Przejdź do zawartości

Legendy (Niemojewski)/Dwaj uczniowie

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Andrzej Niemojewski
Tytuł Legendy
Wydawca Księgarnia H. Altenberg
Data wyd. 1902
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Lwów
Źródło skany na commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron





DWAJ UCZNIOWIE.



Z
Z
Betsaidy do Kafarnaum dążyło późnym wieczorem dwóch ludzi. Jeden z nich był to człowiek stary, ale krzepki; drugi młodzieniaszek, może piętnaście lat mający. Przyspieszali kroku, aby przed zapadnięciem nocy minąć strome spady wzgórzy i dotrzeć do Jordanu, gdzie w trzcinach była ukryta łódź, którą dalej przez rzekę i przez jezioro mieli się przeprawiać.

Powietrze było parne, przesycone zapachem różnego kwiecia, które niby śnieżnymi płatkami pokrywało drzewa. Niebo w stronie zachodniej nie pociemniało jeszcze, jeno było jakby błękitną zasłoną, za którą mieni się światłość. W górze natomiast występowała głęboka modrość a tu i owdzie błyszczały już gwiazdy, których z każdą chwilą przybywało więcej.
W powietrzu krążyły nocne ptaki, cichym lotem ślizgając się nad głowami podróżnych.
Gąszcz rosła przed nimi, ale już posłyszeli gwar toczących się wód Jordanu. Znajdowali się zatem niedaleko rzeki. Ogarniała ich coraz większa ciemność. Gwiazdy na niebie paliły się wprawdzie jasno, niby rój lampek olejnych, lecz śród zarośli oko niewiele rozejrzeć mogło. Droga skręcała na lewo; oni zaś ruszyli przez krzewy wprost ku rzece. Szli wąziutką ścieżyną. Starszy podróżny sunął przodem, torując przejście młodszemu, który widocznie nie znał drogi. Gwar rzeki stawał się coraz głośniejszym. Wreszcie wydostali się na brzeg. Ujrzeli ciemne wody, na których tworzyły się kręgi wirów i pian. Szum przelewających się wód napełniał pustkowie.
Starszy podróżny zostawił młodzieniaszka na brzegu, a sam ruszył nieco w górę rzeki, gdzie czerniały kępy trzcin. Po niejakim czasie dał się słyszeć plusk wiosła i z cieniów wynurzyło się czółno. Kiedy dziób statku uderzył o brzeg, młodzieniaszek wskoczył, a starzec odbił wiosłem i puścił łódź z biegiem wody. Sam też przysiadł, bacząc tylko, aby łódź środkiem rzeki płynęła.
Właśnie na wschodniej stronie nieba ukazał się śród wzgórzy czerwony księżyc. Rozjaśniło się nieco. Rzeka szumiała, niosąc łódź lekko na swym chwiejnym, ruchliwym grzbiecie. Księżyc szybko zmieniał barwę i wnet stał się sinym. Wody szumiały coraz gwarliwiej, bo oto dopływali do ujścia. Rzeka całą swoją szerokością wlewała się do jeziora, które w tem miejscu mieniło się w blasku miesięcznym, jakby na wodnej powierzchni migotało tysiące gwiazd. Jezioro, brzegi i wzgórza pokryły się światłością błękitnawą, tajemniczą, sposobiącą do rozmyślań.
Młodzieniaszek siedział na przedzie łodzi, podpierał głowę dłonią i patrzył po wodach. Starzec od czasu do czasu poruszył wiosłem i tak płynęli w ciszy i milczeniu na coraz szersze wody, po których niósł ich prąd Jordanowy.
Wtedy młodzieniaszek westchnął i rzekł do starca:
— Jak cicha i piękna noc! Gwiazdy patrzą na nas i mrugają... Chciałbym tak płynąć długo... Świat jest doprawdy piękny!
Starzec pomilczał chwilę i odparł:
— Świat jest piękny, ale nie należy nadto przywiązywać się do niego. Piękny jest dla oka młodego i dla duszy nie znużonej. Ale dla starca, gdy zamknie oczy, widnym się staje świat inny, o wiele piękniejszy. Ty jednak nie znasz jeszcze tego świata.
Młodzieniaszek rozważał długo i rzekł:
— Powiedz mi, gdzie jest ów świat, o którym mówisz?
Starzec dotknął ręką najpierw piersi i rzekł

„tu“, a następnie podniósł palec w niebo i szepnął „tam“. Potem zamilkł.
Po chwili przerwał ciszę młodzieniaszek, odzywając się:
— Ja jednak kocham ten świat, na który patrzę!
Starzec pokiwał głową i odparł:
— To jest marność. Kochaj niebo i tęsknij do niego.
— Tęsknię, bo tak mówił nauczyciel. Ale on nie twierdził, aby ten świat był marnością.
— Mówił: królestwo moje nie jest z tego świata.
— Prawda. Zapomniałem... Ale on jednak zszedł na ziemię!
— Zszedł, aby werbować sobie sługi do swego królestwa, które jest w górze.
— Pójdziemy tam za nim?
— Pójdziemy.
— I rozstaniemy się z tą ojczyzną naszą?
— Rozstaniemy się z nią.
— I nie będzie nam za nią markotno?
— Nie będzie markotno.
— A czy w onem niebieskiem królestwie kwitną tak migdały i granaty?
— Tam kwitną drzewa piękniejsze.
— A jak się zowią?
— Drzewa rajskie.
— Jaki mają owoc?
— Bardzo różny. I słodki i kwaskawy.
— A czy rośnie tam winna latorośl?
— Rośnie i dojrzewa siedm razy do roku.
— Na takich wzgórzach jak te?
— Na wzgórzach daleko piękniejszych.
— Czy są tam jeziora?
— Jest morze niebieskie.
— Czy można po niem pływać?
— Jak Pan da rozkaz.
— I wody się burzą niekiedy?

— Nie. Panuje na nich wieczna cichość i nie mąci pracy rybaków.
— To i tam trzeba pracować?
— Wszędzie trzeba pracować.
— Nawet w niebie?
— Nawet w niebie.
— Tylko w sabat jest odpocznienie?
— W sabat i wszystkie święta.
— Ale to chyba tylko grzeszni pracują, a zbawieni odpoczywają?
— Grzeszni wcale nie idą do nieba, jeno do piekła, gdzie płoną w ogniu wieczystym.
Młodzieniaszek westchnął, szepnął „prawda“ i płynęli dalej w cichości i milczeniu. Niekiedy plusnęła ryba i potrącone wody zabłyszczały w świetle księżyca.
Ale myśl młoda nie mogła długo spoczywać i po chwili znów zwróciła się do starca słowy następującemi:
— Czy czasem pozwala Bóg spojrzeć z nieba na ziemię?
— Nie, nie pozwala.
— Czemu nie pozwala?
— Aby się zbawieni nie martwili.
— Ależ gdy patrzę oczyma na ten świat, nie przychodzi na mnie zmartwienie...
— W niebie przyszłoby.
— Dlaczego tam przyszłoby, a tu nie?
— Bo tam będziesz miał przejrzenie.
— Co to jest przejrzenie?
— To znaczy, że ujrzysz całą marność świata.
— Jakże ma być ten świat marnym, kiedy go przecie Pan stworzył i nauczyciel nasz to potwierdza?
— Pan stworzył świat, ale ludzie są na nim.
— Ludzie są takie stworzeni przez Pana.
— Ale poszli za podszeptem złego ducha i życie na tym świecie popsuli.
— Dlaczego zły duch im to podszepnął?
— Bo chciał Panu dokuczyć.
— Czy w piekle jest takie jezioro?
— Niema. Tam jest morze ognia.
— I niema takich gór? Ani takich kwiatów? Ani takiej światłości miesięcznej?
— Niema nic z tego.
— To tam musi być bardzo smutno?
— Smutno i ponuro.
— Czy szatan nigdy nie widział nieba i ziemi?
— Widział, ale że był zły, przeto Pan go wygnał od siebie. A na ziemię schodzi, by ludzi kusić.
— Może on tęskni za niebem i za ziemią?
— Nie tęskni.
— To on jest rzeczywiście zły I
— I straszny.
Znowu nastało milczenie. Starzec teraz powstał, aby czółno wydostać z prądu Jordanowego i pokierować na prawo, gdzie w znacznem oddaleniu bieliły się domki Kafarnaum.
Młodzieniaszek dumał, rozważając słowa starca. Ten wiosłował czas jakiś, a następnie począł się oglądać po wodach, dobył sieć i zapuścił w wodę. Młodzieniaszek pomagał mu, a gdy czynność tę ukończyli, siedli znowu na swych miejscach. Starzec lekko wiosłem poruszał, kierując czółno w stronę Kafarnaum. Jasność miesięczna kładła się na wody i stawało się coraz piękniej na ziemi i na niebie.
Wtedy poruszyła się znowu dusza młodzieniaszka i począł starca wypytywać:
— Czy nasz nauczyciel jest mocny?
— Jest mocny i nieprzezwyciężony.
— A czemu nie wszyscy go słuchają?
— Bo są to ludzie zatwardziali.
— Czy nasz nauczyciel czyni cuda?
— Tak jest, czyni je.
— To gdyby chciał, mógłby skały pokruszyć?
— Mógłby to uczynić jednem wejrzeniem.
— Czemu więc nie pokruszy tych zatwardziałych ludzi?
— Bo lituje się nad nimi.
— A czemu nie odmieni ich serc?
— Bo zostawia im wolę.
— Czy nasz nauczyciel będzie królem?
— Przecież powiedział, ze królestwo jego nie jest z tego świata.
— Lepiej byłoby, gdyby chciał zostać królem. Łatwiej byłoby mu głosić prawdę i opowiadać Ewangielję.
— On chce pokazać, że nie potrzeba być królem i można robić to samo.
— To on doprawdy jest potężny.
— Króle są przy nim słabi.
— A czy króle mogliby go kazać pojmać?
— Nie uczyniliby tego.
— A gdyby tego od nich żądali źli ludzie?
— Nie odważyliby się tknąć go.
— A zabijali proroków?
Starzec umilkł i zastanowił się. Wyjął wiosło Z wody. Młodzieniaszek rzekł po chwili:
— Czemu mi nie odpowiadasz?
Starzec odparł przyciszonym głosem:
— Smutno mi...
— Czemu ci smutno?
— Bo widzę, że mogliby go pojmać. Ale wtedy bronilibyśmy go i odbili.
— Na co? Kiedy przecie mógłby uczynić cud i zabić ich wszystkich?
Starzec opuścił głowę i lekki uśmiech zabłąkał się na jego usta. Niebawem jednak uśmiech ten znikł bezpowrotnie, a czoło pofałdowało się w tysiączne zmarszczki. Troska jakaś ćmiła się na niem i chmurzyła oblicze. Zwątpienie malowało się w oczach, które patrzyły po wodach. I zdało się starcowi, że w ubóstwie swem zapomniał o urządzeniach tego świata, o jego potężnych i prawa piszących. Stanęły mu w pamięci różne chwile z ostatniego roku i wydał mu się ten nauczyciel istotą słabą, która porwała się na bój nie do wygrania, która podniosła rękę na siły niezwalczone i prowadzi ich może na zgubę. Zginą z nim, bo go kochają i w niego wierzą. Ale co z tego? Czy to świat odmieni? On, starzec, żył przecie dłużej niż nauczyciel; a chociaż nie był tak biegły w naukach jak on, przecież znał życie, bo mu na czole wypisało naukę, która była gorzka a prawdziwa. Młody nauczyciel nie doznawał wskazówek tej nauki, błąkał się z miast do miast i przemawiał. Ale czy żył tyle, ile on, i czy doświadczył tyle, ile on doświadczył?!
I bojaźń wypełniła prostacze serce starego człowieka. Tak, bał się, bał się tego, co się działo i na co się zanosiło. Wprawdzie coraz liczniejsze tłumy szły za nauczycielem i wielbiły go. Ale mowa jego była nieoględna, wyzywająca. Gromił możnych i władnych, a ci coraz się bardziej na niego burzyli. Czemu nie poskramia swej popędliwości? Czemu wyzywa owych potężnych? Świat jest światem. Ileż było niesprawiedliwości! Kto ma oręż, używa go. A ona rzeź niewiniątek, dokonana przez tetrarchę? A ono pomordowanie galilejczyków przez namiestnika? A ono kamieniowanie sprawiedliwych przez lud podburzony? Iluż proroków padło pod gniewem uczonych w Piśmie? Iluż, niby światła, pogasili bogacze stołeczni, gdy im ta światłość niedogodną się stała? A nauczyciel jest ubogi, prosty i wędrujący. A rzesze ludu za lada powodem rozbiegną się i opuszczą go. Któż on jest, że się na to dzieło porywa, a końca jego nie widzi!?
Tak rozmyślał starzec, a młodzieniaszek rozmyślał inaczej. Śnił on w swej duszy niewinnej, że nauczyciel zrozumie potrzebę uczynienia się królem, że zbierze wojska, podbije kraj i rządy swoje zaprowadzi. Wjedzie do Jeruszalaim na białym koniu, każe zawlec złych do więzienia i tam będzie ich pouczał, aż przejrzą, a wtedy sam rozetnie pęta i przygarnie ich, i daruje im ich zatwardziałość. Potem rozpocznie wielką wojnę z królami całego świata, zmoże ich i w pętach sprowadzi, i dopóty będzie do nich przemawiał, aż weń uwierzą, a wtedy także rozetnie im więzy i przygarnie ich. To będzie piękny dzień! Lud będzie chodził po kraju z palmami i liliami, śpiewając pieśni na cześć jego...
Ale wyobraźnia dziecka, fruwająca jak ptak po przestworach myśli, natknęła się na słowa starca, który mówił, iż nauczyciel nie chce zostać królem. Przywtórzył mu nawet, kiedy twierdził, że czyniąc to, co czyni nie będąc królem, jest daleko potężniejszy. Nie mogło się to jednak pogodzić w głowie młodzieńczej z poprzednimi obrazami. Wydało mu się, ze nauczyciel nie widzi sił, wiodących do celu. Uczyniło mu się markotno, że taki rozumny nauczyciel, a nie pojmuje tak prostych rzeczy. Nie wyobrażał sobie owego ładu na świecie, który zapowiadano. Czemże bowiem jest on nauczyciel wobec potężnych bogaczów, wobec tetrarchy, wielkorządcy, królów, ba, wobec cesarza Rzymian?
Przestał rozumieć swego mistrza.
I wtedy myśl dziecka i myśl starca spotkały się przy murze jednego i tego samego zagadnienia, pojęcia siły. Obaj nie mogli zrozumieć mistrza, choć każdy z biegunowo różnych powodów. Wyszedłszy z dwóch różnych krańców myśli, zeszli się w drodze: nie pojmowali, na czem może polegać potęga, o której się wciąż słyszało i mówiło, i w którą się wierzyło, ale która nie była wypróbowana. Leczył, uzdrawiał — to czynią także znachorzy i wróżkowie. Czynił to lepiej od nich, nagiej, prawda! Ale jak od tego przejść do zmożenia królów, bogaczów i faryzeuszów!? Gdyby wyciągnął ku nim ręce, czy nie wystawiliby wojska z najeżonemi włóczniami?... I co dalej? Co dalej?... Gdzie siła jego? Gdzie zapowiedziana moc i tryumf?...
Tak dumali na wodach jeziora, które pokryte było jasnością miesięczną i mgliło się, niby dal zaczarowana.
Wtem młodzieniaszek począł pilnie patrzeć przed siebie i strachać się. Obrócił się raz i drugi w stronę starca, aż ten zapytał:
— Co ci to jest, dzieciaczku?
Młodzieniaszek dygotał, wyciągnął rękę i szepnął zbielałemi usty:
— Widzi mi się, ze jakieś zjawisko unosi się nad wodami.
Obaj poczęli patrzeć we wskazanym kierunku. Młodzieniaszek szepnął po chwili:
— Jakby jakaś jasna a wielka postać zbliżała się po wodach.
I struchlał, gdyż teraz począł widzieć wyraźniej.
W powłóczystej, białej szacie, z pochyloną na piersi głową, sunął mąż do widziadła podobny, a blaski księżyca rozświetlały jego włosy. Prawą rękę trzymał na piersi, a stopami dotykał wód, wygładzonych i wysrebrzonych mieniącą się poświetlą.
Starzec przyłożył dłoń do czoła. Rozchylił zdumione usta i patrzył. Na twarzy jego widniała niepewność. Nagle ogarnął go lęk. Skoczył z miejsca, uderzył w ręce i wydał krótki okrzyk. Młodzieniaszek obrócił ku niemu wystraszoną twarz i szepnął:
— Żali ta dziwna postać nie jest podobna do naszego nauczyciela?
I w tej chwili błysnęła mu przez głowę myśl, że to może istotnie on nauczyciel kroczy po wodach. Jakżeż to czyni, że się fale pod nim nie rozpadają i nie chłoną go? Jakąż moc posiada, iż tak sunie spokojnie po ruchliwej powierzchni wód?
Młodzieniaszek obrócił się raz jeszcze w stronę starca i pytał go wylękłemi oczami. Ale w tej chwili starzec runął kolanami o deski czółna, a z ust jego dobył się szept wizyjnego uniesienia:
— Nauczycielu! Mistrzu!...
Młodzieniaszek zadygotał, chwycił się drżącemi rękami brzegu łodzi i przechylił się naprzód. Patrzył z bojaźnią i zdumieniem na jezioro zalane światłem.
A owa postać sunęła jeszcze chwilę po wodach, aż rozpłynęła się w oddaleniu śród jasności miesięcznej.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Andrzej Niemojewski.