Przejdź do zawartości

Lalka (Prus)/Tom I/X

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Bolesław Prus
Tytuł Lalka
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1890
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Lalka, tom I, rozdział X.
(1.) Mamy tedy nowy sklep: pięć okien frontu,
(2.) Podróż nasza, po bezdrożach i lasach,
(3.) Wyjąwszy rodzin, mających dorosłe córki,
Nagranie LibriVox w wykonaniu Piotra Natera.
X.
Pamiętnik starego subjekta.

„...Mamy tedy nowy sklep: pięć okien frontu, dwa magazyny, siedmiu subjektów i szwajcara we drzwiach. Mamy jeszcze powóz błyszczący, jak świeżo wyglancowane buty, parę kasztanowatych koni, furmana i lokaja — w liberyi. I to wszystko spadło na nas w początkach maja, kiedy Anglia, Austrya, a nawet skołatana Turcya uzbrajały się na łeb na szyję!
— Kochany Stasiu — mówiłem do Wokulskiego — wszyscy kupcy śmieją się, że tak dużo wydajemy w niepewnych czasach.
— Kochany Ignasiu — odpowiedział mi Wokulski — a my śmiać się będziemy ze wszystkich kupców, kiedy nadejdą czasy pewniejsze. Dziś właśnie jest pora do robienia interesów.
— Ależ europejska wojna — mówię — wisi na włosku. W takim razie napewno czeka nas bankructwo.
— Żartuj z wojny — odpowiada Staś. — Cały ten hałas uspokoi się za parę miesięcy, a my tymczasem zdystansujemy wszystkich współzawodników.
No — i wojny niema. W naszym sklepie ruch jak na odpuście, do naszych składów zwożą i wywożą towary jak do młyna, a pieniądze płyną do kas, niegorzej od plew. Ktoby Stasia nie znał, powiedziałby, że to gienialny kupiec; ale że ja go znam, więc coraz częściej pytam się: naco to wszystko?... Warum hast du denn das gethan?...
Prawda, że i mnie się w podobny sposób pytano. Czyżbym już był tak stary, jak nieboszczka Grossmutter i nie rozumiał ani ducha czasu, ani intencyi ludzi młodszych ode mnie?... Ehe! tak źle nie jest...
Pamiętam, że kiedy Ludwik Napoleon (późniejszy cesarz Napoleon III), uciekł z więzienia w roku 1846, zakotłowało się w całej Europie. Nikt nie wiedział: co będzie? Ale wszyscy ludzie rozsądni przygotowywali się do czegoś, a wuj Raczek (pan Raczek ożenił się z moją ciotką), ciągle powtarzał:
— Mówiłem, że Bonapart wypłynie i piwa im nawarzy! Cała bieda w tem, że ja coś nie zdużam na nogi.
Rok 1846 i 1847 upłynęły w wielkim rozgardyaszu. Ukazywały się coraz to jakieś pisemka, a znikali ludzie. Nieraz i ja myślałem: czy już nie pora wytknąć głowę na szerszy świat? A kiedy mnie ogarnęły wątpliwości i niepokoje, po zamknięciu sklepu szedłem do wuja Raczka i opowiadałem co mnie trapi, prosząc, ażeby poradził mi, jak ojciec.
— Wiesz co — odpowiadał wuj, uderzając się pięścią w chore kolano — poradzę ci, jak ojciec. Chcesz, mówię ci... to idź, a nie chcesz, mówię ci... to zostań...
Dopiero w lutym roku 1848, kiedy Ludwik Napoleon już był w Paryżu, ukazał mi się jednej nocy nieboszczyk ojciec, tak, jak widziałem go w trumnie. Surdut zapięty pod szyję, kolczyk w uchu, wąs wyszwarcowany (zrobił mu to p. Domański, ażeby ojciec bylejako nie wystąpił na boskim sądzie). Stanął we drzwiach mojej izdebki we front i rzekł tylko te słowa:
— Pamiętaj, wisusie, czegom cię uczył!...
Sen mara — Bóg wiara, myślałem przez kilka dni. Ale już sklep mi obrzydł. Nawet do ś. p. Małgosi Pfeifer straciłem skłonność i ciasno zrobiło mi się na Podwalu, tak, żem nie mógł wytrzymać. Poszedłem znowu do wuja Raczka po radę.
Pamiętam, leżał akurat w łóżku, nakryty pierzyną mojej ciotki i pił gorące ziółka na poty. Gdy mu zaś opowiedziałem cały interes, rzekł:
— Wiesz co, poradzę ci, jak ojciec. Chcesz — idź, nie chcesz — zostań. Ale ja, gdyby nie podłe moje nogi, dawnobym już był zagranicą. Bo i twoja ciotka, mówię ci — tu zniżył głos — tak okrutnie miele jęzorem, że wolałbym, mówię ci, słuchać bateryi austryackich armat, aniżeli jej trajkotu. Co mi pomoże smarowaniem, to mi zepsuje gadaniem... A maszże pieniądze? — spytał po chwili.
— Znajdę z kilkaset złotych.
Wuj Raczek kazał zamknąć drzwi mieszkania (ciotki w domu nie było) i sięgnąwszy pod poduszkę, wydobył ztamtąd klucz.
— Naści — rzekł — otwórz ten kufer, skórą obity. Będzie tam naprawo skrzyneczka, a w niej kieska. Podaj mi ją...
Wydobyłem kieskę grubą i ciężką. Wuj Raczek wziął ją do ręki i wzdychając, odliczył piętnaście półimperyałów.
— Weź te pieniądze — mówił — na drogę i jeżeli masz jechać, to jedź... Dałbym ci więcej, ale może i na mnie przyjść pora... Zresztą trzeba zostawić coś babie, żeby sobie, wrazie wypadku, znalazła drugiego męża...
Pożegnaliśmy się, płacząc. Wuj aż dźwignął się na łóżku i odwróciwszy mnie twarzą do świecy, szepnął:
— Niech ci się jeszcze przypatrzę... Boto, mówię ci, z tego balu nie każdy wraca... Wreszcie i ja sam jużem człek nie dzisiejszy, a humory, mówię ci, zabijają prawie tak, jak kule...
Wróciwszy do sklepu, mimo spóźnionej pory, rozmówiłem się z Janem Minclem, dziękując mu za obowiązek i opiekę. Ponieważ od roku już gadaliśmy o tych rzeczach, a on zawsze zachęcał mnie, ażebym szedł bić niemców, więc zdawało mi się, że mój zamiar zrobi mu wielką przyjemność. Tymczasem Mincel jakoś posmutniał. Na drugi dzień wypłacił mi pieniądze, które miałem u niego, dał nawet gratyfikacyą, obiecał opiekować się pościelą i kufrem, na wypadek, gdybym kiedy wrócił. Ale zwykła wojowniczość opuściła go i ani razu nie powtórzył swego ulubionego wykrzyknika:
— Ehej!... dałbym ja szwabom, żebym tak nie miał sklepu...
Gdy zaś około dziesiątej wieczorem, ubrany w półkożuszek i grube buty, uściskawszy go, wziąłem za klamkę, ażeby opuścić izbę, w której tyle lat przemieszkaliśmy razem, coś dziwnego stało się z Janem. Nagle zerwał się z krzesła i rozkrzyżowawszy ręce, krzyknął:
— Świnia!... gdzie ty idziesz?...
A potem rzucił się na moje łóżko, szlochając jak dzieciak.
Uciekłem. W sieni, słabo oświetlonej olejnym kagankiem, ktoś zastąpił mi drogę. Ażem drgnął. Byłto August Katz, odziany, jak wypadało na marcową podróż.
— Co tu robisz, Auguście? — spytałem.
— Czekam na ciebie.
Myślałem, że chce mnie odprowadzić; więc poszliśmy na plac Grzybowski w milczeniu, bo Katz nigdy nic nie mówił. Fura żydowska, którą miałem jechać, była już gotowa. Ucałowałem Katza, on mnie także. Wsiadłem... on za mną...
— Jedziemy razem — rzekł.
A potem, kiedy byliśmy już za Miłosną, dodał:
— Twardo i trzęsie, spać nie można.
Wspólna podróż trwała niespodziewanie długo, bo aż do października 1849 roku, pamiętasz Katz, niezapomniany przyjacielu? Pamiętasz te długie marsze na spiekocie, kiedy nieraz piliśmy wodę z kałuży; albo ten pochód przez bagno, w którem zamoczyliśmy ładunki; albo te noclegi w lasach i na polach, kiedy jeden drugiemu spychał głowę z tornistra i ukradkiem ściągał płaszcz, służący za wspólną kołdrę?... A pamiętasz tarte kartofle ze słoniną, które ugotowaliśmy we czterech w sekrecie przed całym oddziałem? Tylem razy jadał od tej pory kartofle, ale żadne nie smakowały mi tak, jak wówczas. Jeszcze dziś czuję ich zapach, ciepło pary, buchającej z garnku i widzę ciebie Katz, jak dla nietracenia czasu, mówiłeś pacierz, jadłeś kartofle i zapalałeś fajkę u ogniska.
Ej! Katz, jeżeli w niebie niema węgierskiej piechoty i tartych kartofli, nie potrzebnieś się tam pospieszył.
A pamiętasz jeneralną bitwę, do której zawsze wzdychaliśmy, odpoczywając po partyzanckiej strzelaninie? Ja bo nawet w grobie jej nie zapomnę, a jeżeli kiedyś zapyta mnie Pan Bóg: po com żył na świecie?... Po to — odpowiem — ażeby trafić na jeden taki dzień. Ty tylko rozumiesz mnie, Katz, bośmy to obaj widzieli. A niby na razie wydawało się — nic...
Na półtory doby przedtem skupiła się nasza brygada pod jakąś wsią węgierską, której nazwy nie pamiętam. Fetowali nas aż miło. W winie, coprawda, nieosobliwszem, można się było myć, a wieprzowina i papryka już nam tak zbrzydły, że człowiek nie wziąłby do ust tego paskudztwa, gdyby, rozumie się, miał co innego. A jaka muzyka, a jakie dziewuchy!... Cygani doskonale grają, a każda węgierka istny proch. Kręciło się ich bestyjek wszystkiego ze dwadzieścia, a jednak zrobiło się tak gorąco, że nasi zakłuli i zarąbali trzech chłopów, a chłopi zabili nam drągami huzara.
I Bóg wie czem skończyłaby się tak pięknie rozpoczęta zabawa, gdyby, w chwili największego tumultu, nie zajechał do sztabu szlachcic czwórką koni okrytych pianą. W kilka minut później rozeszła się po wojsku wieść, że w pobliżu znajdują się wielkie masy austryaków. Zatrąbiono do porządku, tumult ucichł, węgierki znikły, a w szeregach zaczęto szeptać o jeneralnej bitwie.
— Nareszcie!... — powiedziałeś do mnie.
Tej samej nocy posunęliśmy się o milę naprzód, w ciągu następnego dnia znowu o milę. Co kilka godzin, a później nawet cogodzinę, przylatywały sztafety. Było to dowodem, że w pobliżu znajduje się nasz sztab korpuśny i że zanosi się na coś grubego.
Tej nocy spaliśmy na gołem polu, nie stawiając nawet w kozły broni. Zaś skoro świt, ruszyliśmy naprzód: szwadron kawaleryi z dwoma lekkiemi armatami, potem nasz batalion, a potem cała brygada z artyleryą i furgonami, mając silne patrole po bokach. Sztafety przylatywały już co pół godziny.
Gdy weszło słońce, zobaczyliśmy przy gościńcu pierwsze ślady nieprzyjaciela: resztki słomy, wytlone ogniska, budynki rozebrane na opał. Następnie coraz częściej zaczęliśmy spotykać uciekających: szlachtę z rodzinami, duchownych rozmaitych wyznań, w końcu — chłopów i cyganów. Na wszystkich twarzach malowała się trwoga; prawie każdy coś wykrzykiwał po węgiersku, wskazując rękoma za siebie.
Była blisko siódma, kiedy w stronie południowo-zachodniej huknął strzał armatni. Po szeregach przeleciał szmer:
— Oho! zaczyna się...
— Nie, to sygnał...
Padło znowu dwa strzały i znowu dwa. Jadący przed nami szwadron zatrzymał się; dwie armaty i dwa jaszczyki galopem popędziły naprzód, kilku jezdnych pocwałowało na najbliższe wzgórza. Stanęliśmy — i przez chwilę zaległa taka cisza, że słychać było tentent siwej klaczy, dopędzającego nas adjutanta. Przeleciała mimo, do huzarów, dysząc i prawie dotykając brzuchem ziemi.
Tym razem odezwało się bliżej i dalej, kilkanaście armat; każdy strzał można było odróżnić.
— Macają dystans! — odezwał się stary nasz major.
— Jest z piętnaście armat — mruknął Katz, który w podobnych chwilach stawał się rozmowniejszy. — A że my ciągniemy dwanaście, toż będzie bal!...
Major odwrócił się do nas na koniu i uśmiechnął się pod szpakowatym wąsem. Zrozumiałem, co to znaczy, usłyszawszy całą gamę strzałów, jakby kto zagrał na organach.
— Jest więcej niż dwadzieścia — rzekłem do Katza.
— Osły!... — zaśmiał się kapitan i podciął swego konia.
Staliśmy na wzniesionem miejscu, zkąd widać było idącą za nami brygadę. Zaznaczał ją rudy obłok kurzu, ciągnący się wzdłuż gościńca, ze dwie albo i trzy wiorsty.
— Straszna masa wojsk! — szepnąłem. — Gdzie się to pomieści!...
Odezwały się trąbki i nasz batalion rozłamał się na cztery kompanie, uszykowane kolumnami obok siebie. Pierwsze plutony wysunęły się naprzód, my zostaliśmy wtyle. Odwróciłem głowę i zobaczyłem, że od głównego korpusu oddzieliły się jeszcze dwa bataliony; zeszły z gościńca i biegły pędem przez pola, jeden naprawo od nas, drugi nalewo. W mały kwadrans zrównały się z nami, przez drugi kwadrans wypoczęły i — ruszyliśmy trzema batalionami naprzód, noga za nogą.
Tymczasem kanonada wzmogła się tak, że było słychać po dwa i po trzy strzały, wybuchające jednocześnie. Co gorsze, zpoza nich rozlegał się jakiś stłumiony odgłos, podobny do ciągłego grzmotu.
— Ile armat, kamracie? — spytałem po niemiecku idącego za mną podoficera.
— Chyba ze sto — odparł, kręcąc głową. — Ale — dodał — porządnie prowadzą interes, bo odezwały się wszystkie razem.
Zepchnięto nas z gościńca, którym w kilka, minut później przejechały wolnym kłusem dwa szwadrony huzarów i cztery armaty, z należącemi do nich jaszczykami. Idący ze mną w szeregu poczęli żegnać się: „W imię Ojca i Syna...“ — Ten i ów popił z manierki.
Nalewo od nas huk wzmagał się; pojedyńczych strzałów już nie można było odróżnić. Nagle krzyknięto w przednich szeregach:
— Piechota!... piechota!...
Machinalnie schwyciłem karabin na tuj, myśląc, że pokazali się austryacy. Ale przed nami, oprócz wzgórza i rzadkich krzaków, nie było nic. Natomiast, na tle grzmotu armat, który prawie przestał nas interesować, usłyszałem jakiś trzask, podobny do rzęsistego deszczu, tylko o wiele potężniejszy.
— Bitwa!... — zawołał ktoś na froncie przeciągłym głosem.
Uczułem, że mi na chwilę serce bić przestało, nie ze strachu, ale jakby w odpowiedzi na ten wyraz, który od dzieciństwa robił na mnie dziwne wrażenie.
W szeregach, pomimo marszu, zrobił się ruch. Częstowano się winem, oglądano broń, mówiono, że najdalej za pół godziny wejdziemy w ogień, a nadewszystko — w grubijański sposób żartowano z austryaków, którym nie wiodło się w tych czasach. Ktoś zaczął gwizdać, inny nucił półgłosem; stopniała nawet sztywna powaga oficerów, zamieniając się w koleżeńską zażyłość. Trzeba było dopiero komendy: „baczność i cisza!...“ ażeby nas uspokoić.
Umilkliśmy i wyrównały się nieco pogięte szeregi. Niebo było czyste, ledwie tu i owdzie bielił się nieruchomy obłok; na krzakach, które mijaliśmy, nie poruszał się żaden listek; nad polem, zarośniętem młodą trawą, nie odzywał się wystraszony skowronek. Słychać było tylko ciężkie stąpanie batalionu, szybki oddech ludzi, czasem szczęk uderzonych o siebie karabinów albo donośny głos majora, który, jadąc przodem, odzywał się do oficerów. A tam, nalewo, wściekały się stada armat i lał deszcz karabinowych strzałów. Kto takiej burzy, przy jasnym niebie, nie słyszał, bracie Katz, ten nie zna się na muzyce!... Pamiętasz, jak nam wówczas dziwnie było na sercu?... Nie strach, ale tak coś jakby żal i ciekawość...
Skrzydłowe bataliony oddalały się od nas coraz bardziej; wreszcie prawy zniknął za wzgórzami, a lewy o paręset sążni od nas, dał nurka w szeroki parów i tylko kiedyniekiedy błysnęła fala jego bagnetów. Podzieli się gdzieś huzarzy i armaty i ciągnąca ztyłu rezerwa, i został sam nasz batalion, schodzący z jednego wzgórza, ażeby wejść na drugie, jeszcze wyższe. Tylko od czasu do czasu z frontu, od tyłu, albo z boków, przyleciał jakiś jeździec z kartką, albo z ustnem poleceniem do majora. Prawdziwy cud, że od tylu poleceń nie zamąciło mu się we łbie!
Nareszcie, już była blisko dziewiąta, weszliśmy na ostatnią wyniosłość, porosłą gęstymi krzakami. Nowa komenda; plutony, idące jeden za drugim, poczęły stawać obok siebie. Gdy zaś dosięgliśmy szczytu wzgórza, kazano nam pochylić się i zniżyć broń, a wkońcu przyklęknąć.
Wtedy (pamiętasz Katz?) Kratochwil, który klęczał przed nami, wetknął głowę między dwie młode sosenki i szepnął:
— Patrzajcie-no!...
Od stóp wzgórza, na południe, aż gdzieś do krawędzi horyzontu, ciągnęła się równina, a na niej — jakby rzeka białego dymu, szeroka na kilkaset kroków, długa — czy ja wiem — może na milę drogi.
— Tyralierzy!... — rzekł stary podoficer.
Po obu stronach tej dziwnej wody widać było kilka czarnych i kilkanaście białych chmur, kotłujących się przy ziemi.
— To baterye, a tam płoną wsie... — objaśniał podoficer.
Wpatrzywszy się zaś lepiej, można było dojrzeć, gdzieniegdzie, również po obu stronach długiej smugi dymu prostokątne plamy: ciemne po lewej, białe po prawej. Wyglądały one jak wielkie jeże z połyskującemi kolcami.
— To — nasze pułki, a to austryackie... — mówił podoficer. No, no!... — dodał — i sam sztab lepiej nie widzi...
Z tej długiej rzeki dymu dolatywało nas nieustanne trzeszczenie karabinowych strzałów, a w tamtych białych chmurach szalała burza armat.
— Phy! — odezwał się wtedy Katz — i to ma być bitwa?... Miałem się też czego bać...
— Zaczekajno-no — mruknął podoficer.
— Przygotuj broń!... — rozległo się po szeregach.
Klęcząc, zaczęliśmy wydobywać i odgryzać patrony. Rozległo się szczękanie stalowych stępli i trzastk odciąganych kurków. Podsypaliśmy prochu na panewki i znowu cisza.
Naprzeciw nas, może o wiorstę, były dwa pagórki, a między niemi gościniec. Spostrzegłem, że na jego żółtem tle ukazują się jakieś białe znaki, które wkrótce utworzyły białą linią, a potem białą plamę. Jednocześnie z parowu, leżącego o kilkaset kroków nalewo od nas, wyszli granatowi żołnierze, którzy niebawem sformowali się w granatową kolumnę. W tej chwili, naprawo od nas, huknął strzał armatni i nad białym oddziałem austryackim ukazał się siwy obłoczek dymu. Parę minut pauzy i znowu strzał i znowu nad austryakami obłoczek. Pół minuty — znowu strzał i znowu obłoczek...
Herr Gott! — zawołał stary podoficer — jak nasi strzelają... Bem komenderuje, czy dyabeł...
Od tej pory szedł z naszej strony strzał za strzałem, aż ziemia drgała, ale biała plama tam, na gościńcu, rosła wciąż. Jednocześnie na przeciwległem wzgórzu błysnął dym i w stronę naszej bateryi poleciał warczący granat. Drugi dym... trzeci dym... czwarty...
— Mądre bestye! — mruknął podoficer.
— Batalion!... naprzód marsz!.. — wrzasnął ogromnym głosem nasz major.
— Kompania!... naprzód marsz... Pluton!.. naprzód marsz!.. — powtórzyli różnemi głosami oficerowie.
Znowu uszykowano nas inaczej. Cztery środkowe plutony zostały na tyle, cztery poszły naprzód, naprawo i nalewo. Podciągnęliśmy tornistry i wzięliśmy broń, jak się komu podobało.
— Z górki na pazurki!... — zawołałeś wtedy Katz.
A w tej chwili granat przeleciał wysoko nad nami i pękł gdzieś wtyle z wielkim łoskotem.
Wtedy błysnęła mi szczególna myśl. Czy bitwy nie są hałaśliwemi komedyami, które wojska urządzają dla narodów, nie robiąc sobie zresztą krzywdy?... To bowiem, na co patrzyłem, wyglądało wspaniale, ale nie tak znowu strasznie.
Zeszliśmy na równinę. Od naszej bateryi przyleciał huzar, donosząc, że jedna z armat zdemontowana. Współcześnie nalewo od nas padł granat; zarył się w ziemię, ale nie wybuchnął.
— Zaczynają nas lizać — rzekł stary podoficer.
Drugi granat pękł nad naszemi głowami i jedna z jego skorup padła Kratochwilowi pod nogi. Pobladł, ale śmiał się.
— Oho!... ho!... — zawołano w szeregu.
W plutonach, które szły przed nami o jakieś sto kroków nalewo, zrobiło się zamieszanie; gdy zaś kolumna posunęła się dalej, zobaczyliśmy dwu ludzi: jeden leżał twarzą do ziemi, wyciągnięty jak struna, drugi siedział, trzymając się rękoma za brzuch. Poczułem zapach prochowego dymu; Katz przemówił coś do mnie, alem go nie słyszał; natomiast zaszumiało mi w prawem uchu, jakby tam wpadła kropla wody.
Podoficer poszedł wprawo, my za nim. Kolumna nasza rozwinęła się we dwie długie linie. Na paręset kroków przed nami zakłębił się dym. Coś trąbiono, alem nie zrozumiał sygnału; natomiast słyszałem ostre poświsty nad głową i koło lewego ucha. O kilka kroków przede mną coś uderzyło w ziemię, zasypując mi piaskiem twarz i piersi. Mój sąsiad strzelił; dwaj stojący za mną, prawie na moich ramionach oparli karabiny i wypalili jeden po drugim. Ogłuszony doreszty wypaliłem i ja... Nabiłem i znowu strzeliłem. Przed front spadł czyjś kask i karabin, ale otoczyły nas takie kłęby dymu, żem nic dalszego nie mógł dojrzeć. Widziałem tylko, że Katz, który ciągle strzelał, wygląda jak obłąkany i ma pianę w kątach ust. Szum w uszach spotęgował mi się tak, żem wkońcu nic nie słyszał, ani huku karabinów, ani armat.
Nareszcie dym stał się tak gęsty i nieznośny, że za wszelką cenę chciałem wydobyć się z niego. Cofnąłem się z początku wolno, później biegiem, widząc ze zdziwieniem, że i inni robią to samo. Zamiast dwu wyciągniętych szeregów, zobaczyłem kupę uciekających ludzi. — „Czego oni u dyabła uciekają?...“ — myślałem, przyspieszając kroku. Nie był to już bieg, ale koński galop. Zatrzymaliśmy się w połowie wzgórza i tu dopiero spostrzegliśmy, że miejsce nasze na placu zajął jakiś nowy batalion; a na szczycie wzgórza walą z armat.
— Rezerwy w ogniu!... Naprzód łajdaki!... Świnie wam paść, psubraty!... — wołali czarni od dymu, rozbestwieni oficerowie, ustawiając nas napowrót w szeregi i płazując każdego, kto nawinął im się pod rękę.
Majora między nimi nie było.
Powoli, zmięszani w odwrocie żołnierze znaleźli się w swoich plutonach, ściągnęli maruderowie i batalion wrócił do porządku. Ubyło jednak ze czterdziestu ludzi.
— Gdzież oni się rozbiegli? — spytałem podoficera.
— Aha, rozbiegli się — odparł zachmurzony.
Nie śmiałem pomyśleć, że zginęli.
Ze szczytu wzgórza zjechało dwu furgonistów; każdy prowadził konia objuczonego pakami. Naprzeciw nich wybiegli nasi podoficerowie i wkrótce wrócili z pakietami nabojów. Wziąłem ośm, bo tyle mi brakowało w ładownicy i zdziwiłem się: jakim sposobem mogłem je zgubić?
— Wiesz ty — rzekł do mnie Katz -— że już po jedenastej?...
— A wiesz ty, że ja nic nie słyszę? — odparłem.
— Głupiś. Przecież słyszysz, co mówię...
— Tak, ale armat nie słyszę... Owszem, słyszę — dodałem, skupiwszy uwagę. Grzmot armat i łoskot karabinów zlały się w jedno ogromne warczenie, już nie ogłuszające, ale wprost ogłupiające. Ogarnęła mnie apatya.
Przed nami, może na pół wiorsty, bałwaniła się szeroka kolumna dymu, którą budzący się wiatr niekiedy rozdzierał. Wówczas na chwilę można było widzieć długi szereg nóg, albo kasków, z połyskującemi obok nich bagnetami. Nad tamtą kolumną i nad naszą kolumną, szumiały granaty, wymieniane pomiędzy bateryą węgierską, która strzelała zpoza nas i austryacką, odzywającą się ze wzgórz przeciwległych.
Rzeka dymu, ciągnąca się przez równinę, ku południowi, kłębiła się jeszcze mocniej i była bardzo pogięta. Gdzie austryacy brali górę, zgięcie szło nalewo, gdzie węgrzy — naprawo. Wogóle pasmo dymu wyginało się bardziej naprawo, jakby nasi już odepchnęli austryaków. Po całej równinie słała się delikatna mgła, niebieskawej barwy.
Dziwna rzecz: huk, choć silniejszy teraz, aniżeli był zpoczątku, już nie robił na mnie wrażenia; ażeby go słyszeć, musiałem się dopiero wsłuchiwać. Tymczasem bardzo wyraźnie dochodził mnie szczęk nabijanych karabinów, albo trzask kurków.
Przyleciał adjutant, zatrąbiono, oficerowie zaczęli przemawiać.
— Chłopcy! — wrzeszczał na całe gardło nasz porucznik, który niedawno uciekł z seminaryum. — Zrejterowaliśmy, bo szwabów było więcej, ale teraz zaskoczymy z boku, ot, tę kolumnę, widzicie?... Zaraz podeprze nas trzeci batalion i rezerwa... Niech żyją Węgry!...
— I ja chciałbym pożyć... — mruknął Kratochwil.
— Pół obrotu wprawo, marsz!.. Szliśmy tak kilka minut; potem pół obrotu wlewo i zaczęliśmy spuszczać się na równinę, usiłując dostać się na prawy bok kolumny walczącej przed nami. Okolica wciąż falista; zprzodu widać przez mgłę pole zarośnięte badylami, za niem lasek.
Nagle między owemi badylami spostrzegłem kilka, a potem kilkanaście dymków, jakby w rozmaitych punktach zapalono fajki; jednocześnie zaczęły nad nami świstać kule. Pomyślałem, że tak wychwalane przez poetów świstanie kul, nie jest bynajmniej poetyczne, ale raczej ordynaryjne. Czuć tam wściekłość martwego przedmiotu.
Od naszej kolumny oderwał się sznur tyralierów i pobiegł ku badylom. My maszerowaliśmy wciąż, jakby kule, przelatujące z ukosa, nie do nas adresowano.
W tej chwili stary podoficer, który szedł na prawem skrzydle, gwiżdżąc Rakoczego, wypuścił karabin, rozstawił ręce i zatoczył się jak pijany. Przez mgnienie oka widziałem jego twarz: miał z lewej strony rozdarty daszek kaska i czerwoną plamkę na czole. Szliśmy wciąż; na prawem skrzydle znalazł się inny podoficer, młody blondynek.
Już zrównywaliśmy się z walczącą kolumną i widzieliśmy pustą przestrzeń między dymem naszej i austryackiej piechoty, kiedy zpoza niej wynurzył się długi szereg białych mundurów. Szereg podnosił się i zniżał co sekundę, a jego nogi migały raz po razu, jak na paradzie.
Stanął. Nad nim błysnęła taśma stali, pochyliła się i — zobaczyłem ze sto wycelowanych do nas karabinów, lśniących jak igły w papierku. Potem zadymiło się, zgrzytnęło jak łańcuch po żelaznej sztabie, a nad nami i około nas przeleciał wicher pocisków.
— Stój!... Pal!...
Wystrzeliłem corychlej, pragnąc zasłonić się chociaż dymem. Pomimo huku, usłyszałem za sobą niby uderzenie kijem w człowieka; ktoś ztyłu padł, zawadzając o mój tornister. Opanował mnie gniew i desperacya; czułem, że zginę, jeżeli nie zabiję niewidzialnego wroga. Nabijałem broń i strzelałem bez pamięci, trochę zniżając karabin i myśląc z dziką satysfakcyą, że moje kule nie pójdą górą. Nie patrzyłem na bok, ani pod nogi; bałem się zobaczyć leżącego człowieka.
Wtem stało się coś nieoczekiwanego W pobliżu nas zatrzeszczały bębny i rozległy się przeraźliwe piszczałki fajfrów. Toż samo za nami. Ktoś krzyknął: „naprzód!“ i — nie wiem, z ilu piersi, wybuchnął krzyk, podobny do jęku, albo do wycia. Kolumna poruszyła się zwolna, prędzej, biegiem... Strzały prawie ucichły i odzywały się tylko pojedyńczo... Z impetem uderzyłem o coś piersiami, pchano się na mnie ze wszystkim stron, pchałem się i ja...
— Kłuj szwaba!... — krzyczał nieludzkim głosem Katz, rwąc się naprzód. A że nie mógł wydobyć się z ciżby, więc podniósł karabin i walił kolbą w tornistry stojących przed nami kolegów.
Nareszcie zrobiło się tak ciasno, że zaczęła mi się giąć klatka piersiowa i uczułem brak tchu. Uniesiono mnie do góry, opuszczono, a wtedy poznałem, że nie stoję na ziemi, ale na człowieku, który jeszcze pochwycił mnie za nogę. W tej chwili wrzeszczący tłum posunął się naprzód, a ja upadłem. Lewa ręka poślizgnęła mi się we krwi.
Obok mnie leżał przewrócony na bok oficer austryacki, człowiek młody, o bardzo szlachetnych rysach. Spojrzał na mnie ciemnemi oczyma, z nieopisamym smutkiem i wyszeptał chrapliwym głosem:
— Nie trzeba deptać... Niemcy są też ludźmi...
Wsunął rękę pod bok i jęczał żałośnie.
Pobiegłem za kolumną. Nasi byli już na wzgórzach, gdzie stały austryackie baterye. Wdrapawszy się za innymi, zobaczyłem jednę armatę przewróconą, drugą zaprzężoną i otoczoną przez naszych.
Trafiłem na szczególną scenę. Jedni z naszych chwycili za koła armaty, drudzy ściągali woźnicę z siodła; Katz przebił bagnetem konia z pierwszej pary, a kanonier austryacki chciał zwalić go w łeb wyciorem. Schwyciłem kanoniera za kołnierz i nagłym ruchem wtył, przewróciłem na ziemię. Katz i jego chciał przebić.
— Co robisz, waryacie?.. — zawołałem, odbijając mu karabin.
Wtedy rozwścieczony rzucił się na mnie, ale stojący obok oficer pałaszem, odtrącił mu bagnet.
— Czego się tu mięszasz?.. — krzyknął Katz na oficera i — oprzytomniał.
Dwie armaty były wzięte, za resztą pognali huzarzy. Daleko przed nami stali nasi, pojedyńczo i w gromadach, strzelając do cofających się austryaków. Kiedyniekiedy jakaś zbłąkana kula nieprzyjacielska świsnęła nad nami, albo zaryła się w ziemię, wydmuchując obłoczek kurzu. Trębacze zwoływali do szeregów.
Około czwartej popołudniu pułk nasz ściągnięto; było po bitwie. Tylko na zachodniej krawędzi horyzontu jeszcze odzywały się pojedyńcze strzały lekkiej artyleryi, jak odgłosy burzy, która już przeszła.
W godzinę później, na rozległym placu boju, w różnych punktach, zagrały pułkowe orkiestry. Przyleciał do nas adjutant z powinszowaniem. Trębacze i dobosze uderzyli sygnał: do modlitwy. Zdjęliśmy kaski, chorążowie podnieśli sztandary i cała armia, z bronią do nogi, dziękowała węgierskiemu Bogu za zwycięstwo.
Stopniowo dym opadł. Gdzie oko sięgło, widzieliśmy, w rozmaitych miejscach, jakby skrawki białego i granatowego papieru, bez ładu porozrzucane na zdeptanej trawie. W polu kręciło się kilkanaście furmanek, a jacyś ludzie składali na nich niektóre z owych skrawków. Reszta została.
— Mieli się też poco rodzić!... — westchnął, oparty na karabinie Katz, którego znowu opanowała melancholia.
Było-to bodaj czy nie ostatnie nasze zwycięstwo. Od tej chwili sztandary z trzema rzekami częściej chodziły przed nieprzyjacielem, aniżeli za nieprzyjacielem, dopóki wreszcie pod Vilagos nie opadły z drzewców, jak liście na jesieni.
Dowiedziawszy się o tem, Katz rzucił szpadę na ziemię (byliśmy już obaj oficerami) i powiedział, że teraz tylko sobie w łeb strzelić. Ja jednak, pamiętając, że we Francyi już siedzi Napoleon, dodałem mu otuchy i — przekradliśmy się do Komorna.
Przez miesiąc wyglądaliśmy odsieczy: z Węgier, z Francyi, nawet z nieba. Nareszcie twierdza kapitulowała.
Pamiętam, że tego dnia Katz kręcił się około prochowni, a miał taki wyraz na twarzy, jak wówczas, kiedy to chciał przebić leżącego kanoniera. Gwałtem wzięliśmy go w kilku pod ręce i wyprowadziliśmy z fortecy, za naszymi.
— Cóż to — szepnął mu jeden z kolegów — zamiast iść z nami na tułactwo, chciałbyś zmykać do nieba?... Ej! Katz, węgierska piechota nie tchórzy i nie łamie słowa danego, nawet... Szwabom...
W pięciu oddzieliliśmy się od reszty wojsk, połamaliśmy szpady, przebraliśmy się za chłopów i ukrywszy pod odzieżą pistolety, wędrowaliśmy w stronę Turcyi. Tropiła nas też, bo tropiła sfora Haynau’a!...
Podróż nasza, po bezdrożach i lasach, trwała ze trzy tygodnie. Pod nogami błoto, nad głowami deszcz jesienny, za plecami patrole, a przed nami — wieczne wygnanie — oto byli nasi towarzysze. Mimo to mieliśmy dobry humor.
Szapary ciągle gadał, że Kossuth jeszcze coś wymyśli, Stein był pewny, że odezwie się za nami Turcya, Liptak wzdychał do noclegu i gorącej strawy, a ja mówiłem, że kto, jak kto, ale Napoleon nas nie opuści. Deszcz rozmiękczył nam odzienie jak masło, brnęliśmy w błocie wyżej kostek, poodłaziły nam podeszwy, a w butach grało jak na trąbce; mieszkańcy bali się sprzedać nam dzbanka mleka, a chłopi w jednej wsi gonili nas z widłami i kosami. Mimoto humor był, a Liptak, pędząc obok mnie tak, aż błoto bryzgało, rzekł zadyszany:
— Eljen mag’jar!... Oto będziemy spali... Żeby tak jeszcze z kielich śliwowicy do poduszki!...
W tem wesołem towarzystwie obdartusów, przed którymi nawet wrony uciekały, tylko Katz był pochmurny. On najczęściej odpoczywał i jakoś prędzej mizerniał; miał spieczone usta, a w oczach blade iskry.
— Boję się, żeby nie dostał zgniłej gorączki — rzekł raz do mnie Szapary.
Niedaleko rzeki Sawy, nie wiem którego dnia naszej wędrówki, znaleźliśmy w pustej okolicy kilka chat, gdzie nas bardzo gościnnie przyjęto. Mrok już zapadł, wściekle byliśmy znużeni, ale dobry ogień i butelka śliwowicy napędziły nam wesołych myśli.
— Przysięgam — wołał Szapary — że najdalej w marcu Kossuth powoła nas do szeregów. Głupstwo zrobiliśmy, łamiąc szpady...
— Może jeszcze w grudniu Turek wojska posunie — dodał Stein. — Ażeby się choć wygoić do tego czasu...
— Moi kochani!... — jęczał Liptak, zawijając się w grochowiny — kładźcie się do dyabła spać, bo inaczej ani Kossuth, ani Turek nas nie rozbudzi.
— Pewno, że nie rozbudzi! — mruknął Katz.
Siedział na ławie naprzeciw komina i smutno patrzył w ogień.
— Ty, Katz, niedługo w sprawiedliwość boską przestaniesz wierzyć — odezwał się Szapary, marszcząc brwi.
— Niema sprawiedliwości dla tych, którzy nie umieli zginąć z bronią w ręku! — krzyknął Katz. — Głupi wy i ja z wami... Turek albo Francuz nadstawi za was karku?... Czemużeście wy sami nie umieli go nadstawić?...
— Ma gorączkę — szepnął Stein. — Będzie z nim kłopot w drodze...
— Węgry!... już niema Węgier! — mruczał Katz — Równość... nigdy nie było równości!... Sprawiedliwość... nigdy jej nie będzie... Świnia wykąpie się nawet w bagnie; ale człowiek z sercem!... Darmo, panie Mincel, już ja u ciebie nie będę krajać mydła...
Zmiarkowałem, że Katz jest bardzo chory. Zbliżyłem się do niego i ciągnąc go na grochowiny, rzekłem:
— Chodź Auguście, chodź...
— Gdzież pójdę?... — odparł, na chwilę wytrzeźwiony.
A potem dodał:
— Z Węgier wypędzili, do szwabów się nie zaciągnę...
Mimo to legł na barłogu. Ogień na kominie wygasał. Dopiliśmy wódkę i położyliśmy się rzędem, z pistoletami w garści. W szczelinach chaty wiatr jęczał, jakby całe Węgry płakały, a nas zmorzył sen. Śniło mi się, że jestem małym chłopcem i że jest Boże Narodzenie. Na stole płonie choinka, przybrana tak ubogo, jak my byliśmy ubodzy, a dokoła: mój ojciec, ciotka, pan Raczek i pan Domański, śpiewają fałszywemi głosami kolendę:

„Bóg się rodzi — moc truchleje“.

Obudziłem się, łkając z żalu za mojem dzieciństwem. Ktoś szarpał mię za ramię.
Byłto chłop, właściciel chaty. Podniósł mnie z grochowin, i wskazując w stronę Katza, mówił przerażony:
— Patrzcieno, panie wojak... Z nim się coś złego stało...
Porwał z komina łuczywo i zaświecił. Spojrzałem. Katz leżał na barłogu skurczony, z wystrzelonym pistoletem w ręku. Ogniste płatki przeleciały mi przed oczyma i zdaje mi się, żem zemdlał.
Ocknąłem się na furze, którą właśnie dojeżdżaliśmy do Sawy. Już dniało, zapowiadał się dzień pogodny; od rzeki ciągnęła surowa wilgoć. Przetarłem oczy, porachowałem... Było na wozie nas czterech i piąty furman. Przecież powinno być pięciu. Nie, powinno być sześciu!.. Szukałem Katza, nie mogłem go dopatrzeć. Nie pytałem o niego; płacz ścisnął mnie za gardło i myślałem, że mnie udusi. Liptak drzemał, Stein ocierał oczy, a Szapary patrzył nabok i tylko pogwizdywał Rakoczego, chociaż ciągle się mylił.
Ej! bracie Katz, cóżeś ty zrobił najlepszego?... Czasem zdaje mi się, żeś znalazł tam w niebie i węgierską piechotę i swój wystrzelany pluton... Niekiedy słyszę łoskot bębnów, ostry rytm marszu i komendę: na ramię broń!... A wtedy myślę, że to ty, Katz, idziesz na zmianę warty przed Bożym tronem... Bo kiepskim byłby Pan Bóg węgierski, gdyby się nie poznał na tobie!
...Alem się też rozgadał, Boże odpuść!... Myślałem o Wokulskim, a piszę o sobie i o Katzu. Wracam więc do przedmiotu.
W parę dni po śmierci Katza weszliśmy do Turcyi, a przez dwa lata następne, ja, już sam, tułałem się po całej Europie. Byłem we Włoszech, Francyi, Niemczech, nawet w Anglii, a wszędzie nękała mnie bieda i żarła tęsknota za krajem. Nieraz zdawało mi się, że stracę rozum, słuchając potoków obcej mowy i widząc nie nasze twarze, nie nasze ubiory, nie naszę ziemię. Nieraz oddałbym życie, ażeby choć spojrzeć na las sosnowy i chałupy poszyte słomą. Nieraz, jak dziecko, wołałem przez sen: ja chcę do kraju!... A gdym się obudził zalany łzami, ubierałem się i pędem biegłem na ulicę, bo mi się przywidziało, że ta ulica koniecznie musi być Starem Miastem, albo Podwalem.
Możebym się zabił z desperacyi, gdyby nie ciągłe wiadomości o Ludwiku Napoleonie, który już został prezydentem, a myślał o cesarstwie. Było mi lżej dźwigać nędzę i tłumić wybuchy żalu, kiedym słuchał o tryumfach człowieka, który miał wykonać testament Napoleona I. i zrobić porządek w świecie.
Nie udało mu się wprawdzie, aleć — zostawił syna. Nieodrazu Kraków zbudowano!...
Nareszcie nie mogłem wytrzymać i — w grudniu 1851 roku, przejechawszy wzdłuż Galicyą, stanąłem na komorze w Tomaszowie. Jedna mnie tylko myśl trapiła:
— A nuż mnie i ztąd wypędzą?...
Nigdy zaś nie zapomnę radości, jakiej doznałem, usłyszawszy, że mam jechać do Zamościa. Właściwie, tom nawet niebardzo jechał; raczej szedłem, ale z jakąż uciechą!
W Zamościu bawiłem rok z czemś. A żem dobrze drwa rąbał, więc byłem codzień na świeżem powietrzu. Napisałem ztamtąd list do Mincla i podobno otrzymałem od niego odpowiedź, nawet pieniądze; ale, wyjąwszy pokwitowania z odbioru, bliższych szczegółów tego wypadku nie pamiętam.
Zdaje się jednak, że Jaś Mincel zrobił inną rzecz, choć nie wspomniał o niej do śmierci i nawet nie lubił o tem rozmawiać. Oto, chodził on do różnych jenerałów, którzy odbyli węgierską kampanią i tłómaczył im, że przecież powinni ratować kolegę w nieszczęściu. No i uratowali mnie, tak, że już w lutym 1853 roku mogłem jechać do Warszawy. Zwrócono mi nawet patent oficerski, jedyną pamiątkę, jaką wyniosłem z Węgier, nie licząc dwu ran: w piersi i w nogę. Było nawet lepiej, bo oficerowie wyprawili mi obiad, na którym gęsto piliśmy zdrowie węgierskiej piechoty. Od tej też pory mówię, że najtrwalsze stosunki zawiązują się na placu bitwy.
Ledwiem opuścił mój dotychczasowy apartament, będąc gołym jak pieprz turecki, zaraz zastąpił mi drogę nieznany żydek i oddał list z pieniędzmi. Otworzyłem go i przeczytałem:
„Mój kochany Ignacy! Posyłam ci 200 złotych na drogę, to się później obrachujemy. Zajedź wprost do mego sklepu na Krakowskiem Przedmieściu, a nie na Podwal, broń Boże! bo tam mieszka ten złodziej Franc, niby mój brat; któremu nawet pies porządny nie powinien podawać ręki. Całuję cię, Jan Mincel. Warszawa d. 16 lutego r. 1853“.
„Ale, ale!... Stary Raczek, co się z twoją ciotką ożenił, to wiesz — umarł, a i ona także, ale pierwiej. Zostawili ci trochę gratów i parę tysięcy złotych. Wszystko jest u mnie w porządku, tylko salopę ciotki móle trochę sponiewierały, bo bestya Kaśka zapomniała włożyć bakuniu. Franc kazał cię ucałować. Warszawa d. 18 lutego r. 1853“.
Ten sam żydek wziął mnie do swego domu, gdzie doręczył mi tłómoczek z bielizną, odzieniem i obuwiem. Nakarmił mnie rosołem z gęsiny, potem gotowaną, a potem pieczoną gęsiną, której do Lublina nie mogłem strawić. Nareszcie dał mi butelkę wybornego miodu, zaprowadził do gotowej już furmanki, lecz — ani chciał słuchać o żadnem wynagrodzeniu.
— Jabym się wstydził brać od takie osobe — odpowiadał na wszystkie moje zaklęcia.
Dopiero, gdym już miał wsiąść do fury, odprowadził mnie na bok i rozejrzawszy się, czy kto nie podsłuchuje, szepnął:
— Jak pan dobrodziej ma węgierskie dukaty, to ja kupię. Ja rzetelnie zapłacę, bo mnie potrzeba dla córki, co po pańskim Nowym Roku wychodzi zamąż...
— Nie mam dukatów — odparłem.
— Pan dobrodziej był na węgierskie wojne i pan nie ma dukatów?... — rzekł zdziwiony.
Już postawiłem nogę na stopniu fury, kiedy ten sam żydek odciągnął mnie drugi raz na stronę.
— Może pan dobrodziej ma jakie kosztowności?... Pierścionków, zygarków, branzeletów?... Jak zdrowia pragnę, ja rzetelnie zapłacę, bo to dla mojej córki...
— Nie mam, bracie, daję ci słowo...
— Nie ma pan? — powtórzył, szeroko otwierając oczy. — To poco pan chodził na Węgry?...
Ruszyliśmy, a on jeszcze stał i trzymał się ręką za brodę, z politowaniem kiwając głową.
Fura była wynajęta tylko dla mnie. Zaraz jednak, na następnej uliczce, furman spotkał swego brata, który miał bardzo pilny interes do Krasnegostawu.
— Niech wielmożny pan pozwoli jego zabrać — prosił, zdjąwszy czapkę. — Na złe droge, to on będzie szedł piechotą.
Pasażer wsiadł. Nim dojechaliśmy do bramy fortecznej, zastąpiła nam jakaś żydówka z tłómokiem i poczęła krzykliwie rozmawiać z furmanem. Okazało się, że jestto jego ciotka, która ma w Fajsławicach chore dziecko.
— Może wielmożny pan pozwoli się jej przysiąść... To jest bardzo letka osoba... — prosił furman.
Za bramą wreszcie, w rozmaitych punktach szosy, znalazło się jeszcze trzech kuzynów mego furmana, który zabrał ich pod pozorem, że będzie mi w drodze weselej. Jakoż zepchnęli mnie na tylną oś wozu, deptali po nogach, palili szkaradny tytuń, a przedewszystko wrzeszczeli, jak opętani.
Przez cztery dni zdawało mi się, że siedzę w przenośnej bożnicy. Na każdym popasie jakiś pasażer ubywał, inny zajmował jego miejsce. Pod Lublinem zsunęła mi się na plecy ciężka paka; istny cud, żem nie stracił życia. Pod Kurowem staliśmy parę godzin na szosie, gdyż zginął czyjś kufer, po który furman jeździł konno do karczmy. Przez całą wreszcie drogę czułem, że leżąca na moich nogach pierzyna jest gęściej zaludniona od Belgii.
Piątego dnia, przed wschodem słońca, stanęliśmy na Pradze. Ale że fur było mnóstwo, a łyżwowy most ciasny, więc ledwie około dziesiątej zajechaliśmy do Warszawy. Muszę dodać, że wszyscy moi współpasażerowie znikli na Bednarskiej ulicy, jak eter octowy, zostawiając po sobie mocny zapach. Gdy zaś przy ostatecznym rachunku wspomniałem o nich furmanowi, wytrzeszczył na mnie oczy.
— Jakie pasażery?... — zawołał zdziwiony. — Wielmożny pan to jest pasażer, ale tamto — same parchy. Jak my stanęli na rogatce, to nawet strażnik dwa takie gałgany rachował za złotówkę na jeden paszport. A wielmożny pan myśli, co oni byli pasażery!...
— Więc nie było nikogo? — odparłem. — A zkądże u licha pchły, które mnie oblazły?
— Może z wilgoci. Czy ja wiem! — odpowiedział furman.
Przekonany w ten sposób, że na bryce nie było nikogo oprócz mnie, sam jeden, rozumie się, zapłaciłem za całą podróż, co tak rozczuliło furmana, że wypytawszy się, gdzie będę mieszkał, obiecał mi przywozić co dwa tygodnie tytuń przemycany.
— Nawet teraz — rzekł cicho — mam na furze centnar. Może przynieść wielmożnego pana z parę funty?...
— Żeby cię dyabli wzięli! — mruknąłem, chwytając mój tłómoczek. — Tego jeszcze brakowało, ażeby aresztowali mnie za defraudacyą.
Szybko biegnąc przez ulice, przypatrywałem się miastu, które po Paryżu wydawało mi się brudne i ciasne, a ludzie posępni. Sklep J. Mincla na Krakowskiem Przedmieściu łatwo znalazłem; ale, na widok znanych miejsc i szyldów, serce zaczęło mi się tak trząść, żem chwilę musiał odpocząć.
Spojrzałem na sklep — prawie taki jak na Podwalu; na drzwiach blaszany pałasz i bęben (może ten sam, który widziałem w dzieciństwie!) — w oknie talerze, koń i skaczący kozak... Ktoś uchylił drzwi i zobaczyłem w głębi, zawieszone u sufitu: farby w pęcherzach, korki w siatce, nawet wypchanego krokodyla.
Za kontuarem, blisko okna, siedział na starym fotelu Jan Mincel i ciągnął za sznurek kozaka...
Wszedłem, drżąc jak galareta i stanąłem naprzeciw Jasia. Zobaczywszy mnie (już zaczął tyć chłopak), ciężko uniósł się z fotelu i przymrużył oczy. Nagle krzyknął do jednego z chłopców sklepowych:
— Wicek!... gnaj do panny Małgorzaty i powiedz, że wesele zaraz po Wielkiej Nocy...
Potem wyciągnął do mnie obie ręce ponad kontuarem i długo ściskaliśmy się, milcząc.
— Aleś też walił szwabów! Wiem, wiem — szepnął mi do ucha. — Siadaj — dodał, wskazując krzesło. — Kaziek! rwij do Grossmutter... Pan Rzecki przyjechał...
Siadłem i znowu nie mówiliśmy nic do siebie. On żałośnie trząsł głową, ja spuściłem oczy. Obaj myśleliśmy o biednym Katzu i o naszych zawiedzionych nadziejach. Wreszcie Mincel utarł nos z wielkim hałasem i odwróciwszy się do okna, mruknął:
— No, co tam...
Wrócił zadyszany Wicek. Uważałem, że surdut tego młodzieńca połyskuje od tłustych plam.
— Byłeś? — spytał go Mincel.
— Byłem. Panna Małgorzata powiedziała, że dobrze.
— Żenisz się? — rzekłem do Jasia.
— Phi!... cóż mam robić! — odparł.
— A Grossmutter, jak się ma?
— Zawsze jednakowo. Choruje tylko wtedy, kiedy stłuką jej dzbanek do kawy.
— A Franc?
— Nie gadaj mi o tym łajdaku — wstrząsnął się Jan Mincel. — Wczoraj przysiągłem sobie, że noga moja u niego nie postanie...
— Cóż ci zrobił? — spytałem.
— To podłe szwabisko ciągle drwi z Napoleona!... Mówi, że złamał przysięgę rzeczypospolitej, że jest kuglarzem, któremu oswojony orzeł napluł w kapelusz... Nie — mówił Jan Mincel — z tym człowiekiem żyć nie mogę...
Przez cały czas naszej rozmowy dwaj chłopcy i subjekt załatwiali interesantów, na których nawet nie zwracałem uwagi. Wtem skrzypnęły tylne drzwi sklepu i z poza szaf wysunęła się staruszka, w żółtej sukni, z dzbanuszkiem w ręku.
— Gut Morgen, meine Kinder!... Der Kaffee ist schon...
Pobiegłem i ucałowałem jej suche rączyny, nie mogąc słowa przemówić.
— Ignaz!... Herr Jesäs... Ignaz! — zawołała, ściskając mnie. — Wo bist du so lange gewesen, lieber Ignaz?...
— No, przecie Grossmutter wie, że był na wojnie. Co się tu pytać, gdzie był? — wtrącił Jan.
— Herr Jesäs!... Aber du hast noch kein Kaffee getrunken?...
— Naturalnie, że nie pił — odparł Jan w mojem imieniu.
— Du lieber Gott! Es ist ja schon zehn Uhr...
Nalała mi kubek kawy, wręczyła trzy świeże bułki i znikła, jak zwykle.
Teraz główne drzwi otworzyły się z łoskotem i wbiegł Franc Mincel, tłuściejszy i czerwieńszy od brata.
— Jak się masz, Ignacy!... — zawołał, padając mi w objęcia.
— Nie całuj się z tym durniem, który jest zakałą rodu Minclów!... — rzekł do mnie Jan.
— Oj! oj! co mi to za ród!... — odparł ze śmiechem Franc. — Nasz ojciec przyjechał taczkami we dwa psy...
— Nie gadam z panem! — wrzasnął Jan.
— Ja też nie do pana mówię, tylko do Ignacego — odparł Franc. — A nasz stryj — ciągnął dalej — było przecie takie zakute szwabisko, że wylazł z trumny po swoję szlafmycę, której mu tam zapomnieli włożyć...
— Robisz mi pan afront w moim domu!... — krzyknął Jan.
— Nie przyszedłem do pańskiego domu, tylko do sklepu, za sprawunkiem... Wicek! — zwrócił się Franc do chłopca — daj mi korek za grosz... Tylko zawiń go w bibułę... Do widzenia, kochany Ignacy, wpadnij do mnie dziś wieczorem, to przy dobrej butelce pogadamy. A może i ten pan z tobą przyjdzie — dodał, już z ulicy, wskazując ręką na sinego z gniewu Jana.
— Noga moja nie postanie u podłego szwaba! — krzyknął Jan.
To jednak nie przeszkodziło, że wieczorem byliśmy obaj u Franca.
Mimochodem wspomnę, że nie było tygodnia, w ciągu którego bracia Minclowie nie pokłóciliby się i nie pogodzili przynajmniej ze dwa razy. Co zaś jest najosobliwszem, że przyczyny swarów nigdy nie wypływały z interesu natury materyalnej. Owszem, pomimo największych nieporozumień, bracia zawsze poręczali swoje kwity, pożyczali sobie pieniędzy i nawzajem płacili długi. Powody tkwiły w ich charakterach.
Jan Mincel był romantyk i entuzyasta, Franc spokojny i zgryźliwy; Jan był gorącym bonapartystą, Franc republikaninem i specyalnym wrogiem Napoleona III. Nareszcie Franc Mincel przyznawał się do niemieckiego pochodzenia, podczas gdy Jan uroczyście twierdził, że Minclowie pochodzą ze starożytnej polskiej rodziny Miętusów, którzy kiedyś, może za Jagiellonów, a może za królów wybieralnych, osiedli między niemcami.
Dość było jednego kieliszka wina, ażeby Jan Mincel zaczął bić pięściami w stół, albo w plecy swoich sąsiadów i wrzeszczeć:
— Czuję w sobie starożytną polską krew!... Niemka nie mogłaby mnie urodzić!... Mam zresztą dokumenta...
I bardzo zaufanym osobom pokazywał dwa stare dyplomy, z których jeden odnosił się do jakiegoś Modzelewskiego, kupca w Warszawie za czasów szwedzkich, a drugi do Milera, kościuszkowskiego porucznika. Jakiby przecież istniał związek między temi osobami a rodziną Minclów — nie wiem podziśdzień, choć objaśnienia niejednokrotnie słyszałem.
Nawet z powodu wesela Jana wybuchnął skandal między braćmi: Jan bowiem zaopatrzył się na tę uroczystość w amarantowy kontusz, żółte buty i szablę, podczas gdy Franc oświadczył, że nie pozwoli na taką maskaradę przy ślubie, choćby miał podać skargę do policyi. Usłyszawszy to, Jan przysiągł, że zabije denuncyanta, jeżeli go zobaczy, i do weselnej kolacyi ubrał się w szaty swoich przodków Miętusów. Franc zaś był i na ślubie i na weselu, lecz choć nie gadał z bratem, na śmierć zatańcowywał mu żonę i prawie do samobójstwa upił się jego winem.
Nawet zgon Franca, który w roku 1856 zmarł na karbunkuł, nie obszedł się bez awantury. W ciągu trzech ostatnich dni obaj bracia po dwa razy wyklęli się i wydziedziczyli w sposób bardzo uroczysty. Mimo to, Franc cały majątek zapisał Janowi, a Jan przez kilka tygodni chorował z żalu po bracie i — połowę odziedziczonej fortuny (około 20.000 złotych) przekazał jakimś trzem sierotkom, któremi nadto opiekował się do końca życia.
Dziwna byłato rodzina!
I otóż znowu zboczyłem od przedmiotu: miałem pisać o Wokulskim, a piszę o Minclach. Gdybym nie czuł się tak rzeźkim, jak jestem, mógłbym posądzić się o gadulstwo, zapowiadające bliską starość.
Powiedziałem, że w postępowaniu Stasia Wokulskiego wielu rzeczy nie rozumiem i za każdym razem mam ochotę zapytać: naco to wszystko?...
Otóż, kiedym wrócił do sklepu, prawie cowieczór zbieraliśmy się u Grossmutter na górze: Jan i Franc Minclowie, a czasem i Małgosia Pfeifer. Małgosia z Janem siadywali w okiennej framudze i trzymając się za ręce, patrzyli w niebo; Franc pił piwo z dużego kufla (który miał cynową klapę), staruszka robiła pończochę, a ja — opowiadałem dzieje kilku lat spędzonych zagranicą.
Najczęściej, rozumie się, była mowa o tęsknotach, niewygodach żołnierskiego życia, albo o bitwach. W takiej chwili Franc wypijał podwójne porcye piwa, Małgosia przytulała się do Jana (do mnie nikt się tak nie przytulał), a Grossmutter gubiła oczka w pończosze. Gdym już skończył, Franc wzdychał, szeroko rozsiadając się na kanapie, Małgosia całowała Jana, a Jan Małgosię, staruszka zaś, trzęsąc głową, mówiła:
— Jesäs! Jesäs!... wie ist es schrecklich... Aber sag mir, lieber Ignaz, wozu also bist du denn nach Ungarn gegangen?...
— No, przecie Grossmutter rozumie, że chodził do Węgier na wojnę — wtrącił niecierpliwie Jan.
Lecz staruszka, ciągle kręcąc głową ze zdziwienia, mruczała do siebie:
— Der Kaffee war ja immer gut, und zu Mittag hat er sich doch immer vollgegessen... Warum hat er denn das gethan?...
— O! bo Grossmutter myśli tylko o kawie i o obiedzie — oburzył się Jan.
Nawet kiedy opowiedziałem ostatnie chwile i straszną śmierć Katza, starowina wprawdzie rozpłakała się, pierwszy raz od czasu, jak ją znałem; nie mniej jednak, otarłszy łzy i wziąwszy się znowu do swej pończochy, szeptała:
— Merkwürdig! Der Kaffee war ja immer gut und zu Mittag hat er sich doch immer vollgegessen... Warum hat er denn das gethan?
Toż samo ja dziś, nieomal cogodzinę, mówię o Stasiu Wokulskim. Miał po śmierci żony spokojny kawałek chleba, więc poco pojechał do Bułgaryi? Zdobył tam taki majątek, że mógłby sklep zwinąć: poco zaś rozszerzył go? Ma przy nowym sklepie pyszne dochody, więc poco tworzy jeszcze jakąś spółkę?...
Poco wynajął dla siebie ogromne mieszkanie? Poco kupił powóz i konie? Poco pnie się do arystokracyi, a unika kupców, którzy mu tego darować nie mogą?...
A w jakim celu zajmuje się furmanem Wysockim, albo jego bratem dróżnikiem z kolei żelaznej. Poco kilku biednym czeladnikom założył warsztaty? Poco opiekuje się nawet nierządnicą, która, choć mieszka u Magdalenek, mocno szkodzi jego reputacyi?...
A jaki on sprytny... Kiedy dowiedziałem się na giełdzie o zamachu Hӧdla, wracam do sklepu i patrząc mu bystro w oczy, mówię:
— Wiesz Stasiu, jakiś Hӧdel strzelił do cesarza Wilhelma...
A on, jakby nigdy nic, odpowiada:
— Waryat.
— Ale temu waryatowi — ja mówię — zetną głowę.
— I słusznie — on odpowiada — nie będzie się mnożył ród waryacki.
Żeby mu przy tem drgnął choć jeden muskuł, nic. Skamieniałem wobec jego zimnej krwi.
Kochany Stasiu, tyś sprytny, alem i ja nie w ciemię bity: wiem więcej, aniżeli przypuszczasz i to mi tylko bolesne, że nie masz do mnie zaufania. Bo rada przyjaciela i starego żołnierza mogłaby cię uchronić od niejednego głupstwa, jeżeli nie od plamy...
Ale co ja tu będę wypowiadać własne opinie; niech mówi za mnie bieg wypadków.
W początkach maja wprowadziliśmy się do nowego sklepu, który obejmuje pięć ogromnych salonów. W pierwszym pokoju, nalewo, mieszczą się same ruskie tkaniny: perkale, kretony, jedwabie i aksamity. Drugi pokój zajęty jest w połowie na te same tkaniny, a w połowie na drobiazgi do ubrania służące: kapelusze, kołnierzyki, krawaty, parasolki. W salonie frontowym, najwykwintniejsza galanterya: bronzy, majoliki, kryształy, kość słoniowa. Następny pokój, naprawo, lokuje zabawki, tudzież wyroby z drzewa i metalów, a w ostatnim pokoju, naprawo, są towary z gumy i skóry.
Tak sobie to uporządkowałem; nie wiem, czy właściwie, ale Bóg mi świadkiem, żem chciał jak najlepiej. Wreszcie pytałem o zdanie Stasia Wokulskiego; ale on, zamiast coś poradzić, tylko wzruszał ramionami i uśmiechał się, jakby mówił:
— A cóż mnie to obchodzi...
Dziwny człowiek! Przyjdzie mu do głowy genialny plan, wykona go w ogólnych zarysach, ale — ani dba o szczegóły. On kazał przenieść sklep, on zrobił go ogniskiem handlu ruskich tkanin i galanteryi zagranicznej, on zorganizował całą administracyą. Ale zrobiwszy to, dziś ani mięsza się do sklepu: składa wizyty wielkim panom, albo jeździ swoim powozem do Łazienek, albo gdzieś znika bez śladu; a w sklepie ukazuje się ledwie przez parę godzin na dzień. Przytem roztargniony, rozdrażniony, jakby na coś czekał, albo czegoś się obawiał.
Ale, cóżto za złote serce!
Ze wstydem wyznaję, że było mi trochę przykro wynosić się na nowy lokal. Jeszcze ze sklepem pół biedy; nawet wolę służyć w ogromnym magazynie, na wzór paryskich, aniżeli w takim kramie, jakim był nasz poprzedni. Żal mi jednak było mego pokoju, w którym dwadzieścia pięć lat przemieszkałem. Ponieważ do lipca obowiązuje nas stary kontrakt, więc do połowy maja siedziałem w moim pokoiku, przypatrując się jego ścianom, kracie, która przypominała mi najmilsze chwile w Zamościu i starym sprzętom.
„Jak ja to wszystko ruszę, jak ja to przeniosę, Boże miłosierny!...“ — myślałem.
Aż jednego dnia, około połowy maja, (rozeszły się wówczas wieści mocno pokojowe) Staś, przed samem zamknięciem sklepu, przychodzi do mnie i mówi:
— Cóż stary, czas by się przeprowadzić na nowe mieszkanie.
Doznałem takiego uczucia, jakby ze mnie krew wyciekła. A on prawi dalej:
— Chodźże ze mną, pokażę ci nowy lokal, który wziąłem dla ciebie w tym samym domu.
— Jakto wziąłeś? — pytam. — Przecież muszę umówić się o cenę z gospodarzem.
— Już zapłacone! — on odpowiada.
Wziął mnie pod rękę i prowadzi przez tylne drzwi sklepu do sieni.
— Ależ — mówię — tu lokal zajęty...
Zamiast odpowiedzi, otworzył drzwi po drugiej stronie sieni. Wchodzę... słowo honoru — salon!... Meble kryte utrechtem, na stołach albumy, w oknie majoliki... Pod ścianą biblioteka...
— Masz tu — mówi Staś, pokazując bogato oprawne książki — trzy historye Napoleona I, życie Garibaldego i Kossutha, historyą Węgier...
Z książek byłem bardzo kontent, ale ten salon, muszę wyznać, zrobił na mnie przykre wrażenie. Staś spostrzegł to i uśmiechnąwszy się, nagle otworzył drugie drzwi.
Boże miłosierny!... ależ ten drugi pokój, to mój pokój, w którym mieszkałem od lat dwudziestu pięciu. Okna zakratowane, zielona firanka, mój czarny stół... A pod ścianą, naprzeciw, moje żelazne łóżko, dubeltówka i pudło z gitarą...
— Jakto — pytam — więc mnie już przenieśli?...
— Tak — odpowiada Staś — przenieśli ci każdy ćwieczek, nawet płachtę dla Ira.
Może to się wyda komu śmiesznem, ale ja miałem łzy w oczach... Patrzyłem na jego surową twarz, smutne oczy i prawie nie mogłem wyobrazić sobie, że ten człowiek jest tak domyślny i posiada taką delikatność uczuć. Bo żebym mu choć wspomniał o tem... On sam odgadł, że mogę tęsknić za dawną siedzibą i sam czuwał nad przeprowadzeniem moich gratów.
Szczęśliwa byłaby kobieta, z którąby on się ożenił, (mam nawet dla niego partyą...); ale on się chyba nie ożeni. Jakieś dzikie myśli snują mu się po głowie, ale nie o małżeństwie niestety!... Ileto już poważnych osób przychodziło do naszego sklepu, niby za sprawunkami, a naprawdę w swaty do Stasia i — wszystko na nic.
Taka pani Szperlingowa ma ze sto tysięcy rubli gotowizną i dystylarnią. Czego ona już nie kupiła u nas, a wszystko dlatego, ażeby mnie zapytać:
— Cóż, nie żeni się pan Wokulski?
— Nie, pani dobrodziejko...
— Szkoda! — mówi pani Szperlingowa, wzdychając. — Piękny sklep, duży majątek, ale — wszystko to rozejdzie się... bez gospodyni. Gdyby zaś pan Wokulski wybrał sobie jaką poważną i majętną kobietę, wzmocniłby się nawet jego kredyt.
— Święte słowa pani dobrodziejki... — ja odpowiadam.
— Adieu! panie Rzecki — ona mówi (kładąc na kasie dwadzieścia, albo i pięćdziesiąt rubli). — Ale niechże pan czasem nie wspomni panu Wokulskiemu o tem, że ja mówiłam coś o małżeństwie. Bo gotów pomyśleć, że stara baba poluje na niego... Adieu, panie Rzecki...
— Owszem, nie zaniedbam wspomnieć mu o tem...
I zaraz myślę, że gdybym ja był Wokulskim, w jednej chwili ożeniłbym się z tą bogatą wdową. Jak ona zbudowana, Herr Jesäs!...
Albo taki Szmeterling, rymarz. Ile razy załatwiamy rachunek, mówi:
— Nie mógłby się, panie tego, taki, panie tego, Wokulski żenić?... Chłop, panie, ognisty, kark jak u byka... Żeby mnie piorun, panie tego, trzasł, sam oddałbym mu córkę, a w posagu dałbym im rocznie za dziesięć tysięcy, panie tego, rubli towaru... No?
Albo taki radca Wroński. Niebogaty, cichutki, ale kupuje u nas cotydzień, choćby parę rękawiczek i za każdym razem mówi:
— Ma tu Polska nie ginąć, mój Boże, kiedy tacy, jak Wokulski, nie żenią się. Bo to nawet, mój Boże! nie potrzebuje człowiek posagu, więc mógłby znaleźć panienkę, która, mój Boże! i do fortepianu i domem zarządzi i zna języki...
Takich swatów dziesiątki przewijają się przez nasz sklep. Niektóre matki, ciotki, albo ojcowie poprostu przyprowadzają do nas panny na wydaniu. Matka, ciotka, albo ojciec kupuje coś za rubla, a tymczasem panna chodzi po sklepie, siada, bierze się pod boki, ażeby zwrócić uwagę na swoję figurę, wysuwa naprzód prawą nóżkę, potem lewą nóżkę, potem wystawia rączki... Wszystko w tym celu, ażeby złapać Stacha, a jego — albo niema w sklepie, albo jeżeli jest, to nawet nie patrzy na towar, jakby mówił:
— Taksacyą zajmuje się pan Rzecki...
Wyjąwszy rodzin, mających dorosłe córki, tudzież wdów i panien na wydaniu, które zdają się być odważniejszemi od węgierskiej piechoty, biedny mój Stach nie cieszy się sympatyą. Nic dziwnego — oburzył przeciw sobie wszystkich fabrykantów jedwabnych i bawełnianych, a także kupców, którzy sprzedają ich towary.
Raz, przy niedzieli (rzadko mi się to zdarza), zaszedłem do handelku na śniadanie. Kieliszek anyżówki i kawałek śledzia przy bufecie, a do stołu porcyjka flaków i ćwiartka porteru — oto bal! Zapłaciłem niecałego rubla, ale com się nałykał dymu, a com się nasłuchał!... Wystarczy mi tego na parę lat.
W dusznym i ciemnym, jak wędlarnia, pokoju, gdzie mi flaki podano, siedziało ze sześciu jegomościów przy jednym stole. Byli-to ludzie spasieni i dobrze odziani; zapewne kupcy, obywatele miejscy, a może i fabrykanci. Każdy wyglądał tak na trzy do pięciu tysięcy rubli rocznego dochodu.
Ponieważ nie znałem tych panów, a zapewne i oni mnie, nie mogę więc posądzić ich o umyślną szykanę. Proszę jednak wyobrazić sobie, co za traf, że właśnie, gdym wszedł do pokoju, rozmawiali o Wokulskim. Kto mówił, z przyczyny dymu nie widziałem; wreszcie nie śmiałem podnieść oczu od talerza.
— Karyerę zrobił! — mówił gruby głos. — Zamłodu wysługiwał się takim, jak my, a ku starości chce mu się fagasować wielkim panom.
— Ci dzisiejsi panowie — wtrącił jegomość dychawiczny — tyle warci, co i on. Gdzieby to dawniej w hrabskim domu przyjmowali ex kupczyka, który przez ożenek dorobił się majątku... Śmiech powiedzieć!...
— Fraszka ożenek — odparł gruby głos, zakrztusiwszy się nieco — bogaty ożenek nie hańbi. Ale te miliony, zarobione na dostawach w czasie wojny, zdaleka pachną kryminałem.
— Podobno nie kradł — odezwał się półgłosem ktoś trzeci.
— W takim razie niema milionów — huknął bas. — A w takim znowu wypadku poco zadziera nosa!... czego pnie się do arystokracyi?...
— Mówią — dorzucił inny głos — że chce założyć spółkę z samych szlachciców...
— Aha!... I oskubać ich, a potem zemknąć — wtrącił dychawiczny.
— Nie — mówił bas — on z tych dostaw nie obmyje się nawet szarem mydłem. Kupiec galanteryjny robi dostawy! Warszawiak jedzie do Bułgaryi!...
— Pański brat, inżynier, jeździł za zarobkiem jeszcze dalej — odezwał się półgłos.
— Zapewne! — przerwał bas. — Czy może i sprowadzał perkaliki z Moskwy? Tu jest drugi sęk: zabija przemysł krajowy!...
— Ehe! he!... — zaśmiał się ktoś, dotąd milczący — to już do kupca nie należy. Kupiec jest od tego, ażeby sprowadzał tańszy towar i z lepszym zyskiem dla siebie. Nieprawda? Ehe! he!...
— W każdym razie nie dałbym trzech groszy za jego patryotyzm — odparł bas.
— Podobno jednak — wtrącił półgłos — ten Wokulski dowiódł swego patryotyzmu nietylko językiem...
— Tem gorzej — przerwał bas. — Dowodził, będąc gołym; ochłonął, poczuwszy ruble w kieszeni.
— O!... że też my zawsze kogoś musimy posądzać o szelmostwa! Nieładnie!... — oburzał się półgłos.
— Coś go pan mocno bronisz?... — spytał bas, posuwając krzesłem.
— Bronię, bom trochę o nim słyszał — odpowiedział półgłos. — Furmani u mnie niejakiś Wysocki, który umierał z głodu, nim Wokulski postawił go na nogi...
— Za pieniądze z dostaw w Bułgaryi!... Dobroczyńca!...
— W każdym razie ciemna to figura — zakonkludował dychawiczny. — Rzuca się wprawo i wlewo, sklepu nie pilnuje, perkaliki sprowadza, szlachtę jakby chciał naciągnąć...
Ponieważ chłopiec sklepowy w tej chwili przyniósł im nowe butelki, więc wymknąłem się pocichu. Nie wmieszałem się do tej rozmowy, gdyż, znając Stacha od dziecka, mógłbym im powiedzieć tylko dwa wyrazy: „Jesteście podli“...
I to wszystko gadają wówczas, kiedy ja drżę z obawy o jego przyszłość, kiedy, wstając i kładąc się spać, pytam: „co on robi? poco robi? i co z tego wyniknie?...“ I to wszystko gadają o nim dziś, przy mnie, który wczoraj patrzyłem, jak dróżnik Wysocki upadł mu do nóg, dziękując za przeniesienie do Skierniewic i udzielenie zapomogi...
Prosty człowiek, a jaki uczciwy! Przywiózł ze sobą dziesięcioletniego syna, i wskazując na Wokulskiego, mówił:
— Przypatrz-że się Pietrek panu, bo to nasz największy dobrodziej... Jakby kiedy zechciał, żebyś sobie uciął rękę dla niego, utnij, a jeszcze mu się nie wywdzięczysz...
Albo ta dziewczyna, która pisała do niego od Magdalenek: „Przypomniałam sobie jednę modlitwę z dziecinnych czasów, ażeby modlić się za pana“...
Oto ludzie prości, oto dziewczyny występne; czyliż oni i one nie mają więcej szlachetnych uczuć, aniżeli my, surdutowcy, po całem mieście chwalący się cnotami, w które zresztą żaden z nas nie wierzy. Ma Staś racyą, że zajął się losem tych biedaków, chociaż... mógłby się nimi zajmować w sposób trochę spokojniejszy...
Ach! bo trwożą mnie jego nowe znajomości...
Pamiętam, w początkach maja, wchodzi do sklepu jakiś bardzo niewyraźny jegomość (rude faworyty, oczy paskudne) i położywszy na kantorku swój bilet wizytowy, mówi dosyć połamanym językiem:
— Prosze powiedzieć pan Wokulski, ja będę dziś siódma...
I tyle. Spojrzałem na bilet, czytam: „Wiljam Colins, nauczyciel języka angielskiego“... Cóż to za farsa?... Przecie chyba Wokulski nie będzie uczył się poangielsku?...
Wszystko jednak zrozumiałem, gdy na drugi dzień przyszły telegramy o... zamachu Hӧdla...
Albo inna znajomość, jakaś pani Meliton, która zaszczyca nas wizytami od chwili powrotu Stasia z Bułgaryi. Chuda baba, mała, trajkocze jak młyn, a czujesz, że mówi tylko to, co chce powiedzieć. Wpada raz, w końcu maja:
— Jest pan Wokulski? Pewno niema, spodziewam się... Wszak mówię z panem Rzeckim? Zaraz to zgadłam... Co za piękna neseserka!... drzewo oliwkowe, znam się na tem. Niech pan powie panu Wokulskiemu, ażeby mi to przysłał, on wie mój adres i — ażeby, jutro, około pierwszej, był w Łazienkach...
— W których, przepraszam? — spytałem oburzony jej zuchwalstwem.
— Jesteś pan błazen... W królewskich! — odpowiada mi ta dama.
No i cóż!... Wokulski posłał jej neseserkę i pojechał do Łazienek. Wróciwszy zaś ztamtąd, powiedział mi, że... w Berlinie zbierze się kongres dla zakończenia wojny wschodniej... I kongres jest!...
Taż sama jejmość wpada drugi raz, zdaje mi się, pierwszego czerwca.
— Ach! — woła — cóżto za piękny wazon!... Z pewnością francuska majolika, znam się na tem... Powiedz pan panu Wokulskiemu, ażeby mi go przysłał i... (tu dodała szeptem): I... powiedz mu pan jeszcze, że pojutrze, około pierwszej...
Gdy wyszła, rzekłem do Lisieckiego:
— Załóż się pan, że pojutrze będziemy mieli ważną polityczną wiadomość.
— Niby trzeciego czerwca?... — odparł, śmiejąc się.
Proszę sobie jednak wyobrazić nasze miny, kiedy przyszedł telegram, donoszący... o zamachu Nobilinga w Berlinie!... Ja, myślałem, że padnę trupem, Lisiecki od tej pory zaprzestał już nieprzyzwoitych żartów na mój rachunek i, co gorsze, zawsze wypytuje mnie o wiadomości polityczne...
Zaprawdę! Strasznem nieszczęściem jest wielka reputacya. Ja bowiem, od chwili kiedy Lisiecki zwraca się do mnie jako do „poinformowanego“, straciłem sen i resztę apetytu...
Cóż dopiero musi się dziać z moim biednym Stachem, który utrzymuje ciągłe stosunki z tym panem Colinsem i z tą panią Melitonową...
Boże miłosierny, czuwaj nad nami!...
Już kiedym się tak rozgadał (dalibóg, robię się plotkarzem), więc muszę dodać, że i w naszym sklepie panuje jakiś niezdrowy ferment. Oprócz mnie jest siedmiu subjektów (czy kiedy marzył o czemś podobnem stary Mincel!) ale — niema jedności. Klejn i Lisiecki, jako dawniejsi, trzymają tylko z sobą, resztę zaś kolegów traktują w sposób, nie powiem: pogardliwy, ale trochę zgóry. Trzej zaś nowi subjekci: galanteryjny, metalowy i gumowy, znowu tylko z sobą się wdają, są sztywni i pochmurni. Wprawdzie poczciwy Zięba, chcąc ich zbliżyć, biega od starych do nowych i ciągle im coś perswaduje; ale nieborak ma tak nieszczęśliwą rękę, że antagoniści, po każdej próbie godzenia, krzywią się na siebie jeszcze szkaradniej.
Może, gdyby nasz magazyn (z pewnością jestto magazyn, a w dodatku pierwszorzędny magazyn!), otóż, gdyby on rozwijał się stopniowo, gdybyśmy corok przybierali po jednym subjekciku — nowy człowiek wsiąknąłby między starych i istniałaby harmonia. Ale jak odrazu przybyło pięciu ludzi świeżych, jak jeden drugiemu często gęsto wchodzi w drogę (bo w tak krótkim czasie nie można ani towarów należycie uporządkować, ani każdemu określić sfery jego obowiązków), jest naturalnem, że muszą wyradzać się niesnaski. No, ale co ja mam się wdawać w krytykę czynności pryncypała i jeszcze człowieka, który ma więcej rozumu, aniżeli my wszyscy...
W jednym tylko punkcie godzą się starzy i nowi panowie, a nawet pomaga im Zięba, oto: jeżeli chodzi o dokuczenie siódmemu naszemu subjektowi — Szlangbaumowi. Ten Szlangbaum (znam go oddawna) jest mojżeszowego wyznania, ale człowiek porządny. Mały, czarny, zgarbiony, zarośnięty, słowem — trzech groszy nie dałbyś za niego, kiedy siedzi za kantorkiem. Ale niech-no gość wejdzie (Szlangbaum pracuje w wydziale russkich tkanin), Chryste elejson!... Kręci się jak fryga; dopieroco był na najwyższej półce naprawo, już jest przy najniższej szufladzie na środku i w tej samej chwili znowu gdzieś pod sufitem nalewo. Kiedy zacznie rzucać sztuki, zdaje się, że to nie człowiek, ale machina parowa; kiedy zacznie rozwijać i mierzyć, myślę, że bestya ma ze trzy pary rąk. Przytem rachmistrz zawołany, a jak zacznie rekomendować towary, podsuwać kupującemu projekta, odgadywać gusta, wszystko niezmiernie poważnym tonem, to słowo honoru daję, że Mraczewski w kąt!... Szkoda tylko, że jest taki mały i brzydki; musimy mu dodać jakiego głupiego a przystojnego chłopaka za pomocnika, dla dam. Bo wprawdzie z ładnym subjektem damy dłużej siedzą, ale zato mniej grymaszą i mniej się targują.
(Swoją drogą, niechaj nas Bóg zachowa od damskiej klienteli. Ja może dlatego nie mam odwagi do małżeństwa, że ciągle widuję damy w sklepie. Stwórca świata, formując cud natury, zwany kobietą, z pewnością nie zastanowił się, jakiej klęski narobi kupcom).
Otóż Szlangbaum jest w całem znaczeniu porządnym obywatelem, a mimo to, wszyscy go nie lubią, gdyż — ma nieszczęście być starozakonnym...
Wogóle, może od roku, uważam, że do starozakonnych rośnie niechęć; nawet ci, którzy przed kilkoma laty nazywali ich polakami mojżeszowego wyznania, dziś zwą ich żydami. Zaś ci, którzy niedawno podziwiali ich pracę, wytrwałość i zdolności, dziś widzą tylko wyzysk i szachrajstwo.
Słuchając tego, czasem myślę, że na ludzkość spada jakiś mrok duchowy, podobny do nocy. — W dzień wszystko było ładne, wesołe i dobre; w nocy wszystko brudne i niebezpieczne. Tak sobie myślę, ale milczę; bo cóż może znaczyć sąd starego subjekta wobec głosu znakomitych publicystów, którzy dowodzą, że żydzi krwi chrześcijańskiej używają na mace i że powinni być w prawach swoich ograniczeni. Nam kule nad głowami inne wyświstywały hasła, pamiętasz Katz?...
Taki stan rzeczy w osobliwy sposób oddziaływa na Szlangbauma. Jeszcze w roku zeszłym człowiek ten nazywał się Szlangowskim, obchodził Wielkanoc i Boże Narodzenie i zpewnością najwierniejszy katolik nie zjadał tyle kiełbasy, co on. Pamiętam, że gdy raz w cukierni zapytano go:
— Nie lubisz pan lodów, panie Szlangowski?
Odpowiedział:
— Lubię tylko kiełbasę, ale bez czosnku. Czosnku znieść nie mogę.
W początkach maja pierwszy raz przyszedł do Stacha z prośbą. Był bardziej skurczony i miał czerwieńsze oczy, niż zwykle.
— Stachu — rzekł pokornym głosem — utonę na Nalewkach, jeżeli mnie nie przygarniesz.
— Dlaczegożeś odrazu do mnie nie przyszedł? — spytał Stach.
— Nie śmiałem... Bałem się, żeby nie mówili o mnie, że żyd musi się wszędzie wkręcić. I dziś nie przyszedłbym, gdyby nie troska o dzieci.
Stach wzruszył ramionami i natychmiast przyjął Szlangbauma z pensyą półtora tysiąca rubli rocznie.
Nowy subjekt odrazu wziął się do roboty, a wpół godziny później mruknął Lisiecki do Klejna:
— Co tu u dyabła tak czosnek zalatuje, panie Klejn?...
Zaś w kwadrans później, nie wiem już z jakiej racyi, dodał:
— Jak te kanalje żydy cisną się na Krakowskie Przedmieście! Nie mógłby to parch, jeden z drugim, pilnować się Nalewek, albo Śto-Jerskiej?
Szlangbaum milczał, tylko drgały mu czerwone powieki.
Szczęściem, obie te zaczepki słyszał Wokulski. Wstał od biurka i rzekł tonem, którego, co prawda, nie lubię:
— Panie... panie Lisiecki! Pan Henryk Szlangbaum był moim kolegą wówczas, kiedy działo mi się bardzo źle. Czybyś więc pan nie pozwolił mu kolegować ze mną dziś, kiedy mam się trochę lepiej?...
Lisiecki zmięszał się, czując, że jego posada wisi na włosku. Ukłonił się, coś mruknął, a wtedy Wokulski zbliżył się do Szlangbauma i uściskawszy go, powiedział:
— Kochany Henryku, nie bierz do serca drobnych przycinków, bo my tu sobie pokoleżeńsku wszyscy docinamy. Oświadczam ci także, że jeżeli opuścisz kiedy ten sklep, to chyba razem ze mną.
Stanowisko Szlangbauma wyjaśniło się odrazu; dziś mnie prędzej coś powiedzą (ba! nawet zwymyślają), aniżeli jemu. Ale czy wynalazł kto sposób przeciw półsłówkom, minom i spojrzeniom?... A to wszystko truje biedaka, który mi nieraz mówi, wzdychając:
— Ach, gdybym się nie bał, że mi dzieci zżydzieją, jednej chwili uciekłbym ztąd na Nalewki...
— Bo dlaczego, panie Henryku — spytałem go — raz się do licha nie ochrzcisz?...
— Zrobiłbym to przed laty, ale nie dziś. Dziś zrozumiałem, że jako żyd jestem tylko nienawistny dla chrześcijan, a jako meches, byłbym wstrętny i dla chrześcijan i dla żydów. Trzeba przecie z kimś żyć. Zresztą — dodał ciszej — mam pięcioro dzieci i bogatego ojca, po którym będę dziedziczyć...
Rzecz ciekawa. Ojciec Szlangbauma jest lichwiarzem, a syn, ażeby od niego grosza nie wziąć, bieduje po sklepach jako subjekt.
Nieraz, we cztery oczy, rozmawiam o nim z Lisieckim.
— Zaco — pytam — prześladujecie go? Wszakże on prowadzi dom na sposób chrześcijański, a nawet dzieciom urządza choinkę...
— Bo uważa — mówi Lisiecki — że korzystniej jadać macę z kiełbasą, aniżeli samą.
— Ależ to porządny człowiek...
— Dla geszeftu... Dla geszeftu nazywał się też Szlangowskim, a teraz znowu Szlangbaumem, kiedy jego stary ma astmę.
— Kpiliście — mówię — że stroi się w cudze pióra, więc wrócił do dawnego nazwiska.
— Za które dostanie ze sto tysięcy rubli po ojcu — odparł Lisiecki.
Teraz i ja wzruszyłem ramionami i umilkłem. Źle nazywać się Szlangbaumem, źle Szlangowskim; źle być żydem, źle mechesem.... Noc zapada, noc, podczas której wszystko jest szare i podejrzane!
A swoją drogą Stach na tem cierpi. Nietylko bowiem przyjął do sklepu Szlangbauma, ale jeszcze daje towary żydowskim kupcom i paru żydków przypuścił do współki. Nasi krzyczą i grożą, ale nie jego straszyć; zaciął się i nie ustąpi, choćby go piekli w ogniu.
Czem się to wszystko skończy, Boże miłosierny...
Nawiasowo powiem, że serdecznie chcę, ażeby się Stach ożenił. Gdyby miał żonę, nie mógłby tak często naradzać się z Colinsem i panią Meliton, a gdyby jeszcze przyszły dzieci, może zerwałby wszystkie podejrzane stosunki. Bo co to, żeby taki człowiek, jak on, taka żołnierska natura, żeby kojarzył się z ludźmi, którzy, bądźjakbądź, nie występują na plac z bronią przeciw broni. Węgierska piechota i wreszcie żadna piechota, nie będzie strzelać do rozbrojonego przeciwnika. Ale czasy zmieniają się.
Otóż bardzo pragnę, ażeby się Stach ożenił i nawet myślę, że upatrzyłem mu partyą. Bywa czasem w naszym magazynie (i bywała w tamtym sklepie) osoba dziwnej urody. Szatynka, szare oczy, rysy cudownie piękne, wzrost okazały, a rączki i nóżki sam smak! — Patrzyłem, jak raz wysiadała z dorożki i powiem, że mi się gorąco zrobiło wobec tego, com ujrzał... Ach, miałby poczciwy Stasiek wielki z niej pożytek, bo to i ciałka w miarę i usteczka jak jagódki... A co za biust!.. Kiedy wchodzi ubrana do figury, to myślę, że wszedł anioł, który zleciawszy z nieba, na piersiach złożył sobie skrzydełka!...
Zdaje mi się, że jest wdową, gdyż nigdy nie widuję jej z mężem, tylko z małą córeczką, Helunią, miluchną, jak cukiereczek. Stach, gdyby się z nią ożenił, odrazu musiałby się zmienić, bo coby mu zostało czasu od posług przy żonie, to pieściłby jej dziecinę. Ale i taka żoneczka niewiele zostawiłaby mu chwil wolnych.
Już ułożyłem cały plan i rozmyślałem: w jakiby sposób zapoznać się z tą damą, a później przedstawić jej Stacha, gdy nagle — dyabli przynieśli z Moskwy Mraczewskiego. Proszę zaś sobie wyobrazić mój gniew, kiedy zaraz na drugi dzień po swoim przyjeździe, frant ten wchodzi do naszego sklepu z moją wdową!... A jak skakał przy niej, jak wywracał oczyma, jak starał się odgadywać jej myśli... Szczęście, że nie jestem otyły, bo wobec tych bezczelnych zalotów, dostałbym chyba apopleksyi.
Kiedy w parę godzin wrócił do nas, pytałem go z najobojętniejszą miną, kto jest owa dama?
— Podobała się panu — on mówi — co?... Szampan, nie kobieta — dodał, bezwstydnie mrugając okiem. — Ale na nic pański apetyt, bo ona szaleje za mną... Ach, panie, co to za temperament, co za ciało... A gdybyś pan widział, jak wygląda w kaftaniku!...
— Spodziewam się, panie Mraczewski... — odparłem surowo.
— Ja przecież nic nie mówię! — odpowiada, zacierając ręce w sposób, który wydał mi się lubieżnym. — Ja nic nie mówię!... Największą cnotą mężczyzny, panie Rzecki, jest dyskrecya, panie Rzecki, szczególniej w bardziej poufałych stosunkach...
Przerwałem mu, czując, że gdyby tak mówił dalej, musiałbym pogardzić tym młodzieńcem. Co za czasy, co za ludzie!... Bo ja, gdybym miał szczęście zwrócić na siebie uwagę jakiej damy, nie śmiałbym nawet myśleć o tem, a nie dopiero wrzeszczeć na cały głos, jeszcze w tak wielkim, jakim jest nasz, magazynie.
W końcu maja Wokulski postanowił zrobić poświęcenie naszego magazynu. Przy tej sposobności zauważyłem, jak się czasy zmieniają... Za moich młodych lat kupcy także poświęcali sklepy, troszcząc się o to, ażeby ceremonii dopełnił ksiądz sędziwy a pobożny, ażeby na miejscu była autentyczna woda święcona, nowe kropidło i organista, biegły w łacinie. Po skończonym zaś obrządku, przy którym pokropiono i obmodlono prawie każdą szafę i sztukę towaru, przybijało się na progu sklepu podkowę, ażeby zwabiała gości, a dopiero potem — myślano o przekąsce, zwykle złożonej z kieliszka wódki, kiełbasy i piwa.
Dziś zaś (coby powiedzieli na to rówieśnicy starego Mincla!) pytano przedewszystkiem: ilu potrzeba kucharzy i lokajów, a potem: ile butelek szampana, ile węgrzyna i — jaki objad? Objad bowiem stanowił główną wagę uroczystości, gdyż i zaproszeni nie o to troszczyli się: kto będzie święcił, ale co podadzą do stołu?...
W wigilią ceremonii wpadł do naszego magazynu jakiś jegomość przysadkowaty, spocony, o którym nie mógłbym powiedzieć, czy kołnierzyki walały mu szyję, czy też działo się naodwrót. Z wytartej surduciny wydobył gruby notes, włożył na nos zatłuszczone binokle i — począł chodzić po pokojach z taką miną, że mnie poprostu wzięła trwoga.
„Co u dyabła — myślę — czy jaki sekretarz komornika spisuje nam ruchomości?...“
Dwa razy zastępowałem mu drogę, chcąc jaknajgrzeczniej spytać: czegoby sobie życzył? Ale on za pierwszym razem mruknął: „proszę mi nie przeszkadzać!“ — a za drugim bez ceremonii odsunął mnie na bok.
Zdumienie moje było tem większe, że niektórzy z naszych panów kłaniali mu się bardzo uprzejmie i zacierając ręce jakby conajmniej przed dyrektorem banku, dawali wszelkie objaśnienia.
„No — mówię w duchu — jużci chyba ten biedaczysko nie jest z towarzystwa ubezpieczeń. Ludzi tak obdartych tam nie trzymają...“
Dopiero Lisiecki szepnął mi, że ten pan jest bardzo znakomitym reporterem i że będzie nas opisywał w gazetach. Ciepło mi się zrobiło około serca, na myśl, że mogę ujrzeć w druku moje nazwisko, które raz tylko figurowało w Gazecie Policyjnej, gdym zgubił książeczkę. Jednej chwili spostrzegłem, że w tym człowieku jest wszystko wielkie: wielka głowa, wielki notes, a nawet — bardzo wielka przyszczypka u lewego buta.
A on wciąż chodził po pokojach, nadęty jak indyk i pisał, wciąż pisał... Nareszcie odezwał się:
— Czy w tych czasach nie było u panów jakiego wypadku?... Małego pożaru, kradzieży, nadużycia zaufania, awantury?...
— Boże uchowaj! — ośmieliłem się wtrącić.
— Szkoda — odparł. — Najlepszą reklamą dla sklepu byłoby, gdyby się tak kto w nim powiesił...
Struchlałem, usłyszawszy to życzenie.
— Może pan dobrodziej — odważyłem się wtrącić z ukłonem — raczy wybrać sobie jaki przedmiocik, który odeszlemy bez pretensyi...
— Łapówka?... — zapytał, spoglądając na mnie jak figura Kopernika. — Mamy zwyczaj — dodał — to, co nam się podoba, kupować; prezentów nie przyjmujemy od nikogo.
Włożył poplamiony kapelusz na głowę na środku magazynu i z rękami w kieszeniach, wyszedł jak minister. Jeszcze po drugiej stronie ulicy widziałem jego przyszczypkę.
Wracam do ceremonii poświęcenia.
Główna uroczystość, czyli obiad, odbyła się w wielkiej sali hotelu europejskiego. Salę ubrano w kwiaty, ustawiono ogromne stoły w podkowę, sprowadzono muzykę i o szóstej wieczorem zebrało się przeszło sto pięćdziesiąt osób. Kogo bo tam nie było!... Głównie kupcy i fabrykanci z Warszawy, z prowincyi, z Moskwy, ba, nawet z Wiednia i z Paryża. Znalazło się też dwu hrabiów, jeden książe i sporo szlachty. O trunkach nie wspominam, gdyż naprawdę nie wiem, czego było więcej: listków na roślinach zdobiących salę, czy butelek.
Kosztowała nas ta zabawa przeszło 3000 rubli, ale widok tylu jedzących osób był zaiste okazały. Kiedy zaś wśród ogólnej ciszy powstał książe i wypił zdrowie Stacha, kiedy zagrała muzyka, nie wiem już jaki kawałek, ale bardzo ładny, i stupięćdziesięciu ludzi huknęło: „niech żyje!“ — miałem łzy w oczach. Pobiegłem do Wokulskiego i ściskając go, szepnąłem:
— Widzisz, jak cię kochają...
— Lubią szampana — odpowiedział.
Zauważyłem, że wiwaty nic go nie obchodzą. Nie rozchmurzył się nawet, choć jeden z mówców (musiał być literat, bo gadał dużo i bez sensu) powiedział, nie wiem, w swojem, czy w Wokulskiego imieniu, że... jestto najpiękniejszy dzień jego życia.
Uważałem, że Stach najwięcej kręci się około pana Łęckiego, który przed swym bankructwem ocierał się podobno o europejskie dwory... Zawsze ta nieszczęśliwa polityka!...
Z początku uczty wszystko odbywało się bardzo poważnie; coraz któryś z biesiadników zabierał głos i gadał tak, jakby chciał odgadać wypite wino i zjedzone potrawy. Lecz im więcej wynoszono pustych butelek, tem dalej uciekała z tego zgromadzenia powaga, a wkońcu — zrobił się przecie taki hałas, że wobec niego prawie oniemiała muzyka.
Byłem zły, jak dyabeł i chciałem zwymyślać przynajmniej Mraczewskiego. Odciągnąwszy go jednak od stołu, zdobyłem się ledwie na te słowa:
— No, i poco to wszystko?...
— Poco?... — odparł, patrząc na mnie błędnemi oczyma. — To tak dla panny Łęckiej...
— Zwaryowałeś pan!... Co dla panny Łęckiej?...
— No... te spółki... ten sklep... ten obiad... Wszystko dla niej... I ja przez nią wyleciałem ze sklepu... — mówił Mraczewski, opierając się na mojem ramieniu, gdyż nie mógł ustać.
— Co?... mówię, widząc, że jest zupełnie pijany. — Wyleciałeś przez nią ze sklepu, więc może i przez nią dostałeś się do Moskwy?...
— Rozu... rozumie się... Szepnęła słówko, takie... nieduże słóweczko i... dostałem trzysta rubli więcej na rok... Żabcia ze starym wszystko zrobi, co jej się podoba...
— No, idź pan spać — rzekłem.
— Właśnie, że nie pójdę spać... Pójdę do moich przyjaciół... Gdzie oni są?... Oniby sobie z Żabcią prędzej poradzili... Nie grałaby im po nosie, jak staremu... Gdzie moi przyjaciele? — zaczął wrzeszczeć.
Naturalnie, że kazałem go odprowadzić do numeru na górę. Domyślam się jednak, że udawał pijanego, ażeby mnie otumanić.
Około północy sala była podobna do trupiarni, albo do szpitala; coraz kogoś trzeba było wyciągać do numeru, albo do dorożki. Wreszcie, odnalazłszy doktora Szumana, który był prawie trzeźwy, zabrałem go do siebie na herbatę.
Doktor Szuman jest także starozakonny, ale niezwykły to człowiek. Miał nawet ochrzcić się, gdyż zakochał się w chrześcijance; ale że umarła, więc dał spokój. Mówią nawet, że truł się z żalu, ale go odratowano. Dziś całkiem porzucił praktykę lekarską, ma spory majątek i tylko zajmuje się badaniem ludzi, czy też ich włosów. Mały, żółty, ma przejmujące spojrzenie, przed którem trudnoby coś ukryć. A że zna się ze Stachem od dawna, więc musi wiedzieć wszystkie jego tajemnice.
Po hucznym obiedzie, byłem dziwnie zafrasowany i chciałem Szumana pociągnąć trochę za język. Jeżeli ten dzisiaj nie powie mi czego o Stachu, to już chyba nigdy nic nie będę wiedział.
Kiedy przyszliśmy do mego mieszkania i podano samowar, odezwałem się:
— Powiedz mi, doktorze, ale szczerze, co myślisz o Stachu?... Bo on mnie niepokoi. Widzę, że od roku rzuca się na jakieś poprostu awantury... Ten wyjazd do Bułgaryi, a dziś ten magazyn... spółka... powóz... Jest dziwna zmiana w jego charakterze...
— Nie widzę zmiany — odparł Szuman. — Byłto zawsze człowiek czynu, który, co mu przyszło do głowy, czy do serca, wykonywał natychmiast. Postanowił wejść do uniwersytetu i wszedł, postanowił zrobić majątek i zrobił. Więc jeżeli wymyślił jakieś głupstwo, to także się nie cofnie i zrobi głupstwo kapitalne. Taki już charakter.
— Z tem wszystkiem — wtrąciłem — widzę w jego postępowaniu wiele sprzeczności...
— Nic dziwnego — przerwał doktor. — Stopiło się w nim dwu ludzi: romantyk zprzed roku sześćdziesiątego i pozytywista z siedmdziesiątego. To co dla patrzących jest sprzeczne, w nim samym jest najzupełniej konsekwentne.
— A czy nie wplątał się w jakie nowe historye?... — spytałem.
— Nic nie wiem — odparł sucho Szuman.
Umilkłem i dopiero po chwili spytałem znowu:
— Cóż z nim jednak w rezultacie będzie?...
Szuman podniósł brwi i splótł ręce.
— Będzie źle — odparł. — Tacy ludzie, jak on, albo wszystko naginają do siebie, albo, trafiwszy na wielką przeszkodę, rozbijają sobie łeb o nią. Dotychczas wiodło mu się, ale... niema przecie człowieka, któryby w życiu wygrywał same dobre losy...
— Więc?... — spytałem.
— Więc możemy zobaczyć tragedyą — zakończył Szuman. Wypił szklankę herbaty z cytryną i poszedł do siebie.
Całą noc spać nie mogłem. Takie straszne zapowiedzi w dzień tryumfu...
Eh! stary Pan Bóg więcej wie od Szumana; a on chyba nie pozwoli zmarnować się Stachowi...“







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Aleksander Głowacki.