Przejdź do zawartości

Lalka (Prus)/Tom III/I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Bolesław Prus
Tytuł Lalka
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1890
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom III
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Lalka, tom III, rozdział 1- 1.
Nagranie LibriVox w wykonaniu Piotra Natera.
Lalka, tom III, r. 1- 2
Lalkavol3 02 prus.ogg
“Taki byłem nieswój, taki zmartwiony, ... i opowiem z szybkością błyskawicy. (12:38)
I.
Pamiętnik starego subjekta.

„Mamy tedy rok 1879-ty.
Gdybym był przesądny, a nadewszystko, gdybym nie rozumiał, że po najgorszych czasach nadchodzą dobre, lękałbym się tego roku 1879-go. Bo jeżeli jego poprzednik zakończył się źle, to już on zaczął się jeszcze gorzej.
Anglia naprzykład, w końcu roku zeszłego, wdeptała w wojnę z Afganistanem, i w grudniu było nawet z nimi źle. Austrya miała dużo kłopotów w Bośni, a w Macedonii wybuchło powstanie. W październiku i listopadzie były zamachy na króla Alfonsa hiszpańskiego i króla Humberta włoskiego. Obaj wyszli cało. Również w październiku umarł hr. Józef Zamoyski, wielki przyjaciel Wokulskiego. Myślę nawet, że jego śmierć w niejednej sprawie pokrzyżowała plany Stachowi.
Rok 1879-ty dopiero się zaczął, ale niechaj go kaczki zdepczą!.. Anglicy, jeszcze nie wygrzebawszy się z Afganistanu, już mają wojnę w Afryce, gdzieś na przylądku Dobrej Nadziei, z jakimiś Zulusami. Tu zaś, w Europie, ani mniej, ani więcej, tylko — wybuchła dżuma w okolicach Astrachania i lada dzień może do nas zajrzeć.
Co my mamy przez tę dżumę!... Kogo spotkam, mówi: „Co? dobrze wam sprowadzać perkaliki z Moskwy? Zobaczysz pan, że razem z niemi sprowadzicie morową zarazę“, A ile się to odbiera anonimów, wymyślających, na czem świat stoi! Zdaje mi się jednak, że autorami ich są przedewszystkiem kupcy, nasi współzawodnicy, albo też fabrykanci perkalików łódzkich.
Ci utopiliby nas w łyżce wody, choćby żadnej dżumy nie było; naturalnie, że nawet setnej części tych wymysłów nie powtarzam Wokulskiemu; myślę jednak, że on sam słyszy ich i czyta więcej, aniżeli ja...
Właściwie mówiąc, chciałem na tem oto miejscu napisać historyą niesłychanej sprawy, sprawy kryminalnej, którą pani baronowa Krzeszowska wytoczyła, komu?.. Niktby nie zgadł!.. Oto tej pięknej, tej poczciwej, tej kochanej pani Helenie Stawskiej. Ale taka mnie pasya ogarnia, że nie mogę myśli zebrać. Więc dla rozerwania uwagi napiszę sobie o czem innem.
Wytoczyła pani Stawskiej proces kryminalny, o kradzież!.. Jej, o kradzież... Naturalnie, że wyszliśmy z tego błota, jak tryumfatorowie. Ale co nas to kosztowało... Ja naprzykład, dalibóg, nie mogłem sypiać po nocach blisko przez dwa miesiące. A jeżeli dzisiaj lubię wieczorem wstąpić na piwo, czego nigdy nie robiłem i nawet siedzę w knajpie do północy, to poprostu robię to ze zmartwienia. Jej, tej świętej kobiecie, wytoczyć proces o kradzież!... Nato, Bóg mi świadkiem, trzeba być taką półwaryatką jak pani baronowa.
Zato też nam zapłaciła dzika baba dziesięć tysięcy rubli... Ach, gdyby to odemnie zależało, wydusiłbym ze sto tysięcy. Niechby płakała, niechby spazmowała, niechby nawet umarła... Niegodziwa kobieta!
Ale myślmy o czem innem, nie o ludzkich niegodziwościach.
Właściwie mówiąc, kto wie, czy poczciwy Stach nie był mimowolną przyczyną nieszczęścia pani Stawskiej; a nawet może nietyle on, ile ja... Ja go do niej gwałtem prowadziłem, ja radziłem Stachowi, ażeby nie odwiedzał tej poczwary, pani baronowej, ja wreszcie pisałem do Wokulskiego, kiedy był w Paryżu, ażeby zasięgnął tam wiadomości o Ludwiku Stawskim. Krótko mówiąc: ja, nikt inny, tylko ja, rozdrażniłem tę jędzę Krzeszowską. Odpokutowałem też przez dwa miesiące!... Ha, trudno; Panie Boże, jeżeli jesteś, zbaw pomimo to duszę moję, jeżeli ją mam, jak mówił pewien żołnierz z czasów rewolucyi francuskiej. (Ach, jak ja się starzeję, jak ja się starzeję!.. Zamiast odrazu przystąpić do rzeczy, baję, kręcę, nudzę... Choć, dalibóg, krewby mnie chyba zalała, gdybym miał odrazu napisać o tym potwornym, o tym haniebnym procesie)...
Zaraz, niech zbiorę myśli.
Stach, przez wrzesień był na wsi, u prezesowej Zasławskiej. Poco on tam jeździł, co robił?... domyśleć się nie mogę. Ale z paru listów, które do mnie napisał widzę, że musiało mu się dziać nieosobliwie. Jaki dyabeł sprowadził tam pannę Izabelę Łęcką?... Eh! przecież nią się już chyba nie zajmuje. I będę chłystkiem, jeżeli go nie wyswatam z panią Stawską. Wyswatam, odprowadzę ich do ołtarza, dopilnuję, ażeby przysiągł, jak się należy, a potem... Może sobie w łeb palnę, czy ja wiem?... (Stary głupcze!... i tobież to myśleć o takim aniele?... Zresztą, ja o niej wcale nie myślę, osobliwie od czasu, kiedy przekonałem się, że ona kocha Wokulskiego. Niechże go sobie kocha, byle oboje byli szczęśliwi. A ja?... Ej, Katz, mój stary przyjacielu, miałżebyś być odważniejszy odemnie?..).
W listopadzie, właśnie w tym samym dniu, kiedy zawalił się dom na ulicy Wspólnej, Wokulski wrócił z Moskwy. I znowu nie wiem, co tam robił, dość, że zarobił około 70-ciu tysięcy rubli... Takie zyski przechodzą moje pojęcie, ale przysięgnę, że interes, do którego Stach należał, musiał być uczciwy!
W parę dni po jego powrocie, przychodzi do mnie jeden solidny kupiec i mówi:
— Kochany panie Rzecki, nie mam zwyczaju mięszać się do cudzych spraw, ale ostrzeż pan Wokulskiego, (nie ode mnie, tylko od siebie), że ten jego wspólnik Suzin, to wielki hultaj i zapewne niedługo zbankrutuje... Ostrzeż go pan, bo szkoda człowieka... Zawsze Wokulski, jakkolwiek wszedł na fałszywą drogę, zasługuje na współczucie...
— Co pan nazywasz fałszywą drogą? — pytam.
— No, jużci, panie Rzecki — mówi on, — kto jeździ do Paryża, kupuje okręty w czasie nieporozumień z Anglią i tak dalej, ten, panie Rzecki, nie odznacza się obywatelskiemi cnotami.
— Panie drogi — ja mówię, — a czemże kupno okrętów różni się od kupna chmielu? Chyba większym zarobkiem...
— No — mówi znowu on, — panie Rzecki, nie będziemy rozprawiali o tej materyi. Gdyby to zrobił kto inny, nie miałbym nic przeciw temu, ale Wokulski!.. Obaj przecie znamy jego przeszłość, a ja może lepiej niż pan, bo nieraz świętej pamięci Hopfer, robił u mnie przez niego obstalunki...
— Pan — mówię do owego kupca — rzucasz podejrzenia na Wokulskiego.
— Nie, panie — mówi znowu on, — ja tylko powtarzam, co gada całe miasto. Nie myślę bynajmniej szkodzić Wokulskiemu, osobliwie w opinii pana, który jesteś jego przyjacielem (i słusznie, boś patrzył na tego człowieka kiedy był inny niż dziś), ale... Przyznaj pan, że ten człowiek szkodzi naszemu przemysłowi... Nie sądzę również jego patryotyzmu, panie Rzecki, ale... szczerze panu powiem, (bo przecie wobec pana muszę być szczery), że te perkaliki moskiewskie... Rozumie pan?...
Byłem wściekły. Nie mogłem bowiem pojąć: czem perkaliki niemieckie są lepsze od moskiewskich? Ale z moim kupcem nie było gawędy. W taki sposób bestya podnosił brwi, tak ruszał ramionami, a tak rozkładał ręce, iż wkońcu pomyślałem, że on jest wielki patryota, choć w tym czasie, kiedy on nabijał kieszenie rublami i imperyałami, mnie paręset kul przeleciało nad łbem...
Naturalnie, że opowiedziałem o tem Stachowi, który, wysłuchawszy, odparł:
— Uspokój się, mój kochany... ci sami ludzie, którzy mnie ostrzegają, że Suzin jest hultaj, przed miesiącem, pisali do Suzina, że ja jestem bankrut, szachraj, eks...
Po rozmowie z tym poczciwym kupcem, którego nawet nazwiska nie wymienię, i po wszystkich anonimach, jakie odebrałem, postanowiłem sobie: zapisywać rozmaite opinie, wypowiadane przez dobrych ludzi o Wokulskim.
A więc tedy na pierwszą porcyą: Stach jest złym patryotą, ponieważ taniemi perkalikami zepsuł trochę interesa łódzkim fabrykantom. Bene!.. Zobaczymy, co będzie dalej.
W październiku, jakoś w tym czasie, kiedy Matejko skończył malować bitwę grunwaldzką, (duży to obraz i okazały, tylko nie trzeba go pokazywać żołnierzom, którzy przyjmowali udział w bitwach), wpada do sklepu Maruszewicz ten przyjaciel pani baronowej Krzeszowskiej. Widzę — magnat całą gębą! Na brzuchu, a raczej w tem miejscu, gdzie ludzie mają brzuch, złota dywizka, gruba na pół palca, a długa, że choć psy na niej ciągnij. W krawacie brylantowa spinka, na rękach nowe rękawiczki, na nogach nowe buty, na całem ciele, (mizerne to ciało, pożal się Boże!), nowy garnitur. Przytem mina, jakby jednej nitki nie miał na kredyt, tylko wszystko za gotówkę. (Później Klein, który mieszka w tym samym domu, objaśnił mnie, że Maruszewicz grywa w karty i że od pewnego czasu szczęście mu służy).
Wpada tedy mój elegant do sklepu w kapeluszu na głowie, z hebanową laseczką w ręku i rozejrzawszy się niespokojnie, (on bo ma jakieś niepewne spojrzenie), pyta:
— Pan Wokulski jest?... Ach, pan Rzecki!... Na słówko...
Weszliśmy za szafy.
— Z wyborną nowiną przychodzę! — mówi, czule ściskając mnie za rękę. — Możecie panowie sprzedać swoję kamienicę, tę po Łęckim... Baronowa Krzeszowska ją kupi. Już wyprocesowała od męża swoje kapitały i, (jeżeli potraficie się targować), da 90,000 rubli, a nawet może coś odstępnego...
Musiał spostrzedz zadowolenie na mojej twarzy, (mnie to kupno kamienicy nigdy nie przypadało do gustu), bo ścisnął mnie za rękę jeszcze mocniej, o ile taki zdechlak może coś mocno robić i, słodko uśmiechając się, (mdło mi od tej słodyczy), zaczął szeptać:
— Mogę panom oddać usługę, ważną usługę... Pani baronowa bardzo polega na mojem zdaniu i... jeżeli ja...
Tu dostał lekkiego kaszlu.
— Rozumiem — odezwałem się, zgadując, z kim mam do czynienia. — Pan Wokulski zapewne nie będzie robił trudności co do porękawicznego...
— Ależ proszę pana — zawołał, — cóż znowu! ... Tembardziej, że ze stanowczą propozycyą przyjdzie do panów adwokat baronowej. Zresztą, nie o mnie chodzi... To, co mam, zupełnie mi wystarcza... Ale znam pewną ubogą rodzinę, której, na moję rekomendacyą, panowie zechcecie coś...
— Proszę pana — przerwałem mu, — wolimy złożyć jakąś sumę wprost na pańskie ręce, o ile naturalnie interes dojdzie do skutku.
— O, że dojdzie, mogę ręczyć honorem! — zapewnił pan Maruszewicz.
Ponieważ jednak ja wcale nie dałem mu słowa, że otrzyma porękawiczne, więc chwilę pokręcił się po sklepie i opuścił go gwiżdżąc.
Nad wieczorem powiedziałem o tem Stachowi; ale on zbył mnie milczeniem, co mnie nawet zastanowiło. Więc na drugi dzień pobiegłem do naszego adwokata, (który zarazem jest adwokatem księcia), i zakomunikowałem mu wiadomość Maruszewicza.
— Daje 90,000 rubli!... — zdziwił się adwokat, (jestto bardzo znakomity człowiek). — Ależ drogi panie Rzecki, teraz kamienice idą w górę, a nawet na przyszły rok wybudują ze dwieście nowych domów... W tych warunkach, drogi panie Rzecki, jeżeli sprzedamy im nasz dom za 100,000 rubli, zrobimy im łaskę... Pani baronowa bardzo pali się do tej kamienicy, (jeżeli podobnego wyrażenia wolno używać o damach tak dystyngowanych) i możemy wyciągnąć z niej nierównie większą sumę, drogi panie Rzecki.
Pożegnałem znakomitego adwokata i wróciłem do sklepu, mocno postanawiając nie mięszać się już do sprzedaży kamienicy; teraz dopiero, zresztą nie poraz pierwszy, przyszło mi na myśl, że Maruszewicz jestto wielki frant...
Obecnie, uspokoiwszy się o tyle, że już mogę zebrać myśli, opiszę wstrętny proces pani baronowej, z tym aniołem, z tą doskonałą kobietą, panią Stawską. Gdybym go nie opisał, za rok albo dwa nie wierzyłbym własnej pamięci, że mogło zdarzyć się coś równie potwornego.
Zapamiętaj-że sobie tedy, kochany Ignacy, że pani baronowa Krzeszowska najprzód oddawna niecierpiała pani Stawskiej, myśląc, że wszyscy w niej się kochają, a podrugie, że taż pani baronowa chciała jaknajtaniej kupić od Wokulskiego kamienicę. To są dwa ważne fakta, których doniosłość dziś dopiero rozumiem. (Jak ja się starzeję. Boże miłosierny, jak ja się starzeję!).
U pani Stawskiej, od czasu zaznajomienia się z nią, bywałem dosyć często. Nie powiem codzień. Czasami raz na kilka dni, a czasem i dwa razy w ciągu dnia. Byłem przecie opiekunem tej kamienicy, to jedno. Dalej, musiałem donieść pani Stawskiej, żem pisał do Wokulskiego w sprawie odnalezienia jej męża. Dalej, wypadło mi być u niej z zawiadomieniem, że Wokulski nie dowiedział się nic stanowczego. Potem odwiedzałem ją, ażeby z okien jej mieszkania poznać obyczaje Maruszewicza, który lokował się w oficynie naprzeciw niej... Następnie chodziło mi o zbadanie pani Krzeszowskiej i jej stosunku do mieszkających nad nią studentów, na których ciągle się skarżyła.
Ktoś obcy mógłby myśleć, że bywam u pani Stawskiej zaczęsto. Ja jednak, po dojrzałej rozwadze, doszedłem do przekonania, żem bywał za rzadko. W jej mieszkaniu miałem przecie doskonały punkt obserwacyjny na całą kamienicę, no i przytem byłem życzliwie przyjmowany. Pani Misiewiczowa, (zacna matka pani Heleny), ile razy przyszedłem, witała mnie otwartemi rękoma, mała Helunia wskakiwała mi na kolana, a sama pani Stawska ożywiała się na mój widok i mówiła, że w tych godzinach, które u niej przepędzam, zapomina o swoich kłopotach!...
Czy wobec podobnych przyjęć mogłem nie bywać często? Dalibóg, myślę, że bywałem za rzadko i że gdybym miał więcej rycerskich usposobień, powinienem był tam siedzieć od rana do wieczora. Niechby się nawet pani Stawska ubierała przy mnie... Cóżby mi to szkodziło?
W czasie tych wizyt zrobiłem kilka ważnych spostrzeżeń.
Najprzód ci studenci, z trzeciego piętra od frontu, byli to istotnie ludzie niespokojnego ducha. Do godziny drugiej po północy śpiewali i krzyczeli, czasami nawet ryczeli i wogóle starali się wydawać jak najwięcej głosów nieludzkich. W ciągu dnia, gdy choćby jeden z nich był w domu, a zawsze był któryś, jeżeli tylko pani baronowa Krzeszowska wychyliła głowę przez lufcik, (robiła to po kilkanaście razy na dzień), zawsze jej ktoś usiłował wylać z góry wodę na głowę.
Powiem nawet, że między nią, a mieszkającymi nad nią studentami, wytworzył się pewien rodzaj sportu polegający na tem, że ona, wyjrzawszy przez lufcik, starała się jak najprędzej cofnąć głowę, a oni usiłowali wylewać na nią wodę jak najczęściej i w jak największych ilościach.
Wieczorami zaś ci młodzi ludzie, nad którymi już nikt nie mieszkał i nikt nie mógł ich oblewać wodą, wieczorami, zwoływali do siebie praczki i służące z całej kamienicy. Wówczas w lokalu pani baronowej rozlegały się krzyki i płacze spazmatyczne.
Drugie moje spostrzeżenie odnosiło się do Maruszewicza, który mieszkał prawie vis à vis pani Stawskiej. Człowiek ten prowadzi bardzo osobliwy tryb życia, cechujący się niezwykłą regularnością. Regularnie nie płaci komornego. Regularnie, co parę tygodni, wynoszą mu mnóstwo gratów z mieszkania: jakieś posągi, lustra, dywany, zegary... Ale co ciekawsze — również regularnie do lokalu przynoszą mu nowe lustra, nowe dywany, nowe zegary i posągi...
Po każdym fakcie wynoszenia rzeczy, pan Maruszewicz przez kilka następnych dni ukazuje się w jednem ze swych okien. Goli się w niem, czesze, fiksatuaruje, nawet ubiera się, rzucając bardzo dwuznaczne spojrzenia w kierunku okien pani Stawskiej. Lecz gdy jego lokal napełni się nowemi artykułami wygody i zbytku, wówczas pan Maruszewicz zasłania swoje okna na kilka dni sztorami.
Wtedy, (rzecz nie do uwierzenia!) palą się u niego dniem i nocą światła, a w mieszkaniu słychać głosy wielu mężczyzn, czasami nawet i kobiet...
Ale co mi tam do cudzych interesów!
Jednego dnia, w początkach listopada, rzekł do mnie Stach:
— Podobno bywasz u tej pani Stawskiej?
Gorąco mi się zrobiło.
— Przepraszam cię — zawołałem — jak to mam rozumieć?...
— W najzwyczajniejszy sposób — odparł. — Przecież chyba nie składasz jej wizyt oknem, tylko drzwiami. Zresztą składaj sobie, jak chcesz, a przy pierwszej sposobności oświadcz tym paniom, że miałem list z Paryża...
— O Ludwiku Stawskim? — spytałem. — Znaleźli go nareszcie?
— Jeszcze nie, ale już są na tropie i spodziewają się niedługo rozstrzygnąć kwestyą jego pobytu.
— Może biedak umarł! — zawołałem, ściskając Wokulskiego. — Proszę cię Stachu — dodałem, nieco ochłonąwszy ze wzruszenia — zróbże mi łaskę, odwiedź te panie i sam zakomunikuj im wiadomość...
— A cóżto ja jestem grabarz, ażeby robić ludziom tego rodzaju przyjemności? — oburzył się Wokulski.
Gdy mu jednak zacząłem przedstawiać, jakie to zacne kobiety, jak wypytywały się: czy ich kiedy nie odwiedzi?... a gdy jeszcze napomknąłem, że wartoby rzucić okiem na kamienicę, zaczął mięknąć.
— Mało dbam o tą kamienicę — rzekł, wzruszając ramionami — sprzedam ją ladadzień...
Ale wkońcu dał się namówić i pojechaliśmy tam około pierwszej w południe. Na podwórku spostrzegłem, że sztory w lokalu Maruszewicza są starannie zasłonięte... Widocznie miał już nowy garnitur mebli.
Stach niedbale rozejrzał się po oknach domu i bez najmniejszej uwagi słuchał mego sprawozdania o melioracyach. Daliśmy nową podłogę w bramie, wyreparowaliśmy dachy, odmalowaliśmy ściany, myliśmy schody cotydzień. Słowem, z zaniedbanej zrobiliśmy wcale okazałą kamienicę. Wszystko było w porządku, nie wyłączając dziedzińca i wodociągów; wszystko, oprócz komornego.
— Zresztą — zakończyłem — bliższych informacyi o komornem udzieli ci twój rządca, pan Wirski, po którego zaraz poszlę stróża...
— A dajże mi spokój z komornem i rządcą — mruknął Stach. — Idźmy już do tej pani Stawskiej i wracajmy do sklepu.
Weszliśmy na pierwsze piętro lewej oficyny, gdzie czuć było zapach gotowanych kalafiorów; Stach zmarszczył się, a ja zapukałem do kuchni.
— Są panie? — zapytałem grubej kucharki.
— Jeszczeby też nie były, jak pan przychodzi — odpowiedziała, mrużąc oczy.
— Widzisz, jak nas przyjmują!... — szepnąłem po niemiecku do Stacha.
W odpowiedzi kiwnął głową i wysunął wargę.
W saloniku matka pani Stawskiej, jak zwykle, robiła pończochę; zobaczywszy nas, uniosła się nieco z fotelu i zdziwiona przypatrywała się Wokulskiemu.
Z drugiego pokoju wyjrzała Helcia.
— Mamo — szepnęła tak głośno, że zapewne słychać ją było na dziedzińcu — przyszedł pan Rzecki i jeszcze jakiś pan.
W tej chwili wyszła do nas i pani Stawska.
Widząc obie damy, odezwałem się:
— Nasz gospodarz, pan Wokulski, przychodzi złożyć paniom uszanowanie i zakomunikować wiadomości...
— O Ludwiczku?... — podchwyciła pani Misiewiczowa. — Czy żyje?...
Pani Stawska pobladła, a potem równie szybko zarumieniła się. Była w tej chwili tak piękna, że nawet Wokulski przypatrywał się jej, jeżeli nie z zachwytem, to przynajmniej z życzliwością. Jestem pewny, że zmiejsca zakochałby się w niej, gdyby nie ten podły zapach kalafiorów, zalatujący z kuchni.
Siedliśmy. Wokulski zapytał panie, czy są zadowolone z lokalu, a następnie opowiedział im, że Ludwik Stawski był przed dwoma laty w New-Yorku, a następnie przeniósł się do Londynu pod przybranem nazwiskiem. Napomknął zlekka, że Stawski był wówczas chory i że za parę tygodni spodziewa się o nim stanowczych wiadomości.
Słuchając tego, pani Misiewiczowa kilka razy odwołała się do pomocy chustki... Pani Stawska była spokojniejsza, tylko parę łez stoczyło się jej po twarzy. Aby ukryć wzruszenie, zwróciła się z uśmiechem do córeczki i rzekła półgłosem:
— Podziękuj Heluniu panu, że nam przyniósł wiadomość o tatce.
Znowu łzy jej błysnęły, ale opanowała się; tymczasem Helunia zrobiła dyg przed Wokulskim, a następnie przypatrzywszy mu się wielkiemi oczyma, nagle schwyciła go za szyję i ucałowała w same usta.
Nieprędko zapomnę zmian, jakim uległa fizyognomia Stacha, wobec tak niespodzianych pieszczot. Ponieważ, o ile wiem, jeszcze nigdy nie pocałowało go żadne dziecko, więc w pierwszej chwili cofnął się zdziwiony; potem objął Helunię za ramiona, wpatrywał się w nią ze wzruszeniem i pocałował w głowę. Byłbym przysiągł, że wstanie z krzesła i powie pani Stawskiej:
„Pozwól pani, ażebym zastąpił ojca tej kochanej dziecinie...“
Ale... nie powiedział tego; spuścił głowę i wpadł w zwykłą sobie zadumę. Dałbym połowę mojej rocznej pensyi, ażeby dowiedzieć się: o czem on wtedy myślał. Może o pannie Łęckiej?... Eh, znowu starość wyłazi... Cóż panna Łęcka? Ani umywała się do Stawskiej!
Po paruminutowem milczeniu, Wokulski spytał:
— Zadowolone panie z sąsiadów?...
— Jak z których — odezwała się pani Misiewiczowa.
— Owszem, bardzo... — wtrąciła pani Stawska. Przytem spojrzała na Wokulskiego i zarumieniła się.
— Czy i pani Krzeszowska jest równie miłą sąsiadką? — pytał Wokulski.
— O, panie!... — zawołała pani Misiewiczowa, podnosząc palec w górę.
— To nieszczęśliwa kobieta — przerwała pani Stawska. — Straciła córkę...
Mówiąc to, obracała w palcach rąbek chusteczki i zpod swoich cudownych rzęs usiłowała patrzeć... jużci nie na mnie. Ale powieki musiały jej ciężyć jak ołów, więc tylko rumieniła się coraz mocniej i stawała się coraz poważniejszą, jak gdyby ją który z nas obraził.
— A któżto jest ten pan Maruszewicz? — mówił dalej Wokulski, jakby nie myśląc nawet o obecnych damach.
— Letkiewicz, urwisz... — prędko odpowiedziała pani Misiewiczowa.
— Ależ mateczko, to tylko oryginał... — poprawiła ją córka. W tej chwili miała oczy tak wielkie i źrenice tak rozszerzone, jak chyba jeszcze nigdy.
— Bo ci studenci, to podobno bardzo niesforni — rzekł Wokulski, patrząc na fortepian.
— Zwyczajnie młodzi — odparła pani Misiewiczowa i głośno utarła nos.
— Widzisz, Heluniu, znowu odpina ci się kokardka — rzekła pani Stawska nachylając się do córeczki, może aby ukryć zakłopotanie na samę wzmiankę o niesfornościach studenckich.
Znudził mnie już Wokulski swoją rozmową. Istotnie trzeba być albo półgłówkiem, albo źle wychowanym człowiekiem, ażeby tak piękną kobietę wypytywać o współlokatorów! Przestałem go też słuchać i machinalnie począłem wyglądać na podwórze.
I oto com zobaczył... w jednem z okien Maruszewicza uchyliła się roleta i przez szparę z boku można było dojrzeć, że ktoś patrzy w naszę stronę.
„Szpieguje nas ten poczciwiec!“ — pomyślałem. Zwróciłem oczy ku drugiemu piętru od frontu. Masz pociechę!... W najdalszym pokoju pani baronowej Krzeszowskiej oba lufciki otwarte, a w głębi widać... ją samą, jak przypatruje się lokalowi pani Stawskiej przez teatralną lorynetkę.
„Że też Pan Bóg nie ukarze tej jędzy...“ — rzekłem do siebie, pewny, że z tego lornetowania wyniknie kiedy skandal.
Modliłem się nienapróżno. Kara boska już wisiała nad głową intrygantki, w postaci śledzia, który wysuwał się z lufcika na trzeciem piętrze. Śledzia owego trzymała jakaś tajemnicza ręka odziana w granatowy rękaw ze srebrnym galonem; zpoza ręki zaś cokilka sekund wychylała się mizerna twarz ze złośliwym uśmiechem.
Nietrzeba było mojej przenikliwości, ażeby zgadnąć, że był to jeden z niepłacących komornego studentów, który tylko czekał na ukazanie się baronowej w lufciku, ażeby na nią puścić śledzia.
Ale baronowa była ostrożna, więc mizerny studencina nudził się.
Przekładał opatrznościowego śledzia z jednej ręki do drugiej i, zapewne dla zabicia czasu, robił bardzo nieprzystojne miny do dziewcząt z paryskiej pralni.
Właśnie kiedy zastanawiałem się, że zamach, przygotowywany na baronowę przez studenta ze śledziem spełznie na niczem, Wokulski wstał z krzesła i zaczął żegnać damy.
— Tak prędko panowie odchodzą! — szepnęła pani Stawska i w tej chwili ogromnie zmięszała się.
— Może panowie będą łaskawi częściej... — dodała pani Misiewiczowa.
Ale safanduła Stach, zamiast poprosić panie, ażeby pozwoliły mu bywać codzień, albo nawet ażeby go stołowały, (co ja niezawodnie powiedziałbym, będąc na jego miejscu), ten... ten dziwak zapytał się: czy nie potrzebują jakich reparacyi w mieszkaniu?...
— O, już wszystko co było potrzebne, zrobił poczciwy pan Rzecki — odparła pani Misiewiczowa, zwracając się do mnie z sympatycznym uśmiechem. (Szczerze mówiąc, nawet nie lubię takich uśmiechów u osób w pewnym wieku).
W kuchni Stach zatrzymał się sekundę, a że widać draźnił go zapach kalafiorów, więc rzekł do mnie:
— Trzebaby tu urządzić jaki wentylator, albo co...
Na schodach nie mogłem już wytrzymać i zawołałem:
— Gdybyś tu bywał częściej, sambyś poznał, jakie melioracye należałoby zaprowadzić w tym domu... ale co ciebie obchodzi dom, albo nawet taka piękna kobieta!
Wokulski stanął w sieni i, patrząc na rynnę, mruknął:
— Phy!... gdybym ją poznał wcześniej, możebym się z nią ożenił.
Usłyszawszy to, doznałem dziwnego uczucia: byłem kontent, a jednocześnie jakby mnie kto w serce kolnął.
— A tak, to już się nawet nie ożenisz? — spytałem.
— Kto wie?... — odparł. — Może się i ożenię... Ale nie z nią!
Usłyszawszy zaś to, doznałem jeszcze dziwniejszego uczucia; było mi żal, że pani Stawska nie dostanie Stacha za męża, a jednocześnie jakby mi kto zdjął ciężar z piersi.
Ledwie wyszliśmy na dziedziniec, patrzę, a pani baronowa wychyla się ze swego lufcika i woła: oczywiście do nas:
— Panie!... Proszę!...
Nagle — rozdzierającym głosem krzyknęła: „ach! nihiliści“... i cofnęła się w głąb pokoju.
Jednocześnie o kilka kroków od nas spadł na podwórze śledź, na którego stróż rzucił się z taką drapieżnością, że nawet mnie nie spostrzegł.
— Nie zajdziesz do pani baronowej? — zapytałem Stacha. — Ona zdaje się ma do ciebie interes.
— Niech mi da święty spokój! — odparł, machnąwszy ręką.
Na ulicy zawołał dorożkę i wróciliśmy do sklepu, nie rozmawiając ze sobą. Jestem jednak pewny, że myślał o pani Stawskiej i że gdyby nie te podłe kalafiory...
Taki byłem nieswój, taki zmartwiony, że, zamknąwszy sklep, poszedłem na piwo. Spotkałem tam radcę Węgrowicza, który wciąż psy wiesza na Wokulskiego, ale miewa bardzo szczęśliwe pomysły polityczne... i kłóciliśmy się z nim do północy. Węgrowicz ma racyą. Istotnie widać z gazet, że w Europie na coś się zanosi. Kto wie, czy po nowym roku mały Napoleonek (nazywają go Lulu, zrobi on wam lulu!), nie przeniesie się z Anglii do Francyi... Prezydent Mac-Mahon za nim, ks. Broglie za nim, w narodzie większość za nim... Możnaby się założyć, że zostanie cesarzem, jako Napoleon IV-ty, a na wiosnę zacznie taniec z Niemcami. Teraz przecie Niemcy nie pójdą do Paryża; nie udaje się dwa razy ta sama sztuka.
Otóż tedy... Co ja chciałem powiedzieć?... Aha!
We trzy, może we cztery dni po naszej wizycie u pani Stawskiej, przychodzi Stach do sklepu i podaje mi list, ale adresowany do niego.
— Przeczytajno — rzekł ze śmiechem.
Otworzyłem — czytam.
„Panie Wokulski! Wybacz, że nie nazywam cię szanownym, ale trudno dawać taki tytuł człowiekowi, od którego już wszyscy odwracają się ze wstrętem. Nieszczęsny człowieku! Jeszcze nie zrehabilitowałeś się ze swych dawniejszych występków, a już hańbisz się nowemi. Dziś o niczem więcej nie mówi całe miasto, tylko o twoich odwiedzinach u kobiety tak źle prowadzącej się, jak Stawska. Już nietylko miewasz z nią schadzki na mieście, nietylko zakradasz się do niej po nocach, coby jeszcze dowodziło, żeś nie zupełnie wstyd zatracił, ale nawet odwiedzasz ją w biały dzień, wobec służby, młodzieży i uczciwych mieszkańców tej skompromitowanej kamienicy.
Nie łudź się jednak nieszczęsny, że sam tylko romans z nią prowadzisz. Pomaga ci jeszcze twój rządca, ten nędznik Wirski i ten osiwiały w rozpuście twój plenipotent Rzecki.
Muszę dodać, że Rzecki, nietylko uwodzi ci twoję kochanicę, ale jeszcze okrada cię w dochodach z domu: pozniżał bowiem komorne niektórym lokatorom, a przedewszystkiem tej Stawskiej. Skutkiem tego dom twój już nic nie wart, ty sam stoisz nad brzegiem przepaści i zaprawdę! wielką wyrządziłby ci łaskę szlachetny dobroczyńca, któryby zechciał kupić tę ruderę po Łęckich z małą dla ciebie stratą.
Gdyby więc znalazł się taki dobrodziej, pozbędź się ciężaru, weź z wdzięcznością co się da i uciekaj za granicę, pierwej nim sprawiedliwość ludzka okuje cię w kajdany i wtrąci do lochów. Czuwaj nad sobą!... strzeż się!... i posłuchaj rady życzliwego przyjaciela“.
— Zuch baba, co?... — zapytał Wokulski, spostrzegłszy, żem już skończył czytanie.
— Niech ją dyabli porwą! — zawołałem, domyślając się, że mówi o autorce listu. — Ja, według niej, osiwiałem w rozpuście!... Ja kradnę!... Ja romansuję! Przeklęta jędza.
— No, no, uspokój się, bo już widzę jej adwokata — rzekł Stach.
Istotnie w tej chwili wszedł do sklepu człeczyna w starem futrze, wypłowiałym cylindrze i ogromnych kaloszach. Wszedł, rozejrzał się jak ajent śledczy, zapytał Klejna, kiedy będzie pan Wokulski? potem nagle udał, że dopiero nas spostrzega i przybliżywszy się do Stacha szepnął:
— Wszak pan Wokulski?... Czy mogę mieć z panem króciutką konferencyą na osobności?
Stach mrugnął na mnie i poszliśmy we trzech do mego mieszkania; gość rozebrał się, przyczem zauważyłem, że jego spodnie są jeszcze bardziej wytarte, a zarost mocniej zjedzony przez mole, niż futro.
— Prezentuję się panom — rzekł, wyciągając do Wokulskiego prawą, a do mnie lewą rękę, — Jestem adwokat...
Tu wymienił nazwisko i — tak został z rękoma w powietrzu. Dziwnym bowiem trafem, ani Stach, ani ja nie czuliśmy ochoty do uściskania go...
Poznał to, ale nie zmięszał się. Owszem, z najlepszą miną zatarł ręce i rzekł, śmiejąc się:
— Panowie nawet nie pytają: jaki mnie tu interes sprowadza?
— Domyślamy się, że pan sam powiesz — odparł Wokulski.
— Racya! — zawołał gość. — Otóż mówię krótko. Jest tu jeden bogaty, ale bardzo skąpy litwin (litwini są bardzo skąpi!), który prosił mnie, ażebym mu nastręczył do nabycia jaką kamienicę. Mam ich z piętnaście, ale przez szacunek dla pana, panie Wokulski, bo wiem, co pan robisz dla kraju, nastręczyłem mu pańską, tę po Łęckim i, po dwutygodniowej pracy nad nim, tylem zrobił, że gotów dać... Zgadnijcie panowie: ile?... Ośmdziesiąt tysięcy rubli!... Co?... Kokosowy interes. Nieprawdaż?...
Wokulski zaczerwienił się z gniewu, a przez chwilę myślałem, że wyrzuci gościa za drzwi. Pohamował się jednak i odparł, ale już tym swoim tonem, tym ostrym i nieprzyjemnym:
— Znam tego litwina, nazywa się baronową Krzeszowską...
— Co?... — zdziwił się adwokat.
— Ten skąpy litwin daje nie ośmdziesiąt, ale dziewięćdziesiąt tysięcy za mój dom, pan zaś proponujesz mi niższą cenę, ażeby więcej zarobić...
— Hę! hę!... hę!... — zaczął śmiać się adwokat. — Któżby inaczej robił, szanowny panie Wokulski?
— Powiedz pan zatem swojemu litwinowi — przerwał mu Stach — że sprzedam kamienicę, ale za sto tysięcy rubli. I to do nowego roku. Po nowym roku cenę podniosę.
— Ależ to jest nieludzkie! co pan mówi... — wybuchnął gość. — Pan chce tej nieszczęśliwej kobiecie wydrzeć ostatni grosz... Co świat nato powie, zastanów się pan!...
— Co powie świat, o to nie dbam — rzekł Wokulski. — A jeżeli zechce mnie moralizować, tak, jak pan, pokażę mu drzwi. O, tam są drzwi, widzisz pan, panie adwokacie?
— Daję panu dziewięćdziesiąt dwa tysiące rubli i ani grosza więcej — odparł adwokat.
— Niech pan włoży futro, bo się pan zaziębi na dziedzińcu...
— Dziewięćdziesiąt pięć... — wtrącił adwokat i szybko zaczął się ubierać.
— No, żegnam pana... — rzekł Wokulski, otwierając drzwi.
Adwokat nisko ukłonił się i wyszedł, zza proga zaś dodał słodkim tonem:
— To ja tu przyjdę za parę dni. Może szanowny pan będzie lepiej dysponowany...
Stach zamknął mu drzwi pod nosem...
Po wizycie obrzydliwego adwokata, wiedziałem już co myśleć.
Pani baronowa zpewnością kupi kamienicę Stacha, ale pierwiej użyje wszelkich środków, ażeby coś utargować. Znam te środki! Jednym z nich był ów list anonimowy, w którym szkaluje panią Stawską, a o mnie mówi, że osiwiałem w rozpuście.
Skoro zaś kupi kamienicę, przedewszystkiem wypędzi z niej studentów, a zapewne i biedną panią Helenę... Gdybyż choć na tem ograniczyła swoję nienawiść...
Teraz już mogę opowiadać galopem wszystkie wypadki, które później nastąpiły.
Otóż, po wizycie tego adwokata, tknęło mnie złe przeczucie. Postanowiłem dziś jeszcze odwiedzić panią Stawską i ostrzedz ją, ażeby się miała na baczności przed baronową. Nade wszystko zaś, ażeby jak najrzadziej siadała w oknie.
Te panie bowiem, obok zdobiących je cnót, mają fatalny zwyczaj, że ciągle siedzą w oknie. Pani Misiewiczowa sobie, pani Stawska sobie, Helunia sobie i nawet kucharka Maryanna też sobie. I niedość, że siedzą cały dzień, ale jeszcze siedzą wieczorami, przy lampach i nawet nie zapuszczają rolet, chyba przed udaniem się na spoczynek. To też widać wszystko, co się dzieje w ich mieszkaniu, jak w latarni.
Dla uczciwych sąsiadów, taki sposób przepędzania czasu byłby najlepszym dowodem ich zacności. Pokazują się wszystkim cały dzień, bo nie mają czego ukrywać. Gdym sobie jednak przypomniał, że te kobiety są ciągle szpiegowane przez Maruszewicza i przez panią baronową, i gdy jeszcze pomyślałem: jak baronowa nienawidzi pani Stawskiej — ogarnęły mnie najgorsze przeczucia.
Tego samego wieczora chciałem pobiedz do moich szlachetnych przyjaciółek i zakląć na wszystkie świętości, ażeby tak ciągle nie przesiadywały w oknach i nie narażały się na śledztwo baronowej... Tymczasem akurat o wpół do dziewiątej zachciało mi się pić i... zamiast do pań, poszedłem na kufelek.
Był już tam radca, Węgrowicz i Szprot ajent handlowy. Właśnie mówili coś o tym domu, co zawalił się przy ulicy Wspólnej, kiedy naraz Węgrowicz trąca swoim kuflem w mój kufel i mówi:
— Niejeden się to jeszcze dom zawali przed nowym rokiem!
A Szprot mrugnął okiem.
Nie podobało mi się to jego mruganie, bo nigdy nie lubiłem przemrugiwać się z lada błaznem, więc pytam:
— Cóżto, panie, mają znaczyć pańskie pantominy?
On śmieje się głupowato i mówi:
— Przecież pan wie lepiej aniżeli ja, coto znaczy; Wokulski sprzedaje sklep...
Męko Chrystusowa!... Żem go nie trzasnął kuflem w łeb, dziwię się samemu sobie. Na szczęście pohamowałem pierwszy impet, wypiłem dwa kufle piwa jeden po drugim i pytam go, niby spokojnym głosem:
— Pocóżby Wokulski miał sklep sprzedać i komu?
— Komu?... — wtrąca Węgrowicz. — Alboż to mało żydów w Warszawie? Złożą się we trzech, bodaj w dziesięciu i zaparszywią Krakowskie Przedmieście z łaski jaśnie wielmożnego pana Wokulskiego, co trzyma własny powóz i jeździ do arystokracyi na letnie mieszkanie. Mój Boże!... pamiętam, jak mi to biedactwo podawało rozbratel u Hopfera... Niema teraz, jak jeździć na wojnę i rewidować tureckie kieszenie.
— Ale pocoby sprzedawał sklep? — pytam, szczypiąc się w kolano, ażeby nie wybuchnąć na tego dziada.
— Dobrze robi, że sprzedaje! — odparł Węgrowicz, wziąwszy w garść, już nie wiem, który kufel piwa. — Co on ma robić między kupcami, taki pan, taki... dyplomata, taki... nowator, co nam tu nowe towary sprowadza?...
— Mnie się zdaje, że jest inny powód — wtrącił Szprot. — Wokulski stara się o pannę Łęcką, a choć zrazu dostał odkosza, jednak dziś znowu tam bywa, więc musi mieć widoki... A że panna Łęcka nie wyszłaby za galanteryjnego kupca, choćby on był dyplomatą i nowatorem...
W oczach zaczęły mi ognie latać. Uderzyłem kuflem w stół i krzyknąłem:
— Kłamiesz pan, wszystko pan kłamiesz, panie Szprot!... A oto mój adres... — dodałem, rzucając mu bilet na stół...
— Co mi pan dajesz adresy? — odparł Szprot. Mam panu przysłać partyą kortu, czy co?...
— Satysfakcyi żądam od pana — krzyknąłem, wciąż bijąc w stół...
— Tere-fere! — mówi Szprot i kręci palcem w powietrzu. Łatwo panu żądać satysfakcyi, boś oficer węgierski. Zamordować człowieka, albo nawet dwu, czy samemu dać się porąbać, to u pana chleb z masłem... Ale ja panie jestem ajent handlowy, mam żonę, dzieci i terminowe interesa...
— Zmuszę pana do pojedynku!
— Co to zmuszę?... Ciupasem mnie pan sprowadzisz, czy co?... A jakbyś mi pan coś podobnego powiedział po trzeźwemu, tobym poszedł do cyrkułu i daliby panu pojedynek...
— Jesteś pan bez honoru! — zawołałem.
Teraz on zaczął bić w stół...
— Kto bez honoru?... Komu pan to mówisz?... Nie płacę weksli, czy daję zły towar, czym bankrutował?... Zobaczymy w sądzie, kto ma honor...
— Uspokójcie się! — prosił radca Węgrowicz. — Pojedynki to były w modzie dawniej, nie teraz... Podajcie sobie ręce...
Wstałem od stołu zalanego piwem, zapłaciłem w bufecie i wyszedłem. Noga moja więcej nie postanie w tej podłej dziurze...
Naturalnie, że po takiem wzburzeniu nie mogłem już być u pani Stawskiej. Zpoczątku myślałem nawet, że całą noc spać nie będę. Alem jakoś zasnął. A gdy Stach przyszedł na drugi dzień do sklepu, zapytałem go:
— Wiesz, co mówią?... Że sklep sprzedajesz?...
— A choćbym sprzedał, cóżby w tem było złego?...
(Prawda! Cóżby w tem było złego?... Że też mi tak prosta myśl nie przyszła do głowy).
— Ale bo widzisz — szepnąłem — mówią jeszcze, że żenisz się z panną Łęcką...
— Gdyby tak... Więc i cóż? — odparł.
(Jużci ma racyą! Cóżto, jemu nie wolno żenić się z kimby chciał, nawet z panią Stawską?... Że też nie zoryentowałem się i bez potrzeby zrobiłem awanturę temu Szprocinie).
Naturalnie, ponieważ tego wieczora musiałem pójść, nietyle na piwo, ile ażeby pogodzić się z niesłusznie obrażonym Szprotem, więc znowu nie byłem u pani Stawskiej i nie ostrzegłem, ażeby nie siadała w oknie.
Tak więc nie bez przykrości dowiedziałem się, że do Wokulskiego między kupcami wzrasta niechęć, że sklep nasz będzie sprzedany i że Stach żeni się z panną Łęcką; mówię: żeni się, bo on nie mając pod tym względem pewności, nie wyraziłby się tak stanowczo, nawet przedemną!...
Dziś już napewno wiem, za kim on tęsknił, w Bułgaryi, dla kogo zębami i pazurami zdobywał majątek... Ha, wola boska!...
No i patrzcie, jak ja odbiegam od przedmiotu... Ale teraz już nadobre zajmę się awanturą pani Stawskiej i opowiem z szybkością błyskawicy.“


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Aleksander Głowacki.