Przejdź do zawartości

Lisowczycy/Rozdział VIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Lisowczycy
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Concordia
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Rozdział VIII.
AMOR SKRZYDLATY MARSOWI ZBROJNEMU
URĄGA.

Młodzi Lisowie niedługo w Moskwie popasali.
Byli wśród swoich, a jednak czuli się tu obco.
Nie poznawali Polaków w tych, co z Dymitrem na Kremlu gniazdo osie założyli. Choć odwaga była i porywczość starodawna, szlachecka, błyskotliwa, zjawiły się jednak i inne cechy jeszcze, a te raczej przywarami były.
Duma, zarozumiałość, okrucieństwo, nieposzanowanie wiary i praw mieszkańców tej ziemi wstrętem przejęły młodych Lisów, o sercach czystych i duszach otwartych.
— Na barzego wsiedli[1] bracia szlachta, — mruczał do stryjecznego brata Marcinek. — Ohurstwo takie, iż Wąsy ponad czapą noszą.
— Mają widać wróble pod czapą, bo nikomu się nie kłaniają nasi rycerze — odpowiedział Olko pogardliwie.
— A widziałeś, jak oni z pułkownikami i z samym panem Gąsiewskim gadają? Niczem z pachołami swymi! Wczoraj słyszałem, jak pułkownicy Ciekliński, Zaliwski i Pobidziński do pana Gąsiewskiego mówili, że, do koronnych należąc chorągwi, nie chcą pod litewskim hetmanem służyć — opowiadał z przerażeniem w głosie Olko, — zagrozili, że konfederację zawiążą i ostawia Moskwę.
— Pod Janem-Karolem Chodkiewiczem służyć za infamiam dla siebie uważają?! Bić się pod buławą takiego wojownika i wodza byłoby zaszczytem nielada dla najprzedniejszych rycerzy całego świata! — zawołał Marcinek.
— Cichaj! — szepnął Olek. — Bacz, aby nie usłyszeli...
— Jak mnie gniew opadnie, tedy rzucę im to w ślepia same, oczajdusze, warchoły! — groźnie błyskając oczami, odparł młody osiłek.
— Oj, Marcinku, przecież tu tylu sławnych rycerzy!
— Nie sława szablą machać, gdy łapska tęgie świerzbią! Zasługa, gdy rycerz chrobry pamięta maksymy mądrej, za którą mnie w infimie dwadzieścia batów ojcowie jezuici wsypali, bom jej wyrecytować nie umiał — mówił Marcinek. — Non, nisi parendo, vincitur![2] Tak-to, bracie mój miły! Za to, żeby zrozumieć ową mądrość, nie żal kije oberwać!
Chłopaki umilkły, lecz po chwili starszy rzekł ze smutkiem:
— Nie widzę znikąd nadziei, bo w grzechach tu nasi, jak wieprze w bagnie, ugrzęźli. A bez Boga jakże wybrnąć z tych tarapatów? Kto ma wiarę w Boga, temu zawsze prosta droga. Aż dziś spać nie mogłem, kiedym ujrzał...
— Cóżeś widział? Mów! — pytał Olko.
— Cerkwie ruskie na stajnie zmienili, ciury piją z naczyń kościelnych; jedzą i śpią na ołtarzach... — ze zgrozą w głosie opowiadał Marcinek.
— Cerkwie to, przecież ruskie... — zaczął Olko.
— Stul gębę! Cerkiew — to kościół, dom Boży! Nie myślisz chyba, że Bóg moskiewski inszy jest od polskiego? Gdybyś myślał, tobym miał ciebie za poganina, który wierzy w kupę bogów. Bóg — jeden i w jego to domu takie sprośności się dzieją, że gdym ujrzał, kląłem do północka. Źle to jest i za to pomstowanie wypadnie srogie...
Olko westchnął, strapiony.
— Cóż robić tedy? — spytał.
— Jutro wyjdziemy z Kremlu i do naszych przedzierać się poczniemy. Może Bóg doprowadzi szczęśliwie — rzekł Marcinek.
Olko milczał i nieruchomym wzrokiem patrzył na mówiącego.
— Cóżeś zbladł, jak owsiany placek? — zapytał Marcinek.
— Jakżeż teraz pójdziemy? Już na drużynników nie przerobimy się w drugoraz. Gęsto okolili Moskale stolicę...
— Kryć się będziemy i na fortele pójdziemy. Raz kozie śmierć! Ruszymy „per fas, per nefas,[3] byle było u nas“, jak mówił pan Michał Kiełpsz, sąsiad Pokuniński — uspokoił go Marcinek.
Lisowie, nie zwlekając, zaczęli się do drogi sporządzać.
Ubranie dostali takie, że nikt nie mógł je za polski strój wziąć, szable — ruskie, czapy wilcze, kosmate, uszaste.
Siodła mieli o łękach wysokich, jakich też i moskiewscy konniki używali.
Trudniej było zebrać pożywienia na drogę.
Chodzili po całym Kremlu i węszyli, lecz nic nie zdobyli.
— Głód tu taki, że ni cebulki, ni w co wkrajać! — wzdychali, oczyskami łypiąc na wsze strony.
Marcinek jednak wlazł do kuchni pułkowników, gdzie rządził sławny kuchmistrz, imć Wierciński, dawny dworzanin Mniszchów, bo z pogromu kremlińskiego jakąś przebiegłą sztuką się salwował.
Chytry Lis zaczął się do niego przymilać i o worek placków żytnich prosić.
— Czyś ty, chłopie, oszalał?! — zawołał imć Wierciński. — Worek placków! Ja tu muszę bigosy ze starej miotły koncepować i flaki z kocich jelit, a ty o plackach gadasz!
Ale Marcinek, niby się to bawiąc, głownią szabli knezia Kurakina błysnął i okiem na imć Wiercińskiego wyraziście łypnął.
— To powiadasz: worek placków, ale jeden? — spytał szlachetka.
— Jeden jeno, a jabym przez wdzięczność tę oto szablicę waści na dozgonną przyjaźń oddał. Zacna, jak żadna inna! — szepnął obrotny chłopak.
— No, to dawaj szablę, a wieczorem przychodź po placki! Sam upiekę — przednie będą — rzekł imć Wierciński.
— Dziękuję waści! Koniecznie przyjdę i szabelkę przyniosę — odparł, domyślnie patrząc na kuchmistrza, Lis. — Zacny, powiadam waści bułat, kniaziowy, a kamienie — cud!
Mówiąc to, podsunął głownię pod czerwony nos imć Wiercińskiego i ustami cmokać zaczął.
W ten sposób sporządzili się do dalekiej i niebezpiecznej drogi młodzi Lisowie.
Korzystając z nocy ciemnej, gdy rozszalała wichura zrywała dachówki i mosiężne blaty z dachów pałaców i cerkwi kremlińskich, wyła i pędziła przed sobą kłęby kurzu i opadłych liści, wymknęli się chłopcy z gniazda polskich szerszeni i dali nura w labirynt spalonych i zburzonych domów. Skradali się cicho bez szmeru, niosąc na sobie siodła i worek placków żytnich, przednich, upieczonych przez chciwego na drogie kamienie imć pana Rafała Wiercińskiego.
— Do szkap dorwaćby się rychlej! — westchnął Olko.
— Dorwiemy się! Czy tak, czy owak, nie bojuś, bom kozak! — odpowiedział Marcinek, a jego wesoły głos uspokoił Olka.
— Cierp, kozacze, atamanem będziesz! — rzekł już raźniej.
— A widzisz! Przysłówko powiada: „bieda kozacka, ni chleba, ni placka“, a my mamy placki. Hę?
— Mamy! — już radośnie odpowiedział Olko.
Tak rozprawiając, doszli do ostatnich domów, stojących na krańcach spalonego przedmieścia.
Przed sobą mieli teraz tylko przestrzeń nagą, pozbawioną krzaków i trawy.
— Podła łysina!... — mruknął Marcinek.
Siedzieli w spalonej chacie, wyglądali przez okno i nadsłuchiwali.
— Od wschodu wychodzimy z miasta... — kombinował Marcinek. — Z tej strony, jak słyszałem, nie mają Moskale ani szańców, ani wojsk znacznych. Chyba podjazdy i roty strażnicze... Może przechyniemy... Aby jeno do tamtych zarośli dopełznąć. Tam już łatwiej będzie. Przemkniemy, jak skrzaty, i obejdziemy obóz...
Nagle od strony zachodniej zaczerniły się na płaszczyźnie postacie ludzkie. Szły, z pochodniami. Pięcioro ludzi otaczało dwa wozy.
Podeszli blisko do chaty z zaczajonymi w niej chłopcami.
Zrozumieli Lisowie, iż był to kondukt pogrzebowy. Czterech wieśniaków, zatknąwszy w ziemię pochodnie zaczęło kopać dół. Na wozie leżały ciała zabitych.
Wysoki, długobrody pop w srebrnej kapie i w czarnym kłobuku śpiewał ponurym głosem modlitwy i kropił dół wodą święconą.
— Olku, — szepnął Marcinek. — Masz aż cztery konie i wcale nie bylejakie. Musimy zabrać...
— A tamtych?... — zapytał i ręką wskazał na ziemię.
— Nie! — potrząsnął głową Marcinek. — Zabijać nie trza! Ogłuszymy, zwiążemy i ostawimy w chacie.
Wyszli i zaczęli się zbliżać do grabarzy i popa. Nie zaniepokoili się Moskale, bo byli, przecież, wśród swoich wojsk.
Kopano dwa doły i przy dwóch naraz odbyło się coś takiego, czego, pewnie, nigdy nie mogli zrozumieć grabarze.
Jacyś ludzie wskoczyli do dołu i, porwawszy pracujących, zderzyli ich łbami.
Gdy ogłuszonych związano powrozami, na których grabarze mieli spuszczać nieboszczyków, Lisowie podeszli do popa. Stał za wozami i nie widział, co się stało, a słyszeć nie mógł, bo wogóle nie było nic do słyszenia.
Głuchy łomot zderzających się głów... nawet ten odgłos błyskawicznej walki pochłonął nadlatujący poryw wichury.
Po chwili chłopcy, zakneblowawszy popowi usta, odnieśli go związanego i zamknęli w małej świetlicy, gdzie przechowały się drzwi z drewnianą zasuwą.
— Tak! — zaśmiał się Olko. — Chowa pop ludzi, pochowali i popa!
— Do koni! — zawołał Marcinek.
Zakrzątnęli się chłopcy szybko i sprawnie.
Dwa konie stały już osiodłane, gdy nagle Marcinek zamyślił się i rzekł:
— Z onych krzaków nikt nie wyszedł na pogrzeb... Suponuję, przeto, iż nijakich czat tam nie mają...
— Pewnikiem tak jest... — zgodził się Olko.
— Tedy znowu maszkarę zrobimy! — zaśmiał się Marcinek. — Wytrząśniemy ubitych z wozu i pojedziemy drogą śmiało. Mówić będziemy, że mięso woziliśmy dla wojska z pod Wiazmy i na ten gród pociągniemy.
— A co gadać będziemy o tych koniach osiodłanych?
— Powiemy, że dwuch ludzi bojarzyna Telepniowa człapało przy wozie, ale odjechali kałamagą, a nam konie ze sobą prowadzić kazali.
— Łżesz, jak najęty, francie! — parsknął śmiechem Olko.
— Żadna bestyja tak nie łże, jak człowiek, bracie, to też łgarz i po suchym piasku popłynie!
— Ale ty łżesz, jak piórko osmolił!
Spochmurniał nagle Marcinek, posłyszawszy te słowa i rzekł surowo:
— To nie łeż, to — fortel wojenny. Nec Hercules contra plures![4] Dwuch nas, a dokoła krocie wrogów... Głupi jeno pięścią macha, gdy nań cała potęga wali. Nie bój się, wiem ci ja też, że „gdzie lisiej skóry nie stawa, tam ją lwią skórą nadstawić!“ W drogę, bracie, z Bogiem!
Pokrwawiony wóz potoczył się wartko po wyboistej drodze, gruchocząc i dudniąc śmiele. Chłopcy wesoło pokrzykiwali, popędzając konie.
Spotkali jakiś podjazd, ale ten nawet nie pytał ich o nic. Okolice były spokojne, Polaków tu nie spodziewano się, i tylko dróg potrochu strzeżono, aby na tabory i wozy z żywnością nie napadały bandy ludzi swawolnych i opryszków zuchwałych.
Nie zaglądali też chłopcy do worka z plackami, bo na niczem im nie zbywało. Po wsiach, dworach bojarskich, po miasteczkach, w kupieckich i popowskich domach radzi im byli; jechali ze stolicy, więc najświeższych wieści od nich żądano wszędzie i słuchano, pary z ust nie puszczając.
Opowiadali więc Lisowie na prześcigi, a zawsze jakoś tak wychodziło, że słuchacze głowami smutno potrząsali i mruczeli do siebie:
— Zria[5] kniaziowie Pożarskij i Trubeckoj na sierdzitych[6] Lachów wojną poszli!
Inaczej też nie mogli mówić Moskale, bo junaki o przewagach polskich szermierzy cuda opowiadali; nie zamilczeli o zwycięstwie Polaków nad witeziem Selewinym i odważnym wieśniakiem Szyłowym; szeptem mówili o tem, że wojewodowie ruscy ukrywają prawdę od ludu, bo Chodkiewicz z dużem wojskiem pod Moskwę ciągnie, a Lisowski ogniem i mieczem pustoszy włość nówgorodzką i ku stolicy szybko zmierza.
Dla pozoru chwalili męstwo i wierność dla ojczyzny Pożarskiego, Trubeckiego, Szeremeta i Kurakina, ale bojarowie, kupcy i popi tylko brodami potrząsali i mruczeli swoje:
— Zria! Zria! Ty nas nie pocieszaj! Wiemy, że kijem pnia nie przerąbać!
— Jakby im psi pojedli krupy, tak zmarkotnieli... — szeptali do siebie chłopcy i, czasu nie tracąc, jedli za pięciu.
Marcinek, trącając stryjecznego brata w bok, mawiał zwykle:
— Pomnij, Olko, co dziadziuś ci wyśpiewywał, gdyś się barszczem z rurą po uszy opchał!
— Nie pomnę! — odpowiadał sennym głosem chłopak.
— Jak głodny, to do niczego, a jak sobie podje, toby spał!
— Wcale nie chcę spać, bom widział w kleci mocno piękną dziewicę: na pysku dziobata, na nogę — kuternoga — śmiał się Olko.
— A ładna! Żeby ją do wody wpuścił, toby się raki zlękły! — odpowiedział Marcinek. — To śmieszka nadworna, wesołek w kiecy...
— W poszanowaniu jest u tych bojarów! — dziwował się Olko.
— Jak się widzi! Wszyła się w łaskę, niby wesz w kołnierz!
Tak dworując, jechali coraz dalej, kierując się na Wiazmę, układając sobie w myśli, że hetman i Lisowski na ten gród nasamprzód się zwalą, bo twierdza to była mocna i bardzo zasobna w spiżę wszelaką.
Od Moskwy biegł w owe czasy prosty trakt do Wiazmy. Lisowie jednak omijali go, mówiąc żartobliwie, że nie każda prosta droga do celu prowadzi, albo, że i do grobu — droga prosta. Więc sunęli bocznemi, mocno w jesieni popsutemi szlakami.
Tu rzadko spotykali dążące pod Moskwę wojska, częściej zato luźne watahy opryszków, grasujących po drogach z maczugą, toporem lub kiścieniem za pazuchą.
Najczęściej watażkowie nie zamierzali czynić im krzywdy, widząc przed sobą dwuch samotnych chłopaków, ale gdzieś koło Glinnej napadło na nich pięciu zbirów, żądając aby im korne osiodłane oddali i szable; a nożami przytem błyskali i przemawiali do Lisów zuchwale.
— No, cóż oddacie po dobremu, czy mamy wam grdyki podciąć? — pytał herszt bandy, podchodząc do Marcinka.
A młody Lis, zamiast odpowiedzi, zadał pytanie:
— Powiedz-no mi, sławny wojowniku, czy tu wpobliżu innej jeszcze bandy niema?
— Nikogo tu niema! My tu jesteśmy panami na drodze. No, dawaj szable i konie, szczeniaku! — odpowiedział watażka i Marcinka niebacznie za rękę ujął.
— Wara! — mruknął młodzik. — Nałajęć dębowemi słowy![7]
— To ty tak do mnie gadasz, psi wyskrobku! — wrzasnął herszt i kiścieniem nad głową śmignął.
Marcinek porwał zbójnika za rękę, wykręcił, złamał i walnął nim drugiego. Na pozostałych trzech rzuciły się chłopaki, niby młode rysie, i porąbały, nim ktoby pacierz zmówić zdołał.
— Dogodziliśmy im, jak psu biczem! Ho, ho! — wołali chłopcy i jechali dalej.
— Jaka cześć — taka i dzięka! — zawyrokował Marcinek. — Żeby grzecznie prosili, oddałbym im nasze szkapy z siodłami, bo widzę na nic nam się nie zdadzą, ino karmić je musimy. Ale zaraz gęby naoścież i łapami capać, to i... doczekała się świeczka wieczora!
— Eh, co tam gadać o nich! Dbam o to tak, jakoby drapał mnie kto piętą — mruknął Olko i splunął.
— Wjo! wjo! koniki! — popędzał Marcinek szkapy.
— Jak było, tak było, ty ciągnij, kobyło!
Ujechali od miejsca potyczki z opryszkami spory szmat drogi. Już noc zapadła.
Niedawno zmienili konie, więc wóz toczył się szybko, skacząc po wybojach, kolejach i wykrotach. Zluzowane szkapy, uwiązane ztyłu dowozu, biegły, parskając radośnie.
Powoził Olko, Marcinek chrapał, wyciągnięty na słomie.
Nagle z poza lasu wytrysnął słup iskier i ognia, szkarłatem zalał ciemne, pochmurne niebo. Jakieś blaski to przygasały, to z nową siłą biegły po obłokach i igrały na wierzchołkach sosen.
Olko trącił brata. Ten przetarł oczy i usiadł.
— Czego chcesz? — mruknął.
— Łuna... — szepnął Olko i zatrzymał konie.
Marcinek stanął na wozie i przyglądał się bacznie.
— Łuna! — rzekł. — Ino niebardzo jeszcze blisko. Ruszaj!
Pojechali szybko, bo Olko popędzał szkapy.
Las się skończył. Pociągnęły się pola, suchem pokryte ścierniskiem.
Woddali płonęły jakieś domy.
Wiatr ustał na chwilę. Wyraźnie już dolatywały syk i trzask płomieni, krzyki ludzi i strzały.
— Widać, że pocharkali się[8] Moskale, jak raki w worku! — rzekł Marcinek.
— A, może, to nasi? — zapytał cicho Olko.
— Nasi?
Nagła nadzieja wstąpiła w serca chłopaków. Nadzieja i radość ślepa, nieopatrzna. Nie naradzając się nawet, wskoczyli na osiodłane konie i przez pola, naprzełaj, pomknęli ku płonącym budowlom.
Ujrzeli duży dwór, ogrodzony płotem z pali.
Za dworem podnosiła kopulastą głowę cerkiewka.
Jacyś ludzie szturmowali dwór. Z poza płotów strzelano do napadających, którzy podpalili stodoły i złożone na zimę stogi siana.
— Ilu ich może być? — spytał Olko.
— Na oko, to chyba ze dwudziestu chłopa. Co zacz za ludzie? — szepnął Marcinek.
Zeskoczyli z koni, uwiązali je w małym gaiku i zaczęli się skradać, kryjąc się za krawędzią wąwozu, biegnącego przez pola.
Doszli zupełnie blisko, bo wyraźnie słyszeli krzyki oblegających.
Byli to Moskale. Nawoływali się po rusku i wykrzykiwali ohydne przekleństwa.
— Hej, wy tam, psi syny, poddajcie się! My — kniazia Pożarskiego drużynnicy! Przyszliśmy zabrać waszego bojara — zmiennika, bo przy Mścisławskim stoi i na lacką stronę ciągnie Ruś świętą! Poddajcie się i wywleczcie do nas za brodę bojarzyna Ozorina.
— Hę? — mruknął Marcinek, łokciem trącając Olka. — Słyszysz?
— W sukurs trza pośpieszyć — odparł chłopak.
— O tem też i myślę! — rzekł Marcinek.
Tymczasem drużynnicy krzyczeli, nie mając odwagi zbliżyć się do buchającego strzałami dworu.
— Nikogo nie ruszymy, ino bojara Ozorina musimy wziąć i do obozu kniaziowego odstawić! Taki rozkaz! Zwiążcie tego lackiego pachołka i przerzućcie przez płot, a wtedy odjedziemy!
Dwór odpowiedział salwą. Rozległy się nowe przekleństwa i straszliwe pogróżki.
— Czekajcie, czortowe wióry, wykurzymy was, jak jaźwców z nory!
Lisowie dłużej nie czekali.
Biegnąc przez pola, okrążyli dwór od tyłu, który opierał się o jezioro; wdrapali się na płot i zeskoczyli na dziedziniec.
— Na pomoc do was przybywamy! — wołali po rusku. — Hospodi pomiłuj[9], święty Mikołaj cudotwórca!
Stary, dostojny w mowie i ruchach bojar Ozorin witał ich z radością i pytał o imię.
— Nie czas na to ninie! — zawołał Marcinek. — Wpierw musimy rozpędzić tą hałastrę. Hu macie ludzi we dworze? Czy wszyscy są uzbrojeni?
— Mam dworskich sług dwudziestu, sam zaś samotrzeć jestem, bo dwuch synów pozostało we dworze. Wszyscy uzbrojeni. Mają szable i berdysze — odpowiedział Ozorin.
— Tedy dobra nasza! — krzyknął Marcinek. — Każ, gospodinie, otworzyć bramę, a my wypadniemy z twymi ludźmi i pobijemy tych łotrzyków!
— Jakżeż tak?... — zaczął starzec, lecz Lisowie już nie słuchali.
Podzielili ludzi na dwa oddziały i odsuwali ciężkie, kute wrzeciądze bramy.
Za chwilę już się zderzyli z napastnikami.
Zawrzała bitwa.
Młodzi lisowczycy i synowie Ozorina szaleli najwięcej, kładąc trupem drużynników.
Niedobitki zaczęły się cofać i uchodzić. W pościg za nimi wysłał Marcinek drugi zapasowy oddział, który prowadził jeden z młodych Ozorinych.
Wkrótce wszystko się uciszyło. Dopaliły się i zgasły stodoły i stogi. Noc otuliła pola i stojący pośród nich samotny dwór bojarski.
— Kogóż mamy wspominać w modlitwach naszych? — pytał stary bojar, kłaniając się obrońcom.
Marcinek zawahał się krótką chwilę, lecz później, porwany jakąś myślą, odparł z dumą:
— My — Polacy! Z rodu Lisów pochodzimy: Marcin i Aleksander Lisowie. Przybyliśmy, aby bronić wiernego sojusznika Rzeczypospolitej, bo takim jesteś, mości bojarzynie.
Zdumiony Ozorin aż się zatoczył i usiadł na ławie.
W tejże chwili jakaś postać niewieścia rzuciła się ku junakom, upadła na kolana i obejmowała ich nogi, płacząc i śmiejąc się przez łzy.
— Polacy! Bracia przyszli!... Chwała Tobie, Matko Przenajświętsza!
— Na Boga, waćpanno, skądżeś się tu wzięła? — pytali chłopcy.
— Jestem Krystyna Czaplińska, panna z fraucymeru carycy Maryny... Po pogromie kremlińskim, gdy panią moją do klasztoru wrzucono... nas oddano bojarom do niewoli. Mnie wzięli ci poczciwi, dobrzy ludzie... Opiekowali się, niby córką rodzoną...
— Dziw nad dziwy... — szeptali junaki i patrzyli na pannę.
Marcinek podniósł ją i, sadowiąc na ławie, w oblicze spojrzał i pokraśniał. Piękne, bowiem, ujrzał cudo.
Liczko białe, przybladłe z przerażenia, oczęta modre, brew ciemna, foremna, niby łuk, zgięty mocną dłonią, Warkocze płowe i pierś wysoka, falująca pod wzorzystą tkaniną „sarafanu“[10].
Panna Krystyna aż oczy rwała: tak była piękna, a wylękła, a słodka, a przylepna, a z pod ciemnych rzęs patrząca błagalnie i rzewnie. Ciągnęła ku sobie oczy młodzików, niby pszczoły do wonnego miodu lipowego.
Pokraśniał Marcinek jeszcze bardziej i zmięszany na brata ciotecznego spojrzał.
Spostrzegł odrazu, że i ten stoi zarumieniony, jak żak przed karą, więc się nagle rozgniewał i mruknął przez zaciśnięte zęby:
— Czeka, jako młody gawron, gębę rozdziawiwszy, rychło-li mu co w nią wetkają! Ciapukapusta!
— Ciapugroch! — odmruknął Olko. — Patrzcie-no?! Fuka, niczem jeż z płonkami... Kawaler ognisty!
— Stul pysk...
— Nie stulę, bo ty stul!...
Zdawało się, że zacietrzewieni junacy rzucą się na siebie z pięściami, lecz Marcinek pohamował się i nagle śmiać się zaczął, a później szeptać do ucha Olkowi:
— Jedna dziewka stu chłopów powaśni — to prawda, ino czy my w tej setni będziemy, bracie miły?
— Jako żywo — nie! — odpowiedział Olko. — Bierz sobie, boś starszy i najmocniejszy z Lisów — i łęczyckich i inflanckich, kresowych! Bierz! Ja na drużbę pójdę, albo na chrzestnego ojca. Chi! chi! chi!
— Pleciesz, jak ślepa baba łyko! — żachnął się Marcinek, lecz w sercu czuł wielką radość i wdzięczność dla Olka.
Całą noc nie mógł chłopak oka zmrużyć.
Przed świtem dopiero usnął, ale sen nie przyniósł mu ulgi i wypoczynku.
Wstawała przed nim słodka twarz panny Krystyny, błagalnie i zalotnie zarazem patrzyły modre oczy łzawe, ciągnęły się niby wiotkie, wysmukłe lilije białe ramiona dziewczęcia.
— Ratuj, ratuj, junaku! — słyszał cichy, gorący szept. — Nie odjeżdżaj, nie pozostawiaj sieroty samotnej, bezbronnej!
Budził się i, nie rozumiejąc, iż senna nawiedzała go mara, w pierś uderzał się dłonią mocarną i mówił:
— Nie ostawię samej, do zgonu bronić będę, luba moja Krzysiu!
Posłyszał nagle przez siebie wymówione słodkie, spieszczone imię panienki, zarumienił się i twarz zmięszaną w poduszkę wcisnął.
Na szczęście Olko, znużony bitwą, spał mocno i chrapał, jak odyniec, gdy w gaju dębowym żołędziami się opcha.
Nie mógł usnąć więcej rozkochany naumor Marcinek, więc umył się, przyodział, jak mógł, i wyszedł na dwór.
Była wczesna godzina. Nikogo nie spotkał na dziedzińcu, poszedł tedy do sadu, gdzie jabłonie zrzucały z siebie ostatnie liście.
Szedł ścieżką, myśląc nad tem, jak to go tak nagle porwała miłość, mocna, płomienna. Czuł, że bez Krzysi nie mógłby teraz dnia przeżyć, że pochłonęła go całego, jak toń bezdenna pochłania topielca.
— Nie odstąpię ciebie, luba dziewczyno, od złego obronię i skrzywdzić nie pozwolę nikomu!... — szeptał i czuł, jak mu łzy gryzące, nabiegają do oczu.
Powolnym krokiem wracał ku domowi.
Po chwili usłyszał, jak z lekkim zgrzytem otworzyło się okno.
Podniósł oczy. W oknie górnego teremu, gdzie zwykle w ruskich domach przebywały niewiasty, stała dziewczyna.
Miała na sobie długą białą koszulę i, patrząc przed siebie, rozczesywała złociste włosy, miękkiemi falami spadające jej na pierś wybujałą i na okrągłe różowe ramiona. Zadumała się, snadź, bo niebieskie oczy rozmarzone nic nie widziały przed sobą, ani smutnych, nagich jabłoni, ani pożółkłych krzaków porzeczkowych, ani ostatnich, jesiennych kwiatów liljowych, ani zapatrzonego w nią młodzieńca.
— Kraśna dziewka!... — pomyślał Marcinek. — Pewno, to córka bojara. Oj, kraśna, bo kraśna! — Delibera nos a malo![11]
Postanowił więcej nie patrzeć i, oczy wbiwszy w ziemię, szedł dalej.
Bojarówna spostrzegła wtedy junaka i długo wpatrywała się w jego zawadjacką twarz i szerokie bary. Potrząsnęła główką i nagle okryła się złotym płaszczem włosów.
— Rycerzu! — zawołała dźwięcznym głosem, opierając się rękami o framugę okna. — Podejdź bliżej!
Nie patrząc na nią, podszedł.
— Jestem córką, jedynaczką Ozorina, możnego bojara... — zaczęła mówić. — Ojciec zrobi wszystko, czego zażądam. Odmowy nie będzie!
— Czegóż chcecie ode mnie, bojarówno? — spytał Marcinek i spojrzał na dziewczynę.
Patrzyła nań śmiało wesołemi, niebieskiemi oczami, a usta czerwone, niby dojrzałe wiśnie, śmiały się do niego.
— Ja wiem... wiem wszystko... — szepnęła.
— Co wiecie? — zdziwił się chłopak.
— Wiem, że Krystyna i wy pokochaliście się w jeden mig! To takie piękne!... Ja wiem!... Krystyna zwierzyła się przede mną. Ja też pokochałam od pierwszego wejrzenia... tego... drugiego... brata waszego.
Mówiła śmiele, bez drżenia w głosie, bez wstydu dziewiczego. Oczy tylko błyszczały jej coraz goręcej, ciężko podnosiła się i opadała pierś, a czerwone, grube wargi rozwarły się i ukazały równe, białe ząbki, drapieżne i ostre.
— Pokochałam tamtego... drugiego! — powtórzyła. — Jak ma na imię?
— Aleksandrem go chrzczono, a Olkiem w domu nazywają stryjecznego brata mego — odpowiedział Marcinek.
— Aleksander, to — dobrze! Nasze prawosławne imię... To i wy — Lachy uznajecie świętego Aleksandra? — mówiła dalej.
— My uznajemy wszystkich najzacniejszych świętych! — odparł chłopak.
— Powiedz mu, aby w południe przyszedł do „biesiedki“[12] na końcu ogrodu... — szepnęła bojarówna i szybko zatrzasnęła okno.
Zdaleka donosił się głos starego bojarzyna:
— Nastia! Naścieńka! Wstawaj prędzej, ptaszyno luba, i wychodź! Goście drodzy na posiłek czekają.
— W mig zbiegnę nadół! — odpowiedziała bojarówna z głębi teremu.
— Ho, ho! — pomyślał Marcinek. — To ci przygoda! Gdzie się tu nie obrócisz, wszędy miłość, niby grzyb w lesie, wyrasta.
Pobiegł do Olka i jął mu opowiadać o spotkaniu z bojarówną Naścią.
Olko wysłuchał spokojnie i, obojętnie wzruszywszy ramionami, rzekł:
Asinus asinum fricat,[13] jak powiadał ksiądz kapelan w konwikcie naszym!
— Dlaczegóż to niby ja jestem osłem? — spytał Marcinek i pięścią pogroził.
— Boś się zakochał piorunem! Prawda, że dziewa kieby łania, ino pamiętaj, co przysłowie gada: „łatwiej sto pcheł upolować, niż jednej dziewczyny”...
Olek na głos śmiał się i prawił dalej:
— A tej moskiewskiej krasawicy zasię do mnie! Byle chłop, byle czop, byle czapczyskiem śmierdział, aby męża mieć! Spieszno jej...
Zamyślił się i, drapiąc się w głowę, rzekł po chwili:
— A może dla fortelu udać amor, jak się zowie? A później drapnąć?... Eh! nie... Nie godzi się to... nie kawalerska byłaby sprawa... Tfu! Jak to też taka niecna myśl mi mignęła?! Tfu! Tfu! A cóż to ona we mnie upatrzyła, owa Naścieńka? Powiadasz — krasawica?
— Chocia w obraz wstawić! Malowanie!
— Cóż we mnie upatrzyła? — powtórzył Olko zamyślony.
— No, przecież, chłop z ciebie, jak się widzi, i na pysku jesteś strasznie piękny... — mruknął Marcinek.
Asinus asinum fricat — odparł Olek, mrużąc chytre oczy. — Masz chyba dymek w głowie?! Bredzisz, jak kowal w gorączce! Ja — tęgi chłop, toć prawda, bom Lis, jak to zwyczajnie bywa... Ino tego teraz nie widać... Czapka na bakier, a łydki gołe... Czarny jestem, jak djable sumienie i od tej szuby capem śmierdzę, a to do olejków tureckich różanych, ponoć, zgoła niepodobne...
Marcinek milczał, a Olko rozmyślał wciąż.
Nareszcie machnął ręką i rzekł do brata:
— At! Dziurę w głowie mi wygadałeś... Bajdury! Nie pójdę w południe, ino zaraz — jeść, bo chory jestem na wilczą chorobę...[14]
Właśnie w tej chwili przybiegł służka od bojara i, bijąc pokłony, na posiłek poranny „dostojnych gości“ prosił.






  1. Stali się dumni.
  2. Nie czem innem, tylko posłuchem się zwycięża.
  3. Prawdą i nieprawdą.
  4. I Herkules nie podoła przeciwko mnóstwu wrogów.
  5. Napróżno.
  6. Gniewny, surowy.
  7. Obiję kijem.
  8. Pogniewali się.
  9. Boże, zlituj się.
  10. Niewieścia suknia rosyjska, ludowa.
  11. Zbaw nas od złego.
  12. Altana.
  13. Osioł osłowi pochlebia.
  14. Głodny.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.