wszyscy jego sąsiedzi porzucili najpilniejsze roboty, najpilniejsze sprawy; narazili się na stratę czasu, pieniędzy i nie wypuścili z rąk rewolwerów, póki strata nie zostanie odbitą i zwróconą.
Wobec podobnéj energii amerykanów, przy zajmowaniu naprzykład nowych terytoryów, zamieszkałych poprzednio przez warcholską ludność meksykańsko-indyjską, zawierucha trwa zwykle parę lat, to jest póty, póki się owa ludność raz i drugi dobrze nie sparzy na swych złodziejsko-rozbójniczych przedsięwzięciach. Późniéj następuje spokój taki, jakiego próżnoby szukać gdziekolwiek w Europie, i w czasie którego możesz podróżować wszędzie, nietylko bez rewolweru, ale z workiem pieniędzy na plecach. Nie wyłącza to jednak burd, które owa przyrodzona krewkość i energia czyni częstszemi jeszcze niż gdzieindziéj. Ale to inna rzecz. Gdy dwóch obywateli uzna za stosowne popodbijać sobie wzajemnie oczy kułakami, lub wyzwawszy się na pojedynek, zapolować na siebie z karabinami, ogół obywateli nie wdaje się w to wcale, mówiąc, że to ich tylko business. Daléj, w niektórych Stanach, dzikość sekt religijnych wywołuje nadużycia; w innych znowu, które przez długi czas były przez białych i czerwonych wydzierane sobie wzajemnie, zaprawiona na krwi ludność nie łatwo wyrzeka się lynchu, i nie łatwo poddaje się prawu; nakoniec namiętności polityczne występują tu ostrzéj niż gdzieindziéj, ale są to rzeczy przechodnie: taż sama energia, która je wywołuje, późniéj uśmierza je, i wezbrany potok do naturalnego koryta sprowadza.
W każdym jednak razie, gdy sobie pomyślę, jak np., prowadzone przez merów na pasku, prowincye francuzkie straciły głowę, gdy w czasie wojny od Paryża je odcięto, gdy wchodząc do naszych stosunków, przypomnę sobie, ileżto razy tworzą się u nas całkiem uorganizowane szajki złodziei, kradnących konie, a ślamazarna i niezdolna do żadnéj inicyatywy ludność, nie przedsiębierze nic i czeka zmiłowania się Bożego, ogarnia mnie smutek prawdziwy, i wolę tę yankesowską republikańską energię, razem z wszelkiemi jéj nadużyciami. Nie chodzi mi w tém rozważaniu naszéj niezaradności o pojedyńcze uczynki i szkody, ale o wnioski, które ztąd można wyciągnąć: że bujność wewnętrznego życia i samodzielność, bardzo już w staréj Europie zamarła, i że trudno tam stawiać kroki, bez jakiegokolwiek paska. W Ameryce przeciwnie: samodzielność i energia rozkwita i potężnieje coraz bardziéj. Nie można przytém powiedzieć, aby przyczyną tego rozkwitu była wolność i decentralizacya, na których urządzenie Stanów Zjednoczonych jest oparte, bo tak wolność, jak i decentralizacya, jeżeli niezawodnie do rozwoju powyższych przymiotów dzielnie się przykładają, to znowu i same tylko wobec nich są możliwe. Też same urządzenia, gdzieindziéj, może zgoła inne wydałyby owoce, ostateczna przyczyna jest więc inna, a jest nią zajmowanie ustawiczne krain dzikich, lub przez dzikie ludy tylko zamieszkałych. Oczywiście, do krain tych ludność nie przychodzi z urządzeniami społecznemi, ale musi być sama dla siebie rządem, sądem, policyą, musi być sama dla siebie wszystkiem, a przytém walczyć jeszcze z siłami natury, z krwiożerczemi plemionami, w którychto heraklesowych walkach zdolność do samorządu, wolności i decentralizacyi, jak najsilniéj się wyrabia.
Ów więc straszny „uncle lynch,“ nietylko jest fantastyczno-rozbójniczym wytworem i nietylko dla tego o nim wspominam, aby moje mniéj i więcéj wiekowe czytelniczki mogły wykrzykiwać: ach! na kanapie, okazując przytém delikatność swych nerwów i czułość serca: przedmiot to nietylko dobry, jako motyw do powieści, ale fakt godny bliższéj uwagi filozofa i historyka. Jestto Drakon, który idzie przed Solonem; jestto dyktator, który po kilku leciech rządu musi złożyć władzę, z nią pęki rózg i siekiery, i zdać nieraz ciężki rachunek ze swych rządów: nakoniec, jestto twarda szkoła, z któréj młody naród wychodzi dziwnie zahartowany, czujący swą siłę jak lew, kipiący jak puhar wina i zdolny do tych czynów męzkich a ogromnych, przed któremi.... skłonić nam głowy.
Co rzekłszy, ściągam cugle własnym myślom, i wracam do skwaterów. Owóż skwaterowie New-Meksyku, Arizony, Indyan-Terrytory, są tacy, jak „lynch” — ludzie twardzi, hartowni, burzliwi, ale dotrzymujący zawsze słowa, solidarni i brzydzący się wszelką zdradą. Skwater kalifornijski ma ich przymioty, nie mając ich wad. Tamci są trzebicielami lasów i koczownikami: on jest osadnikiem; tamci żyć muszą ustawicznie, jak gdyby na stopie wojny: w Kalifornii panuje spokój. Wszystko to daje mu pewne cechy, po których łatwo go odróżnić, nietylko od skwatera żyjącego z tamtéj strony Sierra-Nevada, ale wogóle od każdego amerykańskiego obywatela. Jestto dżentlemen zwykle potężnego wzrostu i potężnych ramion, posępny, groźny, małomówny, ale spokojny, skłonny do rozmyślań, i po największéj części religijny. Samotność, olbrzymie spiętrzone skały, potężna a dzika natura, mimowiednie wpajają mu pojęcie o majestacie i wielkości Bożéj. A przytém serce ludzkie musi coś kochać, skwater więc, nie widując często po całych miesiącach twarzy ludzkiéj, kocha kornie a głęboko, tę niewidomą a dobrą rękę, która rankiem rozciąga zorzę różaną na niebie, każe wschodzić i zachodzić słońcu, wiosną rzuca potop kwiatów na stoki górskie, a dębom i całéj puszczy każe śpiewać, jakoby nasze: Święty Boże, Święty Mocny!
W stosunkach z ludźmi skwater bywa zimny, ale do wysokiego stopnia prawy, jak zwykle bywa człowiek, który nic od nikogo nie potrzebuje i który zwykł sam sobie wystarczać. Ludzie bywają złymi z potrzeby, skwater niéma potrzeby kłamać, oszukiwać, podchodzić; jeżeli bowiem nie umie się zadowolić swojém życiem leśném, porzuca je, wraca do miasta i zakłada business; jeżeli zaś umie, to rozmaite dobra światowe, w pogoni za któremi ludzie porzucają drogę uczciwą, nie mają dla niego wartości. Nakoniec praca, ciężka nad wszelki wyraz, z toporem w puszczy, usypia w nim lub zabija te wszelkie namiętności i popędy, które w życiu miejskiém nieraz prowadzą ludzi na rozdroża.
Oczywiście są to cechy dodatnie, zebrane ogólnie. W pojedyńczych indywiduach dochodzą one do mniejszéj lub większéj potęgi, bywają często równoważone przez rozmaite nałogi i wady, albo i zgoła przez nie zabite. Skwaterowie np. meksykańscy, trudniący się, w zapadłych kątach górskich, hodowlą świń, która to hodowla nie wymaga żadnéj pracy, przejmują wiele z natury tych zwierząt; skwaterowie irlandczycy bywają zawadyakami, opojami i pieniaczami, wyszukującymi umyślnie po pustkowiach sąsiadów, aby było się z kim procesować: jednakże między amerykanami czystymi, znalazłem ludzi tak pod każdym względem wzorowych, że wyglądali mi prawie na postacie wyjęte z powieści.
Wszystkich ich razem wziętych, jest jednak bardzo mało. We dwa miesiące po przybyciu w góry, poznałem ich wraz z indyanami i meksykanami kilkudziesięciu, ale osiadłych na takiéj przestrzeni, na któréj połowa ludności gubernii Warszawskiéj, wygodnie pomieścićby się mogła. Nie mając nic lepszego do roboty, a posiadając mustanga, który wychowany w górach, umiał po nich chodzić jak koza, włóczyłem się od osady do osady; często jednak zdarzało mi się nocować przy ognisku pod gołém niebem, w jeden dzień bowiem niepodobna mi było odbyć drogi. Indyanie, którzy zresztą trzymają się po kilku, i meksykanie, zajmują się głównie hodowlą, amerykanie pszczołami. Pszczół nie trzymają w barciach, jakto u nas na Litwie, ale w ulach ramkowych, zbudowanych i urządzonych według najnowszych systemów. Gospodarstwo to pszczelne, gdyby nie trudność przewozu, przynosiłoby znaczne korzyści; jakoż i przynosi je, ale tylko w osadach, naokół których ludność jest gęstsza, drogi lepsze, i które, właściwie mówiąc, niegdyś były osadami skwaterskiemi, obecnie zaś są fermami urządzonemi na podobieństwo wszystkich innych w Ameryce.
Odleglejsi skwaterowie, lubo częstokroć w miód bogaci, z trudnością go sprzedają. Z niektórych miejsc można go przewozić we wjukach na koniach, lub mułach, z innych jednak potrzeba nosić na rękach. Swoją drogą, same tylko wschodnie stoki gór Santa-Ana, a raczéj caniony: Sant-Jago, San-Joachin, Alissa, Trabuco, Madera, lubo w przeogromnych częściach jeszcze puste, wydają setki tysięcy funtów miodu i wosku rocznie. Niéma bo téż może nigdzie na świecie stron, w którychby pszczelnictwo mogło się tak rozwijać i kwitnąć, jak owe góry. Same caniony, obszerne a zamknięte ze wszystkich stron szczytami, stanowią jakby naturalne pastwiska pszczelne, z których pracownice nie mogą rozlatywać się po świecie, rozpraszać i ginąć. Środkiem doliny płynie zwykle potok, albo jak tu nazywają „creek,” zacieniony, chłodny, kryształowy, a nie grożący topielą. Prócz głównego potoku, w pomniejszych wchodzących do canionu wąwozach i gardzielach, wije się mnóstwo strumyków, których srebrne wstążeczki brzęczą po kamieniach i skałach, tworząc to jakby maluchne w miejscach szerszych jeziorka, to znowu kaskady, tak wdzięczne, jak owe gry wodne, ręką artystów pourządzane w Wersalu. Lekki powiew wiatru, wiejący zawsze w południe, rozwiewa w mgłę te wodne warkocze, chłodząc niby deszczem upał i znój dzienny. W miesiącu lipcu, gdy żar niebieski dochodzi do stu dwudziestu i więcéj stopni Farenheita, woda w strumieniach jest tak zimna, jak gdyby płynęła z jaskiń lodowych, a dzieje się to tém, że zwykle łożysko nakryte jest zieloną kopułą utkaną z dzikiego chmielu, lianów, powojów tak gęsto, że promień słoneczny prawie wcale przez oną zasłonę nie przenika.
Są téż tam całe zielone jaskinie, tak wielkiego uroku, iż nieraz, gdym się w nie chronił przed upałem, zdawało mi się, że lada chwila zobaczę chorowód nagich nimf lub dryad, bo w głowie nie mogło mi się pomieścić, ażeby te miejsca, tak cudne, miały być puste i milczące.
Chociaż nie były jednak zupełnie milczące, bo kapela pszczelna grała mi nad uszami bez przestanku. Widziałem małe żółtawe pszczółki i większe, tak zwane włoskie, czarno-prążkowane, jak siadając na kwiatach, to powojów, to wreszcie na żółtych kwiatkach bluszczów, zamiatały nogami słodki pył i obładowane odlatywały do ulów. Czasem zalatywał kolibr mający kształt i ruchy owadu, i zwisnąwszy na skrzydłach nad pochylonym kielichem, zanurzał weń swój długi nakształt igły dziobek. Za pszczołami ciągnęły pszczołojady, spore i złe ptaki, z szarym grzbietem i zielonawą piersią; przedrzeźniacze kołysały się na prętach lianów, naśladując głosy ptaków i zwierząt: wreszcie cudne błękitne płaszcze i całe tysiące górskich kuropatw przychodziły pić wodę w strumieniu i zadzierać przytém głowy do góry, na wzór pijaków, którym napój bardzo smakuje.
Owóż więc pszczoły znajdują tu i wodę i dosyć pokarmu wszędzie, a to témbardziéj, że przytém stoki gór pokryte są w ciągu całego roku mnóstwem najpyszniejszych kwiatów. Od upału zabezpieczają skwaterowie dobytek swój, stawiając ule pod cieniem czarnych dębów. W tych wszystkich doskonałych warunkach mnoży się téż i rozrasta miododajna trzoda z niesłychaną szybkością. Zakupiwszy pięć lub sześć ulów, można dojść w ciągu kilku lat do ogromnéj pasieki. Jakoż, nietylko sprzedaż miodu i wosku, ale głównie sprzedaż ulów, stanowi źródło dochodów skwaterskich. Kupują je farmerowie zamieszkali na całéj długości między górami i oceanem. Prawda, że trzeba te ule nieraz przenosić po jednemu na plecach, ale skwater nie lęka się żadnéj pracy.
Wogóle jednak odleglejsi skwaterowie, zamieszkali po niedostępnych canionach, mają daleko więcéj miodu niż pieniędzy, to jest mają go czasem dziesięć razy tyle, ile mogą sprzedać; ale téż z drugiéj strony, potrzeby skwatera tak są ograniczone i tak mało odległe od potrzeb człowieka żyjącego dziko, że pieniądze wyłącznie prawie tylko na zakupno prochu i ołowiu przydać mu się mogą.

II.

Wracam do opowiadania osobistych moich wypadków.
Siedziałem tedy przed namiotem, owéj pierwszéj nocy przyjazdu, podziwiając w milczeniu ogromną przyrodę, gdy nagle z zadumy wyrwał mnie głos gospodarza dochodzący z głębi parowu. Oba z Neblungiem podnieśliśmy się i zeszli na dół. W parowie połyskiwało ognisko z drzew laurowych, Robinson zaś zajęty był pieczeniem, a raczéj wygrzebywaniem z popiołu udźca jeleniowego, który upiekł na nasze przyjęcie, i którego pyszna woń napełniała powietrze. Reszta jelenia, a raczéj cały jeleń, pozbawiony tylko uda, wisiał opodal na drzewie, a płomień ogniska odbijał się w jego szklannych otwartych oczach. Prócz tego na węglach gotowała się w blaszaném naczyniu woda na „japan thee” (dżapan thi), czyli japońską herbatę, jakiéj powszechnie używają ubożsi ludzie w Kalifornii. Gdy pieczeń była wyjęta z popiołu i z pod odkrojonéj nożem spalonéj powierzchni wyjrzało różowe dymiące wnętrze, zasiedliśmy do uczty. Była to prawdziwie homeryczna uczta; okrwawione bowiem płaty mięsa braliśmy rękoma, rozkrawając je tylko z pomocą myśliwskich nożów, czyli tak zwanych: „bowie-knifes” (boi najf), od których indyanie przezwali białych: „długie noże.” Przytém i otoczenie mogło przypominać przedhomerowe wąwozy Pindu lub Aety. Niedaleko nóg naszych płynął z szelestem po kamieniach potok; naokół ogromne złamy kamieni, o które poopieraliśmy się plecami; w środku ognisko rzucające krwawy blask na poblizkie dęby rosnące w rozpadlinach skalnych, a daléj złowroga mroczna głąb’ puszczy.
Skwater, od czasu do czasu dorzucał suchych gałęzi laurowych, a wtedy w ognisku powstawał trzask, iskry sypały się złotym deszczem i biegły gasnąć w ciemnościach, a podsycony płomień buchał do góry i oświecał nasze twarze, nasze karabiny i nasze psy siedzące opodal i odprowadzające łakomemi oczyma każdy kawałek mięsa, który nieśliśmy do ust.
Chwilami zdawało mi się że jestem na jakiéj romantycznéj operze, w któréj sam śpiewam barytonową rolę alpejskiego rozbójnika. Zaczynało się téż istotnie dla mnie życie nowe, w którém z czasem rozmiłowałem się do tego stopnia, że jeśli przyjdzie mi późniéj zamienić je na inne, uczynię to ze smutkiem i z niechęcią.
Księżyc świecił nad naszemi głowami tak, jakby chciał z własnéj powieki wyskoczyć; promienie jego łamały się na szczytach drzew z odblaskiem ogniska; opodal szumiała puszcza; strumienie jęczały po kamieniach; z ciemności dochodziły głosy zwierząt: wszystko to było tak piękne, romantyczne i malownicze, że mimowoli czuło się skrzydła przy ramionach, i żal robiło się młodych lat marnowanych na bruku miejskim, w małém kółku zajęć, spraw, a często wśród małych ludzi.
Z początku siedzieliśmy w milczeniu. Skwater z natury był małomówny; ja nie umiałem sobie dać rady z własnemi wrażeniami, gadatliwe zaś usta Neblunga, tak były zapchane jeleniną, że niecierpliwe słowa nie miały się którędy przedostać.
Uważałem jednak, że skwater spoglądał na nas z nietajoną radością. Jakoż zrozumiałem to, gdy skończywszy jeść, rzekł:
— Dwa miesiące nie widziałem już twarzy ludzkiéj.
— Mówiłem ci, Dżak — odparł wskazując na mnie Neblung — że dżentlemen pragnie zabawić tu parę tygodni. Dżentlemen jest podróżnikiem: jeździ po świecie, a co widzi, zaraz opisuje w „Polish News-Papers” (Gazecie Polskiéj). Dżak! słyszysz? ja już jestem opisany w News-Papers. Dżak! raduje mnie to! Pilnuj dżentlemena, ażeby nie zaginął w tych górach, a i ty będziesz opisany. Dżak! będą o nas wiedzieć na drugiéj półkuli.
Skwater mniéj zdawał się być czułym na tak rozgłośną sławę, ale wyciągnął do mnie rękę, w któréj, nawiasem mówiąc, dłoń moja skryła się jak mysz w pułapce, i począł dziękować mi, że wybrałem jego sadybę, jako środkowy punkt wycieczek. Odpowiedziałem na to, aż zbyt po europejsku, że i ja również cieszę się z poznania tak dzielnego dżentlemena, ale obawiam się, abym bytnością moją nie przyczynił mu kłopotów i ciężarów.
— Kłopotów i ciężarów! — zawołał śmiejąc się Neblung. — Dżak! słyszałeś o kłopotach i ciężarach?
Mówiliśmy z dżentlemenem o tém jeszcze w Landing. Mówiłem dżentlemenowi wyraźnie: ja znam Dżaka; Dżakowi zapłaty nawet proponować nie można, bo on raczéj będzie to uważał za dobrodziejstwo.
— Zapłaty nie wziąłbym od nikogo — odparł na to skwater — a co do przybycia twego, sir, nie mogę inaczéj patrzeć na nie, jak na szczęśliwy dla mnie traf. Zaraz powiem dlaczego. Oto sprzykrzyło mi się już w namiocie. Zimą, w czasie deszczów, niezbyt to wygodnie, więc postanowiłem sobie wybudować dom. Wzniosłem już ściany prawie pod dach, ale robota to niemała. Nad każdą deską przychodzi mi po parę dni pracować. A przytém tu blizko niema innych drzew, jak po parę stóp średnicy, muszę więc dość daleko wyszukiwać pni cienkich. Pracuję po kilkanaście godzin dziennie, obok tego muszę jeszcze palić ogień, gotować dla siebie i dla psa, obrządzić moje kozy i konia, a co najgorsza chodzić na polowanie. Poprostu czasu mi brak, a jak nie idę na polowanie, nie mam co jeść. Mogę, nieruszając się z namiotu, strzelać kwels (kuropatwy), ale kwels wkrótce się przykrzą. Mam także zapasy suszonéj jeleniny, ale i to nie lepsze. Jeśli więc sir zechcesz, jak to czynią wszyscy podróżnicy, polować, to nietylko czasu mi oszczędzisz, ale będziesz mnie jeszcze karmił świeżém mięsem.
— Zresztą, inna rzecz gościnność w mieście — przerwał Neblung — a inna w canionach. W mieście daję gościowi stancyę, za którą mógłbym wziąć pieniądze, daję mu brekfest, lunch i obiad; to wszystko kosztuje, a tu? gość to dwie ręce, i jeden karabin więcéj, a przytém towarzystwo ludzkie coś warte. Dżak, jabym się tu wściekł, żyjąc tak samotnie. Jakim się to sposobem dzieje, Dżak, że ty się nie wściekniesz także?
— Przyzwyczaiłem się — odparł skwater — ale przecież czasem bywa ciężko, zwłaszcza jak przyjdzie pora dżdżysta i niéma co robić. Wszakże, sir, zabawisz w górach aż do deszczów? — spytał zwracając się do mnie.
Odpowiedziałem że nie wiem, istotnie bowiem i wówczas nie wiedziałem, i teraz nie wiem, gdzie się będę za parę miesięcy obracał. Za rok będę może w Warszawie, a może w San-Pablo. Podróżomania jest jak wszystkie inne nałogi. Pierwszy krok najtrudniejszy, a potém popycha już jakaś dziwna siła, jakby Żyda Tułacza, coraz daléj i daléj.
Ale tymczasem ugoda ze skwaterem stanęła. Potwierdziliśmy ją jeszcze kilkakrotném uściśnieniem sobie ręki, przyczem za każdym uściskiem syknąłem, a następnie wzięliśmy się do picia owéj „japan thee,” naturalnie z miodem nie z cukrem. Przypomniałem sobie, że we wjukach mego konia, obok rozmaitych innych gratów, znajdują się dwie małe baryłki, jedna z brandy, druga z winem. Przyniósłszy je do ogniska, zaprosiłem obu towarzyszów. Poobwijaliśmy się w koce, zapalili fajki i, to pykając z cybuszków, to popijając herbatę z brandy, leżeliśmy przy ognisku i gawędzili coraz weseléj. Skwater wreszcie rzekł:
— Jutro świtaniem zaprowadzę was na jelenie.
All right! — odpowiedzieliśmy oba.
Wówczas zaczął nas uczyć, jak należy się zachowywać. Lubo ludzi w canionach jest nadzwyczaj mało, zwierz zatém nie często bywa płoszony; przecież jelenie, antylopy i t. p. rogata czereda niezmiernie jest ostrożna. Tłómaczy się to tém, że prócz ludzi, polują na nią kuguary, rysie i źbiki. Napady takie zwykle odbywają się nad wodą: trzeba bowiem wiedzieć, że jeleń, wybrawszy raz sobie drogę wiodącą do źródła, schodzi już nią zawsze. Ścieżynkę taką łatwo poznać, ponieważ nietylko zarośla, mianowicie „czaporal” i „czamizal,” bywają na całéj jéj długości porozrywane, ale nawet i w miejscach gdzie te krzaki nie rosną, poobsuwany żwir, i poobsuwane większe kamienie, odznaczają ją doskonale. Otóż, polując, trzeba upatrzyć ścieżkę, potém siąść świtaniem w zaroślach po drugiéj stronie strumienia i czekać póki zwierz nie zbliży się na strzał. Polowania takie bywają nawet niebezpieczne, często bowiem dwunożny myśliwiec spotyka czworonożnego myśliwca, nader o swoje prawa zazdrosnego.
Skwater opowiadał kilka takich niebezpiecznych spotkań, w których nie wiedział czy sam polował, czy téż na niego polowano. I trudno było nie dawać tym opowiadaniom wiary, gdy rozmaite głosy dochodzące z lasu stanowiły niezaprzeczone ich prawdziwości dowody; raz zaś taki złowrogi ryk rozległ się w ciemnościach, że umilkł cały las, a i my z nim razem.
Skwater dorzucił wiązkę suchych laurów na ognisko.
— Przekleństwo na twój grzbiet i niech Bóg potępi twoją głowę! — rzekł po chwili.
— Blizko? — spytałem go, ukrywając z trudnością wrażenie i mimowoli sięgając ręką po karabin.
— Nie! Ze dwa lub trzy tysiące jardów — odparł — ale głos rozchodzi się nocą po skałach, jak gdyby to było blizko. Znam cię piekielna!
— Cóżto za bydlę ryczy?
Silver lion (puma). Biédny mój Ren!
Nalałem po raz trzeci „brandy“ do herbaty Dżakowi, sobie i Neblungowi. Potém wypytywałem o dzieje pumy i Rena.
Do you see, Jack? (Czy widzisz, Dżak?) — przerwał Neblung — jacy ci podróżnicy ciekawi. Wszystko to będzie opisane, Dżak! i twój Ren będzie opisany w News-Papers!
You are a mocking-bird (ty jesteś przedrzeźniacz) Maks — odrzekł skwater — czyniąc tém przezwiskiem przytyk do gadatliwości Neblunga. Mówię: biédny mój Ren, i nie pocieszyłbym się, chociażby „Herald” umieścił o nim artykuł. Pies ten, sir — rzekł zwracając się do mnie — przyszedł ze mną tu aż z Luizyany, zkąd jestem rodem. Byłto zacny pies: odważny i silny! Dwa tygodnie temu, ta piekielna, która dopiero co ryczała, sprzykrzywszy sobie jelenie mięso, podeszła nocą do koralla, w którym trzymam moje kozy. Ten hudlum (łobuz, nicpoń), (mówił ukazując na wielkiego brytana, siedzącego przy ogniu), zwietrzywszy ją, schował się w mech pod namiot, Ren zaś choć mniejszy, rzucił się ku niéj jak szalony. Porwałem zaraz za karabin, ale nim wybiegłem z namiotu, usłyszałem jéj ryk i krótkie skowyczenie Rena. Strzeliłem w powietrze na strach, potém biegłem mu na ratunek z rewolwerem i z „bowie-knife,” ale już było zapóźno. Puma zemknęła. Ren zaś miał wydarte wnętrzności i zgruchotany grzbiet: nogi mu tylko jeszcze drgały....
I nie wiem, czy herbata z wódką zaostrzyła żal skwatera za Renem, czy téż kochał nieboszczyka tak głęboko, ale nagle urwał opowiadanie, zacisnął pięście i jął powtarzać szybko, jakoby w napadzie szalonego gniewu:
Goddam you! goddam you, goddam!...
— Uspokój się, Dżak! — rzekł Neblung.
Jakoż Dżak uspokoił się wkrótce; ale ten milczący i poważny zwykle człowiek, rozgadawszy się raz, rozpłynął się w oceanie różnorodnych opowiadań. Bądź, że trochę wypił, bądź, że tak dawno nie widząc ludzi, milczał poprzednio przez całe miesiące, dziwił teraz nawet Maxa ową powodzią słów, tak rzadko trafiającą się u skwatera. Opowiadał, że rozmiłował się w tém swojém życiu skwaterskiém, i że nie porzuciłby go za nic na świecie, pomimo wszystkich jego kłopotów. Do największych kłopotów zaliczał szkody, jakie dzikie zwierzęta czyniły mu w jego dobytku. Niedźwiadki czerwone zachodziły nieraz nocą do jego ulów, ale prawdziwe spustoszenie czyniły mu małe zwierzątka, które nazywał: „racoons,” co, zdaje mi się, że po polsku znaczy szopy; daléj, chciał trzymać kury, ale te pierwszéj zaraz nocy padły ofiarą skunksów, gatunku kun-tchórzów, których futra znane są zresztą dobrze u nas; miał parę świń, podusiły mu je rysie ostrowidze: nakoniec kuguary i kujoty zachodziły nocami do korallu, w którym trzymał kozy angorskie. „W dzień, mówił, wszystko to, tak się pochowa, że ani śladu tego w górach, ale nocą dopiero, każde zaczyna swój „business.“ Czasem dwa i trzy razy na noc przychodzi mi brać za karabin, dlatego téż sypiam w dzień po parę godzin.
Pytałem się czy téż osobiste jego bezpieczeństwo często bywało zagrożone.
— Puma i szary niedźwiedź — opowiadał — nigdy prawie nie rzucają się na człowieka, chyba postrzelone, lub zaskoczone z nienacka; kuguar rzuca się w takim razie, ze strachu. Ale na polowaniach z zasadzki, przy których trzeba sprawiać się cicho, często się zdarzy spotkać nagle, a niespodzianie jedną z tych bestyi; wówczas przytomność, silna ręka i dobry „bowie-knife,” bywa jedynym ratunkiem.
— A karabin? — spytałem.
— Często niéma czasu strzelać.
— Jednakże z „bowie-knife” tylko, trudno wyjść bez szwanku.
— Trudno! — odrzekł krótko, i odwinąwszy rękaw od koszuli, pokazał mi niżéj łokcia mnóstwo chropowatych białawych piętn i szwów. Znać było, że w swoim czasie, muskuły w tém miejscu były potargane w straszny sposób.
— To już tu, w Kalifornii? — spytałem.
— Nie — odpowiedział — to jeszcze z Texas; to jaguar, który jest niebezpieczniejszy i od pumy i od czerwonego niedźwiedzia.
Wzmianka ta o Texasie, naprowadziła go na wspomnienia odległéj przeszłości.
Był on rodem z Luizyany, w swoim czasie był farmerem dość zamożnym; ale gdy wybuchła wojna, porzucił gospodarkę i wraz z szesnastoletnim synem zaciągnął się do armii południowéj. Następnie zaczęły go trapić nieszczęścia: syn poległ, on zaś sam dostał się w ręce północnym. Po czasie niewoli wrócił do domu, ale żona tymczasem, zbankrutowawszy na farmie, musiała ją opuścić i osiadła w małém miasteczku Berwick, nad jeziorem Chestr-Machee, w południowéj Luizyanie. Berwick, położone w okolicy błotnistéj i wilgotnéj, klimat ma prawie jeszcze niezdrowszy niż New-Orleans; wkrótce zatém tak on, jak i żona zapadli na żółtą febrę. Wówczasto, skupiwszy za resztki fortuny trochę wozów i bydła, udał się do suchego Texas, ale po drodze żona mu zmarła; karawanę napadli meksykanie i zabrali wszystko: on zaś został na stepie, prawie bez ratunku.
Nie mając co lepszego do roboty, przyłączył się do skwaterów, którzy trzebią lasy na Brazos, Colorado i Red-River. Kilka lat żył tém życiem; zebrawszy jednak trochę pieniędzy, postanowił je porzucić i udał się do Kalifornii. Przybył tam znowu prawie bez grosza, bo po drodze wydał wszystkie pieniądze; ale na szczęście w Landing, a raczéj w Anaheim spotkał takiego „good boy,” jak Neblung, który pożyczył mu trochę pieniędzy, i pomógł do założenia skwaterskiego gospodarstwa w górach. „Odtąd żyję tu, kończył, i muszę przyznać, że ani Texas, ani Luizyana nie mogą się porównać z Kalifornią.”
Przechodził więc i ten człowiek burze w życiu. Wiatr pomiatał nim jak liściem, aż nakoniec rzucił go w to leśne zacisze, w którém nie wiem już, czy praca była większa, czy spokój. Czasem samotnik ten po parę miesięcy nie widywał twarzy ludzkiéj, tak zresztą jak i inni skwaterowie. W czytaniu nie szukał rozrywki, bo jakkolwiek wykształcony na wzór innych amerykanów, nie był jednakże z książkami obyty. Było to może dla niego i lepiéj, rozwinięte bowiem życie wewnętrzne, a z niém rozpamiętywania i myśl, skłonna do zagłębiania się w zagadki wszechbytu, doprowadziłyby go zapewne do drugiego bankructwa, stokroć dotkliwszego niż poprzednie. Filozof, na jego miejscu, byłby sobie powtarzał: oto zamknąłem rachunki z życiem; zawinąłem po burzy do portu: jestem spokojny. I byłby sobie powtarzał to dopóty, dopókiby nie zmierził sobie téj myśli, nie doszedł do nudy, zniechęcenia i przekonania, że wszystko jest czczém i marném i niewartém zachodu. A już wtedy o pracy nie byłoby co i mówić. Ale ten prosty człowiek nie zapładniał sam siebie filozoficzną czczością: nie rozumował! Rankiem brał siekierę i szedł w puszczę, potém z karabinem czołgał się w górzystych gardzielach, potém gotował strawę, opatrywał dobytek; nie miał może samowiedzy swego spokoju, ale owe codzienne sprawy jego żywota, wydawały mu się dość ważnemi, aby warto było dla nich żyć. W ten sposób płynął mu dzień za dniem.
Byłto człowiek trzeźwy, jak wszyscy amerykanie, jak wreszcie wszyscy ludzie, należący do rass nieprzeżytych. Samo życie mu wystarczało, refleksye życiowe w głowie mu nie powstały. On nawet tego życia samotniczego sam nie wybrał, ale rzucił się w nie z musu, a pokochał je dopiero późniéj. Pod jednym tylko względem samotność wycisnęła nań filozoficzną pieczątkę: oto niewiele sobie cenił pieniądze.
Ale cecha to wspólna wszystkim skwaterom. Istotnie w górach, na stepach i wogóle w pustyni, gdy sięgniesz ręką do kieszeni i wyciągniesz z niéj parę białych lub żółtych krążków, nie możesz powstrzymać uśmiechu i pewnego uczucia pogardy dla téj rzeczy, którą mimowoli nauczyłeś się prawie czcić w miastach, a która tam na razie nie warta naboju prochu lub kawałka suszonego mięsa.
Drugą cechą skwatera, wspólną samotnikom, była jego pobożność. Gdy wreszcie ognisko poczęło dogasać, a sen ołowiem spadał nam na powieki, on poszedł mówić pacierz, a następnie postanowiliśmy udać się na spoczynek. Skwater chciał koniecznie ustąpić mi swój namiot, który poprostu był kawałkiem płótna rozwieszonego na gałęziach i pod którym było jedno tylko miejsce; ale ja wolałem nocować razem z Neblungem w zaczętym domku. Gospodarz przyniósł nam kilka wiązek mchu, ja zapaliłem latarkę, znajdującą się miedzy memi rzeczami, i poszliśmy słać sobie łóżka. Na podłodze domku pełno było heblowin, trocin i rozmaitych kawałków drzewa. Powiedziałem Maxowi, żeby odgarnął to wszysko na jedną stronę i zostawiwszy mu latarkę, poszedłem do juków po drugi koc, noce bowiem nad rankiem bywają chłodne. Z juków zabrałem wszystkie zapasy, które w nocy mogły być zjedzone przez kujoty lub szopy; następnie spojrzałem jeszcze na konie, czy się nie uplątały w lasso, gwizdnąłem na psa i wróciłem do domku.
Przyszedłszy zastałem Maxa powtarzającego: „goddam! goddam!” i tłukącego kolbą od karabina, skorpiona. W heblowinach znalazł ich kilka i wyrzucił przezedrzwi, ale ostatni zgniewał go swoją wielkością. Wkrótce nadszedł i skwater, a ujrzawszy co się dzieje, rzekł spokojnie:
— O, u mnie pod namiotem są także!
— A mnie aż mrowie przeszło: a może i w tym mchu są? — pytam pokazując na wiązki.
— A może! — odpowiada skwater.
— A jak który ugryzie?
— E, nie! nie ugryzie!
Jakoż istotnie nie wiem, czy to robactwo mniéj tu jest złośliwe niż gdzieindziéj, czy téż mniéj jadowite, ale wiem, że tu nie robią sobie z niém zachodów.
Ja jednak wyrzuciłem resztę heblowin i przetrząsnąłem starannie mech.
— Zachodzą tu i grzechotniki — rzekł nam na dobranoc skwater — i dlatego położyłbym naokół domu lasso, ale ponieważ macie ze sobą borsuka, więc niéma niebezpieczeństwa.
Jakoż tak i było. Skwaterowie, gdy przyjdzie nocować im pod gołém niebem, w miejscach gdzie jest dużo wężów, rozciągają na ziemi w krąg włosiane lasso, przez które grzechotnik nie może się przeczołgnąć. Ale obecność mego borsuka czyniła zbyteczną tę ostrożność, zwierzętom tym bowiem, ukąszenie wężów, choćby najjadowitszych nic nie szkodzi. Zresztą nieszczęśliwe te płazy prześladowane są przez wszystko co żyje, z niesłychaną zaciętością.
Nakoniec skwater odszedł, a my położyliśmy się spać. Max usnął odrazu, ja zaś nie mogłem. Leżąc na wznak, patrzyłem w gwiazdy, dachu bowiem na domu jeszcze nie było, i wsłuchiwałem się z niejaką obawą w głosy w puszczy. Nie jestem większym tchórzem od każdego przeciętnego mieszkańca brzegów Wisły lub Niemna, ale ta noc, dzika okolica i beczenia dochodzące z lasu, rozstroiły mi nerwy. Ktoby się chciał ironicznie uśmiechać na to szczere wyznanie, niech tu przyjedzie. Nie bałem się wreszcie wielkich zwierząt, ale co chwila zdawało mi się np. że to mech porusza się podemną: zapewne skorpion; to znów, że resztki heblowin jakoś podejrzanie wyglądają po kątach: zapewne grzechotnik. Ciągle coś podobnego! A przytém co do samych głosów nocnych: noc i cisza zbliżają je. Zdaje ci się, że te beki, miauczenia i t. p., brzmią nie daléj, jak o jakie dwadzieścia kroków; czasem słyszysz je zaraz za ścianą, czasem tuż nad uszami, a wtedy mimowoli sięgasz po karabin. Wreszcie przychodzą nerwowe rozumowania. „Dlaczegóż, (zadawałem sobie pytanie, wpatrując się w czarny skraj ściany), dlaczegóż nie miałbym za chwilę ujrzeć na tym zrębie, dwojga świecących w ciemności oczu, należących np. do pumy? Może się to przez tysiąc nocy nie zdarzyć, a jednéj może się zdarzyć. Kto mi zaręcza, czy to nie ta jedna?
Ale potém przypomniałem sobie, że puma, pierwsza nigdy nie zaczepia. „A więc i ja jéj nie będę zaczepiał, niech sobie żyje!” Rozmyślając w ten sposób, czułem się tak pokojowo usposobiony do całego rodzaju pum, że chwilami zdało mi się, iż jestem ich serdecznym sprzymierzeńcem.
Przytém pocieszało mnie to, że Max śpi zaraz przy mnie, i że niéma powodów, dla których pierwsze lepsze drapieżne stworzenie miałoby zjeść mnie, nie jego. Ten brak egoizmu unosił mnie tak daleko, że wystawiałem sobie najprzód, jakbym go żałował w podobnym wypadku.
Ale pominąwszy żarty, sam nie wiem dlaczego najwięcéj rozstrajały mnie te głosy, co do których nie byłem pewny, jakie zwierzęta je wydają. Jeden z tych głosów wołał ustawicznie na pobliskich skałach: „a ha ha!” byłem prawie pewny, że to jakiś ptak, zatém nic niebezpiecznego, a jednak to: „a ha ha!” dokuczało mi najbardziéj. Nazajutrz dowiedziałem się istotnie, że krzyczą w ten sposób we dnie i w nocy, wielkie kuropatwy górskie, zwane przez skwaterów: „mountain quels.”
Nakoniec, kto nie słyszał nigdy skomlenia kujotów, ten nie zdoła nawet pojąć, ile grobowych oddźwięków, ile jakiegoś niesłychanie ponurego smutku i żałoby brzmi w tych głosach. Nawet skwaterowie, przyzwyczajeni do wszelkich wrażeń pustyni, nie mogą się powstrzymać od klątew, słysząc te jak gdyby zagrobowe wołania i jęki. Ja również byłem już z niemi obznajmiony, bo słyszałem je wielokrotnie w Landing, a jednak przechodził mnie dreszcz od stóp do głowy.
Chwilami cały ten koncert, jakby pod uderzeniem dyrektorskiéj pałeczki, milknął nagle; psy nawet przestawały ujadać, a ciszę nocną mąciło tylko chrapanie Maxa. W takich przestankach próbowałem usnąć. Jakoż zmęczenie poczynało brać powoli górę. Gwiazdy nad głową poczynały mi się mieszać, drgać i jak gdyby podskakiwać, słuch tępiał, pojęcia, myśli i obrazy zlewały się ze sobą w sennym bezładzie: wreszcie usnąłem.
Była może północ gdym usnął, a o piątéj zbudziło mnie gwałtowne szczekanie psa. Na świecie już szarzało: gwiazdy bladły. W obawie, czy jaki niebezpieczny zwierz nie zbliżył się do koni, wziąłem karabin i wyszedłem zobaczyć co się dzieje. Rankiem nerwy bywają spokojne, przytém spałem wprawdzie krótko, ale jak kamień, zatém i wypocząłem wybornie; pełen więc ducha szedłem ku koniom. Psy czyniły ciągle straszny harmider, ale konie leżały spokojnie pod drzewami; zawróciłem tedy do domu, gdy nagle głos jakiś zawołał z pod drzewa:
Good day! sir!
Byłto mój skwater, który również wyszedł spojrzeć na konie i pasiekę.
— Dzień dobry! — odpowiedziałem — zmierzając ku drzwiom.
— Sir, jeśli chcemy iść na jelenie, to czas.
All right! Czy obudzimy Maxa?
— Niech śpi. Jemu trudno dosiedzieć spokojnie na zasadzce.
Chciało mi się jeszcze spać kannibalsko, ale wstyd mi było opuścić dla snu polowanie; opatrzyłem więc karabin, wziąłem torbę z ładunkami, następnie napiliśmy się wódki, zjedli po kawałku wczorajszéj pieczeni i ruszyli w drogę.
W tych krajach, brzask ranny, a następnie świt, trwa krócéj niż u nas; trzeba się więc było spieszyć, aby stanąć na miejscu, nim zupełnie rozednieje. Szliśmy w górę strumienia po niegodziwéj drodze, bo zawalonéj wielkiemi kamieniami, i prawie pociemku, gdyż liany rosnące na wierzchu ścian, niedopuszczały światła. Musiałem się trzymać ze wszystkich sił aby nie upaść. Nieraz woda strumienia zajmowała całą przestrzeń między ścianami, a wówczas brnęliśmy środkiem. W pierwszéj przerwie skalnéj, przez którą do naszego strumienia wpadał inny mniejszy, mignął nam szarawy wydłużony cień, zapewne dzikiego kota. Chcąc okazać moją sprawność, zmierzyłem się natychmiast, ale skwater, uderzywszy dłonią w lufę, podbił mi karabin w chwili prawie, gdy miałem strzelić. Późniéj wytłómaczył mi, że wystrzał dany niedaleko już stanowiska, mógłby zepsuć całe łowy.
Przez drogę nauczył mnie jeszcze, jak się mam zachowywać, polecając szczególniéj największą ostrożność, największą cierpliwość i niespieszenie się ze strzałem, choćby mi się zdawało, że zwierz dojrzał mnie już i pierzcha. Zapisywałem sobie to wszystko w pamięci, a tymczasem wyszliśmy na miejsce otwartsze. Zamiast ścian skalnych, z jednéj strony strumienia wznosiła się dość stromo góra, któréj brzeg schodził w wodę, z drugiéj zaś szła mała równinka, porosła zupełnie laurami. Usadowiliśmy się za dwoma najgęstszemi krzakami, z téj strony strumienia, a naprzeciwko góry. Teraz trzeba było prawie tamować oddech w piersiach. Robiło się coraz widniéj. Wreszcie pierwsze promienie zorzy powlokły porośnięty czaporalem wierzch góry, różowym szlaczkiem. Ujrzałem wtedy wyraźnie osyp żwiru i kamieni, ciągnący się przez całą długość góry od wierzchnich zarośli, aż do strumienia. Nie mogło mi się jednak w głowie pomieścić, aby zwierzę mogło zejść z tak stroméj pochyłości, nie spadłszy na głowę w dół. Wkrótce jednak przekonałem się o możliwości, gdy nagle ujrzałem wysuwającą się z czaporalu głowę jelenia. Serce zabiło mi młotem, i jak mogłem najwolniej, podniosłem kolbę karabinu do twarzy. Nie czas jednak jeszcze było strzelać, a przytém postanowiłem pokazać skwaterowi, że posiadam ten jeden z najcenniejszych przymiotów myśliwca: cierpliwość. Dzieliło mnie od owéj głowy wystającéj z zarośli, ze trzysta yardów, ale powietrze tak było przepełnione różowemi blaskami i tak przezroczyste, że widziałem ją jak na dłoni. I wtedy dopiero nabrałem pojęcia o téj niesłychanéj czujności, jaką jelenie i antylopy zachowują, przy zbliżaniu się do źródeł. Oczy zwierzęcia były otwarte szeroko, uszy nastawione, nozdrza poruszały się szybko, badając wonie poranne.
Myślałem że już nigdy nie wyjdzie z czaporalu. Upłynęło może dziesięć minut, a jeleń stał jeszcze, obracając głowę na wszystkie strony. Nareszcie za głową okazała się szyja, za szyją piersi, potém znów stanął nieruchomo. Nakoniec jednak ujrzałem to wspaniałe zwierzę, w całéj jego piękności.
Byłto samiec, mający około czterech stóp wysokości, z dużą głową, wypukłemi oczyma i rozsochatemi rogami, które, podnosząc głowę, zakładał na grzbiet. Skóra jego była jednostajnego płowego koloru, nie tak ciemna jak naszych sarn, ale również porośnięta pod brzuchem białą siercią; nogi cienkie i wysokie, a tylne prawie jeszcze wyższe od przednich. Wynurzywszy się całkowicie, przez chwilę jeszcze łowił uszyma odgłosy, a nozdrzami wonie; nakoniec: żwir i małe kamienie poczęły z szelestem staczać się na dół. Zstępował.
Kto z doświadczonych myśliwych pamięta, jakich wzruszeń doznawał na widok wychodzącego na strzał grubego zwierza, ten zrozumie, jakich musiałem doznawać ja, który byłem wówczas nowicyuszem w myśliwskim zawodzie. Strzelałem przez parę miesięcy ptastwo wodne w Sebastopolu nad Kosumnes, kuropatwy i zające w Anaheim, borsuki koło Orenge, kujoty i ptastwo morskie w Landing, ale taką grubą sztukę, przenoszącą prawie dwukrotnie naszą sarnę, przyszło mi pierwszy raz mieć przed sobą. A tymczasem żwir i kamienie z dziwnie monotonną jednostajnością spadały i spadały na dół: zwierz zatrzymywał się co krok. Wietrzył, słuchał, patrzył. Upłynęło może z pół godziny, a jeszcze nie był i na połowie drogi: nagle zwrócił się i skoczył w tył, jakby niespodzianie spłoszony.
Wytrzymałem. Skwater nie napróżno ostrzegał mnie, że jelenie używają tego manewru, dla wywabienia z zasadzki drapieżników, mogących czyhać przy wodzie. Jakoż po chwili zwierz zaczął zstępować znowu, i znowu usłyszałem spadający żwir i kamienie; ale wszystko to odbywało się wcale nie prędzéj, jak poprzednio. Dawno już cierpliwość moja nie była na tak wielką próbę wystawioną. Ręka mdlała mi od trzymania karabina: serce biło... Yardów pięćdziesiąt! czas już! szepcze niecierpliwość. Yardów czterdzieści... trzydzieści, sam skwater musi się tam już dziwić, że nie strzelam! Yardów dwadzieścia pięć! nie mogę dłużéj: pociągnąłem za cyngiel!
Huk wstrząsnął echem w skałach, niby wystrzał armatni. Trafiony stożkową kulą, zwierz stoczył się jak kamień na dno strumienia.
All right! — rzekł skwater.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Henryk Sienkiewicz.