Przejdź do zawartości

Lalka (Prus)/Tom I/XII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Bolesław Prus
Tytuł Lalka
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1890
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Lalka, tom I, rozdział XII.
(1.) Wokulski powoli otwierał list pani Meliton,
(2.) Wokulski wybiegł z domu adwokata ...
Nagranie LibriVox w wykonaniu Piotra Natera.
XII.
Wędrówki za cudzemi interesami.

Wokulski powoli otwierał list pani Meliton, przypominając sobie niedawne wypadki. Zdawało się mu, że w nieoświetlonej części gabinetu jeszcze widzi ciemną gęstwinę łazienkowskich drzew, niewyraźne sylwetki obdartusów, którzy mu zastąpili drogę, a później wzgórek ze studnią, gdzie Ochocki zwierzał mu się ze swych pomysłów. Lecz gdy spojrzał na światło, mgliste obrazy znikały. Widział lampę z zielonym daszkiem, stos papierów, bronzy stojące na biurku i chwilami myślał, że Ochocki ze swemi machinami latającemi i jego własna rozpacz były tylko snem.
„Co on za gieniusz? — mówił do siebie Wokulski — to zwyczajny marzyciel!... I panna Izabela taka sama kobieta, jak inne... Wyjdzie za mnie — dobrze; nie wyjdzie — to przecież nie umrę“.
Rozłożył list i czytał:
„Panie! Ważna wiadomość: za kilka dni Łęckim sprzedają kamienicę, a jedynym kupcem będzie baronowa Krzeszowska, ich kuzynka i nieprzyjaciółka. Wiem zpewnością, że zapłaci za dom tylko 60.000 rubli; a w takim razie resztka posagu panny Izabeli, w kwocie 30.000 rubli, przepadnie. Chwila jest bardzo pomyślna, gdyż panna Izabela, postawiona między biedą a wyjściem za marszałka, chętnie zgodzi się na każdą inną kombinacyą. Domyślam się, że tym razem nie postąpisz pan z nastręczającą się okazyą, jak z wekslami Łęckiego, które podarłeś w moich oczach. Pamiętaj pan: kobiety tak lubią być ściskane, że dla spotęgowania efektu, trzeba je niekiedy przydeptać nogą. Im zrobisz pan to bezwzględniej, tem pewniej cię pokocha. Pamiętaj pan!...“
„Zresztą możesz pan sprawić Beli małą przyjemność. Baron Krzeszowski, przyciśnięty potrzebą, sprzedał własnej żonie swoję ulubioną klacz, która w tych dniach ma się ścigać i na którą wiele rachował. O ile znam stosunki, Bela byłaby szczerze kontenta, gdyby ani baron, ani jego żona, nie posiadali tej klaczy w dniu wyścigów. Baron byłby zawstydzony, że sprzedał klacz, a baronowa zrozpaczona, gdyby klacz, wygrawszy, komu innemu przyniosła zysk. Bardzo subtelne są te wielkoświatowe komeraże, ale spróbój je pan zużytkować. Okazya zaś nastręcza się, gdyż, o ilem słyszała, niejaki Maruszewicz, przyjaciel obojga Krzeszowskich, ma Panu zaproponować kupno tej klaczy. Pamiętaj Pan, że kobiety są niewolnicami tylko tych, którzy potrafią je mocno trzymać i dogadzać ich kaprysom“.
„Doprawdy, zaczynam wierzyć, że urodziłeś się Pan pod szczęśliwą gwiazdą, szczerze życzliwa

A. M.“

Wokulski głęboko odetchnął; obie wiadomości były ważne. Drugi raz przeczytał list, podziwiając szorstki styl pani Meliton i uśmiechając się przy uwagach, jakie robiła nad swoją płcią. Mocno trzymać ludzi, czy okoliczności, to leżało w naturze Wokulskiego; wszystko i wszystkich chwytałby za kark, wyjąwszy — pannę Izabelę. Ona jedna była istotą, której wobec siebie chciał zostawić absolutną wolność, jeżeli nie panowanie.
Mimowoli spojrzał na bok; służący stał przy drzwiach.
— Idź spać — rzekł.
Żaraż pójdę, tylko był tu jeszcze pan — odparł służący.
— Jaki pan?
Żosztawił bilet, leży na biurku.
Na biurku leżał bilet Maruszewicza.
— Aha!... Cóż ten pan mówił?
— On niby, żeby tak, to nicz nie mówił. Tylko pytał się: kiedy pan jeszt w domu? A ja powiedziałem: koło dziesiąty ż rana i wtedy on powiedział, że przyjdzie jutro o dziesiąty, ino na minutkę.
— Dobrze, dobranoc ci.
— Upadam do nóg, proszę łaski pana.
Służący wyszedł, Wokulski czuł się zupełnie otrzeźwionym. Ochocki i jego latające maszyny zmalały mu w oczach. Miał znowu energią, jak wówczas, kiedy wyjeżdżał do Bułgaryi. Wtedy szedł po majątek, a dziś ma okazyą rzucić jego część dla panny Izabeli. Kłuły go wyrazy listu p. Meliton: „postawiona między biedą i wyjściem za marszałka...“ Otóż ona nigdy nie znajdzie się w tem położeniu... A wydźwignie ją nie jakiś tam Ochocki, za pomocą swojej maszyny, ale on... Czuł w sobie taką siłę, iż gdyby w tej chwili sufit z dwoma piętrami spadł mu na głowę, chyba utrzymałby go.
Wydobył z biurka swój notatnik i począł rachować:
Klacz wyścigowa — głupstwo... Wydam najwyżej tysiąc rubli, z których wróci się przynajmniej część... Dom rs. 60.000, posag panny Izabeli rs. 30.000, razem rs. 90.000. Bagatela!... prawie trzecia część mego majątku... W każdym razie za dom wróci mi się ze 60.000, albo i więcej... No!... trzeba skłonić Łęckiego, ażeby te 30.000 mnie powierzył; będę mu płacił 5.000 rubli rocznie, jako dywidendę... Chyba im wystarczy?... Konia oddam berejterowi, niech on zajmie się puszczeniem go na wyścigi... O dziesiątej będzie u mnie Maruszewicz, o jedenastej pojadę do adwokata... Pieniądze dostanę na ósmy procent — 7.200 rubli rocznie; a że mam napewno piętnaście procent... No i dom coś przynosi... A co powiedzą moi wspólnicy?... Ach, dużo mnie to obchodzi!... Mam 45.000 rubli rocznie, ubędzie 12—13.000 rubli, zostanie 32.000 rubli... Żona moja nudzićby się nie powinna... W ciągu roku wycofam się z tej kamienicy, choćby ze stratą 30.000 rubli... Wreszcie to nie jest strata, to jej posag...“
Północ. Wokulski zaczął się rozbierać. Pod wpływem jasnookreślonego celu uspokoiły się rozstrojone nerwy. Zgasił światło, położył się i patrząc na firanki, któremi bujał wiatr, wpadający przez otwarte okno, zasnął jak kamień.
Wstał o siódmej rano, tak rzeźki i wesoły, że zwróciło to uwagę służącego, który zaczął kręcić się po pokoju.
— Czegóż to chcesz? — zapytał Wokulski.
— Ja nicz. Ino, proszę pana, stróż chce, ale nie śmi prosić, żeby pan pofatygował się i potrzymał mu dzieczko do krztu.
— A a a!... A pytał się, czy ja chcę, ażeby on miał dziecko?
— Nie pytał się, bo pan był wtedy na wojnie.
— No, dobrze. Będę jego kumem.
— To możeby mnie pan teraż podarował sztary szurdut, bo jakże ja będę na krzcinach?...
— Dobrze, weź ten surdut.
— A reperaczyja?...
— O, głupi jesteś, nie nudź mnie... Każ zreperować, choć nie wiem co...
— Bo ja chciałbym, proszę pana, akszamitny kołmirz.
— Przyszyj sobie aksamitny kołnierz i idź do dyabła.
— Czałkiem beż potrzeby gniewa się pan, bo przecie to dla pańszkiego honoru, nie dla mego — odparł służący i wychodząc, trzasnął drzwiami.
Czuł, że jego pan jest w wyjątkowo dobrem usposobieniu.
Ubrawszy się, Wokulski usiadł do rachunków, pijąc przytem czystą herbatę. Po ukończeniu ich, napisał depeszę do Moskwy o asygnącyą na sto tysięcy rubli i drugą do agenta w Wiedniu, ażeby wstrzymał pewne obstalunki.
Na kilka minut przed dziesiątą wszedł Maruszewicz. Młody człowiek wydawał się jeszcze bardziej zniszczonym i onieśmielonym, aniżeli wczoraj.
— Pozwoli pan — odezwał się Maruszewicz po kilku słowach powitania — że odrazu położę karty na stół... Chodzi o oryginalną propozycyą...
— Słucham, najoryginalniejszej...
— Pani baronowa Krzeszowska (jestem przyjacielem obojga baronowstwa) — mówił zniszczony młodzieniec — pragnie zbyć klacz wyścigową. Zaraz pomyślałem, że pan, przy swoich stosunkach, może życzyłby sobie posiadać podobnego konia... Jest ogromna szansa wygranej, gdyż biegają prócz niej w wyścigu tylko dwa konie, znacznie słabsze...
— Dlaczegóż pani baronowa sama nie puszcza tej klaczy?
— Ona?... Ona jest śmiertelną nieprzyjaciółką wyścigów!
— Pocóż więc kupiła klacz wyścigową?
— Dla dwu przyczyn — odparł młody człowiek. — Najprzód baron, potrzebując pieniędzy na pokrycie długu honorowego, oświadczył, że zastrzeli się, jeżeli nie dostanie ośmiuset rubli, choćby za swoję ukochaną klacz a powtóre baronowa nie życzy sobie, aby jej mąż przyjmował udział w wyścigach. Więc kupiła klacz, ale dziś biedaczka choruje ze wstydu i rozpaczy i chciałaby pozbyć się jej za jakąkolwiek bądź cenę.
— Mianowicie?
— Ośmset rubli — odparł młody człowiek, spuszczając oczy.
— Gdzie jest koń.
— W maneżu Milera.
— A dokumenta?
— Oto są — odpowiedział już weselej młody człowiek, wydobywając paczkę papierów z bocznej kieszeni surduta.
— Możemy zaraz skończyć? — spytał Wokulski, przeglądając papiery.
— Natychmiast.
— A po obiedzie pójdziemy obejrzeć konia?
— O naturalnie...
— Niech pan pisze kwit — rzekł Wokulski i wydobył pieniądze z biurka.
— Na ośmset?... naturalnie!... — mówił młody człowiek.
Szybko wziął papier i pióro i zaczął pisać. Wokulski zauważył, że młodzieńcowi trochę drżały ręce i twarz mu się mieniła.
Kwit był napisany według wszelkich form. Wokulski położył ośm sturublówek i schował papiery. W chwilę później młody człowiek, ciągle zmięszany, opuścił gabinet; zbiegając zaś ze schodów myślał:
„Podły jestem, tak, podły... Ale ostatecznie za kilka dni zwrócę babie dwieście rubli i powiem, że dołożył je Wokulski, poznawszy bliżej zalety konia. Oni przecież nie zetkną się, ani baron z żoną, ani ten... kupczyk z nimi... Kwit kazał sobie pisać... wyborny!... Jak to znać geszefciarza i parweniusza... O! strasznie jestem ukarany za moję lekkomyślność...
O jedenastej Wokulski wyszedł na ulicę, z zamiarem udania się do adwokata.
Ledwie jednak stanął przed bramą, wnet trzej dorożkarze, na widok jasnego paltota i białego kapelusza, współcześnie zacięli konie. Jeden wjechał drugiemu dyszlem w otwarty powóz, trzeci zaś, chcąc ich wyminąć, omało nie rozbił tragarza, niosącego ciężką szafę. Wszczął się hałas, bitwa na baty, świstanie policyantów, zbiegowisko i w rezultacie — dwaj najgorętsi dorożkarze sami siebie, własnemi powozami, odwieźli do cyrkułu.
„Zła wróżba — pomyślał Wokulski i nagle uderzył się w czoło. — Pyszny interes! — mówił w sobie — idę do adwokata, ażeby mi kupił dom, a nie wiem, ani jak dom wygląda, ani nawet gdzie leży“.
Wrócił napowrót do swego mieszkania i, w kapeluszu na głowie, z laską pod pachą, począł przerzucać kalendarz. Szczęściem słyszał, że dom Łęckich znajduje się gdzieś w okolicach Alei Jerozolimskiej; pomimo to upłynęło kilka minut, nim odszukał ulicę i numer.
„Ładniebym się zarekomendował adwokatowi! — myślał, zchodząc ze schodów. — Jednego dnia namawiam ludzi, aby mi powierzyli kapitały, a drugiego kupuję kota w worku. Naturalnie, że odrazu skompromitowałbym albo siebie, albo... pannę Izabelę“.
Skoczył w przejeżdżającą dorożkę i kazał skręcić ku Alei Jerozolimskiej. Na rogu wysiadł i poszedł piechotą w jednę z poprzecznych ulic.
Dzień był piękny, niebo prawie bez obłoku, bruk bez kurzu. Okna domów pootwierane, niektóre dopiero myto; figlarny wiatr miotał spódnicami pokojówek, przyczem można było spostrzedz, że warszawska służba łatwiej odważa się myć okna na trzeciem piętrze, aniżeli własne nogi. Z wielu mieszkań odzywały się fortepiany, z wielu podwórek katarynki, albo monotonne nawoływania piaskarzy, szczotkarzy, tandeciarzy i im podobnych przedsiębierców. Tu i owdzie pod bramą ziewał stróż, odziany w niebieską bluzę; kilka psów goniło się po ulicy, którą nikt nie przejeżdżał; małe dzieci bawiły się odzieraniem kory z młodych kasztanów, którym jeszcze nie zdążyły pociemnieć jasno-zielone liście.
Wogóle ulica przedstawiała się czysto, spokojnie i wesoło. Na drugim jej końcu widać nawet było odrobinę horyzontu i kępę drzew; lecz wiejski ten pejzaż, niestosowny dla Warszawy, zasłaniano teraz rusztowaniami i ścianą z cegły.
Idąc prawym chodnikiem, dostrzegł Wokulski nalewo, mniej więcej w połowie ulicy, dom niezwykle żółtej barwy. Warszawa posiada bardzo wiele żółtych domów; jest to chyba najżółciejsze miasto pod słońcem. Ta jednak kamienica wydawała się żółciejszą od innych i na wystawie przedmiotów żółtych (jakiej zapewne doczekamy się kiedyś), otrzymałaby pierwszą nagrodę.
Podszedłszy bliżej, Wokulski przekonał się, że nietylko on zwrócił uwagę na szczególną kamienicę; nawet psy, częściej tu, niż na jakimkolwiek innym murze, składały wizytowe bilety.
— Do licha! — szepnął — zdaje mi się, że to właśnie jest ów dom...
Istotnie, była to kamienica Łęckich.
Zaczął się przypatrywać. Dom był trzypiętrowy; miał parę żelaznych balkonów i każde piętro zbudowane w innym stylu. Za to w architekturze bramy panował jeden tylko motyw, mianowicie: wachlarz. Górna część wrót miała formę rozłożonego wachlarza, którym mogłaby się chłodzić przedpotopowa olbrzymka. Na obu skrzydłach bramy były wyrzeźbione ogromne prostokąty, które, w rogach, również ozdobiono do połowy otwartemi wachlarzami. Najcenniejszem jednak upiększeniem bramy były, umieszczone w pośrodku jej skrzydeł, dwie rzeźby, przedstawiające główki gwoździ, ale tak wielkich, jakby niemi była przytwierdzona brama do kamienicy, a kamienica do Warszawy.
Prawdziwą osobliwość stanowiła sień wjazdowa, posiadająca bardzo lichą podłogę, ale za to bardzo ładne krajobrazy na ścianach. Było tam tyle wzgórz, lasów, skał i potoków, że mieszkańcy domu śmiało mogli nie wyjeżdżać na letnie mieszkania.
Podwórko, otoczone ze wszystkich stron trzypiętrowemi oficynami, wyglądało jak dno obszernej studni, napełnionej wonnem powietrzem. W każdym rogu były drzwi, a w jednym aż dwoje drzwi; pod oknem mieszkania stróża znajdował się śmietnik i wodociąg.
Wokulski mimochodem spojrzał w klatkę głównych schodów, do których prowadziły szklanne drzwi. Schody zdawały się być mocno brudnemi; zato obok znajdowała się nisza, a w niej — nimfa z dzbankiem nad głową i utrąconym nosem. Ponieważ dzbanek miał zabarwienie amarantowe, twarz nimfy żółte, piersi zielone, a nogi niebieskie, można było odgadnąć, że nimfa stoi naprzeciw okna, posiadającego kolorowe szyby.
„No, tak!...“ — mruknął Wokulski tonem, który nie zdradzał zbyt wielkiego zachwytu.
W tej chwili z prawej oficyny wyszła piękna kobieta z małą dziewczynką.
— Teraz, proszę mamy, pójdziemy do ogrodu? — pytało dziecko.
— Nie, kochanie. Teraz pójdziemy do sklepu, a do ogrodu po obiedzie — odpowiedziała pani bardzo przyjemnym głosem.
Była to wysoka szatynka, z szaremi oczami, o klasycznych rysach. Spojrzeli na siebie oboje z Wokulskim i — dama zarumieniła się.
— Zkąd ja ją znam? — pomyślał Wokulski, wychodząc z bramy na ulicę.
Dama obejrzała się, lecz, spostrzegłszy go, odwróciła głowę.
„Tak — myślał — widziałem ją w kwietniu na grobach, a później w sklepie. Nawet Rzecki zwracał mi na nią uwagę i mówił, że ma śliczne nogi. Istotnie ładne“.
Cofnął się znowu w bramę i począł czytać spis mieszkańców.
„Co?... Baronowa Krzeszowska na drugiem piętrze!... Co?... co?... Maruszewicz, w lewej oficynie na pierwszem?... Szczególny zbieg okoliczności. Trzecie piętro od frontu studenci... Ale kto może być ta piękność? Prawa oficyna, pierwsze piętro — Jadwiga Misiewicz emerytka i Helena Stawska z córeczką. Z pewnością ona“.
Wszedł na podwórko i oglądał się. Prawie wszystkie okna były otwarte. W tylnej oficynie na dole była pralnia, zatytułowana: paryską; na trzeciem piętrze było słychać kucie szewskiego młotka, poniżej na gzemsie gruchało parę gołębi, a na drugiem piętrze tej samej oficyny, od kilku minut rozlegały się miarowe dźwięki fortepianu i krzykliwy sopran, śpiewający gamę.
— A!... a!... a!... a!... a!... a!... a!...
Wysoko nad sobą, na trzeciem piętrze, Wokulski usłyszał silny bas męski, który mówił:
— O! znowu zażyła kussiny... Już z niej wyłazi soliter... Marysiu!... chodźno do nas...
Jednocześnie z okna na drugiem piętrze wychyliła się głowa kobiety wołającej:
— Marysiu!... wracaj mi zaraz do domu... Marysiu!...
— Słowo daję, że to pani Krzeszowska — szepnął Wokulski.
W tej chwili usłyszał charakterystyczny szelest: z trzeciego piętra padł strumień wody, trafił na wychyloną głowę pani Krzeszowskiej i rozprysnął się po podwórku.
— Marysiu!... choć do nas... — wołał bas.
— Nikczemnicy!... — odpowiedziała pani Krzeszowska, odwracając twarz w górę.
Nowy strumień wody lunął z trzeciego piętra i zatamował jej mowę. Zarazem wychylił się ztamtąd młody człowiek z czarnym zarostem i, zobaczywszy cofającą się fizyognomią pani Krzeszowskiej, zawołał pięknym basem:
— Ach, to pani dobrodziejka!... Bardzo przepraszam...
Odpowiedział mu z mieszkania pani Krzeszówskiej spazmatyczny płacz niewieści:
— O ja nieszczęśliwa!... Przysięgnę, że to on, nikczemnik, nasadził na mnie tych bandytów... Wywdzięcza mi się, żem go wydobyła z nędzy!... Żem kupiła jego konia!...
Tymczasem na dole praczki prały bieliznę, na trzeciem piętrze szewc kuł, a na drugiem — w tylnej oficynie — dźwięczał fortepian i rozlegała się wrzaskliwa gama:
— A!... a!... a!... a!... a!... a!... a!...
— Wesoły dom, nie ma co... — szepnął Wokulski, otrzepując krople wody, które mu spadły na rękaw.
Wyszedł z podwórza na ulicę i jeszcze raz obejrzawszy nieruchomość, której miał zostać panem, skręcił w Aleję Jerozolimską. Tu wziął dorożkę i pojechał do adwokata.
W przedpokoju adwokata zastał parę obdartych żydków i starą kobietę w chustce na głowie. Przez otwarte drzwi nalewo widać było szafy zapełnione aktami, trzech depedentów szybko piszących i kilku gości z waszecia, z których jeden miał fizyognomią kryminalną, a reszta bardzo znudzone.
Stary lokaj z siwemi wąsami i podejrzliwem wejrzeniem, zdjął z Wokulskiego palto i zapytał:
— Wielmożny pan na dłuższy interes?
— Na krótszy.
Wprowadził Wokulskiego do sali naprawo.
— Jak mam zameldować?
Wokulski podał bilet i został sam. W sali były sprzęty kryte amarantowym utrechtem, jak w wagonach pierwszej klasy, — kilka ozdobnych szaf z pięknie oprawnemi książkami, które tak wyglądały, jakby ich nigdy nie czytano, — na stole zaś parę ilustracyi i albumów, które, zdaje się, oglądali wszyscy. W jednym rogu sali stał gipsowy posąg bogini Temidy, z mosiężnemi wagami i brudnemi kolanami.
— Pan mecenas prosi!... — odezwał się służący przez uchylone drzwi...
Gabinet znakomitego adwokata miał sprzęty kryte bronzową skórą, w oknach bronzowego koloru firanki, a na ściennych obiciach bronzowe desenie. Sam gospodarz odziany był w bronzowy surdut i trzymał w ręku bardzo długi cybuch, u góry zakończony funtowym bursztynem i piórkiem.
— Byłem pewny, że dziś powitam szanownego pana u siebie — rzekł adwokat, podsuwając Wokulskiemu fotel na kółkach i prostując nogą dywan, który się nieco zmarszczył. — Jednym wyrazem — ciągnął adwokat — możemy rachować na jakieś trzysta tysięcy rubli udziałów w naszej spółce. A że do rejenta pójdziemy jak najrychlej i gotówkę ściągniemy co do grosza, w tem może pan rachować na mnie...
Wszystko to mówił, akcentując ważniejsze wyrazy, ściskał Wokulskiego za rękę i obserwował go zpod oka.
— A tak... spółka!... — powtórzył Wokulski, usiadłszy na fotelu. — To rzecz tych panów, ile zbiorą gotówki.
— No, zawsze kapitał... — wtrącił adwokat.
— Mam go bez spółki.
— Dowód zaufania...
— Wystarcza mi własne.
Adwokat umilkł i pośpiesznie zaczął ssać dym z piórka.
— Mam prośbę do mecenasa — rzekł po chwili Wokulski.
Adwokat utopił w nim spojrzenie, pragnąc odgadnąć: coto za prośba? Od natury jej bowiem zależał sposób słuchania. Widocznie jednak nie odkrył nic groźnego, gdyż jego fizyognomia przybrała wyraz poważnej lecz serdecznej życzliwości.
— Chcę kupić kamienicę — ciągnął Wokulski.
— Już?... — spytał mecenas, podnosząc brwi i schylając głowę. — Winszuję, bardzo winszuję... Dom handlowy nie napróżno nazywa się domem... Kamienica dla kupca, jest jak strzemię dla jeźdźca; pewniej siedzi na interesach. Handel, nie oparty na tak realnej podstawie, jaką jest dom, jest tylko kramarstwem. O jakąż to chodzi kamienicę, jeżeli szanowny pan raczysz mnie już zaszczycać swojem zaufaniem?
— Ma być w tych dniach licytowany dom pana Łęckiego...
— Znam — przerwał adwokat. — Mury wcale dobre, rzeczy drewniane należałoby stopniowo zmienić, w rezerwie ogród... Licytuje baronowa Krzeszowska do 60.000 rubli, konkurentów zapewne nie będzie, kupimy najwyżej za 65.000 rubli.
— Choćby za dziewięćdziesiąt tysięcy, a nawet i więcej — wtrącił Wokulski.
— Poco?... — skoczył na fotelu adwokat. — Baronowa poza sześćdziesiąt tysięcy nie wyjdzie, domów nikt dziś nie kupuje... Wcale dobry interes...
— Dla mnie będzie dobrym nawet za dziewięćdziesiąt tysięcy.
— Ale lepszym za 65.000...
— Nie chcę obdzierać mego przyszłego wspólnika.
— Wspólnika?... — zawołał adwokat. — Ależ szanowny pan Łęcki jest stanowczym bankrutem; poprostu skrzywdziłbyś go pan, naddając mu jakieś kilka tysięcy rubli. Znam pogląd jego siostry, hrabiny, na tę sprawę... W chwili, gdy pan Łęcki zostanie bez grosza przy duszy, jego urocza córka, którą wszyscy uwielbiamy, wyjdzie za barona albo marszałka...
Oczy Wokulskiego tak dziko błysnęły, że adwokat umilkł. Przypatrywał mu się, rozmyślał... Nagle uderzył się ręką w czoło.
— Szanowny pan — rzekł — jesteś zdecydowany dać 90.000 rubli za tę ruderę?...
— Tak — odparł głucho Wokulski.
— Sześćdziesiąt od dziewięćdziesięciu... posag panny Izabeli... — mruknął adwokat. — Aha!...
Fizyognomia i cała postawa jego zmieniła się do niepoznania. Pociągnął z wielkiego bursztynu ogromny kłąb dymu, rozparł się na fotelu i trzęsąc ręką w stronę Wokulskiego, mówił:
— Rozumiemy się, panie Wokulski. Wyznam ci, że jeszcze przed pięcioma minutami podejrzewałem cię, sam nie wiem o co, bo interesa twoje są czyste. Ale w tej chwili, wierz mi, masz we mnie tylko człowieka życzliwego i... sprzymierzeńca...
— Teraz ja pana nie rozumiem — szepnął, spuszczając oczy, Wokulski.
Adwokatowi na policzkach wystąpiły ceglaste rumieńce. Zadzwonił — wszedł służący.
— Nie wpuszczać tu nikogo, dopóki nie zawołam — rzekł.
— Słucham pana mecenasa — odparł markotny lokaj.
Znowu zostali we dwu.
— Panie... Stanisławie — zaczął adwokat. — Pan wie, co to jest nasza arystokracya i jej dodatki?... Jestto parę tysięcy ludzi, którzy wysysają cały kraj, topią pieniądze zagranicą, przywożą ztamtąd najgorsze nałogi, zarażają niemi klasy średnie, niby to zdrowe i — sami giną bez ratunku: ekonomicznie, fizyologicznie i moralnie. — Gdyby zmusić ich do pracy, gdyby skrzyżować z innemi warstwami, może... byłby z tego jaki pożytek, bo jużci są to organizacye subtelniejsze od naszych. Rozumie pan... skrzyżować, ale... nie wyrzucać na podtrzymanie ich 30.000 rubli. Otóż do skrzyżowania pomagam panu, ale do strwonienia 30.000 rubli — nie!...
— Nic nie rozumiem pana — odparł cicho Wokulski.
— Rozumiesz, tylko nie ufasz mi. Wielka to cnota: nieufność, leczyć z niej pana nie będę. Tyle ci powiem: Łęcki bankrut, może zostać... krewnym, nawet kupca, a tem bardziej kupca-szlachcica. Ale Łęcki z trzydziestoma tysiącami rubli w kieszeni!...
— Panie mecenasie — przerwał Wokulski — czy zechce pan w mojem imieniu stanąć do licytacyi tego domu?
— Stanę, lecz ponad to, co da pani Krzeszowska, postąpię najwyżej parę tysięcy. Wybacz pan, panie Wokulski, ale sam z sobą licytować się nie będę.
— A jeżeli znajdzie się trzeci licytant?
— Ha! W takim razie i jego zdystansuję, ażeby dogodzić pańskiemu kaprysowi.
Wokulski wstał.
— Dziękuję panu — rzekł — za parę słów szczerszych. Ma pan racyą, ale i ja mam moje racye... Pieniądze przyniosę panu jutro; teraz — do widzenia...
— Żal mi pana — odpowiedział adwokat, ściskając go za rękę.
— Dlaczegoż to?
— Dlatego panie, że: kto chce zdobyć, musi zwyciężyć, zdusić przeciwnika, nie zaś karmić go z własnej spiżarni. Popełniasz pan błąd, który cię raczej odsunie aniżeli zbliży do celu.
— Myli się pan.
— Romantyk!... romantyk!... — powtarzał adwokat z uśmiechem.
Wokulski wybiegł z domu adwokata i wsiadłszy w dorożkę, kazał się wieść w stronę ulicy Elektoralnej. Był zirytowany tem, że adwokat odkrył jego tajemnicę, i tem, że krytykował jego metodę postępowania. Naturalnie, że: kto chce zdobyć, musi zdusić przeciwnika; ależ tu zdobyczą miała być panna Izabela!...
Wysiadł przed niepozornym sklepikiem, nad którym wisiał czarny szyld z żółtawym napisem: „Kantor wekslu i loteryi, S. Szlangbauma".
Sklep był otwarty; za kontuarem obitym blachą i od publiczności oddzielonym drucianą siatką, siedział stary żyd z łysą głową i siwą brodą, jakby przylepioną do Kuryera.
— Dzień dobry, panie Szlangbaum! — zawołał Wokulski.
Żyd podniósł głowę i z czoła zsunął okulary na oczy.
— Ach, to pan dobrodziej?... — odparł, ściskając go za rękę. Coto, czy już i pan patrzebuje pieniędzy?...
— Nie — odpowiedział Wokulski, rzucając się na wyplatane krzesło przed kontuarem. A ponieważ wstyd mu było odrazu objaśnić: poco przyszedł, więc spytał:
— Cóż słychać, panie Szlangbaum?
— Źle! — odpowiedział starzec. — Na żydów zaczyna się prześladowanie. Może to i dobrze. Jak nas będą kopać i pluć i dręczyć, wtedy może upamiętają się i te młode żydki, co jak mój Henryk, poubierali się w surduty i nie zachowują swoje religie.
— Kto was prześladuje! — odparł Wokulski.

— Pan chce dowody?.. — spytał żyd. — Ma pan dowód w ten Kuryeru. Ja, onegdaj, posłałem do nich szaradę. Pan zgaduje szarady?... Posłałem taką:

Pierwsze i drugie — to jest zwierz kopytkowy,
Pierwsze i trzecie — ozdabia damskie głowy;
Wszystkie razem na wojnie strasznie goni,
Niech nas Pan Bóg od tego zabroni“.

Pan wie, co to?... Pierwsze i drugie — to jest: ko-za; pierwsze i trzecie — to jest ko-ki, a wszystkie — to są: ko-za-ki. A pan wie, co oni mi odpisali?... Zaraz...
Podniósł Kuryer i czytał:
— Odpowiedzie od redakcye. Panu W. W. Encyklopedye większe Orgelbranda... Nie to... Panu Motylkowi. Frak kładzie się... Nie to... A, jest!... Panu S. Szlangbaumowi: pańska szarada polityczna, nie jest gramatyczna. — Proszę pana: co tu jest z polityki? Żebym ja napisał szaradę o Dizraeli, albo o Bismarck, to byłaby polityka, ale: o kozaki, to przecie nie jest polityka, tylko wojskowość.
— Ale gdzież w tem prześladowanie żydów? — spytał Wokulski.
— Zaraz powiem. Pan sam musiał bronić od prześladowcy mego Henryka; ja to wszystko wiem, choć nie on mi mówił. A teraz o szaradę. Jak ja pół roku temu odniosłem moję szaradę do pana Szymanowskiego, to on mnie powiedział: „Panie Szlangbaum, my te szarade drukować nie będziemy, ale ja panu radzę, co lepiej byś pan pisał szarade, aniżeli brał procentów“. A ja mówię: „Panie redaktorże, jak mnie pan da tyle za szarady, co ja mam z procenty, to ja będę pisał“. A pan Szymanowski na to: „My, panie Szlangbaum, nie mamy takie pieniądze, żeby za pańskie szarady płacić“. To powiedział sam pan Szymanowski, słyszy pan? Nu, a oni mnie dzisiaj piszą w Kuryerku, że to niepolitycznie i niegramatycznie!... Jeszcze pół roku temu gadali inaczej. — A co teraz drukują w gazety na żydków!...
Wokulski słuchał historyi o prześladowaniu żydów, patrząc na ścianę, gdzie wisiała tabelka loteryjna i bębniąc palcami w kontuar. Ale myślał o czem innem i wahał się.
— Więc ciągle zajmujesz się szaradami, panie Szlangbaum? — spytał.
— Coto ja!... — odparł stary żyd. — Ale ja panie, mam po Henryku wnuczka, co mu dopiero dziewięć lat i niechno pan słucha, jaki on do mnie w tamten tydzień list napisał. — Mój dziadku — on pisał, ten mały Michaś — ja potrzebuje takie szarade:

Pierwsze znaczy dół, drugie — przeczenie.
Wszystko razem kortowe odzienie.

A jak dziadzio — on pisał, Michaś — zgadnie, to niech mi dziadzio przyszle sześć rubli na ten kortowy interes. — Ja się rozpłakałem, panie Wokulski, jakiem przeczytał. Bo ten pierwszy dół, to znaczy: spód, a przeczenie, to jest nie — a wszystkie razem, to są spodnie. Ja się spłakałem, panie Wokulski, co takie mądre dziecko, przez upartość Henryka, chodzi bez spodnie. Ale ja mu odpisałem: „Mój kochaneczku. Bardzo jestem kontent, że ty od dziadusia nauczyłeś się układać szarady. Ale, żebyś ty jeszcze nauczył się oszczędności, to ja tobie na te kortowe odzienie posyłam tylko cztery ruble. A jak ty się będziesz dobrze uczył, to ja tobie po wakacye sprawie takie szarade:
Pierwsze znaczy po niemiecku usta, drugie godzina.
Wszystkie kupuje się dziecku — jak do gimnazye chodzić zaczyna“.
To znaczy: mund—ur; pan odrazu zgadł, panie Wokulski?
— Więc i cała pańska rodzina bawi się szaradami? — wtrącił Wokulski.
— Nietylko moja — odpowiedział Szlangbaum. — U nas, panie, niby u żydów, jak się młodzi zejdą, to oni nie zajmują się, jak u państwo, tańcami, komplementami, ubiorami, głupstwami, ale oni albo robią rachunki, albo oglądają uczone książki, jeden przed drugim zdaje egzamin, albo rozwiązują sobie: szarady, rebusy, szachowe zadanie. U nas ciągle jest zajęty rozum i dlatego żydzi mają rozum i dlatego, niech się pan nie obrazi, oni cały świat zawojują. U państwa wszystko się robi przez te sercowe gorączke i przez wojne, a u nas tylko przez mądrość i cierpliwość.
Ostatnie wyrazy uderzyły Wokulskiego. On przecież zdobywał pannę Izabelę mądrością i cierpliwością... Jakaś otucha wstąpiła mu w serce, przestał wahać się i nagle rzekł:
— Mam do pana prośbę panie Szlangbaum...
— Pańskie prośbe tyle znaczy dla mnie co rozkaz, panie Wokulski.
— Chcę kupić dom Łęckiego...
— Znam go. On pójdzie za sześćdziesiąt parę tysięcy.
— Chcę, żeby poszedł za dziewięćdziesiąt tysięcy i potrzebuję kogoś, ktoby licytował do tej sumy.
Żyd szeroko otworzył oczy.
— Jakto?... Pan chce zapłacić drożej o 30.000 rubli?... — spytał.
— Tak.
— Przepraszam, ale nie rozumiem. Bo żeby panu dom sprzedawali, a Łęcki chciał jego kupić, wtedy pan miałby interes podbijać cenę. Ale jak pan kupuje, to pan ma interes zniżyć wartość...
— Mam interes zapłacić drożej.
Starzec potrząsnął głową i odezwał się pochwili:
— Żebym ja pana nie znał, tobym myślał, że pan robi zły interes; ale że ja pana znam, więc ja sobie myślę, co pan robi... dziwny interes. Nietylko pan zakopuje w mury gotówkę i traci na tem z dziesięć procentów rocznie, ale jeszcze chce pan zapłacić 30.000 rubli więcej... Panie Wokulski — dodał biorąc go za rękę — nie zrób pan takie głupstwo. Ja pana proszę... Stary Szlangbaum pana prosi...
— Wierz mi pan, że dobrze na tem wyjdę...
Żyd nagle podniósł palec do czoła. Błysnęły mu oczy i zęby białe jak perły.
— Ha! ha!... — zaśmiał się. — Nu, jaki ja już stary jestem, żem odrazu tego nie pomiarkował... Pan, panu Łęckiemu da 30.000 rubli, a on panu ułatwi interes może na 100.000 rubli... Git!... Ja panu dam licytanta, co on za piętnaście rubelków podbije cenę domu. Bardzo porządny pan, katolik, tylko jemu nie można dawać vadium do ręki... Ja panu dam jeszcze jakie dystyngowane damę, co także za dziesięć rubelków będzie podbijać... Ja mogę dać jeszcze z pare żydki, po pięć rubelków... Zrobi się taka licytacya, co pan może zapłacić za ten dom choćby 150 tysięcy i nikt nie zmiarkuje jaki jest interes...
Wokulskiemu było trochę przykro.
— W każdym razie sprawa zostaje między nami — rzekł.
— Panie Wokulski — odparł żyd uroczyście — ja myślę, że pan nie potrzebował to powiedzieć. Pański sekret, to mój sekret. Pan ujął się za mój Henryczek, pan nie prześladuje żydów...
Pożegnali się i Wokulski wrócił do swego mieszkania. Tam zastał już Maruszewicza, z którym pojechał do rajtszuli, obejrzeć kupioną klacz.
Rajtszula składała się z dwu połączonych ze sobą budynków, tworzących jednę całość w formie szlify. W części okrągłej mieścił się maneż, w prostokątnej stajnie.
W chwili gdy Wokulski z Maruszewiczem weszli tam, odbywała się lekcya konnej jazdy. Czterech panów i jedna dama jeździli, koń za koniem, wzdłuż ścian maneża; na środku stał dyrektor zakładu, mężczyzna z miną wojskową, w granatowej kurtce, białych obcisłych spodniach i wysokich butach z ostrogami. Byłto pan Miller; komenderował jeźdźcami, pomagając sobie w tej czynności długim batem, którym od czasu do czasu podcinał źle manewrującego konia, przyczem krzywił się jeździec. Wokulski zauważył naprędce, że jeden z panów, który jeździł bez strzemion, trzymając prawą rękę za plecami, ma minę łobuza, że drugi z nich pragnie zająć na koniu stanowisko środkujące między szyją a zadem, a czwarty wygląda tak, jakby w każdej chwili usiłował zsiąść z konia i już do końca życia nie ćwiczyć się w ekwitacyi. Tylko dama w amazonce jeździła śmiało i zręcznie, co Wokulskiemu nasunęło myśl, że na świecie niema dla kobiet pozycyi ani niewygodnej, ani niebezpiecznej.
Maruszewicz zapoznał swego towarzysza z dyrektorem.
— Właśnie czekałem na panów i natychmiast służę. Panie Szulc!...
Wbiegł pan Szulc, młody blondyn, odziany również w granatową kurtkę, lecz jeszcze wyższe buty i obciślejsze spodnie. Z wojskowym ukłonem wziął do ręki symbol dyrektorskiej władzy i zanim Wokulski opuścił maneż, przekonał się, że Szulc, mimo młodego wieku, energiczniej włada batem, aniżeli sam dyrektor. Drugi bowiem pan aż syknął, a czwarty rozpoczął formalną kłótnię.
— Pan — rzekł dyrektor do Wokulskiego — przyjmuje klacz barona ze wszelkiemi przynależytościami: siodłami, derami i tam dalej?...
— Naturalnie.
— W takim razie mam u pana sześćdziesiąt rubli za stajnią, której pan Krzeszowski nie opłacił.
— Trudna rada.
Weszli do stajenki widnej jak pokój, nawet ozdobionej dywanami, nie zbyt zresztą cennemi. Żłób był nowy i pełny, drabina tożsamo, na podłodze leżała świeża słoma. Pomimo to, bystre oko dyrektora dojrzało jakąś niestosowność, krzyknął bowiem:
— Cóżto za porządek, panie Ksawery, do stu par dyabłów!... Czy w pańskiej sypialni konserwują się takie rzeczy?. ..
Drugi pomocnik dyrektora ukazał się tylko na chwilę. Spojrzał, zniknął i z kurytarza zawołał:
— Wojciech!... do stu tysięcy dyabłów... Zaraz mi zrób porządek, bo ci to wszystko każę położyć na stole...
— Szczepan!... cholero jakiś... — odezwał się trzeci głos, za przepierzeniem. — Jak mi jeszcze raz, pieskie nasienie, tak stajnią zostawisz, to ci każę zbierać zębami...
Jednocześnie rozległo się kilka tępych uderzeń, jakby ktoś pochwycił kogoś drugiego za głowę i uderzał nią o ścianę. Niebawem zaś, przez okno stajni, zobaczył Wokulski młodzieńca, z metalowemi guzikami przy kurtce, który wybiegł na podwórze po miotłę i znalazłszy takową, mimochodem zwalił przez łeb gapiącego się żydka. Jako przyrodnik podziwiał Wokulski tę nową formę prawa zachowania siły, gdzie gniew dyrektora w tak szczególny sposób zawędrował aż do istoty, znajdującej się poza rajtszulą.
Tymczasem dyrektor kazał wyprowadzić klacz do kurytarza. Byłoto piękne zwierzę na cienkich nóżkach, z małą główką i oczyma, z których przeglądał dowcip i rzewność. Klaczka w przechodzie zwróciła się do Wokulskiego, wąchając go i chrapiąc, jakby w nim odgadła pana.
— Już pana poznała — rzekł dyrektor. -— Niech jej pan da cukru... Piękna klacz!...
To mówiąc, wydobył z kieszeni kawałek brudnej substancyi, nieco zalatującej tytuniem. Wokulski podał to klaczy, która bez namysłu zjadła.
— Zakładam się o pięćdziesiąt rubli, że wygra!... — zawołał dyrektor. — Trzyma pan?
— Owszem — odpowiedział Wokulski.
— Wygra niezawodnie. Dam doskonałego dżokieja, a ten poprowadzi ją według mojej instrukcyi. Ale gdyby została przy baronie Krzeszowskim, niech mnie piorun trzaśnie, przywlokłaby się trzecia do mety. Zresztą, nawet nie trzymałbym jej na stajni...
— Dyrektor jeszcze nie może uspokoić się — wtrącił ze słodkim uśmiechem Maruszewicz.
— Uspokoić się!... — krzyknął dyrektor, czerwieniejąc z gniewu. — No, niech pan Wokulski osądzi, czy mogę nadal utrzymywać stosunki z człowiekiem, który opowiadał, że ja sprzedałem w lubelskie konia, co miał koler!... Takich rzeczy — wołał, coraz mocniej podnosząc głos — nie zapomina się, panie Maruszewicz. I gdyby hrabia nie załagodził afery, pan Krzeszowski miałby dziś kulę w udzie... Ja sprzedałem konia, co miał koler!... Żebym miał zapłacić od siebie sto rubli, klacz wygra... Żeby miała paść... Przekona się pan baron... Koń miał koler... Ha! ha! ha!... — wybuchnął demonicznym śmiechem dyrektor.
Po obejrzeniu klaczy, panowie udali się do kancelaryi, gdzie Wokulski uregulował należne rachunki, przysięgając sobie, nie mówić o żadnym koniu, że ma koler. Na pożegnanie zaś, odezwał się:
— Czy nie mógłbym, dyrektorze, wprowadzić tę klacz na wyścigi bezimiennie?
— Zrobi się.
— Ale...
— O! niech pan będzie spokojny — odparł dyrektor, ściskając go za rękę. Dla dżentlmena dyskrecya jest pierwszą cnotą. Spodziewam się, że i pan Maruszewicz...
— O!.. — potwierdził Maruszewicz, trzęsąc głową i ręką w taki sposób, że o tajemnicy, pogrzebanej w jego piersiach, nie można było wątpić.
Wracając obok maneżu, Wokulski znowu usłyszał trzaśnięcie batem, po którem czwarty pan znowu rozpoczął kłótnią z zastępcą dyrektora.
— To jest niedelikatność, mój panie!.. — krzyczał czwarty. — Odzienie mi popęka...
— Wytrzyma — odparł flegmatycznie pan Szulc, trzaskając batem w kierunku drugiego pana.
Wokulski opuścił rajtszulę.
Gdy pożegnawszy się z Maruszewiczem, siadał w dorożkę, przyszła mu szczególna myśl do głowy:
— Jeżeli ta klacz wygra, to panna Izabela pokocha mnie...
I nagle zawrócił się; jeszcze przed chwilą obojętne zwierzę, stało mu się sympatycznem i interesującem.
Wchodząc powtórnie do stajenki, usłyszał znowu charakterystyczny łoskot głowy ludzkiej uderzanej o ścianę. Jakoż istotnie z sąsiedniego przedziału wybiegł mocno zarumieniony chłopak stajenny, Szczepan, z włosami ułożonemi w taki wicherek, jakby mu dopieroco wyjęto z nich rękę, a zaraz po nim ukazał się i furman Wojciech, który ocierał o kurtkę nieco zatłuszczone palce. Wokulski dał starszemu trzy ruble, młodszemu rubla, i obiecał im na przyszłość gratyfikacye, byle tylko klaczka nie miała krzywdy.
— Będę jej panie doglądał lepiej niż własnej żony — odpowiedział Wojciech z niskim ukłonem. — Ale i stary jej nie skrzywdzi, owszem... Na wyścigu, panie, pójdzie kobyłka jak szkło...
Wokulski wszedł do stajenki i z kwadrans przypatrywał się klaczy. Niepokoiły go jej delikatne nóżki i sam drżał, na widok dreszczów przebiegających jej aksamitną skórę, myślał bowiem, że może zachorować. Potem objął ją za szyję, a gdy oparła mu na ramieniu główkę, całował ją i szeptał:
— Gdybyś ty wiedziała, co od ciebie zależy!... gdybyś wiedziała...
Odtąd po parę razy na dzień jeździł do maneżu, karmił klacz cukrem i pieścił się z nią. Czuł, że w jego realnym umyśle zaczyna kiełkować coś, jakby przesąd. Uważał to za dobrą wróżbę, gdy klacz witała go wesoło; lecz gdy była smutna, niepokój poruszał mu serce. Już bowiem, jadąc do maneżu, mówił sobie: „jeżeli zastanę ją wesołą, to mnie panna Izabela pokocha“.
Niekiedy budził się w nim rozsądek; wówczas opanowywał go gniew i pogarda dla samego siebie.
„Cóżto — myślał — czy moje życie ma zależeć od kaprysu jednej kobiety?... Czy nie znajdę stu innych?... Alboż pani Meliton nie obiecywała, że mnie zapozna z trzema, z czterma równie pięknemi?... Raz, dolicha, muszę się ocknąć!“...
Ale zamiast ocknąć się, coraz głębiej zapadał w opętanie. Zdawało mu się, w chwilach świadomości, że na ziemi jeszcze chyba istnieją czarodzieje i, że jeden z nich rzucił na niego klątwę. Wtedy mówił z trwogą:
„Ja nie jestem ten sam... Ja robię się jakimś innym człowiekiem... Zdaje mi się, że mi ktoś zamienił duszę!“...
Chwilami znowu zabierał w nim głos przyrodnik i psycholog:
„Oto — szeptał mu gdzieś w głębi mózgu — oto, jak mści się natura za pogwałcenie jej praw. Zamłodu lekceważyłeś serce, drwiłeś z miłości, sprzedałeś się na męża starej kobiecie, a teraz masz!... Przez długie lata oszczędzany kapitał uczuć, zwraca ci się dziś z procentem“...
„Dobrzeto — myślał — ale w takim razie powinienem zostać rozpustnikiem; dlaczegóż więc myślę o niej jednej?“
„Licho wie — odpowiadał oponent. — Może właśnie ta kobieta najlepiej nadaje się do ciebie. Może naprawdę, jak mówi legienda, dusze wasze stanowiły kiedyś, przed wiekami, jednę całość?...
„Więc i ona powinnaby mnie kochać... — mówił Wokulski. A potem dodawał: — jeżeli klacz wygra na wyścigach, będzie to znakiem, że mnie panna Izabela pokocha... Ach! stary głupcze, waryacie, do czego ty dochodzisz?“...
Na parę dni przed wyścigami, złożył mu w mieszkaniu wizytę hrabia-anglik, z którym zaznajomił się podczas sesyi u księcia.
Po zwykłem powitaniu, hrabia usiadł sztywnie na krześle i rzekł:
— Z wizytą i z interesem — tek!.. Czy wolno?...
— Służę hrabiemu.
— Baron Krzeszowski — ciągnął hrabia — którego klacz nabył pan, zresztą najzupełniej prawidłowo — tek — ośmiela się najuprzejmiej prosić pana o ustąpienie mu jej... Cena nie stanowi nic... Baron porobił duże zakłady... Proponuje tysiąc dwieście rubli...
Wokulskiemu zrobiło się zimno; gdyby sprzedał klacz, panna Izabela mogłaby nim pogardzić.
— A jeżeli i ja mam moje widoki na tę klacz, panie hrabio?... — odparł.
— W takim razie pan ma słuszne pierwszeństwo, tek — wycedził hrabia.
— Zdecydował pan kwestyą — rzekł Wokulski z ukłonem.
— Czy tek?... Bardzo żałuję barona, ale pańskie prawa są lepsze.
Wstał z krzesła jak automat na sprężynach, i pożegnawszy się, dodał:
— Kiedyż do rejenta, drogi panie, z naszą spółką?... Namyśliwszy się, przystępuję z pięćdziesięcioma tysiącami rubli... Tek.
— To już zależy od panów.
— Bardzo pragnąłbym widzieć ten kraj kwitnącym i dlatego, panie Wokulski, posiada pan całą moję sympatyą i szacunek, tek, bez względu na zmartwienie, jakie pan robi baronowi. Tek był pewnym, że mu pan ustąpi konia...
— Nie mogę.
— Pojmuję pana — zakończył hrabia. — Szlachcic, choćby się odział w skórę przemysłowca, musi wyleść z niej przy lada okazyi. Pan zaś, proszę mi wybaczyć śmiałość, jesteś przedewszystkiem szlachcicem i to w angielskiej edycyi, jakim każdy z nas być powinien.
Mocno uścisnął mu rękę i wyszedł. Wokulski przyznawał w duszy, że ten oryginał udający maryonetkę, ma jednak dużo sympatycznych przymiotów.
„Tak! — szepnął — z tymi panami przyjemniej żyć, aniżeli z kupcami. Oni są naprawdę ulepieni z innej gliny“...
A potem dodał:
„I dziwić się, że panna Izabela pogardza takim jak ja, wychowawszy się wśród takich, jak oni... No, ale co oni robią na świecie i dla świata?... Szanują ludzi, którzy mogą dać piętnasty procent od ich kapitałów... To jeszcze nie zasługa“.
— Tam do licha! — mruknął, strzelając z palców — a zkąd oni wiedzą, że ja kupiłem klacz?... Bagatela!... przecież kupiłem ją od pani Krzeszowskiej za pośrednictwem Maruszewicza... Zresztą zaczęsto bywam w maneżu, wie o mnie cała służba... Eh! Zaczynam już palić głupstwa, jestem nieostrożny... Nie podobał mi się ten Maruszewicz...







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Aleksander Głowacki.