Przejdź do zawartości

Leonia

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Leonia
Podtytuł fantazja
Pochodzenie Nowele, Obrazki i Fantazye
Wydawca S. Lewenthal
Data wyd. 1908
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Leonia.
(fantazya).


Szary mrok chmurnego wieczora padał powoli na osmutniałą ziemię, odblaskiem zachodu oświeconą łuną krwawą... gdzieś nad wierzchami drzew i lasów przebiegł, szumiąc górą, wicher zapalczywie szarpiąc obłoki, ale nad ziemią ciężyła jeszcze cisza ołowiana, panował ten spokój duszący, grobowy, w którym pierś oddychać nie może. Niekiedy tylko strumień wiatru przedarłszy chmury, upadał świszcząc na pola, zakręcił piaskiem na rozłogach i wydmach, ugiął drzewa, połamał gałęzie, i znowu wszystko milczało postrachem, jak przed zbliżającą się burzą, oczekując zesłanki bożéj... zniszczenia i śmierci... Pierwszy raz może świat bolał razem z wylękłym człowiekiem i nie szydził weselem pogody z ucisku jego duszy... cały on wydał mi się wielkim cmentarzem i jedną mogiłą, z pagórka, od którego rozległy kraj w szatach krwawego zachodu i cieniach wieczora rozszerzał się daleko, spowity mgłami i blaskami naszywany... liczyłem okiem groby, i jasnowidzenie ukazywało mi kości i popioły, nadzieje, dziwy i smutki, które w ich głębi spoczywały. Cmentarze, ostawione krzyżami, najweselszym jeszcze były wśród tych grobowisk widokiem, bo stały na nich znamiona wiary, ubłogosławiała je modlitwa, ogrodziło wspomnienie, porastały trawy opiekuńcze, okrywały drzewa zielone... na innych mogiłach przewijały się gościńce, powyrastały gospody, dzwoniło wesele, walały się kupy śmiecia, a zrzucone krzyże rąbała siekiera do ogniska pijanéj biesiady... żadna świętość nie była poszanowaną, żadne wspomnienie nie pozostało niepokalane.
Myśl ulatująca nad tym światem potrącała o pogrzebione boleści i zakrwawiała się niemi... bo nie było stopy wolnéj, nie było szczypty nieprzemieszanéj z popiołem, z kośćmi, ze łzami, a w chwili jasnowidzenia, gdy wszystko wystąpiło razem z pod warstwy, co pokrywała świat wczorajszy, dzieląc go od tego, co się zwija po jego powierzchni... dusza zadrżała i ścisnęła się od tego widoku.
I była we mnie chwila tak straszliwéj boleści, takiego zatrucia duszy, tak krwawych łez i wielkiego ucisku, że świat znikł z przed oczów moich, a czarna zasłona pokryła mi wszystko, i obumarłem od cierpienia.
I pytałem się sam siebie, nie mogąc pojąć, skąd tyle było złego na ziemi, skąd tyle smutku? dlaczego wszystko tak czarne i grobowe? a odpowiedzi dać nie umiałem... i tarzałem się w wątpliwościach.
A łzy popłynęły mi z oczów i w ich blasku znowu odkryła mi się ziemia oświecona krwawą łuną zachodu i osłoniona mgłami czarnemi... Widziałem jaśniéj groby i cmentarzyska i wszystko, co w nich spoczywało, alem nie mógł dostrzedz aniołów pociechy, ulatających białemi skrzydły nad padołem.
I mogiły same spowiadały mi się z boleści, które kryły, i widziałem je do dna, a było ich pełno i jedna piętrzyła się na drugiej, dostając do rozpalonych wnętrzności ziemi... i pierwszy człowiek leżał przy ostatnim mastodoncie jednym snem śmierci uśpiony.
Drobinka wesela, która błysnęła temu światu, starła się z jego powierzchni, boleść długa wypiętnowała się wszędzie, panowała sama jedna.
I pojąć nie mogłem ani celu cierpienia, ani jego końca, ani nagrody, a dusza zwątpiwszy, drżała i wstrząsała się uciśniona strapieniem wielkiém, jakby w obliczu śmierci.
Bolałem nad wszystkiém, co znikło i przepadło bez śladu.

∗             ∗

I nie czułem, jak padłem, nie wiem, jak-em tak leżał, nie pomnę, jak powstałem, aż otwierając oczy, ujrzałem istotę w bieli i promieniach, która białém ramieniem objąwszy mnie, tuliła głowę zbolałą, i z cicha szeptała słowa pociechy, pieśnią spokoju płynące mi do duszy.
A gdym się obejrzał, odrywając źrenicę od blasku oczów, które mi świeciły, nie byłem już na ziemi. Widziałem ją jeszcze u stóp moich rozciągnioną szeroko, daleko, owianą mgłami, ale krzyki nie dolatywały uszów moich, i z za chmur świeciło na nią słońce pogodne poranka.
Cisza wielka owiewała nas, a głowie mojéj tak było słodko spoczywać na ramieniu anioła, przytulonéj do czystéj piersi, w któréj nic ziemskiego nie było, żem ust nie śmiał otworzyć, by snu uroczego nie przerwać.
A nie był to sen, ale jaw zachwytu. Boleść podniosła mnie nad ziemię, a anioł, który trzymał mnie nad nią w swoich objęciach, i słowa jego, ziemskiemi nie powtórzone, powoli balsam lały na rany długiego żywota, i potargane myśli sploty i rozranione serce.
Długom tak spoczywał w objęciach anioła, a nic słychać nie było tylko szelest skrzydeł jego srebrzystych, tylko słodki szept ust jego, tylko oddech śpiewny, i szatę, którą powiew lekki poruszał, a szata szmerem się swym modliła.
Między niebem a ziemią, nieubłogosławiony jeszcze, ciałem śmiertelném i nieoczyszczoném podnieść się nie mogąc wyżéj, czułem już spokój szczęścia lepszéj krainy, któréj byłem bliżéj, i widziałem cały zastęp białych aniołów, unoszących się w różne strony koło mnie... Z uśmiechem lecieli z niebios na ziemię, a z ziemi ku niebu.

∗             ∗

Jak w ulu pszczoły robocze, cicho a żywo przesuwały się białe postacie, posłańcy boży... i oko moje rozeznawało powoli braci tego, którego ręka podtrzymywała mnie nad ziemią w półuśpieniu potrzebném biednéj zbolałéj duszy mojej.
Wszyscy braciszkowie witali się z uśmiechem i spotykając czystym na chwilę łączyli pocałunkiem, kładąc sobie ręce na ramionach — wszyscy podobni byli do siebie, a blask niebios jaśniał na ich obliczach i szczęście z nich promieniało, i spokój ich otaczał.
Jeden niósł w objęciu białych ramion duszę przeznaczoną do jasnego spoczynku u nóg bożych i przyciskał ją do piersi, jak matka tuli dziecinę, skroń jéj ocierał z potów śmiertelnych, łzy ustami osuszał, krew szaty dotknieniem obmywał.
Inny na promyku leciał z naczyniem rany gojącego napoju, gdzieś ku czarnéj naszéj dolinie, a śpieszno mu było i oczy jego pół płakały, pół uśmiechały się radością.
Inni polewali ze złotych konewek, świeżo zasiane pola deszczem urodzaju, rosą użyznienia, inni szaty swe białe rozpościerali osłaniając łany od burzy, inni odganiali niewidome duchy złoczyńce mieczem ognistym i krzyżem jasnym, ci ściągali promienie, tamci rzucali cień chłodny.
Inni nieruchomi zdawali się oczekiwać rozkazów, patrząc po morzach i lądach, po lasach i polach... z założonemi na krzyż rękoma, ze zwieszonemi głowy, tuląc się po dwu do siebie od chłodu, którym na nich wiała ziemia.
Jeden niósł matce sen o dziecinie, co śpiewało chwałę bożą, i śpiewając w niebiosach, po niéj tęskniło, a sam Bóg mu się litował; — drugi z obrazem matki na szacie, leciał ku dziecku do nieba.
Inny z ziemi westchnienie boleści do krzyża Chrystusowego rozpiętego w niebiosach dźwigał co żywiéj, podnosząc się wysoko, a szata biała migała na nim długą wstęgą.
Trzeci prośby i modlitwy zabrawszy w połę dalmatyki, jak żniwiarz z pola wracający, śpieszył z niemi do bożéj stodółki, a oko jego spoglądało z litością na szare i czarne, na świecące i starte prośby ust ludzkich, z których mało było czystych i całych. Jedne podziurawiły namiętności, drugie splamiły łzy ziemskie, inne w proch się rozsypały, tak były lekkie i błahe.
Anioł nad jednemi płakał, nad drugiemi wzdychał z litością, a ciężko mu z niemi było, i zginał się pod ich brzemieniem, aż zbliżył się do strumienia łaski i obmył w nim modlitwy i poniósł czyste i świecące.
Byli co nieśli palmy zielone na ziemię i krzyże na ziemię, narzędzia męki i krople pociechy.
Był jeden, co promyk nieba, jak kwiat jasny, piastował w ręku, aby nią czyjąś boleść oświecić i wonią niebios ją orzeźwić.
Był, co łzę, jak perłę czystą, niósł na dłoni do góry.
Był, co pot poczciwéj pracy do Boga odnosił, inni nieśli słowa dobre na czystych kartach złotemi głoskami pisane. A spojrzawszy na ten ruch posłańców, ziemia wydała mi się mniéj straszną, i życie nie tak nierozwikłaną zagadką, gdym zastęp duchów zobaczył — i zapytałem anioła: — zawsze ci jest tak?

∗             ∗

Usta jego uśmiechnęły się z politowaniem macierzyńskiém.
— Biedne dziecię — rzekł całując wypłakane powieki moje — jakże ci gorzko musiało być w życiu, gdyś tak zwątpił o bożéj mądrości i opiece? przez jakie przeszedłeś próby? ileś przecierpiał pocichu i niesprawiedliwie?
— Ja? — rzekłem — ja? a cóżem ja jeden? maluczki pyłek na małéj ziemi naszéj... jedno nic, wśród tego tłumu, co cierpi cały! Serce zaszło mi goryczą wszystkich ludzi razem, widokiem męczarni otaczających... i słysząc jęki, zawróciła mi się głowa... zwątpiłem o świecie, pojąć świata naszego nie mogąc. Tyle w nim złego, tyle brudu... tyle czerni, łez tyle... a tak krótko trwa wszystko...
— Wolałżebyś, by boleść dłuższą była?
— Ale jedna ona nie ustaje nigdy, a co najszlachetniejszego, najlepszego, co jaśniejszego, to znika i ginie w chwili jednéj... powiedz mi, dlaczego wszystko ściera się i ginie?
— Aby żyło i odrodziło się w niebiosach. Dziecię moje, ty się uskarżasz na ziemię, ty tęsknisz nad jéj znikomością... a sam ten ból twój jest nieba pragnieniem i stopniem do niego. Dziecię moje, z ziemi na ziemię patrząc, mgły ją zasłaniają, stąd na nią patrz ze mną, a inaczéj ją zobaczysz. Wszystko tam znikomością, ale nie cała ona tak żałobą pokryta, tak bólem przesiąkła i ciemnościami osnuta. Są i tu chwile jasne, są i tu ludzie bieli, ale nie żądaj nieba bez chmury i z ludzi czystych aniołów. O! niéma u was ani szczęścia bez goryczy, ani istot, w którychby sercu nie czerniała plama grzechu... Chciałżeś od ziemi, co tylko niebiosa dać mogą? Chodź ze mną, dziecię moje, a inaczéj świat zobaczysz, ja cię prowadzić będę.

∗             ∗

Powoli zstępowaliśmy ku ziemi, a dzień nad nią przelatywał to słońcem oblany, to chmurami ocieniony, schodząc z jednego kręgu, wstępując na drugi, tu do snu kołysząc, tam budząc do życia. I widać było, jak stworzenie wszelkie otrzęsało się ze snu i kwapiło do krótkiego żywota, lub znużone szukało schronienia, by nowych sił w snach zapomnienia zaczerpnąć. A oblicze ziemi miało całą rozmaitość życia, wszelkie jego żywioły, kolej niezbadanych pogodnych i burzliwych chwil, wypełniała całość niepojęta zmian tysiącem, zawsze obok śmierci wskazując życia drugiego początek.
— Wiem — rzekł mi anioł, przytulając znowu głowę moję do swéj piersi — gdzie twój wzrok leci i serce cię pociąga; oto zbliżamy się do tego zaczarowanego kątka, w którym uwiązłeś duszą... Nie wskażę ci innéj krainy, bobyś tam życia ni ludzi nie pojął, polecim nad twoję rolę czarną owianą mgłami smutnemi, a tobie najpiękniejszą i najdroższą, choć ją także tysiąc odwiecznych mogił zasiało.
Poznałem po dymie, który mi wietrzyk przynosił, żeśmy byli nad ziemią naszą, z któréj dotąd ani na chwilę stopa moja, ani serce nie zeszło.
Dojrzałem lasów szeroko zielonemi gronami rozciągnionych wśród równin, które złote pasy zbóż przerywały... Gdzie-niegdzie wiła się niebieska wstęga rzeki, na żółtych piaskach, na wierzb i łozy zaroślach, gdzie-niegdzie siedziały wioski przytulone do matki ziemi, i strzelały w górę białe kościołki i piętrzyły się ubogie miasteczka, jak nieczyste mrowiska. Ten kobierzec kraju naszego wydał mi się uroczo pięknym i zabiło ku niemu stęsknione serce, a łza z oczu padła na szatę anioła, na któréj czarną wystąpiła plamą, płakałem za ziemią, a duch to był z niebios czysty i we łzie mojéj choć niewinnéj, znalazł się zaród grzechu, który ją pokalał.

∗             ∗

— Patrz — rzekł duch — oto ci pokażę kilka żywotów ludzkich z miliona... one cię może z życiem pogodzą. Wszystko to mija jako sen, znika jak cień od chmury, jak marzenie widma... jak mgła poranku; ale wśród tych snów ciężkich i czarnych, są jasne i piękne. Nie płacz, że ludzkie oczy ich nie widzą i pamięć nie obejmuje, wszak ci woń ich ziemi niosą do niebios aniołowie do tronu Ojca, i każde go dochodzi westchnienie, każdemu zwycięstwu nad światem poklaskują chóry serafinów, i zastępy anielskie.
Jeżeli co pocieszyć i uspokoić powinno, to widok cichego żywota, który cały płynie cnotą i poświęceniem. Czém obok niego hałaśliwe życie innych ludzi, całe w kłamstwach i samolubnym pokazie, które się rozchodzi, pamięta, zadziwia, ale gdy je aniołowie uniosą do góry... lekkie będzie i nic nieznaczące. Inne są sądy boże a inne wyroki wasze, to co wam potężném się zdaje, tam grzechem jest może, co tu niewidoczne, tam wielkie i święte, a im ciszéj się cierpi, im więcéj boleść ukrywa, im więcéj taż z ofiarą, tém świetniejsze w niebiosach czekają palmy i wieńce.

∗             ∗

Mówił, a szmer głosu jego lał mi w piersi spokój jakiś niewysłowiony; inaczéj spoglądałem teraz na ziemię, z za łez, które starł dłonią białą, wzrok mój oschły, głębiéj coraz sięgał w ziemię, widział jaśniéj i przenikał nietylko pod zakryte miejsca, ale w najzamkniętsze piersi tajniki.
I spostrzegłem między mogiłami wśród kości spalonych na stosie namiętności i poczerniałych od złego... białe niewinnych całuny i szczątki przemienione w drogie kamienie, nad któremi stali gieologowie, tłómacząc ich pochodzenie ogniem i wodą, gdy one wszystkie były dziełem dusz wybranych, co pył ziemi w klejnot przeistoczyły, co ziemski proch brudny, w dziwnych barw i piękności przemieniły kształty.
Widziałem tam tajemnice nieodgadnione dla oka, co się nie załzawiło i nie podniosło z aniołem do niebios, i nie oświeciło cierpieniem wielkiém, a gdym zapatrzony dumał, rzekł anioł do mnie:
— Chcesz, żebym prochy wskrzesił i przywiódł je przed ciebie, aby ci mówiły o sobie? Wy patrzycie na złomki życia ze świata, chceszli obejrzéć całość jego, podniesiony ku niebiosom?
I nie czekając odpowiedzi, któréj mu dać nie śmiałem, anioł złożył ręce i począł się modlić ku źródłu światła, które jaśniało nad głowami naszemi, a modlitwa jego widomie jak promień biały wstępowała wysoko, pięła się w górę, aż utonęła w wiekuistéj aureoli zawieszonéj w średzinie światów.
I po chwili na promieniu, który z jasności nazad odstrzelił ku nam, widziałem zstępującą ze smutném obliczem i złożonemi na piersi rękoma, duszę jak śnieg białą. Szła powoli po promieniu ku ziemi, jak wygnanka stęskniona a posłuszna wyższéj woli... i spuściła się ponad chwastem porosłą mogiłą cmentarza... okrytego drzewy i gąszczą.
Było to stare pole spoczynku, na którém już dziś zwłok nie chowano nowych, bo dla nich miejsca między staremi nie było, i rydel grabarza rozbijał się o popróchniałe trumny i niedogniłe kości. Groby okrywały jeden przy drugim całą tę przestrzeń, ostatni wyraz życia kilkunastu pokoleń. Tu i owdzie sterczały jeszcze na nich krzyże, walały się gruzy cegieł, kamienie porozbijane i starte, szczątki drzewa, i zdziczałe, niegdyś pielęgnowane żalem rośliny, ciężko z chwastów wybijające się ku światłości dnia bożego. Ze stu drzew może zasadzonych ręką pobożną, kilka wzrosły w grube konary, niesiane i niesadzone przybiegły z litością okryć od wiatru grobowiska ubogich.
Gdzie-niegdzie na świeższych wzgórzach darnią porosłych, chwast nawet nie miał się czasu rozplenić... stały nagie i odkryte... W rogu tego pola umarłych zapomnianego i opuszczonego przez żywych, wkoło którego obalił się parkan, i furta wiodąca doń upadła, ujrzałem ducha zlatującego na niedawną jeszcze mogiłę i powoli przez warstwę ziemi zbitéj przeciskającego się do jéj wnętrzności. Tam w przepróchniałéj trumience trochę leżało popiołów i kości ściśniętych ziemią i zmartwiałych. Gdy duch wionął na nie, powoli poruszyła się garść prochu i zlekka zarysowała się przed oczyma mojemi postać niewiasty spoczywającéj w trumnie, odzianéj szatą białą, ze złożonemi rękoma i krzyżykiem na piersiach.
Blada i martwa z razu postać ta dźwignęła się, a ziemia rozsunęła się i rozstąpiła, dźwigniona ramieniem ducha, który panuje wszystkiemu... i z otwartego grobowca powoli wysunął się posąg marmurowy niewiasty, która z westchnieniem znużenia siadła na brzegu czarnéj przepaści.
Nie ziemskie to było zjawisko i na licach upiora znać było, że duch, co go ożywiał, niedawno z niebios powrócił. Stopniami ożywiało się białe lice i powracało życie, drgało ciało wskrzeszone, i jakby ze snu wychodząc kobieta podniosła oczy na znaną okolicę, zdając się chciéć i nie mogąc przypomniéć świata, na który chwilowo wracała.
Naówczas dopiéro ujrzałem to cudowne zjawisko, z bijącém sercem poglądając na nie. Była to niewiasta w całym blasku dojrzałéj idealnéj piękności, biała jak lilia, promieniejąca, uśmiechnięta smutnym uśmiechem zagrobowym i zaświatowym... nieziemskim. Owal jéj twarzy miał ten niepościgniony wdzięk linij, którego żadna dłoń artysty odtworzyć nie potrafi, a ręka tylko boża zarysować jest w stanie. Na białém tle lica, jak dwie pochodnie paliło się dwoje oczów czarnych, ognistych, ale smutnych i załzawionych, a powieki, co je otaczały, jakby wypłakane, ciemniały barwą smętną, brunatną, wśród marmuru lica. Wysokie czoło białe, nieprzecięte jedną zmarszczką, jak sklepienie świątyni duszy, wznosiło się nad smutnemi powieki; dumało ono myślą nieśmiertelności i tęsknotą za wiekuistą ojczyzną. W ustach był uśmiech i płacz razem, ale te usta milczały.
Anioły tylko śnią się takiemi artystom modlitwą natchnionym, jaką się zjawiła ta dziewica — kobieta — wielka, wspaniała, silna, a czuciem i łzami przejęta. Pierwsze jéj spojrzenie w świat było podziwieniem smutném, objęła niém horyzonty dalekie, jakby na nieznany kraj patrzała; powoli rozbudziło się w niéj wspomnienie, jak się rozpala lampa, i oświecało twarz nabierającą barwy życia — krew napełniała żyłki i rumieniła lica. Jak wschodzące słońce dusza zaróżowiła niebo jéj twarzy, przed chwilą jeszcze blade i martwe. Z pamięcią wróciła boleść i rozesłała się na czole, w ustach, w wejrzeniu, wytrysły łzy przywykłe gościć na powiekach, załamały ręce białe. Już nie z obojętnością ale z cierpienia wyrazem poglądała na okolicę, jakgdyby każdy przedmiot był dla niéj wspomnieniem przecierpianéj chwili, i podniosła oczy do nieba. Jeszcze tęsknica do niego ogarniała ją, gdy już nowa tęsknica ziemi mieszać się z nią poczęła i goryczą przed chwilą próżne serce zapełniać.
Wracało życie i ona wracała do życia... anioł smutnie patrzał na nią.

∗             ∗

— Gdzież jestem? — przemówiły jéj usta — co było ze mną? gdziem była? śniłaż mi się wielka jasność boża, w któréj tak błogo zatopiona spoczęłam? Na łonie Boga tak mi było szczęśliwie i spokojnie. Byłoż to marzeniem tylko? Grób otwarty, więc umarłam? i świat znowu? dlaczego wracam do niego? żyć potrzeba znowu tém starém życiem niewoli, ciężkiém i błędném, skutém w łańcuchów tysiące? Zdawało mi się, jakby już raz pękło serce i skończyła się próba, a śniło mi się, że anioł uniósł zranioną duszę do tronu miłosierdzia, do podwojów łaski, i położył ją u stóp Pana, który w nią tchnął zapomnienie boleści i żywot nowy. W tamtym bycie wszystkie moje sny ziemskie cudnie wykwitły rzeczywistością niebieską — serce było pełne, szczęśliwe, bez pragnień i niepokoju. Byłże to sen tylko? A! powoli przychodzi mi na pamięć wszystko zabyte... kajdany... zawody...
I odszedł duch z mogiły zstępując powoli, aż wyszedł po-za obręb cmentarza i zwrócił się ku jednéj stronie, w któréj drzew masy zieleniały, przesunął się ku wzgórzu, otoczonemu jakby zapomnianym ogrodem. Miejsce to było piękne nad brzegiem rzeczki, na niém ślady jeszcze niedawno obalonych budowli; ale już tam nie mieszkali ludzie. Jak na cmentarzu siało na pustkowiu chwasty zapomnienia, a ptacy świergotali na ruinach. Widocznie był to dwór niegdyś zamożny, który spłonął czy zniszczał, a wkoło niego wspaniały ogród i budynki w gruz i zarośla się zmieniły. Parę chat zlepionych ze szczątków pańskiéj wspaniałości dymiły na rumowiskach ubogim kominem.
Wśród parku i powycinanych pni dębów, gdzie-niegdzie snuły się grzędy warzywa i płoty suche i zagony ubogie. A jeszcze wśród resztek zieloności rozsadzonéj symetrycznie, znać było ślady przepychu, altany grobowe, długie szpalery, kamienne mosty, i świątyńki poobracane na kurniki.
Duch wszedł na najwyższe wzgórze, gdzie stał pałac a dziś kupa rumowisk nad lochami rosła burzanem badylów, i zadrżał.
— Nic — rzekł — nic! ani śladu! — i załamał ręce. — Gdzież kaplica? gdzie mój pokoik dziewiczy, z którego widok był tak piękny? gdzie pokój siostry i braci, gdzie matki? gdzie nasze grządki dziecięce?
Jedna kupka bratków i trawy rosła na opustoszonym klombiku; duch płacząc zerwał z nich listek.
— I tu cmentarz — rzekł — i wszędzie tylko cmentarze... Nikogo! gdzie oni? w mogiłach!
I siadłszy rozwinął karty swojego życia, a gdy z nich czytał powoli, anioł mi je tłómaczył... i tak rozsnuł się przede mną żywot ów skończony już, którego ostatnim aktem była cicha łza boleści, co okupiła grzechy i ducha do niebios uskrzydliła.
— Pamiętam — mówił duch — było nas dwoje, dwie dziewcząt u boku matki; śmiał się do nas świat i przyszłość, roiłyśmy szczęście i kołysały do niego. Ileż to prześniłyśmy, obie chodząc po tych ulicach, biegając za kwiatkami po ogródkach, odpoczywając w téj cichéj izdebce naszéj, gdzieśmy stroiły majowy ołtarzyk Maryi.
Gdy duch mówił, ja-m cudem jakimś postrzegł przemieniającą się okolicę... znikła z przede mnie otwarta mogiła, i owa ruina, i ów opuszczony ogród, a ujrzałem w miejscu stosu gruzów, wspaniałe domostwo ciche i poważnie siedzące wśród żyznego kraju kątka. Był to stary dwór pański, otoczony sadem i ogrodem cienistym, a ożywiali go ludzie mnodzy i życie wielkie i zamożność. Duch ów przemienił się w młodziuchne dziewczę tak piękne, jak anieli bracia anioła, z dwoma czarnemi warkoczami na ramionach przebiegające ogródek, siadające to na kolanach matki, to przytulające się do młodéj siostrzyczki. Obie razem były jak dwa kwiatki na jednéj łodydze, z których jeden rozkwita, drugi w pączku półotwartym się kryje. Jeszcze chwila, jeszcze promyk słońca, a oto się już otworzy.
Widziałem je połączone uściskiem serdecznym u kolan matki, któréj oczy zawczasu płakały... gdy dzieci śmiały się jeszcze niepojętemu życiu i światu.

∗             ∗

Nagle dwór mi światłami mnogiemi zajaśniał, jakby przygotowaniem weselném, ludzie kręcili się żywo, ale na ich twarzach nie było wesela... tylko zajęcie jakieś i smutek. W głębi pokoju spostrzegłem ducha, który klęczał przed poważną postacią, macierzyńską obleczoną powagą — i płakał, i posłyszałem wyrazy niewiasty, która córkę przytulając do piersi, tak mówiła:
— Przygotuj się być dobrowolną ofiarą i nie buntuj przeciw losowi kobiety... dziś, jutro nią być musisz. Nikt nie posiadł, czego pożądał, i nie złożył życia, jak je wymarzył, ani miał tego, co ukochał. Naszém przeznaczeniem cierpiéć pocichu, modlić się, płakać, uśmiechać usty choć przepełnionemi goryczą, i umierać z krzyżem w piersi wbitym. Kobieta rodzi się do niedoli, a jeśli marzenie przejdzie ponad czołem jéj białém, otrząsnąć je musi, jak wieniec uwiędły... by nie przyrósł do skroni. Czyż nam pragnąć szczęścia, tutaj gdzie dzień żaden nie kończy się, jak zaczął, a jutro najeżone kolcami? Gdzież szczęście? dziecię moje! chyba w snach z kolebki niebieskiéj wyniesionych, chyba w widzeniu młodéj duszy, co jeszcze palcem ziemi ni stopą nie tknęła! Dziś czy jutro potrzeba spełnić kielich ofiary i goryczy usty gotowemi, a kto mu się opiera, traci zasługę i co dobrowolnie nie spełnił, przemocą wychyli do dna.

∗             ∗
Dziecię klęcząc u nóg matki, spytało:

— Co mi każesz uczynić?
— Widzisz ten zbytek, co nas otacza, ten dostatek, w którym wychowaną zostałaś? To są pokrywy tylko ciężkiéj rzeczywistości, pod niemi leży zimne i straszne ubóstwo, upokorzenie. Wychowane do świata blasku będziecie ubogiemi, jeśli z siebie dla nas nie uczynicie ofiary; dla braci, z któremi dzielić się nie macie czém, dla starości naszéj, która wam chleba powszedniego dostarczyć nie może. Nie pytaj serca, a podaj rękę komu wskażę, Leoniu, spełnij obowiązki życia, jakby cię ku nim wiodła miłość.
Dziewczę zadrżało... a matka mówiła chłodno:
— Nie szczęście, ale krzyż Chrystusów kładnę na ramiona twoje, dając cię dziś temu człowiekowi, ale ty go podźwignąć możesz i siebie zbawić i jego. Nie kochasz go, wiem, ale serce twe wolne.
Twarz Leonii oblała się rumieńcem i spuściła ku ziemi i jak marmur zbladła.
— Nieprawdaż? ty nie kochasz? jabym o tém wiedziała? — surowo dodała matka.
I pierwsze w życiu kłamstwo wstydliwe przeszło usta dziewicze, a stłumiony głos odpowiedział:
— Nie kocham, matko.
Ale ile w nim było boleści i poświęcenia, ile siły w tém kłamstwie! Powoli podniosła oczy dziewczyna i skryć je musiała, tak były łez pełne, a gdy wstała pobłogosławiona przez matkę, drżała jak liść i blada była i łkała w duszy. Krzyż matki, nad głową jéj drżącą ręką skreślony, namaścił ją na ofiarę... i wstała silną i wielką.

∗             ∗

Księżyc wschodził na niebie, podnosząc się powoli i bledniejąc w miarę, jak się posuwał ku górze... krwią oblany, rumiany, złocisty, srebrny wreszcie martwiał jak człowiek, co się starzeje. Cisza była w ogrodzie uroczysta, ciemno w ulicach, dwór tylko płonął światłami. W alei przechadzał się z załamanemi rękoma mężczyzna młody i szarpał na sobie odzież, która piersi mu się gnieść zdawała. O nie suknia to, ale boleść je gniotła, a téj odjąć nie mógł, patrzał w okno płonące światłami i płakał, a łzy połykał.
— Wszystko się skończyło — mówił do siebie pocichu — sny, nadzieje, szczęście, młodość, jeden krok, a będę na progu rzeczywistości, w świecie rachuby i ludzi. Ona nie chce mnie, choć kocha, odpycha i dobrowolnie oddaje się drugiemu... W nic więc, nawet w serce dziewczęcia, wierzyć nie można, nawet w serce piętnastoletniéj dzieweczki, któréj ledwie wczoraj skrzydła anioła z ramion opadły! O to straszliwe, to okropne!
I załamał ręce, gdy na nich uczuł dotknięcie białéj, znanéj dłoni, drżącéj, jak woda przebiegająca po kamykach.
— Adamie — rzekł głos cichy — czułam, że cierpisz i przyszłam cię pożegnać, dać ci ostatnie słowo otuchy, prosić o odwagę.
— A ty ją masz szczęśliwa, boś nie kochała nigdy.
— Mam ją, bo kocham inaczéj i silniéj może od ciebie — odpowiedziało dziewczę. — Powiedz mi — dodała, podnosząc oczy na księżyc, a w nich przejrzała się jasność i odkryła łzę, któréj w głosie słychać nie było — co ty nazywasz miłością? Alboż się czyście i święcie na wiek wieków kochać nam bronią?
— Ale ty będziesz cudzą żoną i zaprzysiężesz mu wiarę.
— I wiary dotrzymam — rzekła kobieta — jak jéj ode mnie wymagać będzie przysięga, obyczaj, ludzie, ale nie wyrwie ono z serca miłości stałéj i wiekuistéj dla ciebie. Gdyby nas los z sobą powiązał i zbliżył tak, byśmy do jednéj taczki przykuci, naprzykrzyć się sobie musieli, ciągnąc ją nierównemi siłami, niejednakowo, któż wié, czyby nie ostygło to przywiązanie nasze zrodzone w dzieciństwie wesołém; rozdzieleni, zmuszeni patrzéć na siebie z daleka i wiecznie być godnemi siebie, widziéć w sobie będziemy ideały młodości i kochać się możemy, musimy nazawsze.
— A nie żyć z sobą? a rozstać? — podchwycił młody człowiek.
— Z kimże żyjemy? z kim się nie rozstajem? Codzień nam coś umiera, czego nie przestajemy kochać pogrobową miłością; codzień coś tracim i tęsknim za straconém... Ale my, Adamie, nie przestaniemy kochać się wielką i świętą miłością, z Bogiem, w Bogu, która świecić będzie życiu naszemu. Mąż mój miéć będzie tylko ostatek tego serca, które bije dla ciebie, i nie będę się z tém taić przed światem, bo się nie wstydzę tego; bo miłość moja nie jest przechodzącą namiętnością, ale ukochaniem ciebie.
I z czystém wzruszeniem rzuciła mu się na szyję.
— A! — rzekł Adam — to nie to, com marzył, żyć z dłonią w dłoni, razem, w ciszy, w pocałunku i uścisku, kochać tylko ciebie, miéć twoję miłość wielką i całą.
Leonia uśmiechnęła się boleśnie.
— I ja tak marzyłam — rzekła — ale to miłość, co źródło swe wysusza może, co upaja i szał daje, i trwać nie może... Zresztą, dla ciebie byłabym, czémbyś chciał, stałabym się, czémbyś kazał, ale wola boża inaczéj mną rozporządziła. Będę ofiarą dla nich — rzekła, wskazując na okno dworu — a kochać cię nie przestanę.
— A! a życie moje! — rzekł rozpaczliwie Adam.
— A mojeż? — uśmiechnęła się boleśnie Leonia — spojrzyj na nie i powiedz mi, czegobyś mi mógł zazdrościć? Tyś wolny i pozostaniesz sobą, ja własnością cudzą, ja niewolnicą człowieka, ja sługą tego, którego nie kocham, a któremu żoną i towarzyszką mi być każą... Nie podzielam myśli jego, uczuć, nic między nami niéma wspólnego... Adamie...
Ten nie słuchał, łzy mu po męskiéj lały się twarzy, choć je chciał stłumić w sobie, i znowu dziewczę rzuciło mu się na ramiona.
— Adamie! męstwa: — rzekła — tyś mi je dać był powinien, a odbierasz, ja cię o nie proszę dla ciebie... wytrwania i męstwa. Stałość nie wybuchu potrzebuje, miłość nasza, związek dwóch serc, to rzecz droga i święta, pracujmy, by go nie zerwać, by być godnemi siebie, by się nie zmienić, nie ochłodniéć, nie zapomniéć.

∗             ∗

Ale czémże są słowa, gdy z dwojga serc jedną nutą brzmi zgodnie uczucie jedno w chwili rozstania? Starcząż one za jedno serc uderzenie? zastąpiąż ten dreszcz, który przebiega po człowieku? złamiąż one choć jednę boleść? zetrąż choć jedno gorzkie wspomnienie? Ona mówiła mężnie, ale drżała, on płakał, i w milczeniu przybliżyli się do siebie, przytulili; radzi tam umrzéć w swoich objęciach lub czyści przejść do niebios na skrzydłach aniołów stróżów, których dwie białe postacie widać było w górze w uścisku zjednoczone z sobą. Chcieli tak umrzéć a żyć musieli rozerwani... Szelest i hałas szukających narzeczonéj dał się słyszéć wkoło; Leonia wyrwała się, wołając:
— Męstwa, Adamie! — i uciekła; on pozostał wkuty do miejsca, pragnąc ciągle śmierci, tak daléj nie pojmował życia.
I nierychło poszedł trawiony gorączką, z miłości poczciwéj i spokojnéj przechodząc w zwątpienie i posądzenie anioła, który płakał nad nim i nad sobą.

∗             ∗

Dwór stary znikł mi z oczów, znowu się zmieniając w ruiny i pustkę, jak przed chwilą; ulica, w któréj się żegnali, zarosła chwastem, i samotne bydlę pasło się na miejscu, gdzie ostatnią łzę Leonii wypił pocałunek Adama. Duch w szacie białéj powoli przesuwał się przez pola i lasy do pałacu, który stał opodal na dolinie szeroką rzeką przeciętéj, szedł tam, jakby żelaznym mimowoli ciągniony łańcuchem, łkając i oglądając się za siebie. Adam znikł mi z oczów.
Tu znowu zaczęło się życie i piękna twarz Leonii z za łez uśmiechnęła się wyrazem przymuszonego szczęścia, potrzeba było udawać i kłamać wesele przed światem, aby świat nie mówił, że ją rodzice poświęcili i sprzedali swą córkę, aby na nich kamieniem nie rzucano za dziecię. Leonia pojęła to i podniosła się do ideału w poświęceniu. Z gorzką tęsknotą w sercu dźwignęła czoło schmurzone i kazała uśmiechać się ustom, poczęła ten dramat szczęścia, który miała grać całe życie z wyznaczonym jéj od losu współaktorem. Oczy moje padły na jéj towarzysza, który, jak ciemna plama, wystąpił obok téj czystéj i jasnéj gwiazdeczki. Człowiek to był, niestety! z mięsa i kości, ale bez ducha, ale bez serca i uczucia, nie rozbudziło się w nim żadne pragnienie czegoś lepszego, większego, wyższego nad to, co ręką ująć i przygarnąć było można. Dosyć mu było tego, co go otaczało i ciało jego żywiło strawą codzienną. Iluż to tak pospolitych ludzi po świecie? ale się w nich czasem wieszcza ozwie tęsknota do niebios i czegoś wyższego, choć zachmurzy się czoło? choć zabije serce, choć przeleci pragnienie nieokreślone, choć podniesie ich uwielbienie ku czemuś wielkiemu i świętemu... ten zaś człowiek nie miał iskierki duszy w rozpasłém ciele, a wiekuisty uśmiech głupoty na ustach.
Dwóch istot z przeciwniejszych biegunów nie mogły losy spoić dziwaczniéj; ta cała anielska i niebieska, ten cały ziemski i chłodny, ta wzniosła i pogodna, jak oblicze aniołów, on szyderski wśród wesela, pochmurny w smutku znużenia, i samolubny zawsze.
Ona zawsze tęskniąca za niepoścignioną doskonałością, on niewierzący nawet w ideę doskonałości i brzydzący się wszystkiém, co usiłowało podnieść od ziemi, ona święta i cierpliwa, on despotyczny i gniewny. Często tak w świecie zwiążą się dwa ogniwa dwóch żywiołów, aby wzajemnie w sobie życie budziły, ale tu z jednéj strony była ofiara niewinna, z drugiéj kat bez litości, z jednéj uśmiechnięta owca, z drugiéj zwierz krwią niesyty. Małżeństwo to, na oko szczęśliwe, było świętokradzkim związkiem w głębi, ale nikt tego nie dojrzał, bo niewiasta broniła czci domowego ogniska i okryła szytym płaszczem swojego szczęścia i występek mężowski i swoję niedolę.
A gdy noc przyszła i modlić się jéj pozwolono, klękała dopiéro płakać, modlić się, myśléć o cichych, czystych rozmowach z Adamem i ścigać dumą ukochanego swego po szerokim świecie... A kiedy jéj serce rozbolało do śmierci, anioł stróż przynosił sen i marzenia i sypał je z szaty swéj na spoczywającą.

∗             ∗

Żadne upokorzenie nie minęło Leonii, towarzysz jéj doli nie oszczędził żadnego, śmiał się, gdy płakała, łajał, gdy była wesołą, wyszydzał, gdy się unosiła, zadawał publicznie kłamstwo jéj szczęściu lub chlubił się miłością, która ją tyle kosztowała. Nielitościwy odgrywał swą rolę kata, jakby się do niéj urodził, nie pożałował nigdy, nie wstrzymał się językiem, rozżerał coraz bardziéj, gdy go oczyma błagała. A wszystko to czynił zimno, dla rozrywki, gdy biedna kobieta konała prawie pod ciężarem boleści, nie mogąc jéj podołać. Ale z ust jéj uśmiech nie schodził i pogoda z czoła... ofiarując Bogu męczarnie, szła daléj nieszczęśliwa... myśl o Adamie i łza cicha krzepiła ją w siły na dalszą wędrówkę. Adama widać nie było... na długo znikł jéj z oczów; nareszcie ukazał się... Nie poznałem go, niestety. Ona była jaśniejszą niż kiedy lilia, on zczerniał i upadł... Z rozkwitłego młodziana stał się pospolitym, spasłym na duchu człowiekiem... Z uśmiechem zadowolenia zbliżył się do niéj i w imię czystéj miłości dziecinnéj, nieczystą gorzał namiętnością. Twarz jéj zbladła, jak marmur, gdy go ujrzała... Sądziłem, że padnie trupem, patrząc na swą ostatnią nadzieję i wiarę zawiedzione tak boleśnie... Człowiek, który był dla niéj ideałem, stał się podobnym temu, z którym żyła, zamiast się podnieść, skarlał i ostygł, był szczęśliwy i życie mu starczyło powszednim chlebem swoim, uśmiechał się nie tęsknotą, ale zadowoleniem...
Napróżno szukała w nim obietnic przeszłości... woń, którą go namaściła młodość, rozwiała się i uciekła, został człowiek wbity w ziemię, pospolity i rad sobie. Wy coście przetorowali marzenie ideału i już je schwytali w ziemskie objęcia, a mniemając zaczerpnąć życia, poczuli w niém trupa chłodnego, wiecie jaka to boleść, gdy serce ukocha to, co kochania niegodne, jak trudno mu się wyrwać z tych kajdan, jak z niéj do politowania i zapomnienia przejść trudno, jaka potém... pustka piekieł zostaje w sercu! Leonia załamała ręce słuchając go i padła zemdlona, nie miała siły zanieść swéj ofiary do stóp krzyża... i po chwili łzów niepohamowanych uklękła dopiéro na modlitwę ofiarną, na błaganie służebne przed ołtarzem.
W sercu pochowała Adama i nad mogiłą jego postawiła krzyż wspomnienia... ideał spoczął na dnie pamiątek młodości... na świecie już go nie było.

∗             ∗
Jak mgła przesuwały się lata nad duchem, który na nowo przeżywał ubiegłe życie w staréj szacie swojéj... i odsłoniły się przed oczyma mojemi dzień po dniu, godzina po godzinie wszystkie męczarnie istoty, któréj męczeństwo nie miało rozgłosu, widzów, cyrku i chwały. Nie broczyła ani krwią, ani łzami areny, nie poklaskiwała tłuszcza rozdzierającemu ją zwierzęciu, nie poniosła śmierci wśród ekstazy w chwili podniesienia ducha, nie odebrała jéj z rąk kata szybko i litościwie zadanéj, ale cicho cierpiała w ciszy zakryta przed oczyma świata, uśmiechnięta, opłoniona, a gdy ją pytano, czy cierpiała, musiała kłamać swobodę i pokój... niktby męczarni nie uwierzył. Wistocie czego jéj brakło do pospolitego ideału tego, co się szczęściem zowie? Nic a nawet kolebki dziecięcia, o którego losy zawcześnie się trwożyła, choć inni widzieli w niém pociechę przyszłości. Ludzie znali ją bogatą, pieszczoną, piękną, rumianą gorączką, ożywioną bojem codziennym i mówili: — Jaka ona szczęśliwa! Łez jéj nocnych nikt nie widział, kolebka była tylko nową trwogą, czy wychowa dziecię światu, czy Bogu? czy zeń uczyni anioła do cierpienia, czy człowieka do rozkoszy? Nie wiedziała, czyj tu wpływ przeważy, ojca, co mu miał dać ciało, czy matki, co wlać chciała ze łzą, na kolebkę spadająca, duszę. A tymczasem próżnia była wkoło niéj i pustkowie... ani siostry, ani tego brata przybranego, którego tak dawniéj kochała! Ludzie obcy, zimni zawsze, ledwie na chwilę umiejący się podnieść myślą nad ziemię, by znowu spaść w tok powszedniéj prozy i błota. Nikt prócz anioła stróża nie opiekował się sierotą, którą uciskały więzy rzeczywistości; jak ryba w sieci miotała się w niéj wygnanka.

Na ten widok, żalem zdjęty, zapytałem cicho anioła:
— Czemu i ty nad nią nie płaczesz?
— Alboż to nie jest wielki i potężny obraz mocy bożéj w człowieku? alboż nie trzeba śpiewać hosanna i wielbić tego, co w maluczkiém stworzeniu taką złożył siłę? Patrz... ta istota odosobniona, walcząca ze wszystkiém, co świat i ziemia na zezwierzęcenie jéj zebrać mogli, wystawiona codzień na pociski szyderstwa, na obwiewający ją chłód, nie jestli wielką i majestatycznie piękną w téj koronie, nie z ciernia, bo cierń jest jeszcze poezyą męczeństwa, ale z pokrzywy z pod płotów i z badylów śmieciska... Ta kobieta tak wyższa od wszystkiego, co ją otacza, nie jestli wielką, wspaniałą, piękną? Byłażby taką w szczęściu, i nie na placu boju, w ciszy ubłogosławionéj miłością i cichém marzeniem u boku ulubionego? Nie stałażby się pospolitą niewiastą, matką szczęśliwą? nie zdrzemnęłażby się uspokojona? gdy dziś jest wielką i świętą męczennicą? Na tę rycerkę chrześcijańską patrzą aniołowie i święci ze czcią i miłością, gdy kryjąc się od męża wynosi ubogim swe mienie odkradzione skąpemu oku; gdy broni dziecka od wpływów, coby je w kolebce struć mogły? gdy własną pierś od zgubnego tchu zwątpienia krzyżem osłania? Patrz w górę, jak chór aniołów ulata nad tą niewiastą świętą, i jak każdy krok jéj męczeński jest wielkim widokiem dla górnego świata.

∗             ∗

Zdumiałem się życia znaczeniu, które w pospolite ramy ujęte, pięknym, tylko powszednim było dla mnie obrazkiem... znikły z niego barwy pospolite, które nań zlewał cień męża i otaczających ludzi, przeistoczyło się to w wielki wizerunek męczeństwa.
I patrzałem daléj, jak leciały lata, jak mężniała i dojrzewała kobieta z sercem wyschłém od potrzeby kochania, otoczona ludźmi, których umiłować nie mogła. W tém nowa postać zjawiła mi się obok niéj, i zdało mi się, że to był Adam lat młodych. Bratnie z nim miał podobieństwo twarzy, ten sam co on dawniéj uśmiech rozpromieniony marzeniem, też same oczy w widzeniach utopione zaziemskich, to same pragnienie poezyi i miłości.
Widziałem, jak Leonia spotkawszy go, wzdrygnęła się, jakgdyby ujrzała upiora, chciała mu się rzucić na szyję i cofnęła przerażona. On to był i nie on znowu, dojrzalszy, piękniejszy, taki, jakimby był Adam, gdyby dobrowolnie nie upadł. Wzrok biednego ducha witał go, jak wskrzeszonego z mogiły... i była to chwila w życiu niewiasty może jedyna szczęśliwa choć łzawa.
Zbliżyli się, poznali, zgadłem, że się pokochać musieli miłością wielką i świętą — ale było przeznaczeniem jéj w każdéj kropli i godzinie życia napić się żółci, ilekroć pragnęła. Ten człowiek tak pozornie wielki, tak czysty, tak duszą górujący nad innemi, tak sercem młody, był niestety wielkim tylko mistrzem w téj sztuce, która jest utworem człowieka... w kłamstwie słowa i czynu. W świecie bożym nic kłamać nie umie krom jednego człowieka, wiele rzeczy łudzi, wiele istot uwodzi, jeden człowiek kłamie. Nic on nie stworzył krom tego, ale fałsz jego jest dziełem. Zwierzę jest zawsze tém, czém jest, sobą, człowiek sam przebiera siebie, serce, uczynki, słowa swoje w barwy fałszu, on jeden zabija wiarę w to, czém jest, nigdy prawie nie będąc szczerze sobą. Jedni kłamią dobre, drudzy złe, inni stwarzają z siebie nowych ludzi, mało jest takich, co są, jakiemi ich Bóg uczynił. Szczerość i prawda najrzadsze z cnót ludzkich. Człowiek dosztukowuje się i łata do ideału lub własnego o niém pojęcia na szczudłach kłamstwa... ten dorabia sobie serca, drugi duszy, ów męstwa, tamten szlachetności, i jak malują twarze i włosy, tak barwią serca i charaktery! Cnotliwy wstydzi się swéj poczciwéj cnoty, namiętny swego zapału, występny swéj zbrodni, a wszyscy kładną jakąś maskę na twarz, aby ich nie poznano. Z zazdrości pierwszego zabójcy na ziemi zrodziło się pierwsze kłamstwo, którém Kain zakryć się chciał przed okiem bożém, a synowie Kaina, choć nie oszukali Boga, ludzi i braci chcą wiecznie uwodzić.
Udaje się to czy nie powodzi, kłamstwo jest nieustannym wyrazem życia, a prawda najdroższą cnotą. Ów Adam nowy był najumiejętniejszym na scenie ludzkiéj aktorem, Leonia najprawdziwszą z niewiast, ona nie pojmowała fałszu, ani się domyślała na świecie, i widziéć go w nim nie chciała. Miłość jego, wielkość pozorną, przywiązanie wzięła za prawdę, i z oczów wybuchające uczucie przyjęła do serca spragnionego; wskrzeszając dla nich tę miłość pierwszą, któréj niedoschła gałązka zieleniała gdzieś w zakątku.
Kochała go jak aniołowie kochają się w niebie, on ją jak ludzie kochają się na ziemi, ona jak ideał męża, on ją jak pospolitą a piękną niewiastę. Nikt lepiéj nadeń zapału i poezyi grać nie umiał, choć nie miał ich w duszy, sam aktor i widz śmiał się z tego, co mówił, a słuchając go, rzekłbyś, że krwią i łzami płynęły słowa. Umiał płakać, umiał rozpaczać, umiał umierać na zimno; i grał dla niéj dramat, w którym ona płaciła uczuciem czystém jak złoto, on fałszywą monetą próżności ludzkiéj i lodowatego serca.

∗             ∗

Smutny to był i rozrzewniający widok tego czystego uczucia z jednéj strony, téj niepoczciwéj i szyderskiéj miłości z drugiéj, i anioł teoryi płakał z załamanemi rękoma nad jéj głową. Drżałem myśląc, że czysta niewiasta upaść i skalać się może ofiarą wielką dla istoty, która nie była jéj godną; widziałem jak rozpłomieniało się jéj serce, jak w niéj obudzał litość, jak ją rozczulał męczarnią, któréj nie doznawał, jak kłamał przed nią poezyą, któréj w duszy nie miał i kropli, którą pożyczał z kolei z podań, z ksiąg, ze wspomnień — jak się dla niéj przebierał, istny zwierz dziki, któremu zima daje suknię śniegu, aby ofiara po jéj barwie nie poznała wroga.
— Żadenże z aniołów w pomoc jéj nie przyjdzie! — zawołałem zrozpaczony. — Żadenże sen nie powie jéj o niebezpieczeństwie? czyż do końca pozostanie ślepą i ufną ofiarą?
Duch, który mnie utrzymywał w górze, westchnął ze mną i wskazał mi ręką ostatnią scenę tego dramatu, co serce boleścią przejmował...
Był chmurny wieczór jesieni, dwóch ich zimnych aktorów siedziało w pokoju zabijając nudy chorobą, ten porost zgniłych umysłów — rozmową szyderską i śmiechu suchego pełną. Kłamany Adam i drugi mu podobny zwierzali się sobie pustych żywotów swoich, wywlekając, czémby się pochlubić mogli. Czém się chlubią ludzie tacy? nie zwycięstwem nad sobą, nie ofiarami, nie wielkim czynem i myślą potężną, ale maluczkiemi podbojami nieuczciwości, tryumfy nad słabością czyjąś, zdradą i chłodem bezlitośnym.
W téjże chwili, gdy Leonia płakała w swoim kątku myśląc o głębokiéj miłości, jaką czuła i wzbudziła, gdy uniesiona uczuciem litości gotowa była na wielką ofiarę dla człowieka, co uwieść tylko ją pragnął, gdy łzy jéj padały na kolebkę, a serce rozerwane pękało między obowiązkiem a miłością, obok — ten, któremu się chciała poświęcić, pocichu szydził z biednéj niewiasty.
— Słuchaj — mówił do przyjaciela — znasz Leonię, prawda, że cudna, jak anioł piękna i święta... otóż co to kobiety... Ja jéj nie kocham, ale rzucony w tę pustynię, chciałem spróbować, jak téż niezwyciężoną jest ta cnota.
— I zwyciężyłeś? — spytał przyjaciel niedowierzająco, lecz szydersko.
— Nie jeszcze, alem już prawie zwycięsca, zawróciłem jéj głowę, szaleje za mną, wezmę ją, gdy zechcę, wiem, jak do kogo przemawiać, byłem poważny, przejęty, czuły, zrozpaczony; biedne kobiecisko, uwierzyła mi i kocha.
— A ty? — zapytał przyjaciel.
— Ja, bawię się, cóż chcesz, musiałem się czém zająć na téj pustyni... ona tak piękna, ja tak znudzony — sam jeden. Boję się tylko, żeby na seryo tego nie wzięła, ona mi wierzy i może wymagać.
— Ale godziż się to? — przerwał drugi z oburzeniem.
— Pojadę, zapomni, one mają pamięć krótką, im serce czulsze, im boleść zrazu większa, tém późniéj przechodzi.
— Krótko trwa czy długo? znasz-że ty kobiety? kto wie? może jéj strujesz życie całe?
— Śmieszny jesteś — rzekł przyjaciel — alboż nie codzień tak na świecie się dzieje, że się uczucie odegrywa, choć go w sercu niéma.
— Ale jeśli obudzisz prawdziwe?
— Trważ ono? — zapytał pierwszy — trważ ono w sercu kobiety, które chwyta gorąco coraz nowe, opłakuje straty i uśmiecha się zaraz przybywającemu gościowi?...
Słuchając tych słów, stygłem... ale w téj chwili ujrzałem anioła, który się spuścił ku niéj, rozbudził ją dotknięciem sukni i przywiódł nie myślącą pod drzwi, przez które miała posłyszéć dwóch przyjaciół rozmowę. Ona szła z postanowieniem poświęcenia się temu, którego kochała, z sercem pełném miłości, zapłakana, drżąca i stanęła wryta usłyszawszy szyderstwo z ust, które pocieszać ją miały. W ucho jéj wpadł zrazu dźwięk, którego nie zrozumiała, któremu uwierzyć nie mogła, widziałem ją jak żonę Lotową stojącą posągiem osłupienia... nie miała siły uciekać, stała, słuchała i napawała się goryczą, która z tych ust ukochanych spływała na nią powoli. Śmiech kochanka rozległ się w sercu jéj wzdętém — krzyknęła i upadła.
— Ocalona! — rzekł anioł, i widok ten znikł mi z oczu.

∗             ∗

Drżałem, gdy nowy obraz przed nami się odsłonił — męczennica siedziała znowu samotna u kolebki swego dziecka drugiego, modląc się, ale spokojna. Jéj piękność powiększyło cierpienie, podniosła duma zwycięstwa i odwaga bojów codziennych. Obok niéj ujrzałem tylko dzieci i tę istotę, do któréj została przykuta przysięgą zimną, szyderską... W cichéj izdebce spoczywała płacząc, a obok w oświetlonéj sali szumiała zabawa, migały światła, gospodarz domu przyjmował gości jak on szukających rozrywki, nasycenia, odurzenia się. Wzdrygnąłem się na widok zetknięcia tych istot tak różnych, czystéj duszy zbolałéj i odrzutków ciemności, co po kolana w kale ziemi chodzili. Co mogło ich zbliżyć?
Do samotnego pokoju wszedł zarumieniony mąż niewiasty, widać było, że tylko co wstał od stołu, którzy słudzy sprzątali... w salonie kobiety nieczyste gwarzyły, siedząc i leżąc po sofach, obok nich szeptali mężczyźni podpili i weseli... śpiewano, grano, a ta pobiesiadna chwila przypominała rzymską ucztę z czasów cezarów. Kobiety były piękne, uśmiechnione, a smutne, mężczyzni wycieńczeni, a znudzeni, ale wszyscy udawali wesołość, nie mogąc jéj przywołać.
— Czemu nie jesteś z nami? — zapytał mąż surowo.
— Jestem słaba... — rzekła kobieta — a miejsce moje u kolebki dzieci.
— Przy dzieciach niańki — odparł surowo mężczyzna — twoje miejsce, jako gospodyni, z nami, z gośćmi u boku mojego.
— Jestem chora.
— Tak? bo ci moi goście nie mili.
— Szczerze chcesz wiedziéć? tak! oni mi się nie podobają...
— Co to jest? — zaryczał mąż — jak? dlaczego? że nie grają komedyi cnoty? że nie spuszczają oczu i ust nie sznurują: to są moi przyjaciele...
— Ale któż oni są, te kobiety? — ci panowie?
— Dosyć, że ja ich przyjmuję; a więc — zawołał głośniéj — proszę z nami, pójdź pani, jeśli nie chcesz, bym ją gwałtem poprowadził, i na Boga — z wesołą twarzą! proszę!
To mówiąc, schwycił ją gwałtownie, z wściekłością prawie.
— Dość tego! — rzekł — dość tych scen i udanych płaczów, czynisz się nieszczęśliwą, by mnie obwinić, cóż ci braknie?
Kobieta, złożywszy ręce, milczała.
— Zaraz mi bądź wesołą, chcę — i każę!
I nie dając jéj rzec słowa, wciągnął ją do sali.
Weszła jak męczennica do cyrku, a zwierzęta pobladły przed nią, choć szyderskim mierzyły ją wzrokiem; ona nie śmiała podnieść oczów, bo rozpustę choć pozornie okrytą, wszędzie jéj wzrok spotykał. Ściskały się ręce, szeptały usta przyrzeczenia jednodniowe, a w powietrzu woń jakaś sybarytyzmu polatywała... wstyd purpurą okrył jéj czoło.
Mąż szydził z tego rumieńca niewinności.
— Zabawcież ją — wołał do przyjaciół — na ciebie kolej — odezwał się do najwstydliwszego i najsłabszego z młodzieży, ręczę, że tego dopniesz, jest w tobie zaród egzaltacyi, ona to lubi, serca się wasze zrozumieją.
I rozśmiał się, popychając wybranego przez siebie kochanka, który z poszanowaniem stanął przed tym zbladłym posągiem, łza może ostatnia w życiu zaiskrzyła mu na powiece.
— A! daruj pani! — rzekł.
— Myślisz, że nie ładna — zawołał mąż — ale oczy zapłakane, ubiór zaniedbany, przypatrzno się tylko... co za kształty! żadna z pań, zakład trzymam, niéma tak utoczonéj nogi, jak ona.
Biedna kobieta znowu oblała się rumieńcem, przytuliła do kątka, błagała napróżno litości wzrokiem pokornym, któryby rozbroił kata, ale nie mógł zwyciężyć oszalonego namiętnościami człowieka. Jéj wstyd wydał mu się udaniem, smutek przeciwieństwem umyślném, i zmusił ją do pokazania nogi, przed którą nie godzien był ucałować prochu, po którym stąpała. Chciała uciec zapłakana, ale drzwi były pozamykane, a kielichy szampana na cześć jéj podniosły się ze stron wszystkich, ze śpiewem, z szyderstwem z jéj łez i wstydu.

Z boleścią przypatrywałem się temu pastwieniu nad biedną istotą, w któréj ci ludzie wzbudzali wstręt i przestrach, i zamknąłem oczy...
∗             ∗

Znowu mgła szara zakryła mi to zjawienie, nie widziałem nic, alem drżał. Czegoż jeszcze w przyszłości spodziewać się dla niéj mogłem? Ziemia nic już dać jéj nie miała, a wstęga życia długą jeszcze była; bo śmierć nie przychodzi rychło tym, co się modlą o nią. Anioł milczał i czując znużenie może, bom się znów do piersi jego przytulił, dał mi spocząć i odetchnąć.
— Koniec to jéj żywota? — zapytałem.
— O! nie! — rzekł — to dopiéro początek; nie wyczerpała jeszcze czary goryczy do dna, a każde cierpienie zbroi ją i zastala na przyszłe. Spójrz — dodał rozpędzając obłoki skinieniem ręki — jak silna i promienista, jak wielka i mocna, choć ją jeszcze większe bóle i straszniejsze czekają ofiary.
Wśród tłumu ludzi, na który padł mój wzrok, jaśniała ona blaskiem nadziemskim; młodość jéj zdawała się wiekuistą, nieprzeżytą... i była piękniejszą jeszcze. Macierzyństwo obwiodło ją wieńcem odwagi, bo o swe dzieci codzień walczyć musiała ciągnąc je ku Bogu, gdy ojciec porywał do świata. I widziałem chwilę téj walki nieustannéj, któréj ogromu domyślałem się tylko, walki skrytéj, by ojca w obliczu dzieci nie upokorzyć i nie ohydzić, a niemowlęta z pod wpływu wyrwać zgubnego, by uleczyć co chorobliwego wlewało w nie życie powszednie, widoki codzienne, przykład, słowo, duch domowy. A było ich dwie w tym domu, męczennica w płaszczu purpury, walcząc za dzieci przyciśnione do łona, i zalotnica kochanka, która do dzieci uśmiechała się zwodliwie macoszynemi pieszczoty, i żonie prawéj kazała kłaniać się przed sobą. Potrzeba było uczynić ją przyjaciółką, by męża oczyścić przed oczyma ludzi, trzeba było dozwolić jéj dzieci, a potém z serca ich wyrywać kąkol, który w nich zdradnie zasiała. Były chwile rozpaczy i znużenia, ale w modlitwie i widoku dzieci czerpała siły Leonia i upadłszy na chwilę, gdy o śmierć błagała, wstawała dla dzieci prosząc o życie. Sieroty z tym ojcem gdzie i jak zajść miały wiedziono ręką zalotnic po drodze różami słanéj? Trzeba było żyć i oddechem świeżym gasić truciznę wyziewu ust nieczystych, a czynić to tak, aby ojca nie oburzyć i przed światem nie potępić. Cudów dokazywało macierzyńskie serce pełne tajemniczéj siły — słowa zwyciężało wejrzeniem, naukę zgubną uściskiem, pokusy dzieciom stawiane modlitwą! I dzieci ciągnione własnemi namiętnościami w jednę, siłą cnoty w drugą stronę, choć uśmiechały się ojcu, sercami szły za surową matką; bo je wiodła nie moc i potęga ludzka, ale siła łaski zesłanéj w pomoc téj kobiecie.
I widziałem anioły jak zlatywały posłuszne jéj, kierując krokami drobnemi dziatek, osłaniając je skrzydły swémi, odpychając od uszów ich mowy zgubne, od serc namiętności zarody, od piersi niepokój żądzy. Zatulały im oczy, zamykały usta, a przed wzrokiem otwierały niebo, by odwieść od ziemi.
Gdym tak zatopiony w tym widoku cierpiał z nią i modlił się, przeżyłem żywotem jéj lata długie, które w mgnieniu oka przeszły dla mnie widomo w najdrobniejszych szczegółach, policzyłem jéj łzy i chwile zwątpienia, wartość odwagi i wałki, całe to pasmo nici złotych, z których utkana była wstęga jéj życia krwawemi wzory przeszyta. Ile tam było poświęceń, ile upokorzeń, ile ofiar cichych, ile zaparcia! któż policzy? a wkoło wciąż szyderstwo, obojętność tylko i uśmiech litości, jak nad słabością, jak nad omyłką! Omyłki te były bohaterstwy i poświęceniami, były pobożnemi kłamstwy i upodleniami dźwiganemi mężnie na wysilonych barkach.

∗             ∗

Widziałem ją znowu osamotnioną, potém wrzuconą w świat, wśród którego on swobodniéj mógł namiętnościom dogodzić; unikając zarazem téj smutnéj twarzy, któréj wszystko mógł nakazać prócz uśmiechu i wesela. Ta twarz przerażała go wiekuistym milczącym wyrzutem, budziła gniew i złość, które w dziko namiętnych rodzi zawsze surowsze oblicze cnoty.
Potém znowu została sama z dziećmi opuszczona ale swobodna całe dnie, noce całe. On powracał niekiedy oszalony namiętnością, przynosząc z sobą z tego świata, w którym przebywał, woń dziwną, wrażenia i mowę niepojęte, jakąś wesołość niezdrową, graniczącą z wybuchami gniewu, jakiś śmiech szyderski i zimny, jakieś odurzenie zwierzęce, lub osłupienie martwe. Wbiegał do żony i onieśmielony jéj powagą i spokojem, przy których gorączkowy stan jego dziwniéj jeszcze odbijał, wysilał się, aby ją nastroić do siebie, ściągnąć z błękitów ku sobie, gniewając się, że nie chciała, że nie mogła być jak on dzieckiem ziemi. Naówczas wszystko go w niéj gniewało, drażniło, jéj powaga stawała się dlań chłodem, jéj przywiązanie uprzykrzeniem, słowa natręctwem, milczenie obelgą, a im z większą przystępowała pokorą, tém więcéj się rozjadał zowiąc komedyą, co było nieszczęściem i rezygnacyą. Dzieci mu się przykrzyly, dom zdawał nudny, i w téj atmosferze cichéj wytrwać nie mogąc, biegł znowu za domem w nieczystém źródle rozpusty szukać nasycenia, którego nigdzie dla niego nie było. Namiętności są jak trucizny palące wnętrzności, które budzą pragnienie nienasycone i wywołują śmierć; ale niéma napoju, coby żar ich ugasić potrafił. Leonia łajana milczała, chłostana urągowiskiem spuszczała oczy jak winowajca, a jeśli łza pokazała się na jéj powiece, kryła się z nią, bo wiedziała, że dla tyrana i ona przeciw niéj będzie orężem. W téj walce niestworzonych dla siebie istot spływały dni długie i straszliwe, a dramat ten, pokryty dla oka ludzi cieniem pokoju i szczęścia, tém był straszliwszy, że chodził w szatach wytwornych i stroił się a uśmiechać musiał.
Jéj już nie szło o siebie, chciała tylko ocalić dzieci, tuląc je do piersi czystéj, ale i tego jéj broniono, one widziały, czuły, a wybrać jeszcze nie umiały między spokojem religijnym płaczącéj matki, a burzliwą wesołością i pieszczotami ojca. Słowa jego psuły w chwili robotę lat długich, zabijały świętości pielęgnowane, chwiały najczulsze osłonki cnoty.
Każdego dnia człowiek ten powracał pod dach niechętniejszy i bardziéj znużony, i co było w nim skutkiem jadu namiętności, składał na karb téj kobiety, męczył się i mękę swą ręką własną rzucał jéj w oczy. Ona milcząc cierpiała. Nareszcie ujrzałem go padającego na łoże boleści, złamanego chorobą okrutną i przerażającego zniszczeniem, jak Łazarza okrytego wrzodami, walczącego z pragnieniem życia. Wszyscy go odstąpili przyjaciele i przyjaciołki, przestrach ogarnął towarzyszów swawoli i współbiesiadników życia; jedna żona pozostała przy nim stróżem i towarzyszką.
Pusto było w tym domu, który przed chwilą wesołemi śmiechami się rozlegał, gorzkie owoce żywota ziemskiego napełniały spalone usta człowieka, co cierpieć nie umiał, a wśród boleści zżymał się, porywał, rozpaczał, do modlitwy dojść nie mogąc. Męczennica jedna z nim ten kielich podzielała bez wstrętu, bez szemrania, z radością prawie, że nareszcie potrzebną mu się stała. I jakby sobie u Boga wyprosiła zamianę cierpienia, w miarę jak on się dźwigał i zdrowiał, ona słabnąć i boleć poczynała. Wstał, a jego łoże zaległa niewinna istota, która oddechem wciągnęła w siebie jad choroby — przy niéj nie było nikogo prócz aniołów, co nad łożem czuwali. Z poddaniem się przyjęła zesłańce i przez chwilę uśmiechała się jéj śmierć blizka... ale godzina prośby ostatniéj nie wybiła; mimo konania, nie umarła, wstała wycieńczona tylko, by żyć i cierpiéć jeszcze.

∗             ∗
Wszystko, co może przecierpiéć człowiek, przebyła; zdawało się, że nic dla niéj nie pozostało na dnie kielicha goryczy; opuścili ją rozpędzeni krewni, osamotniała, jednę dziecinę porwał anioł i przeniósł do niebios zawcześnie, nie miała przyjaciół, a prześladowcę zawsze u boku. Patrzałem na każde poruszenie jéj serca, na uśmiech omdlałe rozjaśniający wargi, i z uczuciem poszanowania schylałem głowę przed tą istotą, tak nieznaną, a tak wielką.

— Oto jedna z istot — zawołał anioł — jakich na okręgu ziemi kona co chwila tysiące; nikt ich imion nie wie, nikt grobu ich nie zna, a nikt prócz Boga nie policzył, co cierpiały. Wśród tłumu obojętnego ziemi towarzyszami ich anioły, opieką ich święci, a gdy wylecą z powłoki, wprost idą spocząć na łono ojcowskie, u tronu wiekuistego spokoju. Królestwo ich nie jest z téj ziemi. Pojmujesz-li, dlaczego cierpiały?... aby się nie pokalały ziemią, aby się nie przywiązały do niéj, aby się oderwały od żywota i rozpromieniły ofiarą, obmyły łzami na ucztę nieśmiertelności. Daj im szczęście ziemskie, a zabijesz ich i upokorzysz, słabi ulegną mu i upadną, dolina próby będzie dla nich przepaścią zatracenia. Boleść jest dla nich lekarstwem i zbroją.
Mówił, a jam płakał po cichu jako dziecko ziemi, które okiem wyżéj podnieść się nie umié, a liczy tylko chwile znikome i razy poniesione i krew sączącą się powoli — bolałem nad tém, co było zbawieniem dla męczennicy, bom inaczéj nie mógł. Słaby nie podniosłem się jeszcze nad wyziewy doliny, z którą łączyło mnie ciało, i oko ponad nią nie sięgało wyżéj. A gdy mgły rozbiegły się znowu i nowy obraz okazał się oczom moim, drżałem jako woda w strumieniu, obawiając nowego widoku męczeństwa, gdy i tak przesycona niém była dusza moja.
I dano mi było po tych dziejach próby, ujrzéć godzinę wyzwolenia godową wybranéj istoty. Chwila jéj ostatnia odpowiadała życiu, łoże samotne, cisza i pustki otaczały, dzieci sen zmorzył, a ona ich budzić nie chciała dla pożegnania, czuła śmierć odrętwiającą powoli. Piękność jak szata oblubienicy okryła oblicze jéj białe, czyste, pogodne... modliła się, modliła za dzieci stojące nad przepaścią, nad któremi Boga i aniołów widziały jéj oczy. Jeden kapłan starzec czuwał u wezgłowia z torebką podróżną, w któréj przyniósł jéj... ciało Pana; jedna lampa gorzała w kątku, męża jéj nie było... pociągnął go świat i powiedział sobie odchodząc, że ona nie umrze, że udaje chorobę, aby go odciągnąć od zabawy.
Anioł i kapłan byli przy niéj, przez otwarte okna uśmiechała się wiosna, dochodził śpiew słowika, woń bzów dokwitających, jaśminów i rosą oblanéj trawy skoszonéj... nic nie słychać było prócz rzeźwych głosów poranku wzywających do życia, i kapłana modlitwy i pacierza umierającéj. Konała powoli z przytomnością i siłą... oczy jéj zapalały się blaskiem potężnym, usta układały się w ostatni uśmiech do trumny, czoło wypogadzało się jak niebo nad zachodem, krucze włosy rozplątane strumieniem czarnym oblewały dokoła cudny ten owal, który co chwila bledszym i podobniejszym do marmuru się stawał.
— Dzieci moje! — wyszemrały usta — Boże mój, dzieci moje!
A kapłan podał jéj w téj chwili krzyż, i pojęła całując go, że one mają ojca, że się do świata nawet miłością dla nich przywiązywać nie była powinna, gdy duszę jéj wołał ojciec wspólny na łono spoczynku. Przyciągnęła do ust Chrystusa i powieki jéj spławiające oczy pełne życia jeszcze przymknęły się, wyciskając ostatnią łzę, która na zziębłém obliczu potoczyła się jak perła. — Widziałem wówczas z powłoki ciała zastygłéj a cudnie jaśniejącéj czystości rysów niepokalanych ulatującą duszę i anioła, który ją przytulił bratersko i promień jasny, po którym strzałą wznieśli się ku niebu.
Z temi samemi rysy, które miała na ziemi, poleciała do Boga — ale weselsza, rozpromieniona, jasna, i ścigając ją oczyma, widziałem długo, długo, białym cieniem, potém gwiazdką jasną, potém punktem błyszczącym, aż jasność jéj zlała się w niebiosach z łuną bijącą od tronu bożego, i stopiła się w światłościach. Znikome zwłoki, „ten posąg wzniesiony zgasłéj duszy“[1], pożarła ziemia i zieloną okryła mogiłą. Wiatr przeleciał i starł szczątki tego smutnego obrazu, jam pozostał w zachwycie pół-smutku, pół-wesela i płakałem. Czemu? nie wiem.
Żal mi było téj istoty, do któréj się przywiązałem, któréj już nie miałem ujrzéć na ziemi.

Żytomierz 30 marca 1857 roku.








  1. Jean Paul.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.