Przejdź do zawartości

Kwiat Magnolji (zbiór)/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Helena Mniszek
Tytuł Kwiat Magnolji
Wydawca Wielkopolska Księgarnia Nakładowa Karola Rzepeckiego
Data wyd. 1928
Druk Drukarnia Katolicka SP. AKC.w Poznaniu
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
HELENA MNISZEK
KWIAT MAGNOLJI
POZNAŃ
WIELKOPOLSKA KSIĘGARNIA NAKŁADOWA
KAROLA RZEPECKIEGO
1928

CZCIONKAMI DRUKARNI KATOLICKIEJ SP. AKC.
W POZNANIU, UL. RACZYŃSKICH 13/14.







KWIAT MAGNOLJI


Konrad i Ena siedzieli przy sobie nad morzem, w cichym zakątku, w Cap Martin i, patrzyli tęsknie na srebrno-błękitne fale, mieniące się w słońcu lamą gwiaździstą. Upajające zapachy wiosny płynęły z parku i zmieszane ze specyficzną wonią morza, tworzyły przedziwną odurzającą atmosferę.
Cisza na morzu i na ziemi była tu pełną tajemniczości. Jeno szmery jakieś i szepty zaledwo uchwytne zdawały się pochodzić z głębin lazurowych toni, które wciągnęły w siebie słońce, zatapiając je miłośnie w swych chłodnych uściskach. Lekki powiew morski szeleścił w piniach i oliwkach, przynosząc tu z oddali, duszny zapach kwitnących pomarańcz. Do stóp Konrada i Eny podpływały cienkie, szkliste tafelki wody i spienione jej odpryski. Chrzęst piasku gładzonego nieustannie co raz nowym językiem fal uspakajał wzburzone nerwy Konrada. Siedzieli na wielkim głazie, który tonął w białym piasku.
Obejmując narzeczoną Konrad tulił do ust blado-różowy kwiat magnolji. W oczach miał niespokojny płomień.
W pewnej chwili Ena wsparła jasną głowę na piersiach narzeczonego i rzekła przyciszonym głosem:
— Jutro ta sama fala błękitna uniesie cię, Radi, daleko odemnie... i będzie cię kołysać w przestrzeni już za Korsyką... a ja tu zostanę taka... sama. Tylko tęsknotą łowić cię będę na tych lazurach wód... Wiesz, że patrząc dziś na morze, odczuwam do niego niechęć. Jutro je znienawidzę jak wroga, który oderwie cię odemnie.
— Powiedz rozłączy na dłuższy okres czasu. Wyda on się wiekiem ale nie oderwie — przynajmniej mnie od ciebie nie oderwie nigdy.
— Czy we mnie wątpisz, Radi? — szepnęła z wyrzutem.
— Nie! Wierzę w ciebie najdroższa ale... gdy mi ta magnolja uschnie będzie mi bardzo smutno. Doznam okrutnego wrażenia, żeś o mnie zapomniała. O taki ból byłby zbyt ciężki do zniesienia!
Ena podniosła głowę. Duże, jasne oczy patrzące z pod gęstwy złotych włosów, utkwiły poważnie w szarych oczach narzeczonego. Położyła mu ręce na ramionach i rzekła z uczuciem:
— Drogi mój! Kwiat magnolji musi uschnąć, bo to jego przeznaczenie, ale moja miłość dla ciebie jest nieśmiertelną, nie może uledz prawom rośliny.
— A jednak Eno — rzekł Konrad zapatrzony w dal morską — dziwna mnie prześladuje myśl od chwili gdy zaręczyliśmy się temi kwiatami. Pamiętasz, dziś przed południem, pod tem drzewem magnolji, nasz pierwszy pocałunek i te... rozsypane perły twoje?...
— Zbyt byłeś gwałtowny...
— Zbyt?... czy można być opanowanym w takiej chwili?
— A potem zbieraliśmy razem perły w trawie i...
— I?...
— No i całowałeś mnie znowu gdy nadszedł.... twój brat.
— To mój brat stryjeczny — rzekł Konrad z żywością. — Ale dlaczego on nas tak spłoszył?
Rumieniec okrasił jasną twarz Eny.
— Poprostu przyszedł trochę... nie w porę i powiedział: nie zbiera się pereł gdy się już rozsypały — pamiętasz? przerwał nam taką cudną chwilę i taki miał zły uśmiech na twarzy.
— Może był zazdrosny o.... pocałunki?
Ena zamknęła mu usta żarem swoich ust.
— Radi — nie psujmy sobie chwil ostatnich przed tak długiem rozstaniem. Ty wiesz jak cię kocham bardzo i jak będę tęskniła za tobą. Nazwałeś mnie kwiatem magnolji. Czy magnolja bez słońca mogłaby żyć? Patrz na ten kielich jakby z różowego alabastru, nasyca go purpura słońca, pełen jest krwi gorącej, którą słońce, jego kochanek, do żył mu wlewa.
— Do żył, nie do serca. Nasyca go płomieniem, lecz serce kwiata zimne... potrzebuje zawsze nowego i silniejszego żaru i... blasku by żyć.
Konrad drgnął, odsunął się i oczy zmrużone, podejrzliwie utkwił w źrenicach narzeczonej.
— Więc i ty będziesz potrzebowała nowego słońca, zdala odemnie?... — powiedział twardo.
— Ach drogi mój, czyż nie chcesz bym oczekiwała od ciebie nowej purpury, nowego blasku miłości, gdy wrócisz?...
On przeciągnął dłoń po płonącem czole.
— Strasznie jestem zdenerwowany! Jak zniosę rozstanie z tobą, Eno, nie wiem. Dla nauki to robię, dla naszej przyszłości, ale to będzie chwila okrutna.
— Dla mnie również. Przyznaję, że jak magnolja bez słońca tak ja zwiędnę po twoim odjeździe. Nie martw się przeto, Radi, pracuj spokojnie, zdobywaj potrzebną ci wiedzę i nie miej złych przeczuć patrząc na uschnięty kwiat nasz zaręczynowy. Niech ta zeschła roślinka będzie symbolem mego żalu, mej tęsknoty...
— Eno!!!...
— Jakże gorące twoje usta, Radi i... twoje uściski. Tak, drogi mój, patrząc na magnolję myśl sobie zawsze: ożywię ją na nowo, napoję ją purpurą i nasycę blaskiem uczucia, gdy będę znowu przy niej.
— Eno moja!!
— Tak myśl zawsze. I chyba wtedy mógłbyś się zaniepokoić i zatrworzyć, gdyby... gdyby ta magnolja nagle ożyła i zakwitła ci na nowo całą krasą swego piękna. Wtedy dopiero mógłbyś stracić wiarę w moją miłość i wierność. Nie wcześniej!
Spojrzała mu głęboko w jego, przyciemnione rzęsami, źrenice.
— Radi, nie patrz tak na mnie. Czyż możliwem jest by ta magnolja gdy uschnie ożyła na nowo i zakwitła? Wszak to nieprawdopodobieństwo — nieprawdaż? Niepodobieństwem przeto jest wygaśnięcie mojej miłości dla ciebie.
On przytulił ją mocno do siebie.
— Eno moja, umiesz trafić do serca, które w tobie tylko widzi swoje życie i swoją przyszłość. Eno, ty wiesz, że moja miłość dla ciebie jest tak potężna, tak święta i twórcza, że nawet, nawet potrafiłaby przemienić zeschłą roślinę... w bujny świeży kwiat!
Opletli się uściskiem, usta ich padły na siebie jak dwa płomienie i chłonęły się wzajemnie.
Złoto-purpurowy krąg słońca spływał w morze, coraz głębiej, głębiej a bezmiar wód ogarnięty blaskiem czerwieni stał się jak jeden ocean ognia. Zapach kwiatów pomarańczowych odurzał upojone do bezmiaru dwa młode serca, którym jednak sądzone było rozstać się na długo.

Wielki parowiec pasażerski wyruszył w drogę przed kilkoma minutami, wyrzucając w kryształ powietrzny czarne, gęste zwały dymu. Statek ogromem swym łamał błękitno-przeźroczą gładź morza, którą dziób okrętu pruł i zwijał w postrzępione fryzy biało-srebrnych pian. Ostatnie salwy pożegnalne z dział wstrząsały wybrzeżem Villefranche i budziły echa przeciągłe w górach wznoszących się ponad portem i lazurową zatoką. Orkiestra grała jeszcze na pokładzie „Lewiatana“ lecz tony jej rozlewały się po falach i cichły, malały jak malał parowiec oddalający się od brzegów.
Grupy ludzi pozostałych w porcie rozprawiały wesoło, czyniąc swoje uwagi nad odpływającym olbrzymem. Tylko Ena odsunięta daleko od wszystkich, patrzała z zapartym oddechem tam, gdzie on stał ciągle na pokładzie, dla niej widoczny, w nią zapatrzony. Widziała dotąd doskonale jego wyniosłą postać, widziała rękę powiewającą kapeluszem na pożegnanie. Zdawało się jej, że to nie on odjeżdża unoszony falami, lecz z nią odsuwa się całe wybrzeże, rozdzielając ją z ukochanym bezmierną otchłanią morza. Och, gdybyż można było zatrzymać czas, biegnący jak ta fala szalonym pędem i cofnąć chociażby tylko tę chwilę rozstania.
— Konradzie, Radi mój, nie odjeżdżaj, wróć, przecież mógłbyś jeszcze wrócić... czy widzisz jaka ja jestem biedna, sama bez ciebie — szeptały bezpamiętne usta Eny.
Cała jej istota wyrywała się i szła za nim. Ach ta chwila ostatnia, gdy on siadał na motorówkę dojazdową. Jego uścisk ostatni, pocałunek mocny, zachłanny, którym jakby chciał zdusić żal i ból serca przed rozstaniem. A potem nagle ten straszny błysk gniewu w oczach, gdy ujrzał zbliżającego się Adrjana, z tym jego nieznośnym szyderczym uśmiechem na ustach. Poco nadszedł, poco zmącił im tę ostatnią chwilę?... Gdy Konrad wsiadł już na pokład okrętu, Adrjan stał przy niej, prawie ramię w ramię. Odsunęła się od niego, ale znowu zbliżył się do niej.
— Czyż to taki dramat, pożegnanie z narzeczonym — spytał cynicznie.
Nie odpowiedziała.
On coś mówił żartobliwie nie uważając na milczenie, lecz Konrad widział ich obok siebie stojących. Z tym widokiem w oczach oddalał się w przestrzeń.
Adrjan zaś mówił:
— Konrad jest o panią piekielnie zazdrosny a mimo to zostawia panią na Jasnym brzegu. Snać ufny w opiekę moją, gdyż wie, że ciotka nie jest właściwie opieką dla pani. Ale w tem całe zło, że opieka moja zdaje się przestrasza panią...
Odpowiedziała mu coś niegrzecznego, odrzekł jej, że pięknej kobiecie wolno być nawet brutalną, byle nie przestała być piękną. I... odsunął się dotknięty nieco.
Ale Konrad już tego nie widział.
Ena zapatrzona w mały, czarny punkt parowca na tafli błękitu, myślała z żalem tylko o tem, że.... Konrad już tego nie widział. Przysłoniła go mgławica oddalenia i czarny punkt Lewiatana zmalał na linji horyzontu, aż wreszcie zniknął zupełnie, unicestwiony w błękitach wód.
Do Eny podszedł Adrjan. Na ustach miał uśmiech zagadkowy. Rzekł przyciszonym głosem:
— Teraz już wszystko jedno, czy Konrad jest o parę mil stąd czy w Indjach.
Ena drgnęła.
— W Indjach?... Jakże to daleko, jak bardzo daleko!
— A tak, to daleko. Zanim najbardziej szybkoskrzydła tęsknota doleci tam, musi zatonąć w różnych morzach, które jej stoją na wstręcie. Może pani jednak oderwie nareszcie oczy od tych fal? Wszak one są już martwą kartą bez treści i tekstu. Czy tak? Chodźmy! Ciocia czeka a świat nie kończy się na jednym okręcie, ani nawet na Lewiatanie.
— Cynik — pomyślała Ena — i odwróciła oczy od pustyni morza.
— Jak tu pachnie!
— Kwitną pomarańcze, magnolje.... proszę spojrzeć tam... całe drzewo w egzaltacji kwitnienia...
— Magnolja... rychło zeschnie — szepnęła Ena w zamyśleniu.
— O nie! Za dużo ma w sobie piękna i pragnienia życia. Nie uschnie! raczej nowym przystroi się kwiatem.
Ena spuściła głowę na piersi i odeszła w milczeniu.

Na pokładzie „Lewiatana“ Konrad wsparty o burtę parowca, rozpaczną tęsknotą serca i oczów, przenikał dal lazurową, gdzie jeszcze majaczyły mgliste kontury Villefranche.
Przymknął powieki i ujrzał odrysowany jakby na źrenicach własnych obraz Eny.... Wstrząsnął się... Z jego zaciętych warg wybiegł szept syczący:
— Ona została tam... Z nim.
Uczuł w piersiach ból dotkliwy. Morze wydało mu się szare, świat cały jakby sadzą przyćmiony.

Fale śródziemnego płynęły od brzegów Riviery śladem „Lewiatana“ aż hen ku delcie Nilu. Płynęły szeroko, swobodnie, lecz zmieniały swój koloryt kalejdoskopowo... Pod przylądkiem Cap-Martin, gdzie kwitły magnolje, fale były takie słodkie, ciche, srebrem nalane. W Villefranche już ciemniały, jakby słodycz ich nabierała atomów goryczy... W miarę posuwania się „Lewiatana“ siniały coraz bardziej, mętniały.
Czy stęsknione oczy z Cap-Martin nie mogły blaskiem swym i głębią, ożywić fal i nasycić je błękitem i.... czarem, na tak już daleką przestrzeń? Dopływając do Port-Saidu Konrad przeczuwał w duszy zbolałej, że śródziemne innym mieni się lazurem w Cap-Martin, niż tu, u brzegów Afryki... A jakże ponuro zalśnią mu wody morza Czerwonego, a potem fale oceanu... dokąd już tęsknota Eny...
Z Port-Saidu Konrad wysłał do narzeczonej trzeci list pełen miłości i wiary.

Minęły miesiące dla Konrada długie jak wiek, przepojone tęsknotą i coraz potężniejszą miłością dla Eny. Listy od niej były źródłem ożywczem, z którego czerpał wiarę w swe wymarzone szczęście. Ale tempo tych listów osłabło znacznie od pewnego czasu i puls ich treści zmienił się w bardziej spokojny, jakby zrównoważony. Przedtem tęsknota buchała z tych kart upragnionych, potem była w nich spokojniejsza nuta. Konrad odczuł odrazu pierwszy, słabiutki odcień tej zmiany... jak się odczuwa najlżejszy tyk zamierającego pulsu. Ćma nieufności musnęła go tylko budząc w nim niepokój. Zresztą chwilowy ten niepokój wytłomaczył sobie zbytnią, może nawet chorobliwą wrażliwością, dzięki której żądał więcej niż mogło mu dać serce najbardziej wierne. Rozkoszował się więc już nie treścią ale posiadaniem dawno oczekiwanego listu i widokiem tych drogich liter jej ręką kreślonych. Karcił siebie za moment osłabienia wiary w Enę i wysyłał codzień listy, przesycone tem większą tęsknotą i ogniem płonącego serca. Czekał na odzew jej uczuć, długo, bardzo długo, w męczarni niewypowiedzianej, której już nie umiał niczem przytłumić. I oto znowu po kilku miesiącach z jej listem w ręku siedział u wejścia do swego bungalowu nad brzegiem Gangesu. List był zgnieciony, poszarpany. Palił i mroził zarazem. Czy to pisała Ena, jego złotowłosa Ena, opromieniona przez niego wszystkiemi blaskami tęczy, ukochana ponad życie? Czy te słowa zimne i niemal zabijające mogły wyjść z pod jej pióra? Czy to nie zły sen, nie koszmar potworny, który minie jak straszne widmo nieszczęścia? Konrad zadawał sobie ciągle to pytanie i odczytywał list kilkanaście już razy, lecz nic więcej nadto co mówiły obojętne słowa i to, stokroć okrutniejsze, co było ukryte pomiędzy wierszami, nie znalazł.
Słońce zalewało okolicę szczodrem zalewiskiem złota, rzeka święta mieniła się płynną falą, na której słońce krzesało iskry o bezcennych barwach kamieni. Strop szafiru nieba bez plamki obłoku, miał przeczystość i blask kryształu. Ale Konrad był pogrążony w mroku jakby te blaski dokoła cofnęły się od niego daleko... oddając go nocy.
— Czy to prawda... czy to przewidzenie? — powtarzał sobie ciągle głośno, i to proste pytanie przejmowało go chłodem. A dokoła wrzało życie. Na olbrzymich palmach otaczających bungalow, wrzeszczały i kłóciły się małe, zielone papużki, a na bambusowych drzewach kołysały się małpy z chrypliwym pokrzykiwaniem. Roje motyli jak płatki kwiatów krążyły dokoła korkowego hełmu Konrada. Białe ściany domostwa błyszczały w słońcu jak marmur, oplecione ljanami zieleni i kwiecia. Dokoła bungalowu stróżowały kokosy i mirty.
Wtem rozległ się niezwykły, ostry krzyk i z gąszczów soczystej zieleni wypadł olbrzymi paw, paradując rozwiniętym ogonem, sadzonym klejnotami i pusząc się majestatycznie. Wnet zoczyły go małpy i nuż przedrzeźniać a puszyć się tak samo i jeżyć sierść. Głowy o brzydkich, płaskich, sinych twarzach podnosiły dumnie do góry.
Wszczął się krzyk, pawi przybyło więcej a małpy rzucały na nie orzechami kokosów.
Konrad patrzał tępo na zwierzęta jakby nic nie widząc i nie słysząc. Mała ulubiona papużka usiadła mu na ramieniu i jęła mu muskać twarz jednem skrzydłem, jakby go pieszcząc. Wzdrygnął się pod dotknięciem aksamitnych piór i odpędził ptaka.... Wionęło chryzolitem, obrażona papuga usiadła w pobliżu na gałęzi bambusu i patrząc podejrzliwie czarnem, jak paciorek oczkiem na Konrada, jęła skrzeczeć żałośnie.
Konrad na nowo przeczytał list Eny.
— Nie, nie! przecie tu nic złego nie ma... po prostu trochę lakonicznie napisała... może śpieszyła się by prędzej wysłać list, na który czekałem z upragnieniem. Wszak ona musiała to odczuwać, że tęsknota moja staje się już zabójczą... W pośpiechu pisała te słowa i dlatego są one jak martwe. A może chora?...
Ogarnął go lęk.
Zaczął uważnie rozpatrywać list, badał go jak grafolog.
— O jakie te litery dziwne... stawiane krzywo, nerwowo... rączka jej drżała... Boże wszak to wyraźne! i ja tego przedtem?... i ja ją posądzałem?... Ona chora, napewno chora!... Boże!...
Konrad zdjął kask, przesunął rękę po mokrem czole.
— Najdroższa moja, co ci jest?
Wstrząsnął się. Przeraźliwy krzyk pawi przejął go nagłym strachem zabobonnym. Zawrzeszczały papugi... Nagle Konrad cofnął się przerażony. Ujrzał tuż przed swoimi oczami sino-czerwoną twarz małpki. Zawieszona ogonem na bambusowej gałęzi małpka, zwinnie huśtając się, wykonała skok na jego piersi. Zajrzała mu w twarz figlarnie, roześmiała się. Z potwornym grymasem wyszczerzonych zębów, podrzuciła się znowu na bambus, gdzie zaczęła skrzeczeć przykrym rechotem. Konrad zerwał się z fotela zdenerwowany. Zaklął szpetnie i schowawszy list Eny poszedł brzegiem rzeki.
Godzina była przedwieczorna, przesycona upałem dnia. Złote łuny na skłonie nieba, nabierały leciuchnych tonów purpury. Jaskrawa nitka bramowała brzegi obłoków.
Ganges lśnił i mienił się ciemnym szafirem szmelcowanej stali. Sine fale spiętrzone lekko, łamały się jak blacha. W oddali zwisała nad rzeką ciemna linja mostu kolejowego a poza nim na tle seledynu nieba majaczyła biała wizja miasta Benares. Gęstwa wież, wieżyczek, smukłych kolumn, świątyń, pagód, pałaców tworzyła rzeźbę koronkową jakby utkaną z mgieł i oparów, która na wschodniej stronie nieba rysowała się bajką cudowną. Zdawało się, że pierwszy podmuch wiatru rozwieje ją w nicość. Słońce, zniżając się ku zachodowi, rzucało na rzekę i miasto refleksy złoto-morelowe. Biała fantazja strzelistych marmurów nasiąkała żywszą barwą delikatnej purpury.
Benares wydawało się mistyczną grupą lamp alabastrowych, w których płonął ogień boski. Jedna ze świątyń, z białego marmuru o wysmukłych kopułach, ułożonych stożkowato z drobnych wieżyczek, owalna i lekka miała wygląd stulonego kwiatu.
— Magnolja! — szepnął Konrad w zachwycie. Gwałtownym ruchem sięgnął w zanadrze i wyjął skórzany portfel. Otworzył go, wpił oczy w suchy kwiatek ułożony na blado-niebieskim jedwabiu. Całą siłę ducha wlał we wzrok, którym przepalał żółtawy szczątek.
— Eno moja! — wyszeptały drżące usta Konrada. Uśmiech, dawno zagasły w jego oczach rozjaśnił je błyskiem nadziei. Wszak Ena mówiła: sucha magnolja będzie ci symbolem mojej niezmiennej tęsknoty i wiernej miłości. Przyłożył usta do kwiatka, lecz doznał wrażenia jakby dotknął zimnych ust Eny.
Z przykrym dreszczem włożył portfel do kieszeni. Zapatrzył się znowu w mistyczną kopułę świątyni, odrysowaną cudnie na tle zielonawego nieba jak Fata-morgana.
Przyszła mu na pamięć chwila zaręczyn z Eną. Ujrzał ukochaną pod rozkwitłem drzewem magnolji w białej sukni przezroczej, prześwitującej różowym kwiatem ciała. Ujrzał jej oczy błękitne, jak lazur najgłębszej toni morskiej. Widział jej włosy złote, na które słońce przeciekając przez gęstwę kwiatów, rzucało iskry drgające, jak rozsypane gwiazdy. Widział Enę tak wyraźnie, bliską sobie i nieskończenie drogą. Nie mógł oderwać wzroku od tej mgławicy unoszącej się w jego stęsknionych oczach.
Odczuwał wyraźną łączność między sobą, Eną a tą fantastyczną halucynacją, objawioną mu nad sinemi falami Gangesu. Przenerwowany, nastrojony na najsubtelniejsze tony swej wrażliwej natury, popadł w zdradliwą sieć refleksji nad znaczeniem tego zjawiska, jak mu się zdawało, wróżebnego.
Ale wnet jego skupioną zadumę przerwały krzyki i wrzawa dochodzące z oddali. Brzegi świętej rzeki u stóp Benaresu zapełniły się ludźmi. Była to pora wieczornych obrzędów religijnych, modłów i ablucji. Niezliczone tłumy zaroiły się na pomostach, opatrzonych schodami wsuniętemi głęboko w wodę. Schody te były z kamienia, marmuru, czasem drewniane dla ubogich i nędzarzy. Hindusi i Hinduski po schodach tych wchodzą do uświęconych przez siebie nurtów, kąpią się lub tylko oblewają w odą swe ciała, piją wodę, wykrzykując różne zaklęcia i wołając nieśmiertelnego Wisznu. Inni czynią ablucje na cześć Siwy lub całej trójcy Trimurti, zaczynając od wszechwładnego Brahmy. Inni rzucają do wody kwiatów całe snopy, wymawiając do nieskończoności jakieś dziwne wyrazy, należące do rytuału modłów. Inni dotykają rękami ust swoich, brody, czoła, oczów, uszów, piersi, kolan, a przy każdem dotknięciu inne wypowiadają słowa.
Tłum ten wrzaskliwy, różnobarwny jak kramy z towarami, sfanatyzowany i po swojemu uroczysty, znał Konrad wybornie, lecz teraz patrzył nań jakoś inaczej. Fanatyzm tej ciżby, jej barbarzyńskie praktyki religijne nie śmieszyły go jak dawniej. Nie dostrzegł teraz ich błazeńskich skoków. Wydało mu się, że ci wszyscy, którzy tam obrzędy swe odprawiają, są to ludzie nieszczęśliwi, zawiedzeni, maniacy i zaślepieni w swej wierze, szukają w niej ratunku, ukojenia przed cierpieniem. Konrad przebywając w Indjach, zwłaszcza w Benaresie, więc jakby w sercu religji hinduskiej, zapoznał się z głównemi zasadami Brahminów. Zgłębiał idee tej wiary fantastycznej i fanatycznej, pełnej ascezy, umęczenia ciała dla zdobycia wyżyn duchowych. Wiedział jak bardzo różnorodnie są pojmowane te idee przez wyznawców i jak śmiesznie wyzyskiwane niejednokrotnie przez opętanych sadusów, fakirów, kapłanów. Ale szczególnie lubił zagłębiać się w mistykach i filozofji Sakya Muni. Mędrzec ten w przeciwieństwie do Brahminów uznawał dobro i piękno w życiu, więc tem samem potępiał ascezę pokutniczą i okrucieństwo zła i bólu, kaleczącego ciała w modłach, dla uzyskania zbawienia. Ten mistyk kochający przyrodę, jako najwyższą mądrość i piękno świata, z którego ludzie winni czerpać światło i naukę, ten mistyk potępiony przez bezrozumnych kapłanów brahmińskich, stanął teraz w myśli Konrada. Idea Nirwany nie pociągała jeszcze udręczonej duszy młodego mężczyzny, zanadto kochał kobietę wybraną i zbyt gorąco pragnął z nią szczęścia ziemskiego.
W sercu Konrada rosła i potężniała idea życia, głoszona przez „Wybrańca niebios“ Buddę, idea zwycięstwa radości nad cierpieniem i bólem, piękna nad brzydotą, pokoju nad wojną i trwogą. Pragnął pozbyć się udręki gniotącej mu serce i zachować płomienną wiarę w miłość najdroższej istoty na świecie... Cóż za nędza i okrucieństwo, utrata wiary w prawdziwe piękno i dobro!... A wszakże Ena była uosobieniem piękna i dobra, skoro on, Konrad wybrał ją sobie za przedmiot ubóstwienia i czci. Ena była obecnie jedyną religją Konrada, wyegzaltowaną przez tęsknotę, wysubtelnioną przez oddalenie, wyhaftowaną jakby na tle idei Sakya Muni, wierzącego w tryumf szczęścia nad cierpieniem.
Pod wpływem tych myśli, w oczach Konrada wszystko dokoła wydało się jakby mistycznym welonem tajemnic świętych owite... Obrzędy religijne Hindusów nabrały wagi i uroku... Konrad słuchał w skupieniu oddalonej wrzawy i wczuwał się w tętno serc tych rozmodlonych fanatyków, w intencję ich błagań...
Wtem cień jakiś długi padł w pobliżu na piasek nadbrzeżny. Konrad spojrzał w tę stronę i drgnął. Szła młoda Hinduska, cała w białym zawoju, w białym turbanie na czarnych włosach. Na smukłych, jak kształty amfory, ramionach, niosła dzban złocisty, pełen w ody z Gangesu. Zgrabnym ruchem prawej ręki podtrzymywała dzban, równie smukły jak jej postać. Szła lekko, przegięta nieco w biodrach wysmukłych, jakby płynęła. Świeżo zapewne odbyta kąpiel w rzece zaróżowiła jej wiotkie, śniade ciało rumieńcem młodej krwi. Bujną falą płynęła snać krew w żyłach dziewczyny, gdyż na widok mężczyzny twarz jej zapłonęła ogniście, jakby padł na nią cały pożar słońca. Źrenice ogromne, bronzowe, spojrzały bystro, ciekawie i wnet pokryła je cieniem gęstwa czarnych rzęs. Zadzwoniły złote, ogromne koła w uszach i bransolety na ramionach. Zwolniła kroku i znowu podniosła na Konrada otchłanie swych oczów. Zatrzymała się, patrzyła na niego wnikliwie, badawczo a słodko.
— Gdzie ja ją widziałem?... Zadał sobie pytanie Konrad.
I oto przypomniał sobie. Widział już ją raz kąpiącą się w Gangesie, o wschodzie słońca. Stała w stalowo-sinej wodzie, dokąd zeszła po schodach Ghatu z różowego marmuru. Cała była jak w marmurze rzeźbiona. Na szyji miała wieniec ze szkarłatnych anemonów, w rękach trzymała purpurowe kwiaty...
Konrad pamiętał jak zachwycił się wówczas tą Hinduską... jak patrzył z radością samego widoku na jej posągowe ciało, wykwitłe z białych osłon burnusa. Patrzył, jak okręcała się lekko i rytmicznie z kwiatami wzniesionemi w dłoniach wysoko. Wreszcie stanęła, wpiła ciemne oczy w wodę, sięgającą jej twardych i małych piersi, szeptała cichutko jakieś słowa, poczem cisnęła kwiaty daleko w falę. Wtedy jęła wyrywać anemony pojedyńczo ze swego naszyjnika, rzucała je dokoła siebie, ciągle się okręcając rytmicznie, jakby w takt melodji.
Konrad zapamiętał, że gdy wówczas dziewczyna rzuciła ostatni kwiat do wody, poczem zanurzywszy się po szyję wybiegła na schodki omotując się zręcznie w barw na tkaninę, chciał na nią zawołać:
— Poskąpiłaś fali najbardziej szkarłatnego kwiatu, oto ust własnych...
Ale że wtedy, tak samo zresztą jak teraz przepełniony był obrazem Eny, przeto nie powiedział tego, lecz oddał się marzeniom o... ustach narzeczonej.
— Tak, to ta sama szczodra ofiarnica szkarłatnych anemonów, pomyślał teraz Konrad i patrzał na dziewczynę, która również i na niego zwróciła swe oczy. Jednakże jej wzrok był tak głęboki i szczególny, że gdy wreszcie rzuciwszy mu ostatnie wnikliwe spojrzenie odeszła, Konrad machinalnie poszedł za nią...
Lecz po chwili opamiętał się, gdyż spostrzegł, że szedłby za daleko. Hinduska nie oglądała się, ale Konrad odczuwał, że ona prowadzi go. Ta świadomość podziałała na niego otrzeźwiająco. Zawrócił i wolno poszedł w stronę swego bungalowu...
Słońce ukryło się już zupełnie za horyzontem, na Ganges padł szafirowy oksyd mroku... białe wieżyce miasta straciły swój wewnętrzny brzask różowy... pokryły się lekkim muślinem seledynu, który z każdą chwilą stawał się bardziej szary i bardziej przypominający chmurę popiołu.

Znowu minęło kilka długich miesięcy. Listu od Eny nie było. Konrad wyglądał jak cień. W szczupłej, opalonej twarzy świeciły oczy, jak dwa płomienie, niekiedy żarzące się gdzieś głęboko, niby na dnie czeluści wulkanu, niekiedy rzucające ponure błyskawice. Brwi silne układały się stale w gniewną linję.
Bungalow nad brzegiem Gangesu bywał tygodniami pusty. Konrad zaniechał swej pracy, pływał po rzece, zapuszczał się w dżunglę, polował, ale rozpacz nie opuszczała go ani na chwilę. Z uporem maniaka liczył, że zostało jeszcze trzynaście miesięcy, po których wróci... by osiągnąć szczęście. Czyż dla kobiety kochającej dwuletnia rozłąka może być grobem miłości? Czyż to możliwe, by Ena przestała go kochać tak prędko? A jednak czemu jego listy, pozostawia bez słowa odpowiedzi..? Dlaczego zapomina o narzeczonym skoro jest zdrowa i... wesoła, o czem on wie od kolegi? Czyż ona nie wie, że on tu umiera z tęsknoty, że tylko wielką siłą woli chce dotrwać na posterunku swej pracy, by osiągnąć cel wytknięty, jako podstawę przyszłej karjery życiowej... czyż ona tego nie wyczuwa?...
Łamała się dusza w Konradzie i serce jego całą swą mocą pragnęło utrzymać przy życiu ostatni płomyk nadziei. Często całemi tygodniami trapił się myślą, dlaczego nie poślubił Eny i z nią razem nie przyjechał tu, na teren swej pracy... Czyż mógł ją narażać na te wszelkie niewygody i trudy, które sam znosił z konieczności...
— Ha, mogła i ona dla idei miłości, dla osłodzenia pracy ukochanemu... Lecz... Ena zresztą sama tego nie chciała,... może nie czuła się na siłach fizycznych, czy duchowych?... Ona, taki kwiat wytworny... kwiat magnolji...
Konrad zagłębił się w analizowanie psychiki Eny, którą teraz dopiero jakby zaczynał rozumieć. Ale unikał wniosków, nie dopuszczał nasuwających się sądów w smutnem przeświadczeniu, że nie przyniosą mu upragnionego spokoju, przeciwnie zrujnują ten baśniowy gmach marzeń, który ozdabiał ciągle w coraz piękniejsze barwy zachwytów i tęsknot. Bał się śmiertelnie, by gmach ten nie runął, zanim ona jego bajce nada życie realne.
Bał się podświadomie rzeczywistości, bał się, by pieśń jego nie zgrzytnęła fałszywym tonem. Często budził się w nim głos pytający co dlań ważniejsze — Ena czy nauka, którą kochał, której poświęcił całą swą młodość. Ale nawet pomimo męki jaką przeżywał, nie chciał pytań takich rozstrzygać. Miłość do Eny i ukochanie swej pracy to dwa cele jego życia, dwie twórcze potęgi jego duszy, które uważał za jedną siłę świętą, jedno natchnienie, z tychże samych źródeł czerpiące moc i piękno, jakby z jednego korzenia wykwitały dwa kwiaty. Teraz odczuwał, że oba więdną, bo źródło ożywcze wysycha... Nie chciał przyznać, że praca jego jest ofiarą miłości dla kobiety, że ona tę pracę jego niszczy i kosztem jej sama zakwita bujnie, ale... już może nie dla niego, wysysając resztę natchnień twórczych z jego arterji... Konrad odczuwał to podświadomością swoją. Nie oskarżał Eny, wiedział tylko, czuł, że stopniowo, dość szybko czyni się wokół niego pustka, która go przerażała.
W trakcie tych dni samotnych, pogrążonych w męczarniach tęsknoty i goryczy, błądząc często nad Gangesem, lub płynąc łodzią po rzece, spotkał kilka razy Hinduskę, z dzbanem złocistym na ramieniu. Zawsze oczy jej zatrzymywały się na jego twarzy, zawsze bronzowe otchłanie jej źrenic wpijały się w jego oczy z tak zachłanną ciekawością, z tak głęboką myślą i pytaniem, że przejmował go ten wzrok dreszczem niepokoju. Parę razy chciał zapytać Hinduskę, co ją w nim tak bardzo interesuje, ale zawsze się powstrzymał wiedziony jakąś ostrożnością, której znaczenia nie pojmował.
W oczach dziewczyny nie było zalotności, była tylko mądrość niesamowita. Coś szczególnego było w oczach tej Hinduski. A co najbardziej zdumiewało Konrada, to, że ilekroć razy stan jego duchowy pogarszał się, ilekroć razy nie mógł sobie dać rady z psychiką własną i nie pojmował psychiki Eny... wtedy prawie zawsze spotykał Hinduskę na swej drodze i już zaczynał wierzyć, że jej oczy wołały go ku sobie, by mu wlać do duszy dziwną otuchę. Dziwną, gdyż połączoną z niepokojem, tak samo nierozdzielnie, jak światło złączone jest z mrozem lub z upałem dnia. Po każdem spotkaniu Hinduski, Konrad doznawał nieprzepartego porywu pójścia za nią. Coś go ciągnęło. Była to niezwykła ciekawość, tajemnicza siła popychająca go nadprzyrodzoną, hypnotyczną władzą. Opierał się jej długo... wreszcie nie znalazł już w sobie siły do oporu.
Było to również o zachodzie słońca, kiedy Ganges nabiera połysków metalicznych stalowo-bławych i pełznie sennie jak wielki wąż, skręcając i rozkręcając leniwie swe dzwona. W oddali szumiały brzegi wrzawą obrzędów religijnych. Wieżyce Benaresu stały się znowu bajką napowietrzną, a różowe łuny wsiąkały w biel marmurów, nadając im życie i gorący ton, jakby pulsującej w nich krwi...
Konrad siedział na głazie, nad samą wodą, pogrążony w rozpacznej kontemplacji.
Dziś właśnie zrozumiał zupełnie jasno, że fluid jego miłości nie wywiera już widocznie żadnego wpływu na psychikę Eny, że ona oddaliła się już od niego całą swoją duchową istotą i siła jego hypnozy, którą sugestjonował ją, przestała działać. To przeświadczenie wpłynęło na niego zabójczo. Truciznę chłonął świadomie, wiedząc, że ona go niszczy, unicestwia w nim wszystkie fibry życia... Było mu to obojętne... Ale jak manjak patrzał dziś długo na zeschły kwiat magnolji, ułożony na błękitnym jedwabiu portfelu, patrzał z takiem uczuciem, z jakiem człowiek umierający z pragnienia patrzy na krużkę wody, która w ostatniej chwili agonji uratuje go od śmierci. Patrzał i czerpał z tego żółtego szczątka resztki wiary. Podświadomie wmawiał w siebie, z uporem niepoczytalnego szaleńca, że nie powinien wątpić... skoro magnolja sucha... że w tej zeschłej gałązce jest talizman życia jego, bo to symbol... tęsknoty i wierności Eny...
I patrzał w nurty Gangesu, jakby tam w świętej wodzie Hindusów wyczytać chciał wyrok na siebie... Zdawało mu się, że szmer wody zawiera w sobie cichy szept Sakya Muni... słyszał słowa, które mówił ten mędrzec Wschodu, zwany tam — lotosem Gangesu.
Szept brzmiał wyraźnie:
„Wyzwolenia szukajcie w samych sobie; każdy człowiek jest twórcą własnego więzienia. Każdy posiada władzę taką jak najwyżsi, u wszystkich Potęg w górze, w dole i dokoła, u wszystkiego co żyje, czyn jest sprawcą rozkoszy i strapienia!“
Konrad podniósł głowę do góry... Zawiesił oczy na minaretach strzelistych i zadał sam sobie straszne pytanie:
— Więc mam rozwalić mury mego więzienia? Cóż jest więzieniem dla mnie?... Ona czy... moja praca?... a któryż to mój czyn jest dla mnie strapieniem? Oddalenie od Eny, czy miłość dla niej?...
Usłyszał za sobą chrzęst kroków na piasku. Obejrzał się szybko.
O kilka kroków stała Hinduska. Tkanina barwna w desenie, gorąca purpurą, obciskała bogatym zwojem, smukłe kształty dziewczyny. Turban złoto-żółty ozdabiał jej głowę i z pod jego splotów, spiętych topazem, błyszczały oczy-klejnoty, oczy głębokie, otchłanne. Usta dyszące gorącym żarem szkarłatu, były lekko rozwarte, migotały w nich perłowe lśnienia zębów... Na ramieniu trzymała swój dzban złocisty i pochylona, z wdziękiem niesłychanym całej postaci patrzyła na Konrada z taką bezmierną siłą nakazu, że zadrżał. Zerwał się... ona cofnęła się i wolno, wolno odeszła — wyniosła, smukła, dziwnie pociągająca. Konrad stał chwilę zapatrzony w nią, poczem poszedł jej śladem jak senny...
Szedł tak długo... Chwilami przychodziło otrzeźwienie... myślał wtedy, że istotnie śni, ale szedł i szedł. Był pewny, iż ona wie, że go prowadzi za sobą. Szedł za nią o jakieś trzydzieści kroków, zapatrzony w amforę jej postaci i w jej złoto-żółty turban. Weszli pomiędzy Ghaty przepełnione tłumem pobożnych... Konrad nie słyszał prawie zgiełku, jaki towarzyszył praktykom fanatyków.
Mijali Ghaty... ocierali się o śpieszących na modły Hindusów. Mijały ich strojne lektyki kobiet bogatych, niesionych do Ghat wspaniałych, gdzie odbywały swoje ablucje.
Asceci, sadusi, brahmini, kapłani, fakirzy, cały ten tłum zgromadzony przed świętą wodą, tworzył mozaikę jedyną w swoim rodzaju, ruchomą, gestykulującą, dziwaczną.
Ten tłum tak skądinąd ciekawy zawsze dla Konrada, był mu teraz nieznośnym, gdyż ginęła w nim ciągle smukła postać Hinduski.
Konrad widział ją jednak stale, jeśli nie w promieniu swego wzroku, to odczuciem wzrokowem. Szedł za nią nieomylnie. A dokoła niego tryskała woda Gangesu, ze złotych i miedzianych dzbanków wylewana obficie na plecy wiernych, na głowy kapłanów w białych burnusach, na białe zawoje kobiet. Dokoła sypały się kwiaty i aromat ich zmieszany z zapachami kadzideł, z duszną, mdłą wonią nędzarzy i brudasów, jakich tu było pełno, tworzyła specyficzną atmosferę czarów.
Konrad szedł jak lunatyk...
Ghaty zostały za nimi, mijali teraz ciasne i brudne uliczki Świętego miasta, ruiny świątyń i pałaców najeżonych lasem wieżyczek, kolumn i czystych w linjach kopuł, gzymsów koronkowej roboty, rzeźb, balkonów, tarasów.
Mijali minarety, pomniki, domy radżów.
Konrad znał Benares jak własny bungalow nad Gangesem, lecz teraz szedł jakby po raz pierwszy przez te zaciśnięte nieraz uliczki. Podnosząc głowę do góry, chwytał oczami cuda białych i różowych marmurów, wieże minaretów i błyszczące w słońcu, jak sztuczne słońca, złote kopuły sławnej świątyni Siwy.
Jak długo szedł nie umiałby sobie na to odpowiedzieć i nie zadawał sobie tego pytania. Szedł, bo go coś niosło naprzód, tak jak wody Gangesu płynęły niesione przez wewnętrzny pęd swych źródeł i swego przeznaczenia... Dokąd szedł było mu wszystko jedno. Szedł bo musiał iść, bo chciał... Krwawe pożary rzucało już słońce żegnające ziemię, gdy Konrad nagle stanął. Ujrzał przed sobą białą sylwetę świątyni a pod jej rzeźbionemi arkadami smukłą postać szkarłatno owitej Hinduski, z dzbankiem na ramieniu. Topaz spinający jej turban migotał gorącą iskrą w ogniu zachodu. Przy niej stał wysoki, chudy starzec biało opłynięty lnianą szatą, w ogromnym turbanie na głowie. Broda biała sięgała mu do pół piersi. Oczy czarne, oczy orle, paliły się pod silną brwią, jak dwa żużle w otchłani bezdennej.
Hinduska zgrabnym ruchem zdjęła swój dzban z ramienia i rozlała wodę dokoła siebie, chlusnąwszy część na nogi starca, odkryte, przepasane tylko rzemieniem sandałów, poczem skłoniła głowę przed starcem ze czcią najwyższą i znikła w głębi świątyni.
Biały starzec wpił oczy swoje w Konrada. Długą chwilę patrzał tak bez słowa... łagodnie. Żadnej grozy nie było w tych czarnych pochodniach, palących się ogniem, które jakby na dnie duszy brały swe zarzewie.
Konrad milczał również, nie odrywając wzroku od oczów starca. Czuł bowiem, że pod wpływem tych oczów staje się w nim coś niezwykłego, jakby się w każdym atomie jego jestestwa zapalały drobne iskierki i rozniecały w nim jakieś światło i ciepło kojące. Jak długo trwało to zapatrzenie, nie wiedział... Gdy otrzeźwiał ujrzał starca siedzącego na bloku marmurowym u stóp świątyni. Twarz jego była ukryta w bladych, szczupłych dłoniach, łokcie oparte na kolanach. Konrad teraz dopiero stwierdził, że stoi przed świątynią, która była pomnikiem mędrca, uczonego i ascety Sanyasi Swami Saraswati... Znał ten grobowiec i kochał go za jego wyśniony kształt architektoniczny i zaklęte w nim piękno poezji.
Bez namysłu usiadł na bloku w pobliżu starca. I tak jakby siedział obok swego domku, w cieniu mirtów i kokosów, nad brzegiem Gangesu, tak samo oddał się tu milczącej kontemplacji własnej duszy. Cisza trwała dokoła pomnika Sanyasi Swami, jakby nie dwaj żywi ludzie zdobili jego podnóże, lecz dwa białe posągi z marmuru, tworząc dekoracyjną ozdobę świątyni.
Na gzymsach rzeźbionych gruchały gołębie i skrzeczały zielone papużki.
Konrad zapatrzony przed siebie, uczuł dotykalnie czyjś wzrok na sobie. Spojrzał na bok... i utonął w czarnych przepaściach oczów filozofa. Teraz bowiem poznał starca. Widywał go tu często w portykach grobowca Sanyasi Swami. Uczony Hindus nie spuszczał oczów z Konrada, badali się wzrokiem poważnie i pilnie. Wtem odezwał się głos niski, cichy o głębokiem brzmieniu dzwonu:
— Cierpisz?... cierpienie druzgocze duszę.
Konrad milczał.
— Widywałem ciebie... dawniej, ale wtedy tyś mnie nie widział.
Konrad milczał.
Hindus oparł brodę na dłoni, odwrócił oczy od Konrada i patrząc na papużki, które w purpurze ostatnich blasków słońca, wyglądały jak odłamki korali, jął mówić jakby do siebie.
— Cierpienie druzgocze duszę, a serce zamula niezdrowym iłem słabości... Siedzisz tu przed grobowcem mędrca, który świat zeszedł cały i nie znalazł człowieka wolnego od cierpień. Ale cierpienie cierpieniu nie równe... Jest cierpienie wróg człowieka i cierpienie jego przyjaciel...
— Jak to rozumiesz? — spytał Konrad.
— Cierpienie-przyjaciel to takie, gdy człowiek cierpi nad czemś co jest w nim samym godne nagany, obrazy lub wstrętu... Natura ludzka jest słaba, człowiek nie łatwo pozbywa się chwastów, które w nim rosną, nawet gdy je w sobie widzi... Najtrudniej w sobie samym zobaczyć chwast, najtrudniej go z siebie wyplenić. Gdy się nad tą nieudolnością swoją cierpi... to cierpienie takie jest przyjacielem człowieka, bo uczy go walki z sobą i zwycięstwa nad sobą. Gdy następuje porażka, cierpienie się wzmaga, że siły są za słabe, by wyrwać z siebie zło!...
— A inne cierpienie? — spytał Konrad.
Starzec milczał chwilę i patrzał w zadumie na koralowo-purpurowe papużki. Poczem rzekł głucho:
— Budda nauczał, że cierpienie trzeba w sobie zabijać o ile ono nie dobro, lecz zło dla nas niesie. Więc trzeba je najpierw poznać, czy nie upadla nas ono, bo wtedy staje się plagą człowieka... Od plag trzeba się bronić, wyrzucać je z siebie jak się wyrzuca z mieszkania obrzydliwe robactwo i gady trujące... Bóg nie stworzył człowieka na cierpienie, lecz na radość i uciechę z darów Bożych, któremi go obsypał. Kto cierpi bezrozumnie, ten jest wrogiem samego siebie i sprzeciwia się woli Bożej. Cel stworzenia człowieka i ludzkości nie był dla bólu, zła i udręki, nie dla wiecznego jarzma, ale dla piękna, dla dobra... Tak samo dla piękna stworzona jest przyroda. Człowieku, nie zadawaj sobie cierpień znikomych, nie zadawaj sobie mąk okrutnych a często bezrozumnych i temsamem nie sprzeciwiaj się istotnemu celowi swego stworzenia...
— Przyroda nie odczuwa bólu... i tęsknoty — szepnął Konrad.
Mistyk spojrzał na niego surowo.
— Przyroda żyje i tworzy cuda i co raz się upiększa, rozrasta... Ludzie ją kaleczą i niszczą, lecz ona zwalczy zawsze złą przemoc siłą swej twórczości. Człowiek powinien do tego samego dążyć, ale jedynie tylko przez cierpienie mądre. Lecz przez złe cierpienie do tego nigdy nie dojdzie. Jak człowiek dla przyrody jest wrogiem, gdy ją okalecza i niszczy, tak złe cierpienie jest wrogiem człowieka, bo mu zagradza drogę do doskonalenia się i upiększania ducha boskiego, który w nim jest zaklęty.
— Jesteś wyznawcą ideałów Sakya-Muni?
— I czcicielem jego. Budda „wybraniec nieba“ nakazuje, by oczyszczać duszę ze złych pożądań, z niechlujstwa i naleciałości brudu. W naturze deszcz zmywa pył z drzew i kwiatów, na które zły wiatr nawiewa brudy. Człowiek powinien się odradzać duchem, hartować ducha piękną myślą i wolą, bo to jego dobroczynny deszcz, aby pociski marnego cierpienia, które jest złym wiatrem ducha człowieczego i trądem serca, nie mogły godzić w nas i wprzęgać w swoje jarzmo bezecne, bo niewolnicze, więc upokarzające...
Starzec dotknął ręką ramienia Konrada.
— Wyrzuć z siebie swoje cierpienie, to zło twego ducha, ono cię trzyma w jarzmie niewoli. Tyś człowiek silny, przed tobą inne cele, inne przeznaczenia... Nie marnuj ducha dla znikomej mrzonki.
Konrad zadrżał.
— Skąd wiesz, że moje cierpienie jest złem?
— Ono ci zachwaszcza duszę, serce rani, w oczy twoje rzuca pomrokę nocy... Nie tryumf lecz upadek z cierpienia tego czeka na ciebie. Dajesz dużo z siebie a nie zyskujesz nic...
Konrad zbladł jak marmur grobowca, przy którym siedział.
— Pięknem twoje cierpienie nie jest, bo nie do pięknych skierowane celów. Na kruchej i znikomej podstawie budowałeś swoje szczęście... bo na miłości dla kobiety.
Konrad pod mocą wzroku starca spuścił głowę. A on mówił dalej.
— Są kobiety podobne do drogocennych kamieni, które nigdy nie tracą swego blasku i wysokiej wagi ducha. One nie dają cierpień... tylko radość i szczęście mężczyźnie, nawet w pomroce świecą klejnotem. Ale są takie ot... jak te papugi, teraz w blasku zachodzącego słońca... Zdaje się, także klejnoty — rubiny, nasiąkłe purpurą piękna... Ale to fałsz, to złuda... to kłamstwo!... Patrz na tego ptaka! wysunął się oto na światło prawdy... złuda prysła!... gdzież jego purpura, gdzie te blaski, które zdawały się z niego promieniować?... Patrz, szaro-zielony ptaszek bez sztucznej krasy jaki nikły. Ot, papuga! Dla takiej oto kobiety cierpisz... ona jest wrogiem twego ducha... twego życia.
Konrad zerwał się z miejsca. Blady, z płomieniami w oczach, syknął przez zaciśnięte usta:
— Nie masz prawa mówić tak o niej bo jej nie znasz!...
— Poznałem ją w twoich oczach. Jej wizerunek widzę na twojej twarzy... w twojem cierpieniu i mówię ci... odwróć serce od niej bo nie godna twojej miłości. Znam cię od dawna, widywałem cię oczami swojemi i oczami mojej wnuczki. Aleś mnie wtedy nie widział, bo purpura w oczach nie widzi siwizny starości... Teraz blask ten szatański odpada z twoich źrenic... zdejm go i z jej osoby. Niech ją teraz w purpurze widzi ten, komu zjawiła się ona w nowym blasku.
Konrad jęknął i chwycił ręce starca.
— Czyż ona?... Ona?...
Odszarpnął się w tył gwałtownie, zdjął hełm korkowy i dłoń drżącą położył na mokrem czole. Zbierał zmącone myśli.
— Nie, ona mi sama powie gdyby... gdybym dla niej przestał istnieć.
— Ona ci już mówi, bo cierpisz — szepnął starzec.
— Nie... cierpię bo kocham, ale gdybym miał kochać i cierpieć daremnie, ona mi zeszle umówiony znak.
Mówił jakby pogrążony w półśnie. Zachwiał się i ciężko usiadł znowu na bloku.
— Miłość dobra nie daje cierpienia, daje radość. Kto sam jest uosobieniem piękna i dobra, nie może truć, jeno syci słodyczą i spokojem — mówił uczony poważnie i patrzył na Konrada łagodnie, rozumną głębią oczów.
Słońce zgasło, mrok siny ogarnął ziemię. Na niebie ostatnie nitki złote topniały i rozpływały się w popielistych mgławicach nadlatującej nocy. Mistyk patrzał na Konrada długo, przenikliwie, jakby mu do dna duszy zaglądał. Konrad czuł sondę tego wzroku w całej swej istocie.
Z meczetów rozległy się nawoływania muezzinów. Z nad brzegów Gangesu dolatywał cichy pogwar rozchodzących się tłumów i bełkot fal świętej rzeki...
Grobowiec Sanyasi Swami Saraswati pozieleniał lekko od mroku... marmury nabrały tonów zimnych, trupich.
Hindus patrzał na Konrada. Wreszcie podniósł się. Konrad jak senny wstał również. Starzec obie dłonie położył mu na ramieniu.
— Idź w pokoju... niech Budda przedstawi oczom twego ducha inne światy, inne piękno. Teraz ujrzysz prawdę. Otrzymasz umówiony znak. Przeznaczenia twoje są inne. Otrząsnąć się musisz z męczącego jarzma. Otrząśniesz się gdy tę kobietę zobaczysz... w purpurze cudzej miłości. Idź w pokoju!
To rzekłszy odsunął się wolno i znikł pod arkadami grobowca.

Konrad jak w śnie somnambulicznym poszedł swoją drogą hen... daleko... nad brzeg Gangesu. Nie pamiętał jak szedł i kiedy przestąpił próg swego mieszkania. Księżyc zalewał już światłem mistycznem pokój i łóżko Konrada. Wszystko tonęło w srebrze i opalu. Wszystko miało fantastyczne kształty, rzeźbione w alabastrze, sadzone perłami i bladym szmaragdem... przez mistrzynię Złudę i Bajkę.
Konrad rozejrzał się dokoła szeroko otwartemi oczami... podszedł chwiejnie do swego biurka i ciężko usiadł na trzcinowym fotelu. Siłą nawyku i tęsknoty utkwił oczy w stojącej na biurku dużej fotografji Eny.
Blask księżyca padał prosto na jej twarz słodką o wielkich oczach tęsknych. Konrad wyciągnął ramiona do podobizny ukochanej, ujął ją w drżące z wrażenia ręce. Wtem ujrzał tuż obok fotografji Eny, świeży, w pełni rozkwitu kielich kwiatu magnolji.
W poświacie księżyca kwiat miał tony perłowe. Konrad zastrząsł się całem ciałem, jakby ujrzał widmo. Chwycił kwiat w rozdygotane dłonie i jął go rozpatrywać na wszystkie strony, badał, rozgniatał jego białe płatki... Nie! to nie złuda... kwiat istotny, z zapachem magnolji, subtelnym, niby wiew marzenia... z chłodem jego płatków, jakby był prosto z drzewa zerwany. Konrad gorączkowo zapalił światło. Kwiat nie zniknął. Konrad trzymał go w ręku, wąchał, miażdżył w dłoni... To był taki sam kwiat jak ten, który ongi z Cap Martin... Podsunął kwiat do lampy... wtedy prześwitywał różem swego wnętrza jakby kielich magnolji miał w sobie żywe, krwiste żyłki i tętniały w nim pulsa...
— „W purpurze cudzej miłości“ — szepnął Konrad bezdźwięcznie.
Wyrwał z kieszeni portfel, otworzył. Z suchej roślinki nie zostało nic, prócz żółtego prochu, który zsunął się na biurko, na blade, zimne jak lód ręce mężczyzny.
Konrad jęknął straszliwie, upuścił pusty portfel na ziemię. Twarz bladą, upiorną, ukrył w dłoniach i upadł czołem na biurko, w żółtawy proch unicestwionej magnolji. Płacz pełen jęku i bólu szarpnął po raz pierwszy w życiu jego dumną, silną piersią.

Noc przeszła w jednym spazmie męki niewysłowionej. Gdy z nad horyzontu wytrysnął złotopurpurowy pióropusz wschodu słońca, Konrad podniósł głowę umęczoną. Wyglądał jak po ciężkiej chorobie. Na włosach czarnych srebrzyło się siwe pasmo, gość nieznany jeszcze wczorajszego wieczora... W zapadłych oczach świecił blask ponury jak próchno. Pierwsze spojrzenie tych półmartwych oczów padło na fotografję i jęło szukać rozkwitłej magnolji... Szukał napróżno. Magnolji nie było. Kwiat nawpół zmiażdżony przez obłędne palce Konrada znikł bez śladu. Ale na biurku był żółty proch, pozostały po suchej roślinie. Otwarty portfel świecił niebieskim jedwabiem, na którym znaczyło się trochę żółtego pyłu.
Długie godziny Konrad przesiedział przy biurku, poczem włóczył się nad Gangesem, powtarzając uparcie białemi ustami:
— W purpurze cudzej miłości.
Był w nim zupełny zanik woli, energji i jakby paraliż myśli... Godzinami patrzał na toczące się wody Gangesu, bezmyślnie przeprowadzał oczami mijających go ludzi, którzy dążyli na Ghaty. Czasem wrzask małp brał za wołanie ludzkie, a skrzeczenie papużek za czyjś bolesny szloch. W ciągu kilku następnych dni nie znosił swego pokoju, bał się go. Często nocował samotnie tuż nad wodą — lub gdzieś na schodach ruin i świątyń. Zachodził do minaretów rozglądając się czujnie by nie spotkać Hindusa-mistyka... pływał łodzią, niesiony przez prąd, z wiosłami położonemi na kolanach...
Ile czasu przeszło w tym jego półświadomym stanie bytu, nie wiedział, kilka dni,... tygodni, czy miesiące?... Było mu to obojętne, jak zresztą wszystko inne... Aż raz gdy po nocy przepędzonej w ruinach jakiegoś pałacu, przyszedł w rannej godzinie do swego domku, znalazł na biurku list...
Dawno zamarłe jego nerwy wstrząsnęły się, zastygła krew uderzyła do głowy.
List był z Europy, pisany ręką Eny. Konrad otworzył go i czytał drżąc gorączkowo. Czytał długo, choć list był względnie krótki. Konrad prawie go sylabizował... gdy skończył podniósł głowę i rzekł spokojnie, martwo, jakby do kogoś, kto czekał na to wyjaśnienie:
— Zaślubiła Adrjana...
A po chwili jakby się znowu przed kimś tłomacząc:
— Ale przecież ja już o tem wiedziałem.
Zaczął się zastanawiać z mozołem myśli:
— Zaraz — kiedy to się stało?... trzy... cztery tygodnie temu?...
Spojrzał na datę listu...
— No, tak!... właśnie wtedy...
I po chwili cichym bolesnym szeptem:
— Magnolja zakwitła w purpurze cudzej miłości.

Konrad siedział na głazie nad brzegiem Gangesu. Patrzał na podniesioną nieco powierzchnię rzeki bystro płynącej... Na kolanach miał otwarty list Eny...
W pewnej chwili poczuł czyjś wzrok na sobie.
Obejrzał się. Przed nim stała Hinduska z dzbankiem złocistym na ramieniu. Wpatrywała się uparcie w jego oczy mętne. Uśmiech słodki, gorący jak kwiat granatu rozchylił jej usta nabrane szkarłatem.
Nie mówili do siebie nic. Hinduska postawiła dzban na kamieniu, poczem podeszła wolno do Konrada. Wzięła list z jego kolan i nie patrząc nań jęła go drzeć na kawałki drobne, drobniutkie, wreszcie jednym ruchem ręki cisnęła te strzępy na bystry nurt świętej rzeki. Konrad patrzał na resztki listu jakby nie swojemi oczami. Gdy ostatni skrawek zniknął w sinej toni, zalany przez falę, Hinduska pochyliła się nad Konradem i żarem ust swoich dotknęła jego czoła. Położyła palce na siwym paśmie jego włosów[1] szepnęła wyraźnie i łagodnie.
— Mój dziad przysyła ci to przez moje usta... Zabiłeś złe cierpienie duszy... jarzmo twoje opadło. Idź w pokoju! nie oglądaj się... Ze śladów stóp, które krwawią, należy wystąpić. Nie tylko tu są brzegi świętej rzeki, i słońce jednakowo wszędzie wschodzi...
— Żegnaj! niech ci zwycięstwo użyczy nowych sił i mocy ducha...
Odeszła smukła, zręczna i spokojna.

Na drugi dzień Konrad opuścił Benares.
Wyjechał w górę Gangesu szukać „nowych sił i mocy ducha“ do umiłowanej pracy... Jadąc powtarzał sobie słowa Hinduski:
— Ze śladów stóp, które krwawią, należy wystąpić. Nie tylko tu są brzegi świętej rzeki, i słońce jednakowo wszędzie wschodzi...
W sercu gasł mu powoli żar purpury, czuł w niem jakby dotyk chłodny świeżo rozkwitłego kwiatu magnolji.






AJUDŻI SADIO OKTOHAMA


Koncert popołudniowy w Krynicy miewał niekiedy wspaniałe programy muzyczne. Wyborny zespół orkiestrowy, pod dyrekcją Kochańskiego, znakomitego dyrygenta, gromadził tłumy publiki, wśród której, trzeba przyznać, przeważali żydzi i to już nie z powodu ich większości w Krynicy, lecz z powodu melomaństwa, rozwiniętego u nich szeroko, a opartego na prawdziwej znajomości muzyki. Ławki obsiadali gęsto i słuchając, mieli na twarzach wyraz skupienia, często zachwytu a zawsze odczuwało się, że muzykę rozumieją, że muzyka ich porywa i budzi w nich jakieś ukryte na ogół a zapewne najlepsze struny duchowe. Patrząc na te tłumy semitów zasłuchanych, czasem jakby pod narkozą tonów będących, nabierało się do nich szczególnej sympatji. Bo muzyka ma to do siebie, że łagodzi nawet wszelkie wrodzone i rasowe niechęci, wyrównywa dysonanse.
Zresztą w Krynicy na żydów nie podobna się gniewać, bo człowiek taki chodziłby ciągle zły. Przyzwyczaja się przeto do tych „kurort kamratów“ jak do wód, które się pije kilka razy na dzień, nawet przy obiedzie. Jednak pomimo, że niechęci rasowe same się przez się zatracają, jeszcze, powtarzam, muzyka zabarwia je sympatją, zaciekawia i pociąga do tej rasy siłą swej samoistnej sugestji.
Lubiłam często wdawać się w dyskusje z żydami, gdy sposób słuchania muzyki, objawiony przez którego z nich, zainteresował mnie bardziej.
Przyznaję, że jestem chciwa na wszelkie objawy psychicznej odrębności i pasjami lubię badać intellekt ludzi podległych jakiemuś silnemu wrażeniu, by dojść do pewnej syntezy, mglistej narazie, bo zebranej z drobnych spostrzeżeń, ale dających mniej lub więcej trafny wizerunek duchowy danego osobnika.
Rozmowy takie sprawiały mi często zadowolenie, gdyż charakterystyka moich interlokutorów była nieraz bardzo oryginalna.
Na jednym takim koncercie, szukając miejsca wśród ławek, spostrzegłam zasłuchanego w muzyce tym razem nie żyda lecz japończyka, bawiącego od kilku dni w Krynicy. Było ich tam wprawdzie paru innych, którzy sprzedawali bibułkowe, japońskie latarki i zabawki misternie wycinane, ale ten różnił się od tamtych zewnętrznie. Miał pozory zupełnie gentlemańskie i cechowała go inteligencja, wyraźnie odbita na jego twarzy, bardzo typowej i niepospolitej.
Widywałam go przedtem kilka razy w przelocie, chodził z teką i często coś w niej notował. Bez namysłu usiadłam przy nim.
Uwertura Wagnerowska z Lohengrina, rzucała w tej chwili wzniosłe swe akordy na deptak, głusząc nieustanny szmer głosów i kroków tych, których muzyka nie przykuwa i nie jest dla nich atrakcją. Mój sąsiad, japończyk usunął się grzecznie przedemną, dając mi więcej miejsca i z teką na kolanach, wgłębiony w ławkę słuchał muzyki niemal z nabożeństwem. Gdy jakieś panie opodal zachowywały się dosyć hałaśliwie, japończyk zerknął na nie gniewnie i mruknął coś nieparlamentarnego.
Wagner grzmiał mocą swych tonów dostojnych, ogromem natchnienia twórcy, chłonął zda się całe audytorjum. Porwana, jak zwykle, muzyką, zwłaszcza tak genjalną, zapomniałam o wszystkiem i o otoczeniu. Lohengrin unosił mnie w jakieś krainy niedościgłe dla najbujniejszej fantazji. Z tej niemal ekstazy zasłuchania się zbudziła mnie wrzawa oklasków. Orkiestra umilkła. W tem usłyszałam głos obcy i cichy, tuż obok mówiący po francusku.
— Wspaniałość i siła genjuszu Wagnera jest bardzo potężną, skoro potrafi budzić te same uczucia i ten sam wywołuje entuzjazm u ludzi z północy, co i u ludzi z dalekiego wschodu.
Spojrzałam... mówił do mnie mój sąsiad japończyk.
Miał minę poważną, bez uśmiechu, patrzał mi prosto w oczy. Odrzekłam w tym samym tonie.
— Genjusz jest właśnie dlatego genjuszem, że porywa na swoje skrzydła świat cały, bez różnicy ras, narodowości, ani zamieszkiwanych przez nich poszczególnych części świata.
— Tak, ale są rasy bardziej wrażliwe na odczuwanie genjusza i zupełnie obojętne — odparł japończyk.
— Może to raczej zależy od cech indywidualnych człowieka, nie zaś od właściwości rasy.
— Nie powiem tego — zaprzeczył — bo nie szukając daleko, żydzi są dobrym przykładem takiej ogólnej właściwości rasy. Oni odczuwają genjusz zawsze i wszędzie. Mówimy teraz o muzyce, więc powiem, że odczuwają oni muzykę nad wyraz głęboko, tak samo jak my, japończycy, ale jest różnica.
— Jaka?... — spytałam.
— Żydzi znają i rozumieją muzykę, my może ją jedynie odczuwamy. Nie analizujemy muzyki, ale ona nas porywa taka jaką jest w danej chwili. Ulegamy jej wpływom, unosi nas tam, gdzie lot jej sięga!
— To niebezpieczne — przerwałam — bo wtedy muzyka taka jak Wagnera, Chopina, Verdiego, Beethovena, Griega, Mozarta porywa na wyżyny ideału, gdzie króluje duch. Lecz jest i inna skala, jej zakresu, która zdolna jest rzucić człowieka tylko... w nastrój.
Japończyk uśmiechnął się.
— Wyraziła to pani delikatnie. Tak, w nastrój, to łagodne wyrażenie. Jabym powiedział ostrzej, że muzyka może cisnąć człowieka nawet w nizinę moralną, powiem jeszcze śmielej, nawet w bagno, w piekło!... i może go rzucić w śmierć, co już jest także wyżyną duchową.
— W bagno?... w śmierć?... Niech mi to pan wytłomaczy — poprosiłam chcąc zbadać jak dalece pojmowanie moje na tym punkcie zgadza się z jego pojęciami.
Japończyk zachmurzył się, wyglądał tak, jakby nad śniadą twarzą jego przeleciał cień. Przemówił głosem matowym, zimnym.
— Byłem na tonącym „Titanic’u...“ jestem jednym z tych co się uratowali z pogromu. W tej — można rzec — wszechświatowej, olbrzymiej katastrofie... dominującą rolę odegrała... muzyka.
Przeniknął mnie dreszcz, jakiego doznaję zawsze, gdy mowa o „Titanic’u “.
— Słyszałam o tem — rzekłam cicho.
Japończyk żachnął się.
— Żadne opowiadania nigdy nie mogą dać właściwego wyrazu tej tragedji, którą przeżywałem a w której mnóstwo ludzi znalazło śmierć. Nie będę opowiadał przebiegu katastrofy, w małej części zna ją pani zapewnie wybornie, to jest w tej części, którą opisywały dzienniki. Świadkowie naoczni straszliwej nocy znamy ją lepiej. Każdy moment z tych paru godzin wrył się nam w mózg, wżarł się w nerwy, przesiąkliśmy każdą sekundą przebiegu tragedji. Pani rozumie, że notować wrażeń swoich wtedy nie zdołałby nikt, choćby był najtrzeźwiejszy i choćby miał zapewnioną gwarancję życia. Chwile te same odbiły się na nas jak na kliszy czułej i wiernie oddającej chwytane obrazy. Otóż ja tak samo jak wszyscy, którzy walczyli wtedy o życie — z potwornego chaosu, na oceanie, wśród czarnej nocy, w obliczu śmierci, w grozie najstraszliwszej jaka może ogarnąć jestestwem ludzkiem, czy wie pani co najlepiej słyszałem, co mi się wraziło w całą moją istotność, co mnie przenikło na wskroś?... oto muzyka. Ta muzyka nie ludzka, ta muzyka... boska...
— Bo to była muzyka genjalna, panie, muzyka ducha najszczytniejszego, to genjusz muzyki grał przez ręce ludzi natchnionych.
Japończyk ożywił się, oczy mu gorzały ogniem wewnętrznej głębokiej myśli.
— Tak, pani, tak! Ta muzyka na „Titanic’u“ to nie był zespół orkiestrowy ludzi tylko dzielnych, lekceważących śmierć i w altruizmie swoim wielkich... Nie! to była muzyka dyktowana przez samego Boga. To grali nie ludzie, to grało natchnienie Boże! Cały czas przebiegu katastrofy dźwięki orkiestry nie przestawały brzmieć, nie umilkły ani na chwilę. Najpierw bezpośrednio po zderzeniu się „Titanic’a“ z icebergiem, nad popłochem, przerażeniem, wrzawą paniki, rozlegały się tony tańców modnych... a na statku — kolosie, w największym, prawie majestatycznym porządku spuszczano szalupy ratunkowe na wodę. W nich sadowiono kobiety i dzieci. Mężczyzn nie puszczano do szalup — ratowali się sami... Rozdzierające były sceny pożegnania żon z mężami, ojców z dziećmi, krzyki wstrząsające rozpaczą i wrzaski histeryczne... Najwyższe bohaterstwo ścierało się tam z ohydnym egoizmem. Była młoda, śliczna panna, która, gdy ojca jej starego nie puszczono do szalupy, została z nim, pomimo jego błagań by się ratowała i... oboje razem zginęli. Byli mężczyźni bohaterowie, ale byli i tacy, którzy spychali kobiety i dzieci w wodę, by samym się ratować w szalupie, oczekiwała ich wtedy bezwzględna lufa rewolwerowa komendanta okrętu... Królestwo Boże i piekło szatana bezpośrednio obok siebie istniejące. Ale nad tem wszystkiem, gdy moment stawał się coraz krytyczniejszy, gdy zbliżał się finał tragedji, wtedy rozbrzmiewały podniosłe tony hymnu: „Bliżej Ciebie Boże“ „Plus prés de toi mon Dieu...“ Ta muzyka, pani, ta muzyka!... do końca mego życia brzmieć mi będzie w uszach. Ta melodja hymnu niosła nas na śmierć. Czyż bowiem mogłem przypuszczać, że pływającego wśród czarnych, spienionych bałwanów wyłowi mnie i ocali „Carpathia“ pierwszy statek, który zaalarmowany przez telegraf iskrowy nadpłynie z oceanu, na ratunek konającemu „Titanic’owi?“ Ocean huczał, bałwany przewalały się przez pokład tonącego olbrzyma, a hymn „Bliżej Ciebie Boże“ nie ustawał i był dla tonących komunją duchową, boską absolucją i ukojeniem w rozpaczy, bo dawał im świadectwo bóstwa, świadectwo istnienia ducha, zatem i pewność wiecznego życia.
Japończyk podniecony, z ciemnemi rumieńcami na twarzy, złożył ręce jak do modlitwy, mówił w zachwycie.
— O pani, tonięcie „Titanic’a“, pogrążanie się tego olbrzyma w falach czarnych oceanu, to nie była katastrofa, to było misterjum jakieś, misterjum boskości, cudu i zwycięstwa ducha, nad materją... To była tragedja ale tragedja uroczysta, to był dotyk Bożej ręki — dotyk, który odczuli wszyscy obecni i pod wpływem jego byli do końca. Dotyk Bożej dłoni trzymał na stanowisku aż do zgonu telegrafistę Smith’a, który zalany wodą powyżej pasa jeszcze dawał sygnały alarmowe na cały ocean, dopóki mu woda aparatów telegraficznych nie zalała. Pani! to był bohater większy niż wszyscy wodzowie świata, niż wszyscy tryumfatorzy. Ręka Boża trzymała kapitana statku i całą załogę na stanowisku, nadając im powagę, przytomność umysłu i bezprzykładnie zimną krew... do końca, do chwili, gdy wraz z całym statkiem zanurzyli się w odmętach oceanu. Ale przedewszystkiem dotyk ręki Boga grał na instrumentach orkiestry, a muzyka ta święta była natchnieniem dla całej bohaterskiej załogi i wszystkich obecnych. Ona to sprawiała nieprawdopodobne cuda, ona tworzyła tytanów duchowych i olbrzymów altruizmu. Tylko ta muzyka!... Ci ludzie zapamiętali się w grze, z twarzami jak marmur grali bez drżenia rąk, spokojnie, pomimo, że fale zalewały im już muzyczne narzędzia. Ich muzyka ogarnęła wszystko i wszystkich, a wszak było nas tam 1380 pasażerów... zginęło 1200 ludzi, tylko 180 istot ocalało, półżywych, zmordowanych fizycznie i moralnie, ale nie zmiażdżonych duchowo, przeciwnie, na duchu bardzo wzmocnionych. Gdyby bowiem nie ten widoczny dotyk ręki Boga, który spowodował niebywały w takich dramatach porządek, ład akcji ratunkowej i tę zimną krew załogi, wszystkich jej funkcjonarjuszy, „Titanic“ zatonąłby odrazu. Jedna żywa dusza nie ocalałaby wtedy napewno. Ale to był cud! Cała załoga to byli bohaterowie... i gdyby nie brak łodzi ratunkowych, gdyby nie ten okrutny błąd, wówczas nie zginął by nikt. Proszę sobie wyobrazić... Statek tonie, cały bok kadłuba przebity przez „iceberg“ a na statku załoga złożona z 800 ludzi pracuje do ostatniej chwili. Konający tytan wzywa pomocy. Tragiczne echa jego wołania płyną po oceanie jękiem, aż do stacji lądowych. Zewsząd spieszą parowce, ostatnie sygnały jak stwierdzono potem, nadawane były na 10 minut przed zatonięciem statku. Pompy działają systematycznie do końca, przedłużając agonię „Titanic’a“. Robotnicy wszyscy na swoich miejscach, przy dynamomaszynach, w kotłowniach, gdzie oczekiwali na pewną śmierć, spełniając do skonu obowiązek swój bez szemrania, bez cienia rewolty... A orkiestra grała coraz huczniej, coraz majestatyczniej, tchnąc boskością swej melodji... Dziób okrętu wzniósł się już nad poziom oceanu... Światła elektryczne gasły... jakby zamykane na wieki oczy tytana... Z gwizdem i sykiem przeraźliwym woda zalewała kotły pękające... Dokoła ginącego statku burzył się potworny wir spienionych wód... Utworzył się gigantyczny lej, przez który ocean wciągał ofiarę na dno a muzyka jeszcze rzężeniem agonji, ostatnim jękiem konania, niosła umierającym ludziom, rzucała oceanowi rwany hymn swój „Bliżej Ciebie Boże“... Czy to była zwykła katastrofa?... Nie!... to było misterjum boskości, niepojęte jak sam Bóg, to był cud wzniesienia się ducha do jego apoteozy. I... o ile początek pogromu był nawiedzony przez szatana w panice i okropności ludzkiej rozpaczy, to cały dalszy przebieg tragedji i finał jej był już tylko pod znakiem Boga, był tryumfem Boga nad szatanem. A wszak, jak pani wie, dewizą „Titanic’a“, wypisaną poniżej nazwy statku, było „Ni Dieu, ni maître.“...
O... straszna ironja! potężne zwycięstwo zlekceważonej idei Boga...
Jestem buddystą... i mnie uderzyła ta okrutna ironja miażdżąca pyszną, butną, bluźnierczą dewizę, wobec finału tonięcia „Titanica“...
Milczeliśmy długo, zapatrzeni jakby w owe misterjum na oceanie Atlantyckiem, w noc ciemną 15 kwietnia 1912 r. i w ową marę odłamku góry lodowej, w ów „iceberg“ który małą częścią wystawał ponad ocean, a którego średnica 800 metrów szerokości zanurzona była w oceanie. I zapewne dlatego starcie się „Titanic’a“ z icebergiem wywołało małe zewnętrznie wstrząsnienie... lecz śmiertelne dla tego olbrzyma najnowszej techniki budownictwa i wszelkiej pomysłowości ludzkiej... „Titanic“ własność White Stare Line wyruszywszy po raz pierwszy z doków Southampton’u a z Cherburga na Atlantyk, spoczął na jego dnie, odbywszy zaledwie pierwszą część podróży...
Byliśmy oboje zasłuchani jakby w tony muzyki, trącanej ręką Boga... W ów hymn „Bliżej Ciebie Boże“, który był dla konających, dla borykających się ze śmiercią w spienionych bałwanach, ostatnim wiatykiem, świadectwem Bożego panowania. Był im ostatniem pożegnaniem ziemi oraz powitaniem nowego życia w zaświatach.
— Pani jest teraz na „Titanic’u“ — zbudził mnie znowu głos japończyka.
— Tak, jesteśmy tam zdaje się oboje?
— Jesteśmy oboje, pani. Ile razy wspominam tę noc misterjum „Titanic’a“ zawsze słyszę tę cudowną nadziemską muzykę... Szczególna rzecz, że „Titanic“ był od początku wypłynięcia z portu.. pod znakiem muzyki... Gdy opuszczaliśmy Cherburg grała orkiestra na statku i grano w porcie... Już nie pamiętam co grano... lecz wiem to jedno, że muzyka tamta była również niezwykła, działała bowiem przygnębiająco, była jakby złym omenem... coś wróżyła... Smutek przedziwny rozsnuła dokoła odjeżdżających i żegnających nas w porcie... Odczuło to mnóstwo osób na brzegu, a głównie prawie wszyscy pasażerowie „Titanic’a“.
Nagle zawołał z żywością.
— Otóż, proszę pani, przykład, czego może dokonać muzyka!... Może, jak mówiłem, wynieść człowieka na wyżyny duchowe nie tylko piękna, ideału, twórczości i szczęścia, ale nawet rzucając go w śmierć!
— Przyznaję to panu w zupełności. Lecz była jeszcze i trzecia alternatywa działania muzyki na wrażliwość ludzką, tej mi pan nie wytłomaczył.
— No to się jeszcze wytłomaczy, może innym razem. Prawda? Zapewne się jeszcze spotkamy przy tej muszli orkiestrowej...
— Jedynej ozdobie deptaku Krynickiego — dodałam.
— I każdego innego — zaśmiał się mój nowy znajomy.. — Deptak to międzynarodowy salon i szablon; trochę większy, trochę mniejszy, ale wszędzie taki sam. Widzę w oczach pani pytanie skąd ja znalazłem się w Krynicy. Mam tu wprawdzie swoich kompatrjotów, którzy sprzedają bibułkowe latarki, ale ja tu jestem dla sportu podróżowania. Zwiedzałem Węgry, Czechosłowację no, więc to się już tłomaczy... Zresztą znam Warszawę, Kraków, Lwów.
Orkiestra umilkła, ławki opustoszały. Pan Ajudżi Sadio Oktohama przedstawił mi się ze swobodą gentlemana, z ukłonem zachodnio europejskim, dobrze wystudjowanym, czego mu nie krępowały jego wytworne ruchy, przy małej postaci i typowej, śniadej twarzy, o inteligentnych bronzowych oczach. Był w nich utajony płomień, tak częsty u ludzi wschodu. Podałam mu rękę, uścisnęliśmy sobie prawice krótko, z obopólną dozą sympatji, której zaczątkiem było zamiłowanie do muzyki. Pożegnaliśmy się z przyjaznym uśmiechem.
Po paru dniach znalazłam się w cukierni domu Zdrojowego, na dancingu. Zaledwo zajęłam miejsce przy bocznym stoliku i przełknęłam haust herbaty, gdy we drzwiach cukierni stanął Ajudżi Sadio Oktohama.
Ruchy miał nerwowe, oczami rzucał dokoła, widocznie nie był zadowolony ze zbyt licznej publiczności. Spostrzegł mnie i przewinąwszy się zręcznie pomiędzy parami tańczących charlestona, zatrzymał się przy moim stoliku. Przemówił uprzejmie cichym głosem.
— Czy pani pozwoli sobie towarzyszyć?... nie wiem czy to jest w obyczajach tutejszych dozwolone?... — dodał trochę nieśmiało.
— W każdym razie w międzynarodowych napewno — odrzekłam podając mu rękę.
— Dziękuję.
Usiadł. Bronzowe jego skośne oczy błysnęły podejrzliwą ciekawością.
— Dlaczego pani powiedziała w międzynarodowych, nie zaś w europejskich?... czy dlatego, że jestem azjatą?...
— Nie, lecz wszakże zwyczaje europejskie w zakresie savoir-vivre’u rozciągają się już na cały świat cywilizowany i kulturalny, do którego zaliczamy się oboje.
Uśmiechnął się uspokojony w swej podejrzliwości.
— Gdybym nie miał w sobie znamiennych cech swojej rasy, zwracającej tu jeszcze uwagę, nie byłbym taki dbały o tutejsze obyczaje. Pani jest osobą zachodnio-europejską, ten superlativ, zauważony przezemnie odrazu, skłonił mnie do rozpoczęcia z panią rozmowy, wtedy, podczas słuchania Wagnera. Bo jednakże my, japończycy, tu w Polsce, prawie na równi z murzynami wywołujemy sobą ciekawość tłumu, bardzo podobną do zwykłego gapiostwa. To nie bywa przyjemne. Niech pani choćby teraz spojrzy dokoła,... wszystkie oczy skierowane na nasz stolik. Zdaje się nie będę zarozumiałym, gdy obserwacje te zanotuję na swój rachunek.
W głosie jego zadrgała ironja.
— Tak, pan tu jest sensacją — potwierdziłam ubawiona.
— Nie — przerwał gorączkowo — sensacją jest to, że siedzę z panią — Polką. Jaka może być, według tych obserwatorów, łączność między polską damą a japończykiem, w dodatku na dancingu? Co innego gdy damy na deptaku otaczają japończyka sprzedającego bibułkowe latarki, wtedy on jest na miejscu, nieprawdaż?... Ale japończyk w cukierni, w towarzystwie damy, polki, oboje z wszelkiemi danemi przynależenia do kultury, wzbudza zdumienie, sensację i zapewne podejrzliwość.
— Przesadza pan i ubiera nas w skóry dzikich ludzi — odrzekłam poirytowana.
— Nie nas — rzekł znacząco — bo panią i jej podobnych wyłączam z tej opinji — lecz ogół. No, i czyż pani nic nie mówią te miny dokoła, te zgorszone oczy niektórych kobiet, te zdziwione, bezczelne spojrzenia? Och, oni pewnie myślą, że jestem tym przekupniem latarek i że pani zafundowała mi podwieczorek, na dancingu — dla... kaprysu. Och to zabawne — to bardzo ciekawe!
— I płytkie, to co pan mówi — dokończyłam gniewnie. — Cóż za nastrój odczuwam u pana? Pod wpływem jakiej muzyki jest pan dzisiaj? — spytałam go innym tonem.
Spojrzał na mnie badawczo. Przez chwilę mierzyliśmy się wzrokiem. Na twarzy jego zadrgały muskuły, a w oczach błysnął żółty płomyk, trochę niesamowity.
— Rozumiem pytanie pani. Tak, nie na skrzydłach genjuszu Wagnera lecimy obecnie w przestrzeniach wszechświata. Unoszą nas teraz błoniaste lotki ducha nocy... coś jak nietoperza...
Wskazywał na orkiestrę i tańczących...
— Oto ten charlestone jest obecnie demonem władającym moimi nerwami.
Patrzyliśmy w milczeniu na salę. Ciasna i duszna, przepełniona była po brzegi. Na środku sali, na przestrzeni wązkiej, kilkanaście par tańczyło charlestona z tą zapamiętałą powagą, która jest charakterystyką tego tańca. Nogi mężczyzn, w krótkich, modnych spodniach, wiły się jak węże ćwiczone batami, stopy wykręcały się w konwulsyjnych drgawkach obok nóg kobiecych, odkrytych wyżej kolan w cielistych jedwabiach.
Niesłychane choreograficznie wyłomy tych nóg w rytmie muzyki, sprawiały wrażenie cudaczne. Zdawało się, że przy tych ruchach obłędnych, podobnych do pajacowych skoków, twarze tancerzy powinny być przynajmniej roześmiane, wesołe... odpowiadałoby to bardziej całokształtowi widoku. Tymczasem przeciwnie — nogi wykonywały zwroty histeryczne, twarze zaś były niemal poważne, jakieś tępe, czasem z wyrazem sennym, często jakby odurzone, czy nawet rozwięzłe u kobiet, u mężczyzn lubieżne. Dysharmonja ta jednakże zdawała się tu być zupełnie na miejscu. Zjawisko to zaintrygowało mnie. Obserwacją swoją podzieliłam się z Oktohamą, który również jak ja, pilnie badał salę. Odrzekł mi powoli ze zgryźliwą miną...
— Otóż, powtarzam, ten charlestone jest teraz demonem władającym nerwami ludzi, tych którzy go obserwują tak samo jak i tancerzy. Taniec ten i muzyka jego działa na tancerzy i na widzów podniecająco. Tańczący wpadają niekiedy jakby w szał, w ekstazę zmysłowości. Jest w tem coś dzikiego ale nie tą dzikością żywiołową, pełną fantazji i ognia krwi bujnej. Nie! Jestto raczej dzikość przerafinowanej cywilizacji dwudziestego wieku, wytwór degeneracyjny społeczeństwa na wskroś zmaterjalizowanego, które ulega nastrojom mody i jest zwierciadłem psychologji tych, którzy są jej powolnymi, jak i tych, którzy ją tworzą.
— Przedewszystkiem — dodałam — taniec dzisiejszy nie może być długo modnym, bo nerwy dzisiejszych ludzi potrzebują ciągłej zmiany, nie tylko wrażeń ale nawet choreograficznych warjacji, różnych wykręcań całej figury. Tak się objawia temperament i nerwowość dzisiejszych ludzi.
Ajudżi Sadio Oktohama łyknął szklankę herbaty i rzekł z zaciekłą jakąś pasją.
— Cecha epoki, to mały atomik całokształtu dzisiejszych gustów i upodobań. Z pojedyńczych kart składa się cała książka... nawet mało znaczący, zdawałoby się, taniec, zdradza zamiłowanie, usposobienie i powiedzmy.. pragnienie ludzkości. Że zaś przy tych pragnieniach coraz nowych i coraz dziwaczniejszych cechuje ludzi jeszcze i lenistwo i brak samoistnej inwencji, przeto z piedestału przerafinowanych degeneratów cywilizacji, zstępuje się do dzikich plemion murzyńskich, papuaskich, samalijskich, zapożycza się od nich ich skoki taneczne, ich wszelkie danse du ventre i przenosi się to na salony i dancingi, jako najnowsze pas, przyjmowane z aprobatą przez mistrzów tego sportu, z zachwytem przez wykonawców. Ha, może to i najodpowiedniejszy taniec dla zaspokojenia dzisiejszych pożądań ludzkich, skoncentrowanych głównie na pobudzaniu zmysłów. Maskuje się je gimnastyką nóg, wyginaniem i przegięciami postaci. Wszystkie te manewry osiągają cel drażniący. Czasem nawet bezświadomie, samą inercją swoją przy charakterze tańca, do tego dążą.
Umilkł, a na sali charlestone wpadał w tempo zachłannej namiętności. Tancerze wili się sobie w objęciach jak węże, muzyka stawała się coraz bardziej pobudliwa, o monotonnych refrenach, jednakże pełna jakiegoś niesamowitego czaru.
Oktohama wskazał mi brwiami orkiestrę i spytał:
— Czy pani tej muzyce przyznaje jakie właściwości fluidyczne?
— Owszem, nawet duże — odrzekłam.
— Ciekawym jakie?
— Muzyka ta, jakkolwiek przystosowana wybornie do typu tańca, jest od niego o wiele piękniejsza.
— Jak każda twórczość wobec odtwórczości — przerwał nerwowo.
— Ale prócz tego — dodałam — muzyka ta mówi... wskazuje... pod brzmieniem jej tonów odczuwa się...
Patrzył na mnie z zajęciem, badawczo.
— Co ona mówi? — spytał nerwowo.
— Mówi bardzo wyraźnie o znikomości chwili pustej, bez treści, bez sensu, ale nie bez wyrazu. Ona daje wyraz tej właśnie znikomości łatwej, miłej, szumiącej pienistym potokiem beztroski życia, jak wino, którem się nie można upoić, lecz które odurzy.
— A dalej jeszcze, muzyka ta wskazuje nam horyzonciki dziwaczne, ale nie trudne do osiągnięcia dla naszej zwarjowanej wyobraźni. Na tych to przestrzeniach ani gwiezdnych ani słonecznych, lecz jakby oświetlonych blaskiem elektrycznym, nastrojowych, można hasać dowolnie, na... koniach trojańskich, jak i na konikach szachowych, z dobrą wiarą, że się dosiadło Pegaza. Na takich horyzoncikach lekko zdobycznych, pustota jest punktem najprawdziwszym i jedynym celem życia. Nic w ogóle co tchnie potęgą w najlepszem czy najgorszem znaczeniu. Ani wizja anioła, ani mara szatana. Żadnej purpury królewskości, żadnego djademu, tylko miły i lekki kolorowy blichtr, gdzie odbiegłszy od szarej codzienności, zapomina się o niej, przywdziawszy pstrą szatę arlekina.
— Pani jeszcze powiedziała, że się coś od czuwa pod wpływem tej muzyki — rzekł Oktohama nerwowo, mrużąc swe skośne oczy — chciałbym i to usłyszeć.
— Odczuwa się najpierw błogą drzemkę ducha, takie dolce far’niente psychologicznej głębiny, które miewa niekiedy niebezpieczne i zaraźliwe mrzonki. Nie marzenia, to zbyt silne, ale takie ot mrzonki frywolne, śmigające, jak różnobarwne ćmy nad rozpaloną niezdrowym płomieniem wyobraźnią naszego jestestwa. Odczuwa się coś w rodzaju gorączkowego snu fantazji, także lekkiej, niby płatek miki przezroczystej, przez którą można dostrzec taką samą odległość do grzechu co i do cnoty. Słowem, jest to powiew łajdackiego zefirku, drażniącego nerwy, takie charivari w umyśle i duchu. Bywa to niekiedy miłe, nieprawdaż?...
— Hm — mruknął Oktohama bez przekonania — ale przy większem napięciu czar tej muzyki, jak pani nazywa, może zaprowadzić na próg piekiełka... i bagienka.
— Tego ja znowu nie rozumiem, panie, i tak wielkich właściwości deprawacyjnych charlestonowi nie przyznaję...
Oktohama wskazujący palec prawej ręki zwrócił ku mnie ruchem gwałtownym, jakby mierzył we mnie sztyletem.
— Oto trzecia alternatywa działania muzyki, nie wytłomaczalna przy Wagnerze, za to przy tej oto muzyce zupełnie zrozumiała. Określenia pani może są słuszne, ale ja odczuwam inaczej. Pani tę muzykę określa razem z tańcem oczywiście, jako zabawę, która nasuwa takie i takie wizje, takie wywołuje wrażenia, odczucia, raczej miłe, pogodne i nie zawierające w sobie jadu trującego. Ja przeciwnie dostrzegam w niej jad zgubny, zawarty właśnie w jej uroku, jak żądło żmiji w kwiecie. Ta muzyka i ten taniec zaczadza umysły, a gdy postępuje jak choroba zakaźna, w coraz silniejsze okresy działania, wtedy staje się niebezpieczną, groźną, aż ciska ludzi, opętanych tym czarem, w odmęt bagienka i piekiełka, gdzie króluje pustota.
— Pustota to jeszcze nie bagienko ani piekiełko — przerwałam.
Skośne oczy Oktohamy błysnęły złośliwie.
— Ciekawe! jaka według pani, jest najsilniejsza odmiana pustoty? — spytał.
— Może... błazeństwo? — odrzekłam z niemiłem drżeniem.
— To swoją drogą, to także, ale przedewszystkiem pustota to pierwszy, niewinny zdawałoby się stopień do... rozpusty.
— Panie! galopujemy za prędko i — za daleko.
— Ani trochę! — odrzekł energicznie. Każdy bakcyl chorobotwórczy wydaje się pyłkiem nic nie znaczącym dla tych, którzy nieświadomi jego działania. On jednakże rozrasta się w organiźmie człowieka, podkopuje i rujnuje jego zdrowie fizycznie, tak samo jak się rozrastają w umyśle i duchu laseczniki pustoty, w najsilniejszej odmianie... rozpusty a z tej już się trudno wyzwolić. Najniebezpieczniejsze z grzęzawisk, czatujących na człowieka, jest wszakże grzęzawisko umysłowych i duchowych nizin, więc gdy się wytrwale do nich dąży, za błędnym ognikiem pustoty, wtedy prędzej czy później otworzy się otchłań, do chłonięcia ofiary gotowa i... ofiara najczęściej w nią wpada. Niesłychanie rzadkie są zjawiska by się kto zatrzymał na krawędzi takiej otchłani. Ale jakże często wpływem najbardziej destrukcyjnym, popychającym do podobnej ruiny duchowej, bywa właśnie muzyka, choćby taka... jak ta oto obecna.
Orkiestra grała jazz-band, z brawurą i wrzawą, z roztarganą jakąś zaciętością. Ajudżi Sadio Oktohama milcząc, słuchał przez długą chwilę. Ja milczałam również, rozważając jego słowa poprzednie. Japończyk znowu wlał w siebie mocnej jak smoła herbaty i jął mówić lekko drwiącym tonem.
— Przy takiej oto muzyce plemiona dzikich, gdzieś w tropikalnych okolicach, gdzieś z nad brzegów Kongo, wykonują swój taniec barbarzyński. Murzyni nie potrzebują melodji, potrzebują hałasu, by zaspokoić swe instynkta taneczne, by głosić niemi tryumf wojenny, czy erotyczny, albo opiewać łup myśliwski, jakąś gastronomiczną uciechę. Muzyka taka chaotyczna, bezładna, odpowiednia na banjo lub na piszczałki, jest oto trawestowana na instrumenty europejskie i działa na europejczyków tak, jak alkohol działa na murzynów, których spija aż do utraty zmysłów. Dobra wymiana dzikości pierwotnej na dzikość cywilizowaną. Tu, na tym oto dancingu, zamałe pole na to, by muzyka ta wykazała całą moc swego wpływu, ale w różnych nocnych wszechświatowych norach, w różnych spelunkach na dużą skalę zakreślonych, tam dopiero jest najsilniejszy punkt tej trzeciej alternatywy, oddziaływania muzyki na instynkty ludzkie, na ich zmysły i wrażliwość i... zepsucie pod hasłem tejże muzyki. Ona często popycha do tych ruin duchowych, ona, potężna w twórczej swej sile i celu, wtrąca niekiedy ludzi tam, gdzie nie doszliby nigdy, bez podniety, jaką dają tony uderzające śmiało i trafnie w pewne, najniebezpieczniejsze struny wrażliwości ludzkiej. Nawet alkohol bez pomocy muzyki o wiele słabsze miewa działanie destrukcyjne. Jeżeli alkohol nazywamy narkotykiem, to muzykę taką trzebaby nazwać wężem kusicielem, ale wtedy musi być ona również genjalna w swoim rodzaju.
— Istnieje zły genjusz ducha ludzkiego, który tworzy zło dokoła swojej orbity — odrzekłam — ale na zły, destrukcyjny genjusz muzyki nie mogę się zgodzić, gdyż przyzwyczaiłam się uważać muzykę za jeden z największych uroków życia, za piękno niezwalczone przez żadnego demona zła.
— Niezwalczone lecz przez demona stworzone — odparł żywo Oktohama — i wtedy jest piekielnym genjuszem twórczym.
Japończyk wpadł w zapał iście wschodni. Mówił prędko i w oczach miał blaski zdradzające zamiłowanie do tematu.
— Niech pani dobrze rozważy ten problemat bardzo łatwy do zgłębienia. Wszak podnieść ducha ludzkiego na wyżynę najszczytniejszą, skąd się ogarnia horyzonty ideału, horyzonty, które dają natchnienie i przyprawiają ludziom skrzydła do ramion, na to trzeba genjusza muzyki najwyższego, doskonałego w swej boskiej, uroczej mocy. Ale cisnąć umysły i ducha w nizinę, w państwo Belzebuba, gdzie rozbrzmiewa hasło rozpusty i rozpanosza się zgnilizna moralna, na to trzeba także tonów skonstruowanych genjalnie. Proszę wierzyć, że i taki genjusz istnieje na ziemi i on dokonywa dzieła rozkładu, zniszczenia wszelkich wyżyn duchowych.
Oktohama umilkł. Jazz-band szalał na sali... poczem przeszedł znowu w namiętnego charlestona. Szaleli ludzie w swych pożądaniach podniety, zabawy. Patrzałam i słuchałam w zamyśleniu, odczuwając wyraźnie, jak satanizm tej muzyki, pomimo trzeźwości, przepływa przez żyły prądem szczególnym. I pomimo, że się go jest świadomym, pomimo, że się go analizuje, jednakże działa on krańcowo inaczej, niż tamta podniosła muzyka Wagnera, z koncertu. Musiałam przyznać Oktohamie, że dowodzenia jego są słuszne. Tak, o ile istnieje błogosławieństwo muzyki, zawarte w potędze jego twórczego ideału, takiej muzyki, jaka była ostatnią komunją tonących na „Titanic’u“, — to istnieje także i przekleństwo muzyki, ześrodkowane z mocy jej twórczego satanizmu. Dwie potęgi wiecznie ścierające się z sobą. Czyżby jednakowo olbrzymie w swych tryumfach?...
Z refleksji swoich zwierzyłam się przed Oktohamą.
— To problemat ogromny — odrzekł żywo, na nowo zapalony do tematu...
I oto... z charlestona brzmiącego i podrygującego na sali przeszliśmy do problematów szeroko społecznych, duchowych i ideowych, jak z małej łódeczki dojazdowej, na wielki okręt, płynący po morzu zagadnień wszechludzkich. Rozmowa ta uniosła nas w sfery dalekie już od sali dancingu, jakkolwiek ciągłym refrenem tej dyskusji naszej były monotonne, drażniące tony charlestona i wrzaskliwa kakofonja jazz-bandu. Poruszyliśmy w rozmowie naszej wojnę europejską, jej wpływ na psychikę ludzi, „powojennych“, przeskakiwaliśmy ze wschodu na zachód, wyszukując na nim najjaskrawszych punktów rozwoju duchowego i ideałów wśród ludzi, oraz najciemniejsze piętna zaniku ideału a rozwielmożnienia się satanizmu. Mój optymizm ścierał się stale z pesymizmem Oktohamy. Jednakże siła jego dowodzenia i argumentacja faktów przytaczanych przez tego bywalca światowego, gasiła nieco mój polski optymizm, oparty na wiecznych złudach i zawsze różowej nadziei. Zaczynałam się nawet zastanawiać, czy to pesymizm japończyka, czy tylko patrzenie na świat bystrym, trzeźwym wzrokiem, pozbawionym wszelkich szkieł o różnokolorowem zabarwieniu.
W pewnej chwili japończyk rzekł, przechodząc od szczegółów do ogólnej syntezy.
— Kierunek duchowy obecnej, powojennej ludzkości skłania się ku satanizmowi. Ludzkość cała nie doszła jeszcze do otchłani satanizmu, prócz wyjątków staczających się już w nią z impetem, ale zbyt dużo jest wśród ludzi błazeństwa. Wiemy co zgubiło wiele potęg światowych — oto błazeństwo, które jest tak samo pierwszym stopniem satanizmu, jak pustota rozpusty. Nie starczyłoby nam cierpliwości na wyliczanie przykładów jak się dochodzi od pustoty do rozpusty i od błazeństwa do satanizmu. Faktem jest, że w owem rozpanoszeniu się błazeństwa, istnieje dla ludzkości stokroć większe niebezpieczeństwo, niż... żółte, o którem się w Europie ciągle mówi — zaśmiał się z sarkazmem.
Spojrzał na mnie ukośnie.
— Pani się dziwi, że ja to mówię — właśnie ja?...
— Nie dziwię się, tylko się zastanawiam, czy owo — rozpanoszenie się błazeństwa nie sięga także wschodu? zatem nietylko na naszym kontynencie.
— Och tak! — odrzekł Oktohama, — wpijając we mnie skośne swe oczy. — My również podlegamy tej wszechświatowej zarazie, ale nas jeszcze nazywają dzikimi wyspiarzami. My mamy cywilizację, którą chłoniemy wszystkiemi porami organizmu społecznego, ale nam nie przyznają jeszcze tej kultury, jaką szczyci się Europa. Przeto wszystko to, co u nas możnaby tłomaczyć i pobłażać, u was powinno dziwić i razić. A tymczasem wy, europejczycy, z małemi wyjątkami jesteście obecnie pod znakiem takiego oto, stadjum uduchowienia. Oto miniaturowy obrazek psychiki dzisiejszych ludzi, tej osławionej kultury waszej.
Wskazał na salę.
W cudacznych warjacjach taniec dochodził do paroksyzmu zapamiętania się. Figury kobiece i torsy męskie, w plastycznych przegięciach, wyraźnie illustrowały rozpasanie zmysłów, znużenie fizyczne tancerzy, widne na twarzach, jeśli nie umalowanych à giorno — to bladych z wyczerpania. Oczy za mgłą — u jednych za mgłą bezmyślności tępej, u drugich lubieżnej ekstazy. W takt muzyki drgają nogi, stukają o siebie kolana, dotykają się torsy, głowy, twarze tancerzy, ten sam refren ton ów pobudzających, ten sam refren podnięty najniższej,...wir... skoki... zwroty... wyginania się, przeginania i... przytulania w objęciach... i ta muzyka... ta muzyka!... Nastrojowa, hulaszcza, kusząca, piekielna! ta muzyka, która odurza i zaczadza. Ale co się tu jeszcze wyczuwa prócz atmosfery hulaszczej?... co jest jeszcze poza tym tumanem zabawy zmysłowej?... Jakaś pomroka nieuchwytna a przecie wyraźna. Nie swawola nawet lecz smutek przedziwny snuje tu swoje pajęcze przędze... coś jakby cień niesamowity lepkiej błony jakiejś poczwary zawisłej złowrogo. Czyż ta poczwara przeistoczyć się może w hydrę chłonącą duszę społeczeństwa? Dlaczego ten smutek przesiewa się tu po przez blask zabawy i jest tak wyczuwalny, tak znamienny, że aż dławi?
I... oto ujrzałam w wyobraźni inny obraz... Czarny ocean... noc... misterjum tonącego „Titanic’a“ ryk fal, jęk konających, stalowe słowa komendy ratunkowej kapitana statku,... ład... porządek... w grozie zatraty, w obliczu śmierci. A nad tem wzniosłe tony hymnu: „Bliżej Ciebie Boże.“
Pod mocą jakiego hymnu jesteśmy tu wszyscy, teraz?... w tej zadymionej sali, przepełnionej wyziewami spoconych ciał... w atmosferze namiętnego tańca i zmysłowych pożądań? — zabrzmiało w mej duszy pytanie. I zaraz odpowiedź: „Co raz dalej od Ciebie Boże!“
Wstrząsnęłam się przykrym dreszczem. Ta muzyka rozdrażnia i nasuwa dziwne wizje.
— „Coraz dalej od Ciebie Boże!“ — powtórzyłam głośno, bezwiednie.
Oktohama patrzał na mnie uważnie, poczem rzekł półszeptem i jakby do siebie.
— Nad ludzkością teraz jak na „Titanic’u“ widnieje dewiza: „Ni Dieu, ni maître“... Ale by uniknąć fatalnego iceberga, trzeba zmienić kierunek rudla duchowego, trzeba zmienić hymn duszy i serca na: „Bliżej Ciebie Boże!“






PRYMICJA.


— Czy nie popełnię fałszu, straszliwej obłudy duchowej?... Czy przeżyję tę chwilę?... Bo wszak będzie to znowu coś w rodzaju krzywoprzysięztwa, które już popełniłem przyjmując święcenia... — zawołał głośno sam do siebie ksiądz Józef, a na młodzieńczej twarzy jego, wrażliwej zarówno na ból jak i na radość, osiadła chmura wewnętrznej rozterki.
Był szary świt jesienny, owiany mgłą oparów sinawych. Do oznaczonej godziny pozostało jeszcze dużo czasu. Chwile jednak uciekały tak szybko, że w miarę jak zbliżał się ów moment decydujący, ksiądz Józef czuł w sercu coraz większą trwogę i niemógł opanować męki, szarpiącej mu bezlitośnie nerwy. — Silił się na trzeźwość mówiąc sobie w duchu: „Spełni się kwintesencja fałszu, nic więcej! Popełniałem dotąd fałsz za fałszem, teraz trzeba mieć odwagę na dokonanie reszty“. Ale jakieś uczucie wewnętrzne niby echo odległe, dokuczało młodemu księdzu, wywołując ferment, rodząc strach niebywały, głusząc ironję, na którą zdobywał się od czasu do czasu, aby doznać ulgi.
Można mieć odwagę do systematycznego okradania świątyni, lecz nie każdy zdobędzie się na wysypanie Hostji Przenajświętszej i skradzenie kielicha. Na to potrzeba zbrodniarza, nietylko ateusza.
— A mój czyn dzisiejszy czyż nie będzie zbrodnią?... Czyż moja duchowa istota i moja etyka potrafi przeżyć tę chwilę spokojnie? — rozmyślał ksiądz Józef.
I czuł że nie. Że moment, do którego przygotowywał się z zimną krwią, z szyderczym chłodem, nie będzie zwycięstwem jego ducha. Że można rozumować straszliwie trzeźwo o jakimś czynie, ale go nie dokonać; można rozcząstkowywać na atomy własne uczucie i drwić z nich, urobiwszy sobie na prędce jakiś bardzo dogodny światopogląd, lecz niemożliwem jest strucie zarodka nieufności do samego siebie, skoro on żyje. Musi nadejść minuta, że nieufność wyrasta nagle w potwornego polipa i mackami swemi chwyta za gardło, zanim powzięte zamiary zostały zrealizowane. Wówczas niewiara w siebie rodzi wiarę w to, co było przedtem lekceważone.
— Brnąłem, ale co teraz będzie? — pytał ksiądz Józef i rozpaczliwie szukał wyjścia z sytuacji, w której się znalazł. Niepokój w nim rósł.
— Odbyć to — myślał — jaknajprędzej, cicho, bez ostentacji, żeby ludzie nie widzieli, żeby w tej chwili nie mieć na sobie ciekawych spojrzeń. Gdyby... gdyby choć jej nie było. A tu wszystko składało się przeciwnie. Uroczystość zapowiedziana była z wszelkiemi ceremonjami, gorzej, bo na uroczystość tę miała przybyć... ona... Będzie go wzrokiem magnetyzowała i powie mu potem, że wyglądał mistycznie, ale, że mu naprzykład w tym ornacie nie do twarzy, tak jakby mówiła o fraku. Może zacznie żartować z jego miny, prawdopodobnie bardzo zakłopotanej. Bo jakąż on minę może mieć, spełniając ceremonjał z obowiązkową powagą?... Chodzi jeszcze o nastrój i pobożne skupienie, właściwe uroczystości.
Zapewne, nastrój musi być zrobiony, ale chyba aktorskim sposobem...
To odczuje ona... byle nie była blisko, byle jej oczy nie ukłuły go zbyt dotykalnie. Ona posiada taką dziwną moc wzroku. A więc gra będzie aktorską, za którą tamci wyrażą mu uznanie — ona — współczucie nabrzmiałe ironją.
— Ach, jaknajwięcej zimnej krwi!...
Gdybyż można było cofnąć się i wyznać otwarcie, że akt tej uroczystości nie może być oparty na kłamstwie! Ale już zapóźno!... trzeba brnąć dalej. Stać się rzemieślnikiem zdającym egzamin, utrzymać się na tym poziomie, na którym zdobycie patentu rozstrzyga kwestję życiową.
Bo wszak w ciągu tych kilku lat studjów i samozaparcia się, chodziło mu wyłącznie o patent...
Gdy wstąpił do seminarjum, rodzina i przyjaciele doszukiwali się w nim powołania. Nikt jednak nie wiedział, że postanowił on zostać księdzem dla chleba, tak jak ktoś obiera sobie zawód dający przy pewnych możliwościach jaknajwiększe korzyści. Był zdolny, więc uczył się dobrze, a nawet gdy chciał, potrafił dystansować swoich kolegów. Wróżono mu szybkie osiągnięcie wyższych stanowisk i to go zachęcało; miał przed sobą przyszłość.
Mając umysł skłonny do filozofowania zanurzył się w teologji, lecz nauka nie zapaliła w nim ognia wiary, której mu brakło, gdy wstępował do seminarjum. Skutek był tylko taki, że ze Starego Testamentu żartował, w Nowym widział splot legend i praktyk magicznych. Pojęcie Boga usiłował zgłębić zapomocą analitycznych rozumowań. Pragnął dociec, czy Bóg jest absolutem wytworzonym jeno przez umysł ludzki, czy jest to istota realnie pojęta, która sama urabia umysły i nagina je ku sobie. Czy wyobrażenie Boga to konieczność życiowa umysłów ludzkich, czy bez idei boskości ludy trwałyby, czy też bez Boga byłaby nicość i chaos. Ale jakże sobie wyobrazić nicość, bo co to jest nicość?.. A co to jest Bóg?..
Młody kleryk rozmyślał, uczył się i często sam z sobą rozmawiał, rostrzygając zagadki metafizyczne i zawsze wynajdując dla nich coraz nowe oświetlenia. Palił gorejące pochodnie zapału i zachwytów, oraz biedne świeczki zwątpień kopcące nielitościwie.
Raz po zwykłych rozmyślaniach, spytał jednego z profesorów, starego teologa, akademika „kto kogo stworzył, człowiek Boga, czy Bóg człowieka.“
Ksiądz profesor zgorszony spojrzał na kleryka, ośmielającego się zadać takie pytanie, jak na szaleńca i zaczął mu tłomaczyć prawdę zawartą w dogmacie, przedstawiał boskość w potędze swej, chciał olśnić go wielkością majestatu Boga, tajemniczością Trójcy świętej, wyłuszczał cudowne zjawiska świadczące o istotności Bożej. Ale ksiądz Józef spytał znowu.
— Ja to wszystko wiem, ja się tego uczę, ale nie mogę oprzeć się wrażeniu, że prawdy te stworzyli ludzie, doprowadziwszy je z czasem aż do znaczenia absolutu. Działo się z niemi to samo co z każdym wynalazkiem, który w zasadzie stwarza rzecz nową, nieistniejącą w naturze.
Po takiem wyznaniu wiary, namyślano się długo, czy można młodego kleryka zatrzymać nadal w seminarjum, bo „jedna parszywa owca całe stado zarazi.“ Sprawa oparła się o biskupa, który wezwał do siebie śmiałka, skarcił go ostro, a następnie polecił zwracać na niego baczną uwagę. Że zaś młodziutki kleryk nie szerzył zgorszenia, chowając wszelkie myśli dla siebie, więc w końcu dano mu spokój. Tylko zagabywany profesor spoglądał na niego zawsze podejrzliwie i uważał go za niebezpiecznego ducha. Ksiądz Józef na mnóstwo pytań nie miał odpowiedzi, niewiara jego wzrastała, szerzyła się ironja, zwątpienie ustąpiło miejsca krańcowemu szyderstwu.
W tych warunkach poznał i pokochał — ją... „swoją cudną Zuzę.“ Przebywali z sobą często, korzystając z każdej okazji spotkania się.
Stosunek ich z początku koleżeński przeistoczył się prędko w zupełnie inny, dla księdza Józefa niebezpieczny. Aż przyszła chwila, że zaczęli należeć do siebie. Oddawali się sobie nie pomni na nic, idąc tylko za głosem pożądania. Zuza trzymała kleryka-kochanka pod tyranicznym wpływem swych kaprysów i żądz, zarówno jak pod mocą uroku swych oczu.
Początkowo ksiądz Józef chciał zdjąć sukienkę kapłańską i rozpocząć inne życie. Lecz taka realność niedogadzała Zuzie.
Ją właśnie nęciła tajemniczość ich stosunku, ten owoc zakazany, który oni zrywali bez skrupułów.
Oboje rysowali śmiało horoskopy swej przyszłości bez zmiany warunków. Szał ich przeszedł w ciągłe pragnienie siebie, nie rozumieli życia bez ciągłego z sobą obcowania. Razem szaleli, razem tęsknili za urojeniami ich bujnych wyobraźni, zachowując ściśle tajemnicę swego stosunku. Ona odnosiła się lekceważąco do jego kapłaństwa, uznawała w kochanku swym mężczyznę, który obierając sobie zawód przeciwny swej naturze, czuł się skrzywdzonym i mógł się stać nieszczęśliwym.
Wczoraj powiedziała z wytworną ironją. „Jutro twoja prymicja, wyobrażam sobie jaką będziesz miał pyszną minę, muszę to widzieć.“
Ksiądz Józef drżał na wspomnienie jej głosu, bał się jej oczu i bał się tej chwili coraz bardziej.
Pogrążony w rozmyślaniach nagle zadrżał, blask jakiś zwrócił jego uwagę. Spojrzał na niebo. Wschód słońca! Wielka złota kula niby odbicie ziemi, globus świetlany, roztoczyła na świat jaskrawe promienie.
Potop iskier spływał ze słońca i otoczył odkrytą głowę księdza, zalśnił w jego źrenicach.
Świat się zbudził, ożył na nowo. Mgły zwinięte w kłębek usuwały się przed potęgą blasków. Światłość przemożna zapanowała władczo, majestat był w tym przeobrażeniu się świata z szarego zakątka spowitego w mgłach, w rozpromieniony przestwór bez początku i końca.
Ksiądz Józef bezwiednie rozłożył ramiona. Z ust jego wybiegł okrzyk:
— Boże! Boże! Tyś wielki!... Czy możliwe, abyś był tylko wytworem imaginacji ludzkiej?... Daj dowód swego istnienia... ukaż się... daj świadectwo prawdzie!... Ale ty niedasz, bo ciebie nie ma!... bo żyjesz w umysłach ludzkich uświęcony wiekami, tradycją poparty, więc chyba wizją możesz się ukazać. Wyobraźnia może sobie stwarzać nagrody i kary, które niby ty zsyłasz. Wszystko może wyobraźnia i tradycja, my tylko tradycją żyjemy, na tradycji świat stoi. Więc czy jest: „Vox populi vox Dei“ — czy — „Vox Dei vox populi“?... Gdzie jest prawda?... Gdzie i w czem ją odnaleźć?...
— Gdybyś Boże istniał i sam stwarzał umysły, tobyś nad niemi panował, wówczas twój głos byłby słyszany przez ludzkość całą, byłby odczuty w duszy i sercu człowieka i strzegł by go od niewiary... niewierzącemu w Ciebie objawiłbyś się w swojej potędze boskości... Ale gdzie boskość Twoja, gdzie Twoja niezłomna potęga?... Gdyby ona istniała, powinna ludy u stóp Twoich kłaść!... Nie jesteś arbitralnym, nie jesteś despotą — rozumiem, ale sam Twój genjusz powinien zniewalać do bezwzględnej wiary w Ciebie. Nie powinno być szopek w obrzędach na Twoją cześć, nie powinieneś pozwalać na odtwarzanie Siebie w różnych pozach i fazach, niemal jak fotografje królów, często karykaturalne, rozkupywane przez poddanych. Obraz Twój powinien być w umysłach ludzkich wyryty, wszechmocą Twej boskości, jeden i ten sam, natchnieniem cudownem odtworzony. Jeśli istniejesz i świat jest Twojem dziełem, królójże nad nim mocarnie, lecz z boską powaga, nie rozdrabniaj Swego majestatu, bądź wielkim, potężnym, wszechogarniającym. Zjaw się wtedy w całej Swej mocy, gdy ktoś wątpi w Ciebie, niech Cię w takiej chwili zobaczy, niech Cię odczuje... Uwierzy napewno, o, napewno uwierzy!... Takim jak ja potrzebną jest prawda, lecz Ty mi jej niedasz, popełnię obłudę, Ty nie zaprzeczysz, boś bierny, bo prawdą Twoją jest... fikcja wyobraźni!
Ksiądz Józef osłabł, pot wystąpił mu na czole obfity, zimny. Nogi pod nim drżały, chwiał się wewnętrznie, dygotał każdym nerwem.
Godziny szły. Słońce płynęło już wysoko na niebie, pogoda promienista, jesienna, cicha i syta rozpostarła się nad ziemią i tuliła ją błogiem swem ciepłem. Nagle głos dzwonka sygnaturki dźwięknął srebrzyście, zaśpiewał czystą nutą i wołał, wołał...
— Dzwonią na prymarję. Cały kler już tam będzie, trzeba iść...
Wzdrygnął się.
— Iść na służbę, na egzamin przed... władzą. Tylko zimnej krwi; tylko spokoju! Żeby chociaż nie roześmiać się w najnieodpowiedniejszej chwili. Zachować równowagę, mechanicznie spełnić rzecz całą i... odetchnąć...
Wolnym krokiem ksiądz Józef poszedł w stronę kościoła.

Uroczystość rozpoczęła się. Dzwony rozkolebane hucznie, tłumy oblegają kościół, są wzruszone mającą nastąpić chwilą, ciekawe. Za cmentarzem mnóstwo powozów, całe obywatelstwo zjechało, cała niemal okolica.
— Jak na igrzyska — myśli ksiądz Józef i drętwieje z przerażenia na nowo.
Wywołali go. Już czas. Spojrzał na kościół przez okno swego pokoju, zabrakło mu powietrza, serce uderzyło gwałtownie. Uczuł szum w głowie, niepojęta trwoga targnęła nim brutalnie. Doznałby ulgi, gdyby mógł zapłakać, lub nawet krzyknąć, lecz głos ugrzązł w piersi. Na szczęście zbudziła się ironja po raz setny dzisiaj i uratowała go. Wybuchnął szalonym, żywiołowym śmiechem. Sam sobie wskazał kościół.
— Ha, ha!... To moja arena! Idę... idę... A jakże! Nie zawiodę was, będziecie mieli widowisko... zrobię wam uciechę z mojej blagi... z mej obłudy. Ha, ha!... Tak... i ty mnie ujrzysz. Zuza... ty będziesz miała temat do żartów. Ha, ha! ha!...
Otworzono drzwi... Wszedł kolega, kleryk-djakon.
— Ekscelencja czeka, prędzej!
Stanął spiorunowany wyrazem twarzy Józefa.
— Co ty... śmiejesz się... ty!... w takiej chwili?...
— Ha, ha, ha! Jakiś ty zabawny i... głupi! Memento mori, memento mori!... — wołał Józef zmieniając nagle ton i robiąc poważną minę. — Nie bój się, nie! Jam przytomny, nie zwarjowałem, tylko, widzisz, pierwszy występ!...dramat!... trema!... Ale się nie bój, sprawię się gracko! Ekscelencja czeka?... Dobrze! jenerał na żołnierza, na placu mustry; ceremonjalna parada galowa, idę... idę!...
— Jezus Marja! — krzyknął djakon zduszonym głosem. — On w obłędzie, Józef ty nie możesz odprawiać prymicji... Boże wielki, nieszczęście!...
Ksiądz Józef porwał kolegę za ramię i twarz zmienioną, konwulsyjnie sfałdowaną, przysunął do jego ucha.
— Ja nie zwarjowałem, tylko uświadamiam sobie teraz potworne kłamstwo, które ma być aktem mojej wiary. Słyszysz!... Drwię z siebie, że idę kłamać, plwam na siebie, że idę... czcić., nie wierząc!... Ale idę, idę!...
Świszczący szept jego, te straszne słowa przeraziły djakona. Krzyknął i rzucił się do drzwi jak ścigany. Józef go zatrzymał.
— Dokąd?...
Djakon szarpnął się.
— Puść mię, ty!... puść!...
— Dokąd?...
— Ostrzegę przed zbrodnią, nie dopuszczę do... bluźnierstwa...
— Milcz!... milcz!... jeśli chcesz abym... żył...
— Tyś oszalał!...
Ksiądz Józef dyszał ciężko.
— Proszę cię... błagam... milcz!... ja jestem wstrząśnięty... poruszony... z wrażenia... ty wiesz? to straszne! Ale już zmogłem się... Bądź spokojny, już przeszło.
— Ale coś ty mówił, coś ty wyrzekł nieszczęsny?...
— Zapomnij, wybacz i Bóg wybaczy! Idź, ja zaraz idę...
Djakon patrzał nieufnie, wahał się, wzruszał ramionami, wreszcie wyszedł.
Ksiądz Józef upadł na fotel.
— Ach! końca już, końca tej komedji... ale co potem?... Przecież to samo będzie się powtarzało co dzień... co dzień?...
Zastanowił się chwilę poczem powstał ociężale z siedzenia i skierował się ku wyjściu.
— Stało się, — rzekł do siebie, przestępując próg.

Z plebanji wyszła procesja. Wiodą księdza Józefa ze śpiewami przy wtórze dzwonów... Wszystkie oczy spoczęły na prymicjancie, a on idzie pozornie spokojny, twarz ma pewną siebie, na ustach wyraz lekko ironiczny. Idzie prawie bez myśli w zupełnej bierności. Zabija w sobie najlżejszy objaw niepokoju. Chce być bryłą bezduszną. Uwagę zwraca jedynie na rzeczy otaczające go. Bawi się w duchu widokiem tłumu, studjuje twarze z chciwością weń wpatrzone i myśli:
„Wy mnie obserwujecie, a ja was, żebyście wiedzieli jak mnie bawicie i... jak mnie to śmieszy.“
Patrzy na sznury białych komż otaczających go, żałuje tylko, że siebie nie widzi, zagryza usta by nie parsknąć śmiechem.
„Wiodą mnie jak skazańca na gilotynę. Czemu się nie oparłem?... poco ta wystawa?... zresztą jest mi to wszystko jedno, doskonale obojętne, tak czy owak, byle prędzej.“
Weszli do kościoła. Spojrzał na biskupa, siedzącego w asystencji kapłanów i pochylił czoło ku ziemi, ale uprzytomnił sobie, że to śmieszne i podniósł wzrok przed siebie, chcąc patrzeć śmiało, prosto w oczy.
Wtem drgnął, spojrzały na niego blade, otoczone torbami, chłodne oczy profesora teologa. Liznęły go te zimne źrenice nieprzyjemnie, jakby ręka wroga, kata, sądującego duszę ofiary. Odwrócił się w bok ze wstrętem, ale i ze wstydem. Teraz zatrząsł nim odmienny dreszcz, okrutny jak spazm nerwów. Patrzały nań płomienne oczy Zuzy, uśmiechniętej, z zagadkowym grymasem na ustach.
Zmieszał się, spuścił powieki, zacisnął zęby i tak doszedł do zakrystji.
Ubierali go, on zaś czuł, że każdem dotknięciem zadają mu ból nieznośny i kładą na niego ciężar ponad siły. Duszność odebrała mu na sekundę przytomność umysłu, zląkł się, że zemdleje.
Usłyszał obok siebie szept:
— Co mu jest?... czy to ekstaza, czy omdlenie?...
Gdy ubrany już w złociste aparaty, po wyjściu z zakrystji, zmieszany i ogłuszony, stanął przed ołtarzem, doznał nagle szalonego lęku, rzucił się gwałtownie w tył, robiąc ruch jakby do ucieczki. Był to zaledwie moment, lecz lekki szmer niepokoju przewiał w prezbiterjum.
Spostrzegli ten ruch wszyscy będący bliżej, nawet biskup. Profesor teolog wyciągnął szyję i śledził prymicjanta, z wnikliwą uwagą sędziego.
Ale ksiądz Józef zapanował nad sobą natychmiast, prędzej niż mógł się sam spodziewać. Ten ostatni odruch wywołał w nim reakcję, nastąpił spokój, wielki, cichy spokój, jakby odpoczynek po konwulsji. Z tym chłodem śmiertelnym prymicjant rozpoczął Mszę świętą. Asystowali mu djakoni, subdjakoni, ale on ich nie widział. Odprawiał niby wyuczoną lekcję, dobrze, z suchą rutyną, należytą powagą i trzeźwo. Trema znikła. Był już pewnym siebie. Powoli wchodził w rolę. Nie miał wrażenia, że gra dla widzów, pozostał sam z sobą, przeistaczał się w znającego swą sztukę fachowca. Pierwszy raz głos mu drgnął nienaturalnie gdy wymawiał słowa:
„Kyrie eleison, Chryste eleison.
Kyrie eleison.“
Opanował się jednak odrazu, ale uczuł znowu lekki dreszczyk, idący niby od serca, dreszczyk dziwny, nieznany. Niepokój wpełznął raz i drugi, nawet sekunda wewnętrznego popłochu sparaliżowała mu myśl.
Zbliżała się Ewangelja.
Prymicjant drży, ale nie widzi nic i nikogo, nawet djakona trzymającego księgę. Nastąpiło „Credo“ odśpiewał poprawnie i... odetchnął. Pierwsza część skończona.
No, ale to jeszcze nie koniec...
Usadowiono go na fotelu.
Kazanie...
Mówił profesor teolog.
Prymicjanta uderzył ten szczegół — „Umyślnie go wybrali“ — pomyślał.
Słuchał kazania półprzytomnie. Zwroty, słowa górne muskały go mile, bez wrażenia dotyku, kto mówi... gdzie. Dlaczego?... Ach, prymicja, moja, prymicja, pry...micja...
Doznał jakby zażenowania, bał się spojrzeć na ołtarz. Oczy miał utkwione w hafty ornata. Brak przestrzeni, wszędzie czyjeś oczy, same oczy, tyle ich świdruje go jednego.
A ten tam na ambonie mówi i mówi... potoczyście płyną słowa teologa. Biskup skierował zaciekawiony wzrok na profesora. Cisza w kościele uroczysta, kaznodzieja mówi:
„Bądź dobrym robotnikiem, sumiennym wykonawcą.“
— Jestem dobrym robotnikiem i wykonawcą — myśli ksiądz Józef.
„Ale bądź przedewszystkiem czcicielem ubóstwiającym, wyznawcą Boga, bądź dobrowolnym niewolnikiem wiary, której służysz.“
— O... to już trudniejsze, tego... nie potrafię!... — błyska myśl.
„Serce swe i duszę oddaj Bogu, w Bogu żyj, służ Mu, niech Bóg będzie twem istnieniem, jaźnią twoją.“
Znowu myśl:
— Czy i on tak się ciągle Bogiem obkłada?... Ksiądz Józef pogrążył się w sobie. Zamknął oczy. Niezbadany sezam wiedzy otwierał przed nim swe podwoje. Czy ukaże mu cenny skarb?...
Ktoś odkaszlnął parę razy, ksztusząc się nienaturalnie.
— Oczywiście Zuza! — poznał ją po głosie prymicjant, lecz nie wypadało mu spojrzeć w tę stronę...
A ten tam mówi i mówi. Unosi się, zapala, szczere złoto sypie w ludzkie dusze, porywa nawet biernych.
— Wart oklasków! — podszepnęła ironja.
„Ty więc sługo Boży, gdy wstąpiłeś na świętą niwę kapłańską...
— Aha! wyłącznie do mnie przemawia! Poco ten zwrot?... to efekt! — myśli ksiądz Józef z goryczą. — Wszędzie potrzebne są efekty, trzeba i to przecierpieć. Zresztą pewno już będzie koniec tej ceremonjalnej komedji.
Z ambony spadają szumne zwroty, literackie porównania.
— Krasomówstwo w pełni!... Koncert! — syknęło znowu szyderstwo.
Wreszcie profesor teolog uogólnia swoje przemówienie i, po kilku grzmiących frazesach kończy sakramentalnem:
„Amen!“
Ksiądz Józef zdrętwiał. Teraz do dzieła, teraz dopiero jądro sprawy! Powstał z fotela jak zgalwanizowany, stanął przy ołtarzu.
„Ofiarowanie.“
Odprawiał powoli z uwagą, niemal z namaszczeniem. Dygotał wewnętrznie, ręce mu się trzęsły i usta. W duszy zaś już nie protest, nie obojętność, lecz pytanie przejmujące wstydem:
— Co ja robię, jak ja śmiem to robić?... Zdawało mu się, że buchnął na niego żar ogromny i zajaśniał mu w oczach purpurowy płomień. Jednocześnie usłyszał w sobie, jakby okrzyk duszy alarmujący, niby głos na trwogę:
— Popełniasz herezję, odstąp od ołtarza!... Zatrząsł się wewnętrznym strasznym dreszczem przerażenia. Zdobył się jeszcze na jeden wysiłek i odśpiewał „Prefację“...
Lecz oto stała się rzecz niepojęta. Głos jego zabrzmiał czysto, donośnie, odbijając się rozległem echem o sklepienie kościoła. A w miarę jak śpiewał napływały ku niemu nowe siły, prądy nieznane, a tak przeogromne, tak ujarzmiające, że zdało mu się, iż istota jego pogrąża się w oceanie bez dna, bez granic. Szły te potęgi, zalewały go falą przemożną, zatracało się w nim poczucie rzeczywistości. Nie zdołał już władać sobą, przestawał myśleć. Brała go w niewolę Moc Najświętsza, Moc Wiekuista, lecz on jak niemowlę, nie poznawał jej i jeszcze nie pojmował...
— Sanctus!... Sanctus! Sanctus!... — wyszeptały usta prymicjanta, czoło schylił nisko z poddaniem.
Pot operlił mu blade skronie, oczy półprzymknięte połyskiwały sinemi białkami i szkliły się gorączką. Zbielały mu wargi, pierś dyszała szybko, z trudem chwytając powietrze...
Uwaga asystujących księży i bliższych widzów, skupiła się na nim. Pochłaniał ich niezwykły widok jego całej postaci, jego wyrazu duchowego na twarzy, tak różniącego się od wyrazu, jaki miał podczas pierwszej części Mszy Świętej.
Zaczął „Konsekrację“. Burza szalona targnęła duszą jego. Wir jakiś straszliwy porwał go w otchłanną przepaść odsłaniającej się zagadki. Ujrzał nagle ruinę swej niewiary, bo oto umysłem stanął przed — Prawdą.
W tym przełomowym momencie, w tej chwili tragicznie wielkiej, uczuł, że jest nędznym wobec siły przeogromnej, wobec potęgi, której nie zgłębiwszy — nie uznawał...
Aż oto zrozumienie przyszło, uderzyło w niego mocą, sprawiającą ból okrutny i dającą zarazem słodycz niezwykłą. To objawił się Bóg!... Jest!... Jest On i włada!...
Jest Jego majestat, Jego nieziemskość, Jego Boskość niepojęta, lecz jedyna. Tylko istotność Stwórcy Wszechrzeczy, tylko odczucie Boga może dawać takie wrażenia bezgraniczne, takie szarpanie duszy i wznoszenie się jej do wyżyn magnetycznie ciągnących serce, porywających do szału wszystkie nerwy. To nie miraż, nie złuda!... Nie wytwór wyobraźni ludzkiej... To prawda przepotężna, tak cudowna, że umysł gubi się w niej, zatraca... bo nie jest zdolnym objąć tajemnicy...
Prymicjant przechodził chwile obłędne, zrozumiał, że był ślepym dotąd, że żył bez treści, dlatego tylko, iż ów Sezam z ukrytym skarbem był dlań tajemnicą. Zamiast otworzyć ten skarb i zbadać, on omijał go z lekceważeniem. Ach! nawet myślał, że tam jest pustka, że ten gmach religji, czczony przez ludy nie zawiera w sobie dogmatu, lecz ironję szydzącą potwornie z wierzących. I teraz on sam, on ksiądz — ateusz, ksiądz — bluźnierca stanął przed dogmatem, ujrzał go oczami duszy, sercem odczuł i... uwierzył. To spłynęło nań jak — objawienie...
Bóg tak chciał! Ten Wszechwładny, istniejący bez początku i końca, który światy stwarza, który czyni takie oto cuda wśród ludzi jakim jest dzisiejszy cud z nim.
Ksiądz Józef uwolnił się ostatecznie od zwątpienia. Burza ucichła, pozostało ukojenie, upojne, błogosławione.
Wzniósł do góry oczy zalane łzami, spojrzał na krzyż dębowy, na przebite, krwawe rany Chrystusa, na oblicze Jego spokojne, lecz bolesne, hojne dla dobrych, miłosierne dla grzesznych, dobre dla uczciwych i zbrodniarzy, łaskawe, wielkie, Boskie, Najświętsze.
Usta prymicjanta otworzyły się, chciał wypowiedzieć uświęcone słowa i... usłyszał je z ołtarza, wypowiedziane głośno, dobitnie, z mocą niezłomnej wiary, z nakazem wiary...
„Hoc est Corpus meum...

Hic est Calix Sanguinis mei,
novi et aeterni testamenti.“

— Chryste! Chryste! Tyś przemówił! Tyś przemówił do mnie?! Chryste!!!
Prymicjant upadł na ołtarz twarzą białą jak opłatek. Łkanie wydała pierś jego, łkanie duszy, łkanie serca, uczuć wszystkich do dna zmąconych. Cud nad nim spełniony. Słowa święte i prawdziwe Sam Chrystus wypowiedział. Słyszał głos Boży, ujrzał Boskie usta mówiące... dla niego tylko widoczne.
Łkał z twarzą na obrusie ołtarza, drżąc jak serce wyjęte z ciała.
Podsunęli się do niego w obawie, że zemdleje.
Biskup powstał, oparty na ramieniu profesora-teologa, patrzał na prymicjanta i odczuł niezwykłość chwili.
Ręką dał znak ciszy, wzrokiem nakazał, by nie przerywano powagi tego momentu. Wzruszony starzec w pił oczy w prymicjanta ze czcią... bo widział nad nim łaskę Bożą... bo czuł, że Chrystus przemawia do niego... że dusza księdza Józefa jest obecnie w sferach nieziemskich... że spełnia się nad nim łaska i przebaczenie Boga... że błogosławi go teraz sam Stwórca, że jak marnotrawnego syna przyjmuje go do Swej chwały Pan niebios i ziemi, Pan świata...
Ksiądz Józef był bezwolny, uniesiony w krainy cudów, w bezmiar anielskich stref, w szczęśliwość samą.
Wizja promienista trwała...
Chrystus mówił przez jego usta słowa Ofiary Świętej. Mówił jak najwyższy spowiednik do penitenta, wlewając weń Boskiego Ducha i natchnienie szczytne, świętością jedyne.
Prymicjant słuchał, ręką Bożą przeniesiony został do głębin religijnych potęg, do przeczystych źródeł prawdy, i ręka Boga, unosząc go do stóp swoich, niweczyła przeszłość zgubnej niewiary, zwątpień, bluźnierstw, męczących niewypowiedzianie walk. Goiła rany serdeczne, wskazywała mu horyzonty bezkresne, tajemnice niezgłębione...
Duch jego jednoczył się z Dogmatem. Chrystus panował nad nim i koił go...
Słodyczy i spokoju miał pełne serce.
Przeistoczenie całkowite, przemiana materji duchowej, świadectwo Bożego miłosierdzia... — Cud!
Wszyscy to odczuwali, tchnienie Boga było w kościele, wchodziło w umysły. Cisza trwała tak skupiona, tak święta, jakby sam Bóg stanął wśród zebranych, jakby Majestat Jego obecni widzieli.
Twarze zebranych płonęły urokiem religijnej ekstazy, łzy zapału świeciły w oczach wszystkich. Tylko jedna para źrenic czarnych, jak żużle lawy, pałała nienawiścią i dzikością, niby źrenice bazyliszka... Był w nich jeszcze i przestrach paniczny. W ogólnym poważnym i skupionym nastroju oczy te świeciły piekielnie.
Zuza przeczuła, że ksiądz Józef stracony dla niej na wieki.
On trwał w zachwycie.
Głosy ministrantów, dzwonki, organy i śpiew, spływały w akord niebiański. Chóry błękitne otoczyły go i hejnałem kołysały istotę jego.
Zachwyt dosięgnął szczytu, nastąpiła komunja duchowa.
Ksiądz Józef mówił w natchnieniu, wiara przemawiała przez usta jego; wiara już głęboka, już niezmienna, poczęta w łasce Bożej, cudem wpojona mu w serce.
— Corpus Domini nostri Jezu Christi, custodiat animam meam, in vitam aeternam. Amen!
Spożywał ciało Boże z uczuciem prawdziwej szczerej miłości, ufności bezgranicznej i skupienia religijnego i egzaltacji.
Gdy z kolei spożywał Krew Pańską, kielich trząsł się w jego dłoni. Prymicjant jak w śnie magnetycznym, oddany duchowo Bogu, Jego obraz widział przed sobą, Nim żył. Nie istniał dla niego świat, nie istnieli ludzie. Z przerażeniem patrzał w przeszłość swą tak bardzo niedawną, która wobec chwili obecnej wydawała mu się jałową wegetacją, brudem, podłością. Ale przedewszystkiem takiem ubóstwem duchowem... że ogarniał go wstręt i litość:
— Ja tak żyłem! bez Ciebie Boże... i Tobie chciałem tak służyć!?
Po Komunji Świętej niby zaczarowany odprawiał dalszy ciąg Mszy ze spokojem uświęconym wiarą.
Krwawe stopy Jezusa były mu teraz gorzkim wyrzutem za przeszłość, słodyczą i podnietą na przyszłość. Czuł plastycznie posłannictwo swoje i miał pewność w siły, że spełni to powołanie godnie, sumiennie, z rozkoszą, z wdzięcznością do Boga, że został wybranym. Uroczysta błogość otoczyła go swem skrzydłem dobroczynnem.
I oto jest już silnym jak mocarz...
Aż wreszcie rozbrzmiało w kościele płynące od ołtarza.
„Ite Missa est.“
Gdy prymicjant odwrócony od ołtarza na kościół żegnał zebranych, miał twarz świętego, taki blask i pogoda zdobiły ją.
— Pater et Filius et Spiritus Sanctus. Amen.
Ostatnią Ewangelję śpiewał głosem natchnionym. Patrzano na niego z pobożnym zachwytem. Był władcą chwili wielce podniosłej, był wybranym dzieckiem Kościoła, bo nad nim spełniła się łaska.
Ksiądz Józef jak zdobywca największego skarbu życia Wiary, oczy miał blasków pełne i pełne łez szczęścia.

Przez długość nawy kościelnej stał szereg ludzi, rozpoczęty od ołtarza szpalerem duchownych. Ksiądz Józef przyjąwszy błogosławieństwo od biskupa sam udzielał go teraz zebranym. Dłonie kładł na głowach pochylonych ku niemu, ręce jego całowano jak relikwje. Błogosławiąc profesora-teologa spotkali się oczami. Stary kapłan z podziwem zatopił wzrok w tym, który doznał cudu.
Młody kleryk-djakon lękliwie podniósł młodzieńcze oczy na prymicjanta i spuścił je szybko, zmieszany...
Idąc środkiem nawy ksiądz Józef ujrzał tuż przed sobą bladą twarz Zuzy.
Patrzyła mu w oczy śmiało, wyzywająco. Żużle jej źrenic paliły się protestem, zazdrością, chciwą żądzą wyrwania go jeszcze dla siebie. Piekły te oczy straszną i wstrząsającą siłą pożądania, nienawiści i zła.
Ale teraz spotkały się dwie siły i jedna z nich musiała ulec bez walki. Piekielne oczy Zuzy zamarły pod mocą spojrzenia prymicjanta. Źrenice jego przeszyły ją nawskroś, do dna duszy, zmiażdżyły potęgą wyrazu, zawstydziły słodyczą, zmieszały i onieśmieliły boskością wejrzenia, anielskiego niemal.
Jak Magdalena przed Chrystusem, tak Zuza spuściła oczy i głowa jej zwisła na piersi.
Ksiądz Józef położył ręce na jej ciemnych włosach, ona zaś zimnemi jak stal wargami dotknęła jego dłoni...
Ksiądz Józef poszedł dalej...

Po odśpiewaniu „Te Deum Laudamus“ w ekstatycznem podniesieniu ducha, po skończonej uroczystości, gdy już biskup, księża i cały kler przeszli do plebanji, nie mogli znaleźć księdza Józefa. Szukano go z zaciekawieniem, potem z obawą. Był przedmiotem rozmów, uwag, pochwał. Unoszono się nad nim, ale rozmawiano szeptem, jak o cudzie spełnionym na oczach wszystkich.
Biskup sam udał się na poszukiwanie, wreszcie znalazł księdza Józefa na łączce za plebanją. W cieniu starej wierzby leżał krzyżem na ziemi w trawie zanurzony. Ciało jego drżało konwulsyjnie. Łkał. Całował ziemię, usta szeptały modlitwę.
Biskup nakreślił nad nim znak krzyża i cicho odszedł.
Spotkanym księżom szepnął tajemniczo:
— Z Bogiem rozmawia, to chwila w życiu jedyna... Nie przeszkadzajmy!...
I zniknęli w drzwiach plebanji.

Ksiądz Józef pozostał z Bogiem i naturą.
ZWID NOCY ŚNIEŻNEJ


Na białą, osypaną śniegiem ziemię, spadały wolno i cicho nowe puchy chłodnych a miękkich płatków. Zapadał pierwszy mrok wieczorny.
Ksiądz Marcin, wikary w Krośni, zeszedł z ganku plebanji. Otulił się szczelniej w palto, czapkę barankową nacisnął na oczy i ze zwieszoną głową brnął w sypkim śniegu w stronę wsi. Wybiegła za nim na ganek gospodyni, Agnusia, — niewiasta pulchna jak racuszek na smalcu, z twarzą tłustą, czerwoną, w fartuchu brudnym, z rękami omączonemi, w zawiniętych wyżej łokcia rękawach jaskrawej, barchanowej bluzy.
— Niech no ksiądz przychodzi prędko, za godzinę wieczerza. Ksiądz proboszcz zwykł siadać do stołu jak tylko pierwsza gwiazdka błyśnie! — krzyknęła piskliwym, ostrym głosem, wielce zaaferowana.
— Wrócę, wrócę, idę na wieś.
— Niewiedzieć poco!... proboszcz z Załupia już przyjechał na wilję i księdza Feliksa z kolei czekamy, powinien już być. Jak ksiądz się spóźni, to czekać nie będziemy. Nasz księżulek tego nie lubi — upominała gderliwie.
Ksiądz Marcin nie odezwał się ani słowa. Szedł prędko, grzęznąc trochę w śniegu. Byłby bardzo rad, gdyby się mógł uwolnić od wilji na plebanji, przed którą się wzdrygał.
Stosunek z proboszczem był oziębły. — Ksiądz Marcin ciekawy był jednak księdza Feliksa. To, co o nim słyszał nawet od proboszcza, zainteresowało go. Odczuł w nim indywidualność odrębną, zrozumiał, że musi się różnić od księży z tej okolicy, których poznał... Proboszcz drwił sobie z Felka, który był jego kuzynem, ale treść tych drwin stawiała młodego księdza właśnie w najlepszem świetle.
— Tak! jego chcę poznać koniecznie — myślał ksiądz Marcin z nadzieją, że odnajdzie w tym przyjezdnym, jakąś bratnią duszę.
Ksiądz Marcin był w Krośni od roku. Przyjechał tu pełen zapału i myśli poważnych. Pracował sumiennie, idąc za wskaźnikiem swoich ideałów, którym był wierny, pomimo, że w Krośni trudno było utrzymać się na ich poziomie.
Proboszcz Szulski, jego zwierzchnik, był to zmysłowy epikurejczyk, dbający o swoje własne potrzeby i wygodę życia. Na tym jednym punkcie był wrażliwy. Interesowało go tylko to, co się tyczyło jego korpulentnej osoby. Dbał o pełną kieszeń, pełną spiżarnię i dobrze naładowany żołądek własny. Takie były główne cele jego życia i jego obowiązków kapłańskich. Spełniał je zresztą jak rzemieślnik znudzony swoim fachem i zbogacony dostatecznie. Reszta świata, to był tylko widok z jego okna życiowego, przeważnie nudny, bezbarwny, płaski. Parafja zajmowała go w tym stopniu w jakim mógł czerpać z niej korzyści materjalne. Dusze ludzkie, powierzone jego opiece, miały dla niego wartość wtedy dopiero, gdy szły na tamten świat. Bowiem po odchodzącej duszy zostawało ciało, a te należało pogrzebać — za pieniądze. Żyjące dusze, gdy się rodziły dawały odrazu nadzieję chrztu, potem już nie przedstawiały interesu. Dusze, które szły do ołtarza, wstępując w związki małżeńskie, były także benefisem dla proboszcza o dużem znaczeniu. Takich chwil wyczekiwał łakomie, bo po nich pęczniały kieszenie a gospodyni Agnusia przypominała zaraz różne braki śpiżarniane, domowe, osobiste itd... Proboszcz Szulski promieniał, gdy trafiały się częste okolicznościowe uroczystości w parafji, posępniał zaś niesłychanie, gdy była cisza. Wtedy dusze jego owieczek mogły czernieć, mogły obrastać brudem moralnym po uszy, proboszcz dawał im zupełną co do tego swobodę. Narzekał tylko na parafję, że żadnego dochodu nie daje i skarżył się na podłe warunki życia.
Ideały młodego wikarego śmieszyły wielce proboszcza. Gdy ksiądz Marcin z początku zwierzał się z nich szczerze przed zwierzchnikiem, ten brał się za boki ze śmiechu. Trząsł całą swą postacią o potężnych rozmiarach i powtarzał ze znamiennym grymasem ust: młody! młody! co miało ściślej oznaczać: głupi! głupi!
Wszelkie projekty księdza Marcina, które pragnął zrealizować, były wyszydzone, gdyż wymagały pewnego nakładu pracy, czasu i może — niech Bóg broni — trochę grosza, bodaj na początek. Grosz miał drogę wytkniętą tylko do kieszeni proboszcza, ale z kieszeni do parafji nie wracał nigdy.
Ksiądz Marcin widział wiele rzeczy, na które się oburzał, oburzając temsamem proboszcza na siebie.
Stosunek ich zaostrzał się tembardziej, że proboszcz, mszcząc się na wikarym za jego ideały i wprowadzanie ich w czyn, obrał go sobie za przedmiot do szyderstw, któremi go chłostał w sposób niesłychanie przykry. Ksiądz Marcin znosił kpinki cierpliwie i nie zaprzestał zajmować się gorliwie parafją. Doszło do tego, że cały ciężar obowiązków spadł na wikarego. Dochody pobierał proboszcz, minimalną część ofiarując wikaremu za całkowitą jego pracę w parafji. Proboszcz po rannej Mszy o godzinie dziewiątej (wikary miewał mszę dużo wcześniej) najpierw odbywał godzinną siestę, przy śniadaniu, rozkoszował się „kawusią z kożuszkami“ i pieczywem, a pulchna i dorodna Agnusia otrzymywała pochwałę lub naganę, gdy coś było mniej smakowite. Potem następowała dyspozycja obiadu wielce skupiona i rozłakomiająca, zwłaszcza przy naradzaniu się nad jakimś sosem lub przyprawą. Następnie pasjans, albo coś do podpisania na biurku, co już było wielką fatygą. Czasem gazetka jako środek nasenny do drzemki przedobiedniej, albo preferansik z organistą — lub gdy on był zajęty — z jego ojcem. Potem najważniejszy moment dnia: obiad z wódeczką, zakąskami, często z winem i obfitą leguminą. Po obiedzie drzemka solidna, czasem jaka wizytka na karty do sąsiedniej parafji czy dworu. Często ktoś zjawił się przed plebanję w tym samym celu — wtedy przy okazji wyborna kolacja i uczta do późnej nocy.
Proboszcz nie rozumiał gorliwości kapłańskiej księdza Marcina i wiecznej troski jego o dobro parafji. Dziwił się wielce, że wikary unika trunków i kart, że go absorbują książki i zajęcia w szkole, odwiedzanie chorych i biednych, opiekowanie się dziećmi nędzarzy i urządzanie dla nich czytanek i zabaw. Drażniły proboszcza niesłychanie kursy dla dorosłej młodzieży wiejskiej, które wikary zorganizował w domu gospodarza Macieja Gołębia, gdzie była duża świetlica. Sam wykładał przystępnie historję Polski, literaturę, geografię, przyrodę. Sam rozdawał prenumerowane dla ludu gazety. Propagował gorąco walkę z alkoholem i odciągał skutecznie młodzież od tego nałogu. Namawiał do uprawiania pszczelarstwa, koszykarstwa i założenia spółkowej mleczarni. W świetlicy Gołębia zapoczątkowała się czytelnia wiejska, tam również powstał projekt sklepu spółkowego, który już prosperował niezgorzej, pod osobistą opieką księdza Marcina. Nawet chór kościelny, wyszkolony przez wikarego, gniewał proboszcza z powodu, że nie on był inicjatorem. Ksiądz Marcin nie zrażał się niechętnem stanowiskiem proboszcza względem swoich działań społecznych. Ideały jego młodzieńcze nie gasły. Energja do pracy i czynu nie słabła, tylko duszę omglił smutek a pytania: dlaczego? nie znajdowały odpowiedzi. Ksiądz Marcin wyszydzany ciągle przez zwierzchnika sposępniał, zamknął się w sobie, pracował cicho i wytrwale. Do proboszcza stracił zupełnie zaufanie, odsunął się od niego, ale nie czuł się samotnym, gdyż miał wielką sympatję u ludu. Brakło mu jednak towarzystwa inteligentnego, które zastępowały mu na razie książki. Lecz wkrótce poznał i zaprzyjaźnił się odrazu serdecznie z Teodorem Merwiczem, obywatelem ziemskim, właścicielem majątku Rządki, odległego o kilkanaście kilometrów od Krośni. Merwicz pędził żywot starego kawalera. Był to dziwak i mizantrop, zanurzony w swojej bibliotece, oddany swoim książkom i własnym myślom, przytem zapalony przyrodnik i myśliwy. Ksiądz Marcin odwiedził go po raz pierwszy w sprawie czytelni ludowej, którą Merwicz zainteresował się odrazu. Odtąd bywali u siebie często, co także irytowało niesłychanie proboszcza. Merwicz nigdzie nie bywał wogóle a proboszcza nie cierpiał i tendencyjnie unikał wszelkich z nim stosunków. Przyjaźń wikarego z „warjatem“ z Rządek, bo tak nazywał Merwicza, wydawała się Szulskiemu podejrzaną.
Wszak „warjat“ miał stosunki duże i rozległe, nie tylko wśród osób świeckich, ale i wśród dostojników kościoła.
Ba!... gdyby nie Merwicz, może już ksiądz Marcin nie rządziłby się jak szara gęś w Krośni i nie denerwował proboszcza. Ale ta przyjaźń była kością w gardle Szulskiego i jego kolegi z następnej parafji, z Załupia, księdza Kłosika. Proboszcz ten, analogicznie do swojej kolosalnej tuszy, powinien był raczej nazywać się stogiem lub stertą.
Obaj proboszczowie tłumili w sobie niechęć i złość bezradną względem księdza Marcina, ale nic mu zarzucić nie mogli takiego, coby mu zaszkodziło wobec zwierzchności duchownej.
Szulski dla odróżnienia od „warjata“ z Rządek, nazywał Marcina „fiksatem“ i niestety musiał poprzestać na osobistem dokuczaniu mu, jak tylko mógł.
Wikary odczuwał wrogów w obu proboszczach, lecz nie zdradzał się z tem nawet przed Merwiczem. Nawał pracy nie pozwalał młodemu księdzu odwiedzać Rządek zbyt często, Merwicz przeto bywał na wikarjatce kilka razy na tydzień. Zjawiał się na posiedzeniach w świetlicy Gołębia, gdzie go zawsze mile witano, miał bowiem dużo do powiedzenia. Ksiądz Marcin zachęcał go do tego. Na wikarjatce zaś Merwicz i wikary prowadzili z sobą długie rozmowy i narady. Z tych narad wyłaniała się zawsze jakaś nowa myśl, która rzucona potem na zebraniu wśród chłopów, przeobrażała się rychło w czyn.
Ale nie tylko o czynach społecznych i działaniu wśród ludu rozprawiali dwaj przyjaciele, w swych intimnych debatach. Przedmiotem ich dysput, gorących nieraz, były najczęściej tematy z dziedziny metafizyki, psychofizjologii, psychopatji a nawet spirytyzmu, medjumizmu, okóltyzmu i t. d. Do zagadnień podchodzili z wielkiem zamiłowaniem i dużą wiedzą, nie czynili jednak żadnych doświadczeń w tej dziedzinie. Ksiądz Marcin lękał się skutków, nie z powodu swej głębokiej wiary, której nie abstrahował od danych zjawisk i nauki, lecz z obawy by owe zagadnienia nie uniosły go zbyt daleko poza jego cele właściwe. Jednakże obaj z Merwiczem odnaleźli w sobie duże zdolności telepatyczne. Odgadywali swoje myśli nawet na odległość. Często poddani, bezwiednie może, jednakowej sugestji, porozumiewali się zaświadomie na odległość. Objawy takie bawiły księdza Marcina, czasem go niepokoiły, zawsze zaciekawiały. Merwicz uważał to za rzecz zupełnie naturalną, miewał bowiem w życiu doświadczenia bardzo niezwykłe, na tle telepatycznych i medjumicznych zjawisk. Przed proboszczem Szulskim rozmowy takie trzymano w tajemnicy. Umysł tego księdza bardzo płytki i jednostronny, nie tylko nie zdolny był do rozstrząsania i pojmowania podobnych kwestji, lecz uważał je za „sprawę szatana“, o której katolik i ksiądz nie powinien nawet wspominać.
— „Ja — mówił sam o sobie — słucham gorliwie przykazań boskich i kościelnych, jestem dobrym księdzem i dobrym katolikiem, jestem obrazem Boga, przeto wszelkie myśli, które stworzył szatan, odsuwam od siebie i kładę w liczbę grzechów głównych.“
Ksiądz Marcin nasłuchał się takich zdań bez liku, gdy z początku zdradzał przed proboszczem zainteresowanie do podobnych zagadnień.
Potem już nie wszczynał wyklętej przez proboszcza kwestji. Miał na nią zupełnie inny zakres patrzenia i rozumienia jej, nie ujmując w niczem najświętszej dla siebie idei Boga.
— Jeżeli Szulski może bez zająknięcia nazywać się obrazem Boga, tedy ty, Marcinie możesz z czystem sumieniem zagłębiać się w kwestje, które cię zaciekawiają. Mogą one tylko pogłębić twoją umysłowość, nie ujmując ci nic z twoich wierzeń religijnych; przeciwnie mogą je nawet w nich utwierdzić, jako niekiedy wyraźne świadectwo istnienia zaświatów i kontaktu duchowego z nimi — mówił Merwicz.
Teraz oto ksiądz Marcin szedł z plebanji przygnębiony. Przed chwilą prosił proboszcza o urlop na kilka godzin, by móc pojechać na wilję do Rządek. Merwicz zaprosił go dawno i obiecał przysłać konie. Koni dotąd nie było, proboszcz zaś kategorycznie odmówił.
— Trzeba odprawić pasterkę, zamiast włóczyć się po wizytach. Za dużo tego i za często.
— Na pasterkę wrócę — zapewnił wikary stanowczo.
— Wrócę, wrócę... i spóźnię się, a my tu będziemy na księdza czekali do świtu.
— Nigdy nie chybiłem żadnego terminu, więc i teraz...
— Siedź ksiądz w domu kiedy mówię. Ja koni nie dam a dworskie cugi nie spieszą się jakoś...
— Właśnie to mnie niepokoi, mam złe przeczucia. Ciągle widzę pana Merwicza przed sobą jakby był w niebezpieczeństwie. Coś się tam musiało stać. Niepokój mnie prześladuje. W południe usłyszałem najwyraźniej jego głos wołający moje imię.
Proboszcz nasrożył się. Wołał zły:
— Jaki głos wołający, jakie przeczucia znowu, jaki niepokój? Ksiądz zwarjował, widzę, tak samo jak Merwicz niedowiarek! Znowu jakieś djabelskie sztuki... jakieś „fokusy — pokusy!...“ A, a, he, he a może to głos wołający na wieczerzę do dworu?... tam pewno tak spieszno waszeci... ślinka płynie na smakołyki dworskie. Ale próżny apetyt! Merwicz skąpiec — majonezów księdzu nie nastawi. Agnusia lepszą sporządzi rybkę, bądź ksiądz pewny.
Krew uderzyła do głowy wikaremu.
— Ksiądz proboszcz będzie łaskaw nie drwić sobie ze mnie. Ksiądz proboszcz dobrze o tem wie, że mi ubliża. Jeśli proszę o pozwolenie pojechania...
— Co mi tam będziesz ksiądz zawracał głowę prośbami!... Nie można jechać i basta! Zresztą czem pojedziesz? na własnych nogach?... piętnaście kilometrów po takim śniegu? Lepiej byś oto dopatrzył, czy kościół ubrany na pasterkę.
— Ubrany i gotowy.
— No, to idź ksiądz do salki, zagrasz ze mną i z proboszczem z Załupia w belotkę, boś do żadnej mądrzejszej gry niezdatny. Albo z Karusią dokończ ubierania choinki, tylko bakaljów za dużo nie zjedźcie... he, he! — śmiał się proboszcz tubalnym rechotem.
Ksiądz Marcin nic nie odrzekł. Oburzony, drżący, skłonił się zimno i wyszedł, byle choć godzinę spędzić zdala od proboszcza. Podążył do Marcina Gołębia, do świetlicy.
— Może tam jest jakaś wiadomość z Rządek? Dlaczego niema koni, dlaczego nie przysłał? — myślał ze szczególnym niepokojem w duszy. Czyżby zapomniał?...
Pytania i złe przypuszczenia nurtowały go. Coraz silniejszy niepokój szarpał nerwami.
W zwałach śniegu zaczerniało przed nim domostwo Gołębia. Oświetlone okna zapraszały gościnnie. Nizki, szary dom drewniany, pod starą, słomianą strzechą, otworzył nagle przed księdzem swe podwoje. Dojrzano go z okna. Na progu stanął gospodarz, siwy chłop w sukmanie ciemnej, rozłożył ramiona gościnnie, z szerokim uśmiechem.
— Ot gość na wieczerzę! błogosławieństwo w dom! Na wieki, na wieki! — odpowiedział na pozdrowienie księdza. — Ot, już nie puścimy dobrodzieja kochanego. Zaraz siadamy do wilji. Magda, Julijka, Tomek, Ambrożyk, chodźta żywo! Gość nam umiłowany z nieba spadł i łaska i honor dla chaty...
— Czy nie było jakiej wieści z Rządek do mnie, od pana Merwicza? — zapytał prędko ksiądz Marcin.
— Nie było dobrodzieju, abo co się stało?
— Niepokoję się o niego, bo miał przysłać konie po mnie i jakoś ich niema.
— Śnieg pada, na zawieję się zanosi. Zreśtą la nas to uciecha, bo księdza dobrodzieja kochanego ugościmy.
Wybiegli z izby żona i dzieci Gołębia, podjęli pod nogi księdza i całowali go po rękach, uszczęśliwieni. Magda, gospodyni wystrojona w świąteczne samodziały, w barwnej chustce na głowie, z uśmiechem na twarzy, niemłodej ale gładkiej i czerstwej, zawołała radośnie.
— Już też dobrodziej kochany nie pogardzi naszem jadłem, w ten wieczór świąteczny. Nie będzie specjałów z probostwa, ale strawa prosta, gospodarska czeka na stole. Mielim już wieczerzać, aż tu taki gość. Proszę, proszę do świetlicy.
Ksiądz Marcin witał synów i synowę gospodarstwa. Rozebrano go z palta, znalazł się przy stole biało nakrytym, na którym królował wielki bochen razowego chleba. Obok na talerzu kwiecistym leżały opłatki. Przy piecu siedziały jakieś dwie postacie ludzkie skulone.
— Niech będzie pochwalony — rzekł ksiądz zwracając się do nich ciekawie.
— Na wieki! — powstali i przywlekli się ucałować rękę księdza.
— Aaa! — to Kasieńka i Kłaczek — zdziwił się poznając w staruszkach żebraków z pod kościoła.
— A dy... to my księżulku serdeczny. Gospodarz nama kozeli przyjść na wieczerzę to i jesteśma. Bóg im zapłaci za dobre serce.
— Stokrotnie zapłaci — zawołał ksiądz wzruszony. — Ale widzę, że i dla zagórskich gości miejsce jest to się i akurat nadarzyłem.
— To la zagórskich, a la naszego dobrodzieja to zawsze najpierwsze. Dla zagórskich położy się nowe — mówiła Magda, podczas gdy synowa Julijka stawiała jeszcze jedną miskę i łyżkę na boku stołu. Ksiądz wziął opłatki, zaczęli się dzielić i życzyć sobie serdecznie, poczem po krótkiej modlitwie usiedli do stołu. Julijka wniosła wielki garnek barszczu buraczanego z grzybami. Magda krajała chleb rozdając go po starszeństwie. Jedli wszyscy dymiący i pachnący barszcz z apetytem, przez chwilę nikt nic nie mówił, ciszę przerywało dźwięczenie łyżek na miskach.
Ksiądz Marcin pomimo, że się dobrze czuł w gronie tych prostych ludzi, tak dla niego serdecznych, jednakże nie pozbył się głuchego niepokoju. Niby oddalone echo jakieś złowrogie odzywał się on w nim ciągle. Walczył z sobą, by zachować pogodę w tej pogodnej rodzinie. Wszyscy jej członkowie okazywali mu szczerą i przyjacielską troskliwość i radość z jego wśród nich obecności. Dziad Kłaczek wciągał głośno w usta barszcz smakowity i chwalił go sobie wielce.
— Wiedział ci Pan Bóg na co grzyba stworzył, a to barszcz bez grzyba, kiej chłop bez kożucha... goły.
— Oo! bedzie ta gołych wypominał przy takiem jadle, cheba bez to, że mu ciepło — mruczała Kasieńka, wlewając ostrożnie zupę w bezzębne, sine wargi. — Ady to i la księdza obraza takie gadanie.
— Nie je, ino mamroce, słyszeliśta ludzie!... ot zwyczajnie baba!...
— Nie kłóćta sie dziady, a to cały rok bedzieta se do oczów skakać — upominała gospodyni. — Lepiej niech nam ksiądz dobrodziej opowie jaką przypowieść świętą abo cości ze świata — tak ci ciekawie opowiada.
— Nie nudźta dziś dobrodzieja, taki jakiś zasumowany siedzi — zauważył Gołąb troskliwie.
Ksiądz Marcin zaprzeczył ale nie zupełnie szczerze.
Po barszczu Julijka w niosła śledzie, potem saganek, pachnący grzybami i ostrą wonią gorącej, kwaszonej kapusty.
— To ci jadło dopiero królewskie! — zawołał Kłaczek, wciągając w nozdrza lube zapachy. — Takiej ci wiliji to cheba i sam proboszcz nie majom na stole.
— Ale! jużci! — odburknęła Kasieńka — szczupaki i karpie kiej woły skrobali u księdza w kuchni. Agnusia robiła ci coś takiego z białom i cerwonom trzęsionkom na półmisku, a ubrała ci onego scupacyska... la Boga!... kiej pannę młodą do ślubu. A do karpia to ci do sosu waliła rodzynków, a migdałów kiej tych wróbli w stodole. A różnych inszych rybów, a legumin cudacznych, a bakaljów, że już się chyba od tela smaków przejedzą.
— Nic im ta będzie! Zwyczajne!... — wołał Kłaczek — popijom wódki, a piwa, a wina i ślus! Proboszcz z Załupia, albo nie przymierzając nasz jegomość leją w siebie kiej w sito pod studnią i znaku niema. A ugościli cie tam jakim śledziowym łbem albo ogonem? Ho, ho... nie la psa kiełbasa, nie pożywisz się tam dziadu, trzeba przeciech la piesków Agnusi ostawić i to co lepsze.
— Cichoj, nie bluźnij grześniku przeciw proboszczowi. Widzis go!
— Więcej ja by ta powiedział, więcej, ino przez usianowanie la naszego księżulka kochanego, co nie gardzi z nami wieczerzać, w ten wieczór święty, to już zmilknę.
— Żal ci kapusty, żarłoku, to i milcys, a co mas na języku to i powiedz, będzie luźniej w gębie na jadło.
— Już baba ciekawa!... warc se warc, otóż że nie powiem kiej tak!...
Ksiądz Marcin wciąż posępny rozmawiał z Gołębiem o choince dla dzieci z całej wsi, którą mieli urządzać na Świętego Szczepana. Słyszał coś niecoś z gawędy dziadów i przypomniał sobie, że nie poszedł na wilję do plebanji. Z radością skonstatował, że się od niej wywinął tak łatwo i miło dla siebie, ale jednocześnie wspomniał księdza Feliksa, który już zapewne przyjechał i zrobiło mu się trochę przykro.
— Czy znacie dobrze księdza Feliksa?... spytał Gołębia.
— Znamy. To światły ksiądz, całkiem inszy jak jego wujko proboszcz. On tu nie często bywa bo z proboszczem to nie bardzo — tak samo jak i dobrodziej kochany. Wiadomo, kto z proboszczem naszym z jednej misy nie jada, to już musi być od niego więcej wart. Ot dobrodziej toby się z księdzem Feliksem zeszli... kiej z jednej miary wycięci.
— I i i... gdzie mu tam do naszego księżulka — pisnęła Kasieńka — on ani taki mądry, ani taki dobry jak nasz, ani taki piękny.
— O... o... o... widzita ją! co jej ta w głowie, moiście wy! — wołał Kłaczek — stary wiór z baby, a na księże gęby patrzy.
— Cicho tam! — przestrzegł Gołąb. — Ksiądz Feliks to ma umiłowania dycht takuleńkie jako i dobrodziej. Ot, na pole pójdzie z książkom, pomiędzy zbożami se chodzi, myśli cości, medytuje...
Wtem chłop spojrzał na księdza Marcina, zaciął się i spytał innym tonem.
— Cóże to dobrodziejowi? taka ciemnica w oczach a smętek?...
Ksiądz zadrżał jakby spadł nań jakiś ciężar.
— Ach nie! Myśl niedobra przemknęła jak to bywa często, kiedy w duszy...
— Nie zupełnie spokojnie — dokończył.
— Gadają, że to śmierć w oczy zagląda — mruknęła Kasieńka.
— Milczałabyś, chorobo jedna! paskudny ty masz jęzor, choć i pod kościołem siedzisz! — warknął Kłaczek.
— Ty za to, kołtunie, masz janielski języczek...
— Cichoj dziady, boć to i grzech! warcą na się i warcą. Milczta i jedzta będzie przezpieczniej la wszystkich — zgromiła Magda.
Ksiądz Marcin nie uważał na sprzeczkę żebraków. Uderzył go znowu w serce ostry cierń szczególnego bólu. Podzwon trwogi niezrozumiałej zmroził mu duszę. Wpłynęła do mózgu myśl o Merwiczu i nowa fala straszliwego niepokoju zburzyła jego chwilową równowagę. Kochał Merwicza nie tylko jak najlepszego przyjaciela w życiu, ale jak duszę pokrewną. Łączyły ich wspólne ideały i spójnia serc jednakowo odczuwających się i ku jednym celom dążących. Z nikim w życiu ksiądz Marcin nie rozumiał się tak jak z Merwiczem, nikogo tak wysoko nie cenił. Więc obecny niepokój, nadpłynięty jakby z przestrzeni, męczył go niewypowiedzianie.
Szczupła, blada twarz księdza omroczniała. Dziobał łyżką kluski z makiem, lecz nie jadł nic, dziękował i za racuszki. Uśmiechał się półprzytomnie, ale nie chciał tym serdecznym ludziom psuć wieczerzy swoim nastrojem. Chciał dotrwać do końca. Jednakże w pewnej chwili drgnął gwałtownie i zerwał się z ławy. Oczy miał utkwione w puste miejsce przy stole... było w nich przerażenie.
— Co to dobrodzieju? la Boga! — zerwali się wszyscy...
— Nie widzicie? — jęknął i padł na ławę zakrywając oczy.
Wnet się opamiętał, przeżegnał się, zerknął nieufnie na puste miejsce dla zagórskich gości i bardzo blady odmówił cicho modlitwę. Starał się całą siłą woli uspokoić wzburzenie.
— Jakiś zwid przewidział się dobrodziejowi, pewno ze zmęczenia — rzekł Gołąb. — Dobrodziej za dużo pracuje la nas, tak się nie godzi harować a harować samemu, w takiej dużej parafji.
— A proboszcz już się zrobił kiej dzwonnica, tera go już żaden wóz nie pociągnie, choćby i chciał jechać do chorego.
— Cicho, syderco zatracony! widział ty kiedy cieńkiego proboszcza??... Dyć musi być prezencyja, jako w kużdem stanie tak i w kużdem urzędowaniu...
A ksiądz Marcin myślał z trwogą:
— To był on!... on mnie wzywa... tam się coś stało strasznego. Czemu konie nie przyszły, czemu?... czemu?...
Pytania te rozsadzały mu czaszkę.
Wtem z poza okien dał się słyszeć jakiś szmer tajemniczy. Na śniegu zaskrzypiały czyjeś ciężkie kroki.
— Ktoś idzie!... zawołał ksiądz, hamując podniecenie.
— Ktoś idzie!... powtórzył, jak echo, Gołąb, nasłuchując.
Lecz w tym momencie była cisza.
— Zagórski gość — szepnęła strwożona Julijka.
— Cichoj... ktoś drzwi maca — dodała Magda.
— La Boga!... żałośnie jęknął Ambrożyk.
— A słowo stało się ciałem... zamamrotała wystraszona Kasieńka.
Nagle kobiety, jak jedna, zerwały się z ławy i podbiegły w głąb izby. Stanęły bezradnie zatrzymane jakimś strachem.
— Głupie! — nie bójta się... zawołał Gołąb, wstając ociężale z ławy.
— To ktoś do mnie! — rzekł spokojnie ksiądz Marcin, już opanowany. I... pomimo, że mu drżały usta a serce biło młotem, podszedł do drzwi i otworzył je w chwili gdy jednocześnie czyjaś ręka ruszyła klamkę.
— Wszelki duch Pana Boga chwali!... — wrzasnął Kłaczek.
Do świetlicy wszedł prędko człowiek niski i krępy, w zaśnieżonym kożuchu, pozdrowił obecnych imieniem Bożem i zdjął czapkę barankową.
— Wy po mnie z Rządek? Co z waszym panem? — spytał jednym tchem zadyszany ksiądz Marcin.
— W imię Ojca i Syna! dyć z Rządek jestem, dyć skąd dobrodziej wiedzą, że ja po księdza przyjechał?...
— Co z panem?... krzyknął wikary nieswoim głosem.
— Ano bieda i tylo! panisko ledwie zipie, trza się spieszyć z Olejami świętemi! Na komunję zapóźno. Nieprzytomny! Woła dobrodzieja cięgiem, cięgiem, aż straszno, bo bez zmysłów leży. —
Ksiądz Marcin wypadł z izby. Gołąb go dogonił, zarzucił mu palto na ramiona i czapkę na głowę, Śnieg sypał obficie.
Gołąb, wracając, natknął się na fornala z Rządek.
— Co się waszemu panu stało?..,
— Ano, podstrzelił się. Wrócił w południe z polowania, cości majstrował kiele strzelby, a tu jak ci gruchnie, na wylot go przebiło. Po doktora pojechali i... gdzie tam!... Tera stangryt pojechał do miasta po drugiego doktora a mnie kazali po księdza wikarego. Ale kto wi czy dojedziema w porę... pewno panisko nie wytrzyma. Już tylo dyszoł jakem wyjeżdżał. A tu i ćma od śniegu, dmie, że i świata nie widać i kopno. Ot ci wilija!...
— Chodźta do świetlicy. Zanim ksiądz będzie gotów to choć tę łyżkę strawy przełkniecie. A gdzie konie?
— Przy wikarjatce stoją. Ledwo się do was dopchałem, nikt na plebanji nie wiedział gdzie wikary, inom sam na domysł szedł.
— A był ci u nas, był na wieczerzy. Szczere to złoto, nie ksiądz, ale zasumowany siedział cały czas... Zaraz jak przyszedł pytał, czy niema czego z Rządek... był nieswój, coś mu się zwidziało przy wieczerzy... Albo i do was jak to gadał, jakby już wiedział... taki był dziwny...
Ksiądz Marcin, blady, wpadł do stołowego pokoju na plebanję... Księża zajadali wesoło. Stały pełne kielichy wina, resztki wódek w kieliszkach. Bogata zastawa ryb, strucli, placków, bakalji obciążała stół.
— Aaa! przecie! — zawołał proboszcz Szulski — już tylko na ogon karpia ksiądz trafił. Majonezy zjedzone! palce lizać! Nie trzeba było się spóźniać! Gdzieżeś to po śniegu maszerował luby bracie? Może do Rządek, skoro tak tam cię wołały jakieś głosy? Ale coś za prędko z powrotem jegomość...
— Hej! Carissime frater! siadaj no do stoliczka!... rybki się tu uważasz mnożą nawet na półmisku. Czarownik ten twój proboszczunio... a jakie rybki! gwałtu!... Zawijaj co pod ręką a pilnuj się, bo jak nowego nabiorę apetytu, to cię objem do reszty! — wołał dyszkantem ksiądz Kłosik z Załupia, czerwony i w purpurowym humorze.
Trzeci gość przyjezdny, ksiądz Feliks, patrzał ciekawie na wikarego i na jego wzburzenie. Czwartą osobą przy stole była Agnusia, piątą siostrzenica Szulskiego, Karusia, gruby podlotek o wybałuszonych oczach.
Ksiądz Marcin oznajmił gorączkowo, że jedzie do chorego Merwicza i że nie będzie na pasterce, prosi więc o zastąpienie go.
— A to się wybrali dopiero chłopyszki!... jeden z umieraniem a drugi z pasterką!... — wołał proboszcz Szulski fjoletowo-czerwony. — Warjat fiksata zawsze znajdzie!... Któż cię tu będzie z pasterką zastępował?...
— Ja zastąpię księdza wikarego — odezwał się ksiądz Feliks poważnie i powitał serdecznie Marcina.
— No, jak tak, to i owszem, po kłopocie! bo my to... nie tego... prawda?... — zwrócił się Szulski do Kłosika.
— Ha! Twoja to wina proboszczuniu... zapchaniśmy i zawiani z kretesem. Za dobre dajesz winko...
Szulski obejrzał się.
— A co, ten fiksat już poleciał! Cóż tam znowu tamtemu warjatowi stało się nagle? Niedawno tu był, suchy, bo zawsze suchy ale zdrów. Pewno się przeżarł wilją.
— Bardzo ciekawą twarz ma ksiądz wikary — rzekł w zamyśleniu ksiądz Feliks — słyszałem o nim od furmana, który mnie wiózł, że to dusza niepospolita... istotnie, odczułem w nim przez ten moment coś... coś takiego...
— Ot nie bredziłbyś asan!... — ofuknął kuzyna Szulski — tamten słyszy jakieś głosy wołające a ten, znowu odczuwa dusze niepospolite!... Tere, fere!!! Jedz oto lepiej niepospolitego i niepospolicie usmażonego okonia. Jeszczem też takiego pomiędzy okoniami nie widział. Imperator! mówię wam. Tyle mięsa, że i oście gdzieś przepadły... Agnusia dolewaj węgra! Taką rybę imperatorską tylko się takim starym maślaczem zapija. Oo! nie zazdroszczę jazdy temu niepospolitemu narwańcowi. Patrzcie, ile śniegu na oknie? Coś mi się zdaje, że ten śnieg jest różowy. Czy to aby nie pożar?
— Nie, to węgrzyn maślacz — odrzekł ksiądz Feliks z odcieniem ironji.
— Węgier, powiadasz?... O... nie kotku. Węgrzyn taki jak ten, o... patrz! to dukat złoty. Toczy się do gardła tak samo gładko jak do sakiewki i z sakiewki, ale wtedy jeszcze gładziej. Agnusiu dolewaj! gdzie ta fryga Amelka, pewno gdzieś coś pałaszuje... a kieliszki puste... Pij proboszczuniu, wstawiaj szkło w twarz! tak się mówi po naszemu, nie na byle plebanji takie wino dają.
— Pewno! pewno! — ale i nie każdy proboszcz tyle wypije co ty, dobrodziejuniu mój — odrzekł chwiejnym głosem ksiądz Kłosik.
— Pij, nie pytaj i dla ciebie wystarczy! Cóż ty znów Felku? Wlepiłeś ślepie w okno i milczysz, jak ten okoń cudowny, śpisz to już czy co?
— Nie, wuju, tylko myślę sobie, myślę, że...
— Indor myślał to mu łeb ucięli... ale na Wielkanoc oczywiście. Słyszysz Felku? Myśli są często niedobre, grzeszne! Myśl to prosta droga jak strzelił, do piekła. Najlepiej zrobisz, nie myśląc. Jedz co masz przed sobą i nie myśl a będziesz zdrów...
Wieczerza była na ukończeniu. Na oknie z zewnątrz co raz grubsza narastała warstwa śnieżna. Wtem ksiądz Feliks powstał nagle i rzekł cicho.
— Wuj i ksiądz proboszcz pozwolą, pójdę przygotować się do nabożeństwa.
— Co robisz warjacie! a mak z łamańcami? zwarjował chłop!
— Mam już... dosyć... jestem za syty...
Skłonił się lekko i opuścił pokój.
— Zaraził się od Marcina humorami! Słyszane rzeczy, wilji nie skończyć! Toż cymbał jest!
— Tak, tak, niektórzy młodzi teraz — zaczął ksiądz Kłosik ale nie skończył bo mu się oczy zmrużyły.
— Widzę, że na placu zostanę tylko ja sam — zawołał sentencjonalnie ksiądz Szulski i okrągłą marmoladkę wsunął łakomie w tłuste usta.
A na dworze śnieg sypał i sypał i bił w okna jak tuman piasku, podrywanego gwałtownym wichrem. Biały, niewinny, zdradziecki śnieg...

W gęstej kurzawie śnieżnej, wśród białych pól, cichy dźwięk głuchych janczarów rozbrzmiewał przerywanym jękiem. Jakiś zew szczególny był w tych dzwoneczkach monotonnie kołaczących w pustce roztoczonej dokoła. Niby skarga zbłąkanej duszy, niby echo kołysanki śnieżnej, niby refren tej nocy, osnutej welonem przezroczych, sypiących gęsto, śnieżnych płatów. Gdyby nie ten dźwięk jedyny, cisza byłaby niemal złowroga, w której wyobraźnia może stwarzać niebywałe głosy, echa nieistniejące, a trwożne i upojne.
Wszystko dokoła tchnęło tą bezmierną, głuchą ciszą.
Konie zaprzężone do dużych sani szły ciężkiego kłusa, były znużone, nie parskały, łby zwiesiły apatycznie. Może usypiał je dźwięk janczarów, może ten obfity, zwiewny, nieustannie padający śnieg, który łączył białą ziemię z szarym stropem nieba, nieprzerwaną, gęstą i ruchomą mgłą.
Fornal Rochacz zdawał się także drzemać, zakapturzony w kożuchu, siedział jak słup niemy, zdany całkowicie na instynkt i ruch koni dowolny. Ksiądz Marcin otulony w szopy, nikł prawie w ogromnych ramach sań i wzrokiem zamglonym spoglądał przed siebie, z pod gęstej frendzli śniegu osiadłego na rzęsach. Na piersiach ukryty woreczek z Olejami świętemi, palił go jak wyrzut sumienia.
— Czemu nie wziąłem świętego wiatyku, czemu?... A może Bóg ześle mu łaskę, może mógłby przyjąć komunję?... Czemu usłuchałem?... może jednak mógłby?... Boże pozwól zastać go jeszcze przy życiu — modlił się ksiądz Marcin całą głębiną swej wiary i natchnienia...
Czuł w sobie moce niepojęte, które oto rosły mu w duszy i syciły ją nadzieją przedziwną a słodką. Moce jakieś święte, jasne, twórcze, niemal boskie. Modlitwa płynęła mu z duszy i w duszy stwarzała obraz Boga tak plastyczny, że widział i odczuwał potęgę i tę słodycz jedyną i tę dobroć bezmierną, w której każde istnienie pokłada swoją ufność w momentach ostatnich, krytycznych. Umysł księdza Marcina pracował usilnie. Całą siłą woli ogromnej, zatrzymywał przy życiu Merwicza. Ale czuł, że umysł i ta wola jego jest zarazem najwyższą modlitwą, najgłębiej pojętą, jaką człowiek zdolny jest wytworzyć w sobie wszystkiemi zasobami władz wewnętrznych. Ksiądz Marcin doszedł do apoteozy modlitwy. Zatopił się w niej, rozpłynął się każdym atomem swych uczuć w tej modlitwie, jak światło słońca wsiąka w powietrzną przestrzeń i przesyca ją blaskiem, stając się istotą przestworza, jego treścią. Modlitwa księdza Marcina była już emanacją ducha z jego istoty w istotę Boga. Czuł się bezcielesnym w onej minucie ekstazy, w napięciu całej jego umysłowości, całego systemu nerwowego...
W głuchej nocy zimowej, w zadymce śnieżnej, szalejącej na pustkowiu, dusza księdza wyłoniła się z powłoki cielesnej, jak widmo świetliste i szła ku Merwiczowi, niosąc mu własne tchnienie.
A śnieg nawalny, miękki, uparty, złowrogi sypał i sypał i tworzył odmęt biało-szary, bezkreśny, jak mgła nad bezmiarem morza. Powietrze było ostre od zawieji ale przytłoczone wszechwładnym despotyzmem śniegu. Rochacz na koźle spał, nie troszcząc się o konie. Szły one teraz ciężko, nierówno, wyciągając z trudem nogi z zasp puszystych, osypane śniegiem, do zjaw błędnych podobne. Nie wiódł ich już żaden instynkt, były senne i zmęczone. Wlokły się już bezdrożem, naprzełaj przez pola niewiadomo w jakim kierunku.
Janczary umilkły, dzwoneczki ich zawalone śniegiem przestały grać rzęziły jeno ochrypłym, cichym kołatem. A śnieg sypał gęsty, spętał swoją siecią cały horyzont.
Naraz tuż przed końmi wyrósł ogromny nasyp śniegu, zagrodził przestwór barykadą miękką i puszystą. Konie wkopały się w nią gwałtownem szarpnięciem i... stanęły. Rochacz poruszył się machinalnie i mruknął tylko przez sen:
— Wio, wio! gniade...
Konie szarpnęły się powtórnie i dźwignęły sanie. Parskając ostro wyrzucały z nozdrzy zimny, uprzykrzony pył.
— Co to?... gdzie jesteśmy? — zawołał ksiądz Marcin zbudzony ze swej ekstazy duchowej.
W tej chwili osypały go szmaty śniegu, oderwane z bocznych wałów sterczących po obu stronach sań. Ksiądz otrząsnął się i targnął za ramię fornala. Rochacz zerwał się, lecz nie mógł otworzyć powiek zawianych śniegiem. Zaczął kląć. Całą dłonią otarł oczy, lecz druga fala śniegu cisnęła mu znowu na powieki sypki pył. Powstał gwałtownie na nogi, ciężki jak kamień młyński od nawalonego na kożuch śniegu. Ale już ksiądz Marcin zsunął swoje futro z ramion, które było jedną białą bryłą i ciężyło mu straszliwie. Wyrwał lejce z rąk Rochacza i targał końmi, wołał na nie, lecz bez skutku. Wkopane w śnieg nie chciały iść naprzód i chrapiąc, spierały się w tył przerażone, oślepłe z trwogi.
— Jezus Marja a my gdzie zajechali?... co to? sztachety w Rządkach, czy jaki djabeł? — wrzeszczał przestraszony Rochacz.
— Jesteśmy w zaspie, na Boga! Cofać w tył! prędko, prędko! — wołał ksiądz Marcin zdyszanym głosem.
— Wio! wio!... gdzie wy durne zajechali! żeby was wilcy!... wio przeklęte, drogi nie znają... wio!...
Krzyczał, cmokał, walił je batem, lecz nadaremnie. Konie wparte w zaspę zapadały w śnieg coraz dalej, rycząc nozdrzami, spierając się w tył i na boki. W tem rozległ się trzask, pękł dyszel! Konie wyskoczyły w górę konwulsyjnie, jak dwa śnieżne bałwany, zachrapały dziko i wpadły w jakiś rozwarty nagle dół, chowając się z uszami. Lejce naprężone jak struny wyrwały się z rąk księdza Marcina, sanie zatrzęsły się i stanęły prawie pionowo, ściągane ciężarem koni. Rochacz chwycił się lejców, lecz pociągnięty został silnie naprzód i runął za końmi w zaspę. Ksiądz Marcin skoczył w bok od sań i także zapadł odrazu jak w otchłań. Wał śnieżny, pchnięty gwałtownością ruchów koni, ludzi i sań zwalił się na nich ciężką lawiną. Wszystko pokrył jednostajny, w mroku nocy biało-szary, śnieżny kurhan. Śnieg sypał i sypał rozpylonym, dmącem tumanem, zatapiając zda się cały świat w swej przestrzennej białej zaćmie!

W kościele, w Krośni, podczas pasterki biły radosnym hymnem wszystkie dzwony i dzwonki.
Tłumy zgromadzone w nawie stały zasłuchane. Oczy wlepione w ołtarz główny, jarzący się od świateł, tchnęły zachwytem. Chwila ta imponowała tłumom bogactwem zbiorowego dźwięku dzwonów, dekoracji ołtarza i kościoła, w którym potoki świateł z żyrandoli lały się szczodrą kaskadą ze stropu i ze ścian świątyni. Ksiądz Feliks celebrował. W bogatym aparacie szat złocistych wyglądał okazale, ale był dziwnie rostargniony. Odźwierciadlało się to w jego obliczu i ta jego nerwowość wyraźna oddziaływała bezwiednie na tłumy.
Z boku ołtarza, na fotelu wyściełanym czerwienią drzemał proboszcz Szulski w uroczystym stroju. Kiwał się całą figurą w tył i naprzód. Czasem otwierał szeroko senne źrenice i patrzał ze zdziwieniem na ołtarz i księdza Feliksa, jakby uprzytomniając sobie, co to wszystko znaczy. Mruknął czasem parę słów modlitwy, chwyconej na wargi bezwiednie, i znowu pogrążał się w pół-jawę, pół-sen. Mogło się zdawać, że marzył o ciepłej pościeli.
W pewnej chwili szepnął zły:
— Co ten Felek tak marudzi?...
Wnet przywidziało mu się, że to on sam kończy właśnie nabożeństwo i już wyciągał ręce do błogosławieństwa, gdy nagle zaczepił rękawem komży o oparcie fotela. Ocknął się znowu.
— Cóż to, pasterka czy rezurekcja, chyba już słońce wschodzi? I zaczął drzemać na nowo.
Ksiądz Feliks przy ołtarzu borykał się z myślą upartą, natrętną, niespokojną, dlaczego widzi przed sobą ciągle bladą, wzburzoną twarz księdza Marcina... i słyszy niemal dotykalnie szelest padającego śniegu, a w nim jakiś szept? Myśli te były tak drażniące i męczące, że ksiądz Feliks, nie zdając sobie nawet sprawy z tego co robi, powodowany rozdrażnieniem przyśpieszał nabożeństwo, pragnąc skończyć je możliwie najprędzej. Nawet śpiżowy chór wszystkich dzwonów nie zagłuszył tego szelestu śniegu za murami kościoła i tego szeptu, który jednostajnym refrenem szarpał nerwy i przejmował drżeniem przykrem, nie do zniesienia. Wreszcie nabożeństwo skończyło się.
Odchodząc od ołtarza ksiądz Feliks odetchnął głęboko, z ulgą, jak po ciężkiej pracy. Lecz gdy tylko stanął w zakrystji i jął się rozbierać z szat kościelnych, natychmiast ten sam szelest i szept powróciły z większym uporem. Gdy zakrystjan przypomniał mu, że trzeba przemówić z ambony do ludu, czego zaniechał przed nabożeństwem, ksiądz Feliks odmówił stanowczo, twierdząc, że to należy do księży miejscowych.
— Nasz wikary pojechał do Rządek a proboszcz... — gest dosadny ręką wystarczył za niedomówienie. Rumor i łopot w kościele wypchnął organistę z zakrystji...
— Ludzie wychodzą z kościoła? nawet nie czekają na kazanie?... nie spytają?... — kiwał głową ze zdumieniem. Ksiądz Feliks wyszedł z kościoła i udał się prędko na plebanję. Wtem ujrzał przed sobą gromadę chłopów. Coś radzili żywo. Ktoś mówił:
— Jak zadzwoniły wszystkie dzwony, to jakby me kto płomieniem w oczy cisnął, aże mi serce stanęło na miejscu ze strachu. Tak jak was tu widzę, takem jego uwidział przed oczami. Kiej żywy był a cały śniegiem oblepiony. Dziwo dopiero... no!...
— No! że dziwo to dziwo!... ale bez co się tak wam Macieju uwidziało?... — ktoś spytał.
— Czy ja wiem bez co?... i teraz kiej mara me prześladuje, a stoi przed oczami cięgiem jak święty na obrazku!
— No!! coś wtem musi być la tego, to nie bez racji... jak myślita ludzie?...
Ksiądz Feliks przystanął i słuchał. Dookoła pierwszej gromady zbierało się ludzi co raz więcej. Maciej wciąż prawił jedno i to samo.
Ksiądz Feliks odrętwiał. Nogi i ręce zaciężyły mu ołowiem. Wszystkie pulsa czuł w sobie, w głowie szum niebywały.
— Dziwo! — wybił się znowu jeden głos — ale wikary taki poczciwy, taki ochfiarny, to mu ta Bóg krzywdy nie da zrobić.
— Pewno!... pewno!... aleć zawdy... —
— Wieja na świecie straśna.
— Patrzajta ile tu bez czas nabożeństw a nawaliło śniegu, na chłopa wysoko... A cóż ta dopiero w polu!...
Słowo śnieg było jakby prądem dopełniającym świadomości w mózgu księdza Feliksa. Rzucił nim silny nakaz postanowienia, tak nieprzepartego, że nie zastanawiał się ani sekundy. Skoczył do grupy chłopów i zawołał donośnie, hamując wzburzenie.
— Jedziemy na ratunek księdza wikarego! Prędko! Kto ze mną jedzie? Prędko!!
— A bo co? — Co się stało? — padło parę przerażonych głosów.
Ludzie osłupieli.
— Prędko! Niema czasu do stracenia! kilka sań!... chłopy co najmłodsze z łopatami! Żywo! żywo! — wołał ksiądz Feliks, podniecony straszliwie.
Powstał zgiełk i ruch gorączkowy. Jakby iskra piorunowa padła pomiędzy tych ludzi. Rozsypali się w mgnieniu oka, już bez słowa zapytań, bez wahania biegli spełnić rozkaz. Rozbrzmiały wołania, krzyki, tupot nóg, chrzęst śniegu, łomot wyciąganych sań, rżenie koni wyprowadzanych z ciepłych stajen. Rozległy się płacze kobiet i piskliwe wrzaski przestraszonych dzieci. W całej wsi powstała wrzawa wśród której słychać było ponure ujadanie psów. A na śniegu przed kościołem Kasieńka i Kłaczek klęczeli obok siebie i zawodzili głośno, odmawiając żarliwie pacierze. Ludzie, którzy najpóźniej wybiegli z kościoła, usłyszawszy alarm na wsi, błąkali się chwilę, pytając co się stało.
— A dy... a dy nie wieta, ludzie kochane co się stało?... — wrzeszczał Kłaczek. — A to księdza wikarego zbóje napadli. Cała wieś leci na ratunek.
— Jakie zbóje?.. czyśta dziady poszaleli? —
— Zabili już pewno naszego księżulka! O la-Boga, rety! Niebożątko to janielskie — zanosiła się od płaczu Kasieńka.
Kłaczek wtórował jej, złorzecząc zbójom i wymachując wojowniczo kosturem.
Cała wieś wyległa na ulicę. Dziesięcioro sań napełnionych chłopami zbrojnymi w łopaty i szufle, którzy z krzykiem zacinali konie i mknęli w zamieć białą. Gnała ich jedna myśl ratunku dla ukochanego księdza, a nawet nie zupełnie wiedziano, jakie mu groziło niebezpieczeństwo. Pobrali łopaty i szufle bo tak im kazał ten młody, przyjezdny ksiądz. W zamieszaniu i wrzawie nikt się nikogo o nic nie pytał. Nie było czasu. Chłopi jechali, bo coś ich uniosło nadprzyrodzonego, co miało w sobie moc gromu. W pierwszych saniach jechał ksiądz Feliks z Maciejem Gołębiem i jego synami. Parę tęgich mierzynów rwało naprzód pod gradem batów Tomka Gołębia.
Chwila... i wieś ucichła, tylko lamenty i narzekania bab długo jeszcze rozlegały się w opłotkach i na drodze. Nikt tej nocy nie spał w Krośni oprócz proboszcza na plebanji. Nie rozbudziły go nawet odgłosy wyprawy.

Ksiądz Marcin, wyskakując w tył pochylonych naprzód sani, padł twarzą w zaspę i cały pogrążył się w śniegu w tej samej chwili. Ale dziwna jasność rozświetliła jego mózg. Instynktownie, z wysiłkiem przygarnął do siebie ramiona i przycisnął do piersi woreczek zawierający Oleje święte. Jednocześnie uświadomił sobie, że śnieg jest bardzo miękki i puszysty, skoro on może skrzyżować ręce i, że ma na sobie tylko palto zamiast ciężkiego futra, które spętałoby go. Błyskawicznie zaczął się ratować.
Wyciągnął ręce przed siebie, jak pływak. Całą siłą mięśni starał się dźwignąć w górę, ale odrazu poczuł własny ciężar i zapadł się głębiej. Ramiona szukały rozpaczliwie oparcia w tej sypkiej, zimnej otchłani. W mózgu miał jasność przedziwną i jakby nakaz głośny wewnętrzny: naprzód!.. naprzód!... Jak kret parł przed siebie, unosząc się prężnością muskułów. Nagle uczuł pod nalotem śniegu grunt stały, wznoszący się gwałtownie. Podwinął z trudem nogi i wciągnął się pomału, z mozołem na ową opokę. Czując się już całą postacią na czemś, co nie było przepaścią chłonącą go, użył całej mocy rąk, nóg i pleców, by powstać. Brakło mu tchu. Oczy, usta, nos były pełne śniegu. Pierś pękała bez oddechu. Dzwoniło mu w uszach. W głowie czuł łomot przeraźliwy. Poderwał się potężnie raz i drugi. Miękki śnieg ustępował. Ksiądz Marcin ukląkł. Poderwał się znowu. Plecami dźwigał śnieżny opór... wyżej... wyżej... — Jeszcze parę konwulsyjnych rzutów i oto głowa księdza wyłoniła się z zaspy. Uczuł powietrze. Odetchnął gwałtownym haustem. Wyparskał śnieg nozdrzami, wypluł zimną pianę z ust. Z głowy jego opadł ciężki kaptur śniegu.
Mógł teraz wygrzebać ręce ze śniegu, zgarnął maskę śnieżną z oczu i z całej twarzy. Spojrzał dokoła: — śnieg wszędy! Śnieg kurzył rozpyłem zadymki i w śniegu ksiądz był uwięziony, tylko głowa wystawała z śnieżnego kopca. Podniósł oczy w górę, z ust jego wypadły słowa błagalne.
— Boże, pozwól, bym tamtego mógł ocalić!
Zawołał Rochacza raz, drugi, trzeci! wołał coraz głośniej, lecz odpowiadała mu niezmienna cisza, tylko szelest zadymki obsypywał go kryształkami, kłując w oczy...
Zaczął energicznie kopać się w śniegu. Rękami odrzucał zaspę przed sobą a słowa modlitwy nie schodziły mu z ust. I w modlitwie tej było wszystko, co dusza człowieka wyzwolonego od nagłej śmierci, może wyrazić. Błagał Boga przedewszystkiem o siły, by odkopać siebie i Rochacza, bo wyratowanie tego człowieka było dla niego równoznaczne z własnym ratunkiem. Jednakże śnieg, sięgający mu teraz do ramion, nie był tak łatwy do usunięcia, tembardziej, że i siły księdza Marcina słabły, ramiona mu drętwiały. Nie czuł zimna, pomimo że miał pełno śniegu za kołnierzem, w rękawach i stał w śniegu zakopany. Odpoczywał, modląc się i czekając na nowy przypływ sił.
Ale myśl, że Rochacz nie dawał żadnego znaku o sobie, przerażała go. Ponowił wołanie, lecz znowu bezskutecznie. Zresztą z wyczerpania nie mógł dobyć silniejszego głosu. Ogarnęła go trwoga, by śnieg, który nie ustawał padać, nie utrudniał mu ratunku i nie zasypał go całkiem. Wytężył resztki sił, chcąc odsunąć z przed siebie wał śnieżny. Próbował, wyciągając nogi z uwięzi, czołgać się na śniegu, lecz nagle znowu zapadł głębiej jakby twardy grunt usunął mu się z pod nóg. Zawirowały mu w oczach czerwone piętna. I oto w tym momencie ujrzał konającego Merwicza.
— Boże! wyzwól mnie z obieży dla... niego! dozwól mi stanąć przy nim w tej jego ostatniej godzinie... Boże łaski... miłosierdzia!...
Ostry gwizd zawieji buchnął mu w oczy sypką, chłodną falą. Dreszcze przeniknęły ciało księdza... I znowu udar bólu i bezdennej rozpaczy...
— Zasypie mnie! Zapadam na nowo!... jakże się do niego dostanę, konie zginęły, nie wiem gdzie jestem...
Wtedy spadła na niego jakaś chmura ciężka, bardziej niż ta zaspa, zaczęła go dławić. Niweczyła w nim energję materjalną. Zakrył dłońmi oczy, głowę podniósł do góry, jęk głuchy wydobywał się w jego krtani, ściśniętej spazmem bólu...
— Boże!... Boże!... Boże!... Nie myślał już o sobie, ani o ratunku Rochacza, myślał tylko o Merwiczu. Do niego uleciał całem swem jestestwem duchowem... całą zmysłową i nadzmysłową jaźnią, całą swą męką i bólem... całą wiarą i tęsknotą nieziemską, przeogromną... jak pojęcie tęsknoty do Boga, poczęte w najwyższej egzaltacji twórczej.
W tej chwili jedynej widział Merwicza i szukał dla niego ratunku... I usłyszał najwyraźniej dzwony w Krośni, jakby był w kościele... Pasterka! Ksiądz Feliks przy ołtarzu, wyrazista jego twarz mówi coś, coś wyraża głębokiego...
— Ratuj Merwicza! — woła ksiądz Marcin do celebranta całą swoją istotą, rozpaczliwie.
A tam Maciej Gołąb wpatrzony w ołtarz, zamodlony. — Ratuj Merwicza! — woła do niego ksiądz Marcin, uwięziony w zaspie śnieżnej... Wyrywa się całem jestestwem na ratunek przyjaciela... biegnie do niego opętany żądzą ratunku.
I... nagle czuje obezwładnienie zupełne. Zastyga w sobie, zamiera... Jakaś drętwa przemożna skuwa mu członki. Coś się w nim rozdziela. Jakaś wiwisekcja duszy i ciała. Czuje się wyłączonym z samego siebie, wyzwolonym. Zanik istoty własnej, z której wyłania się on sam odrębny od siebie samego... Jest przy łożu Merwicza, pochyla się nad jego głową i mówi doń:
— Żyj!... Żyj!... Niech na Cię spłynie łaska Boga, byś mógł Boga przyjąć w siebie. Nie mam dla Ciebie wiatyku, ale ci go sam Bóg udzieli. Żyj!... Żyj!... — Widział się tam przy Merwiczu, słyszał rwany, ciężki oddech umierającego. Widział jego twarz, był przy nim. Kładł Oleje święte na czoło Merwicza. Nie był w zaspie śnieżnej, był przy łożu przyjaciela całym sobą... widział się tam całym sobą... i... ujrzał cud. Merwicz otworzył oczy, błędne oczy za mgłą konania. Ale oto błona jakaś szczególna z nich się zsuwa, jak obłok z gwiazdy. Sina błona śmierci spełza, ginie. W źrenicach leciuchny błysk, drobniutka i wątła iskierka życia tli się, tli, waha, łamie, ale nie gaśnie, przeciwnie, rozżarza się... płonie.
Ksiądz Marcin wniknął swoim wzrokiem w źrenice przyjaciela. Jakby igłą magnesową zwraca tę duszę konającą do życia... do życia... Błysk silniejszy. Lecz to nie ostatnie łysknięcie agonji, to pierwsze światło powracającego istnienia. Ksiądz Marcin uniósł się z nad łoża...
— Żyjesz!... Będzież żył! będziesz żył!
Ksiądz Marcin ocknął się pod mocą tego głosu... Czy to jego własny głos?... Otworzył oczy... Co to jest?... Gdzie jestem?... Bezwład minął... Nie czuł w sobie drętwoty ciała — ale czy to on?... On sam? Ujrzał szaro-białą roztocz dokoła... Poruszył się, ale był uwięziony w zaspie, trzymany jak w kleszczach... Śnieg zasypał go znowu prawie do osady szyji... Nie mógł zrozumieć siebie i swego stanu duchowego. Nie miał sił do walki. Czuł się wyczerpanym, miał wrażenie, że jest włóknem, nicością. Okrutne, śmiertelne zmęczenie ogarnęło go przemożnie, głusząc w nim wszystko inne. Doznał uczucia, że jest rozdwojony. Istnieje ale już tylko włóknem. Słabemi objawami woli zaczął się cicho modlić.

Sanie Macieja Gołębia prowadziły za sobą cały szereg sań, tylko do miejsca gdzie stracili zupełnie wszelki ślad drogi. Po za wsią bowiem droga biegła pomiędzy wierzbami i jakkolwiek była kopna, lecz pewna. Dalej prowadziła przez lasek, lecz potem znikła pod jednolitą białą powierzchnią gładkich pól. Gołąb i jego synowie, znający wybornie okolicę, jechali śmiało naprzód. Śnieg sypał obfity, gdzie niegdzie potworzyły się wzgórki i wysokie nasypy. Gołąb z początku orjentował się dobrze i prowadził wprost przed siebie. Synowie go ostrzegali, że droga trochę zbacza i łagodną, lecz wyraźną linją łamie się w paru miejscach, czego teraz niepodobna — dopatrzyć. Zresztą śnieg, zacinający w oczy, utrudniał baczenie. Nareszcie po pewnym czasie spostrzegli, że już błądzą. Wtedy ksiądz Feliks zgromadził wszystkie sanie i rozkazał zająć białą przestrzeń szeroką linją sań, tak, by jedne od drugich były blisko, lecz aby każdy zaprząg na swoją rękę wypatrywał drogi, dążąc w jednym kierunku, na zachód od Krośni, gdzie leżały Rządki. Jedna jedyna pochodnia proboszcza Szulskiego, którą ksiądz Feliks porwał, oświetlała przestwór mglisty od zadymki. Na innych saniach zapalono łuczywa, ale zbyt często gasły i tliły się słabym ognikiem.
Okrzykując się wzajemnie, jechała cała wyprawa w bliskiem promieniu. Chłopi bali się odosabniać dalej od głównych sań w tę noc śnieżycy niebywałej. Jechali długo po pustce, zdawało się bezbrzeżnej.
— Najgorzej będzie na rzece — rzekł Gołąb. — Do mostu trafimy chyba cudem i niewiada kto z nas. Na płaski przejazd też trudno trafić w tej ćmie, a rzeka wszędy z tej strony ma wysokie brzegi i pewno teraz zawiana równo z brzegami, albo i wyżej, bo wieje od zachodu. Jak chluśniem w te zaspy z pieca na łeb, tak i po nas!
Ksiądz Feliks zadrżał.
— Ale to się mogło wikaremu przytrafić równie dobrze.
— No, to broń Chryste ale przepadli!... Z takiej zaspy nie wygrzebią się.
— Prawdę mówita ojciec! — zawołał Tomek. Śnieg sypie od Rządek, to rzeka z tamtej strony może być goła, ale z naszej zawiana wyżej brzegów. Toć przecie taką zaspę zobaczymy, nikt tu w nią nie wpadnie...
— Ej nie trzeba było wikarego puszczać z jednym fornalem na taką zawieję.
— A kto wiedział, dobrodzieju, że będzie tak dęło? Śnieg padał we wsi cicho a zresztą ktoby tam naszego księdza wstrzymał, kiedy wezwali do chorego. Żadna siła ludzka! I to przecież największy przyjaciel, pan Merwicz z Rządek. Oni dwaj to się w korcu maku szukali i znaleźli, obaj szczere złoto, nie ludzie.
Gołąb jął opowiadać szeroko o księdzu Marcinie i Merwiczu a tymczasem jechali i jechali bez końca. Ksiądz Feliks był już pewny, że minęli rzekę, lecz Gołąb zaprzeczył stanowczo.
— I i... gdzie zaś dobrodzieju! jeszcze ona przed nami. Ho, ho, nie tak ją łatwo przejechać nie zauważywszy. Stoją tam nad nią topole wielgachne choć rzadkie, ale byśma ich taki dojrzeli, a zaspy będą na niej głębokie. Poczujemy my ich! Choć do lodu się nie domacamy a wpadniemy z uszami.
Po pewnym czasie Tomek Gołąb zauważył:
— My tu brniema kiej wilcy po nocy a ksiądz wikary może se już w najlepsze w Rządkach odpoczywa.
— Bóg by dał, nie żal by się było i namęczyć la takiej przyczyny. Żeby tyż Bóg miłosierny dał zdrowie choć i panu Merwiczowi, zacne to panisko!
— Dałby Bóg — zawołał Maciej — ale mnie cości we wnątrzu gada, że wikary do Rządek nie dojechał. Bóg wie co to jest, ino, że mi to myślenie spokoju nie daje.
— Jestem pewny, że stało się z nim jakieś nieszczęście — zapewnił ksiądz Feliks ponuro.
Wtem wszyscy na saniach usłyszeli donośne głosy przed sobą, trochę w lewo. Zatrzymali konie zziajane, oszronione i słuchali. Nagle błysnęło światło, krzyki się wzmogły. Tomek zaciął konie, podjechali na to miejsce.
Parę sań zatarasowało drogę.
— Stój!... stój!... rzeka przed nami!... — wołano.
— Zasypana śniegiem a brzegi nawiane kiej góry. Nie można jechać dalej, bo zapadniemy w zaspę... Co to zaś takiego?... ktoś krzyczy?...
Z oddali, hen daleko rozległy się wołania. Zabłysły światła.
— To za rzeką!... — wołał Gołąb — ktoś ci jedzie stamtąd w naszą stronę.
— Któżby!... pewnikiem ksiądz wikary wraca z Rządek i tylo — rzekł sentencjonalnie Tomek.
— A może i prawda?
— Dyć pewno, że tak ono i jest...
— Jadą bez rzekę ku nam, patrzajta ludzie!...
— Tam brzegi płaskie, nie dziwota!...
— Ale tędy nie przejadą. Hej chłopcy! a rozkopać no tę zaspę nadbrzeżną! — krzyknął ksiądz Feliks raźnie, uspokojonym głosem.
Wnet kilku tęgich chłopów jęło łopatami i szuflami rozwalać pierzynę śnieżną na obie strony. Nadjechały wszystkie sanie zwabione krzykami. Skoczyli z nich również do roboty uzbrojeni w łopaty ludzie. Po chwili w zaspie utworzyła się szeroka droga, ale na brzegu kilku chłopów zapadło głęboko w zawiane koryto rzeki. Odkopywano ich ze śmiechem i żartami. Humor ogarnął ludzi. Byli pewni, że wikary wraca bezpiecznie z Rządek, więc teraz sytuacja bawiła. Jakoż ze środka rzeki nadjechały duże, rębne sanie z wysoko podniesionym w górę kagańcem.
— Hej!... a kto jedzie?... — krzyknął ksiądz Feliks donośnie.
— Z Rządek! a co tu taki szarwark, skąd ludzie.
— Z Krośni!... My po księdza wikarego. Czy ksiądz wikary jedzie z wami?
Sanie stanęły na rzece przed zaspą, którą chłopi z Krośni rozkopywali, zapadając w nią ciągle, ale nikt stamtąd nie odpowiedział.
— Czy to ksiądz wikary jedzie?... Hej! — wołał zaniepokojony już ksiądz Feliks.
— Niema z nami wikarego — odpowiedziano z dołu.
— Niema!! — wybuchnął ogólny, zdumiony okrzyk.
— Toż my jedziemy jego szukać, bo taka straszna zadymka. Ksiądz wikary odjechał ci tak prędko, że i nikt się nie obejrzał.
— Był u was wikary?...
— Był w Rządkach? — pytał ksiądz Feliks i kilku chłopów.
— A jakże, był przy naszym panu, ale może minutę całej parady. Nikt nie widział kiedy przyjechał i nie widzieli kiedy odjechał. Cości takiego, że... la Boga!... Taki był dziwny jako nigdy. Ani słowa nie gadał, ale naszego pana uzdrowił. Już umierał, a tera jakby przecknął.
— A kto to mówi? — gorączkowo spytał ksiądz Feliks.
— Paweł, karbowy z Rządek i Kostuch leśnik...
— My ich znamy — rzekł Maciej Gołąb.
— Gdzież jest ksiądz wikary?... — pytał nerwowo ksiądz Feliks.
— Myślelim, że pojechał do Krośni po Przenajświętszy Sakrament, bo chory mógłby teraz przyjąć komunję...
— Ksiądz nie wrócił do Krośni!... Z nami minąć się nie mógł, za szeroką ławą jechaliśmy. Stało się nieszczęście!! — wołał ksiądz Feliks wzburzony.
— Z naszej strony, za rzeką także niema księdza! Rządki blisko już, my wyjechali zaraz za księdzem... i żywego ducha nie widzieli...
— W imię Ojca i Syna! coś ci to jest straśnego la Boga! — krzyknął Gołąb.
Ksiądz Feliks zeskoczył z sań, podbiegł rozkopaną drogą na stromy brzeg rzeki. Zawołał do służby z Rządek.
— Czy wy napewno widzieliście wikarego, może wam się zdawało?...
Paweł przekopawszy się przez rozwaloną zaspę, stanął przy księdzu.
— Jakże my nie widzieli. Toć nie ja jeden widziałem wikarego. Byłem ja przy naszym panu, który konał już prawie, był Kostuch, był Justyn lokaj i dochtór, przeciech. Ksiądz wikary wszedł do pokoju jak jaki zwid, co prawda, to prawda! Taki jakiś był dziwny, że się do niego nawet nikt z nas nie odezwał. On podszedł do łoża, pochylił się nad głową pana. Wydało nam się, że Oleje święte kładzie mu na czole. My wszyscy klęczeli, bo myśleli, że zaraz się ksiądz odwróci i powie, że już koniec. Raptem usłyszeliśmy wszyscy razem głos wikarego: — Żyjesz! będziesz żył!... Toć słyszelim wyraźnie, tak jak teraz sam siebie słyszę. My zerwali się z kolan a wikary wyszedł z pokoju bez słowa. Ja i lokaj za nim, bo myśleliśmy, że poszedł rozdziać się z komży... a tu wikarego ani śladu — ni w domu, ni na ganku, koni tyż niema. Ot przepadł, kiej jaka mara!... Wrócili my do pokoju chorego jak błędne. Nad nim stoi dochtór i Kostuch ogłupieli z dziwa. Pan ma oczy otwarte, patrzy jasno i przytomnie... Dochtór się dziwuje, pyta gdzie wikary?... Znowu biegniem wszyscy szukać. I... gdzietam!... ni słychu, ni śladu! — ani wikarego, ani Rochacza, ani koni, tylko śnieżyca dmie a kurzy jak we młynie. Tak dochtór powieda: „Jedźta za nim, pewno po komunję nawrócił, a taki był dziwny, jeszcze go gdzie zasypie... Pan, powiada, będzie zdrów... widno, że przesilenie minęło... woła cięgiem wikarego bo go widział i słyszał co mówił, że „będzie żył.“ Tak my z Kostuchem do sań i jazda... no i jesteśma tu...
Ksiądz Feliks szarpnął się jak ugodzony sztyletem.
— Na Boga miłosiernego. Szukajmy!... tu pewno w tych zaspach nadbrzeżnych ugrzęźli. Nie może inaczej być! Żywo!... żywo!... każda minuta droga. Do łopat!
— Do łopat! — powtórzył Gołąb i chłopi.
— Rozstawić się szeroką linią. Szukać! Wołać! gdzieś oni tu muszą być!... Zapalić światło! Hej, żywo!
Ksiądz Feliks komenderował, sam jak w gorączce. Rozbiegli się wszyscy wzdłuż brzegu rzeki. Jedni z dołu, drudzy z góry rozkopywali śnieg na dwie strony. Rozległy się głośne nawoływania, okrzyki. Prócz pochodni z Krośni i z Rządek zapłonęły kłaki słomy zatykanej na drągi od sań. Jaskrawe światła błysnęły krwawo na śnieżnej bieli zasp.
Po kwadransie zawziętej pracy, na lewo od ostatniego posterunku chłopów, rozwalających zaspy, odezwał się głos:
— Ludzie bywajcie!... Jestem tu... bracia!... ratunku!...
Poznali głos księdza Marcina.
Wybuchła wrzawa okrzyków zdumienia i radości, powstał zgiełk niebywały. Chłopi otoczyli uwięzionego w zaspie wikarego.
Nadbiegł ksiądz Feliks, Paweł i Kostuch.
— Ratujcie Rochacza!... On zasypany zupełnie, ja odkopałem się nieco... On tam razem z końmi! — błagał ksiądz Marcin słabym głosem, wskazując na kurhan śnieżny na brzegu rzeki.
Rozszarpano śniegi dokoła księdza niemal z wściekłością, w mgnieniu oka. Inni rzucili się szukać w zaspie Rochacza i koni, które wraz z saniami odkopano najprędzej.
A wtedy Gołąb z kilku chłopami radzili, wielce zdumieni, jakim sposobem konie i sanie zwrócone były w kierunku Rządek?...
— Oni przez rzekę nie jechali — rzekł Gołąb z trwogą w głosie.
— Nie jechali, jako żywo! bo na tym brzegu się zapadli... — dodał drugi chłop z głębokiem przekonaniem.
Podeszli do wikarego, który był jak ulepiony ze śniegu. Ksiądz Feliks i Paweł zdjęli z niego palto, chłopi z Kostuchem otrzepywali śnieg z sutanny i komży, zdzierali grubą skorupę śnieżną z butów. Ktoś włożył na wikarego swój kożuch, ktoś mu czapkę ciepłą włożył na głowę. Rozcierano go, gdyż był skostniały i nie mógł mówić.
Twarz jego trupio blada miała wyraz bólu i męki. Oczy paliły się ogniem niesamowitym. Obecni wpatrywali się w niego z niepokojem, ciekawie, trochę z lękiem nawet, bo robił wrażenie bardzo szczególne. Było w nim coś mistycznego, niepojętego, co oddziaływało na wszystkich, zwłaszcza na księdza Feliksa, w sposób onieśmielający. Zdawało się, jakby tę rzeźbioną twarz otaczała aureola jaśniejąca blaskiem świateł nieziemskich. Patrzyli na niego w zdumieniu bezgranicznem, lecz nikt nie śmiał o nic pytać. On miał oczy utkwione w zaspie, skąd wydobywali Rochacza, nie dającego znaku życia...
Wtem ksiądz Feliks ujął go silnie pod rękę i rzekł mocą swego przekonania:
— Merwicz żyje i żyć będzie!
Wikary drgnął gwałtownie, jak zbudzony z głębokiego uśpienia. Spojrzał na księdza Feliksa błyskiem przeogromnej radości i nagle osunął się na jego ręce blady, wyczerpany, bez czucia.

Ksiądz Marcin chorował w Rządkach długo i ciężko, pielęgnowany troskliwie przez księdza Feliksa. Gdy wreszcie minęło już wszelkie niebezpieczeństwo, pewnego ranka rekonwalescent, ujrzał przy sobie Merwicza, który był już także na dobrej drodze powrotu do zdrowia.
Merwicz ujął rękę przyjaciela, wiotką jak welin i rzekł z głębokiem uczuciem.
— Powróciłeś mnie do życia. Takiego, jakim cię wtedy ujrzałem, nie zapomnę cię do zgonu. Twój głos, który wtedy usłyszałem, wydarł mnie śmierci, w chwili jej tryumfu.
Rekonwalescent opuścił ciężkie powieki na oczy. Na jego twarz bladą wystąpiły delikatne jak mgiełka rumieńce. Wierzył przyjacielowi, wierzył, że go wówczas widziano w Rządkach. Przez czas choroby przemyślał dużo... dużo... i wiedział już i przypomniał sobie chwilę spędzoną w zaspie, tę chwilę jedyną, w której był przy łożu Merwicza. Ale problemu takiego lękał się realnie roztrząsać... Merwicz odczuł to i uszanował, całując spocone czoło szepnął cichutko wzruszony:
— Rozumiemy się bez słów i nie dziwi nas to co zaszło. To tylko silniej zadzierżgnięty węzeł naszej duchowej spójni...
Ksiądz Marcin podniósł oczy. Spojrzał na stojącego opodal księdza Feliksa i wyciągnął do niego rękę serdecznie. Rzekł z żywym błyskiem w źrenicach:
— Do naszej spójni duchowej przybywa jeszcze ten — który ma do .tego zupełne prawo.








  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; po słowie włosów winien być przecinek lub spójnik i.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Helena Mniszek.