Przejdź do zawartości

Krwawe znamię/VIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Krwawe znamię
Wydawca Michał Glücksberg
Data wyd. 1885
Druk Drukarnia S. Orgelbranda Synów
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

W Mielsztyńcach siedziano u stołu, gdy na srebrnej tacy stary kamerdyner wniósł plik papierów opieczętowanych i postawił go przed panią.
Rzuciwszy okiem, wdowa poznała pismo Iwona, rozerwała kopertę i poczęła czytać z gorączkową ciekawością. Płomienie uderzały jej na twarz, to znowu bladość ją okrywała śmiertelna, ręce drżały; ale kilkunastu lat praca, dała jej siłę panowania nad sobą. Po chwili wyprostowała się, poważna, zimna, obojętna na pozór, czuła bowiem ciekawe oczy dziecięcia zwrócone na siebie, odsunęła papiery i ponowiła nieco tylko drżącym głosem przerwaną powszednią rozmowę.
Chwila ta przecież postanowiła o jej życiu — była straszliwą ofiarą, wyrokiem nagłym, krokiem, który na nią miał ściągnąć może wzgardę i przekleństwo świata. A jednak nie widać było po niej nic, prócz posępnego zamyślenia.
— Natychmiast po obiedzie podadzą mi karego konia — zawołała. — Eugenek — dodała patrząc na syna — pójdziesz ze mną do mojego pokoju, mam ci coś do powiedzenia.
Tylko baczne oko syna mogło dostrzedz, gdy się tak siliła pokazać zupełnie spokojną, lekkie drżenie jej ust i błędne oczów spojrzenie, które patrzały nie widząc. Reszta obiadu przeszła wedle obyczaju: ksiądz wstał by zmówić modlitwę dziękczynną, wszyscy się gospodyni pokłonili i rozeszli, Spytkowa, wziąwszy machinalnie przyniesione jej papiery, do rąk, stała chwilę, poglądając to na syna, który czekał, to po tej komnacie, jak gdyby ją żegnała raz ostatni. Usiłowała wyrobić w sobie spokój zupełny, panowanie nad bijącem sercem i rozżarzoną głową, nimby stanowczy krok uczyniła. Chciała, by krok ten miał pozór chłodnego, niezłomnego postanowienia, a nie namiętności.
Nareszcie ruszyła się z miejsca, zwracając do swych pokojów, ale myśl nowa ją powstrzymała.
— Nie — rzekła do syna — chodź ze mną do pokoju ojca.
Pokój Spytka pozostał tak, jak utrzymywano go za jego życia. Wszystko tam zachowano w miejscu, aż do róż, których woń go orzeźwiała; ale mało kto tam chodził, oprócz starego sługi, co uprzątając go, codzień w nim opłakiwał.
Eugenek miał już jakby złowrogie przeczucie jakiegoś wypadku. W ostatnich dniach rozmyślanie, czytanie starego rękopisu, wpływ miejsca znacznie go zmężniły. Chłopak spoważniał, i z obawą patrzał na matkę.
Wdowa minęła oratoryum i otwarła drzwi sypialni pustej. Słońce w całym blasku oświecało ją jaskrawo. Okiem objęła ją całą i zwróciła się do syna.
— Dziecko moje — rzekła... — trafia się w życiu, że i z najpogodniejszego nieba biją niespodzianie pioruny. Taki dziś uderzył we mnie i w ciebie... Przygotuj się mężnie do wielkiej i stanowczej w życiu zmiany. Nie jesteś już dziecięciem. Postanowienie moje jest niezłomne, to co ci oznajmię, stanie się i stać musi, choć mnie łzy kosztować będzie. Stracisz matkę... jadę, aby nie wrócić więcej — muszę!... Eugeniusz stał prawie osłupiały; pani Spytkowa mówiła dalej.
— Nim zaślubiłam ojca twojego, byłam przeznaczoną innemu. Kazano mi oddać rękę... usłuchałam woli ojca. Przez kilkanaście lat spełniałam obowiązki moje ciężkie, będąc mu posłuszną i wierną... Dziś jestem wolną. Człowiek, którego życie zatrułam, jest nieszczęśliwy; trzeba go ratować od zguby. Idę, gdzie mnie serce i obowiązek woła!... Rozbrajam wroga Spytków, oswobadzam was od zemsty. Moim narzeczonym jest... kasztelanic Jaksa.
Eugenek drgnął.
— Matko! — zawołał.
— Nie mów nic — odparła Spytkowa — zbliżając się i całując go w czoło. Na to nie ma ratunku, łzy ani zaklęcia nie pomogą. Proces o Mielsztyńce, który był dla ciebie groźny, jest skończony. Oto masz papiery. Nie zabiorę ztąd niczego. Wszystko co mi twój ojciec przekazał, oddaję ci i wracam; w jednej sukni ztąd wyjdę, jak przyszłam, nawet te klejnoty — dodała zrywając z palców pierścienie i łańcuch z szyi i kładąc je na stole — nie pójdą ze mną. Mały mój posażek mi wystarczy. Nie chcę niczego. Dziecko moje, przebacz mi! — I padła przed synem na kolana. Eugenek był przerażony, struchlały, drżący.
— Jesteś jeszcze tak młodym, że mimo rozsądku twego sam sobie rady dać nie możesz... Nie chcę, byś tak pozostał bez opieki. Pojedziesz do Warszawy, gdzie masz dalekich krewnych... Wojewoda S. weźmie cię w opiekę. Oddaj mu się... jest nam życzliwy. A! potępią mnie ludzie; ty sam, dziecko moje, rzucisz może na matkę kamieniem; ale któż z was zajrzał do tego serca... i pojąć mnie potrafi? Niech się stanie wola Boża, zniosę nawet wzgardę i potępienie, lecz uratuję od zguby człowieka.
Powstała — mówiąc to — z ziemi i poczęła łkając ściskać swe dziecię.
Jakąbykolwiek życie było męczarnią i nieznośnem brzemieniem, nikt łoża nawet boleści lat kilkunastu nie opuszcza bez żalu i tęsknoty. W chwili rozstania pani Spytkowa poczuła ten uścisk i płakała. Zresztą... zostawiała tu dziecię!
Eugeniusz czuł także łzy w oczach.
— A! — zawołał — instynktem nienawidziłem tego człowieka, choć pierwszy, o niczem nie wiedząc, sprowadziłem go tu sam.. Ja go zabiję!
— I mnie z nim zabijesz chyba razem — odezwała się matka. — To com postanowiła, stać się musi. On cierpiał dla mnie, ja idę cierpieć dla niego. Rzucona kość, stało się! Z wroga Spytków, przerobię go na przyjaźnego im człowieka.
— Nigdy on nim nie będzie — rzekł chmurno Eugeniusz, który pod ciężarem tego ciosu, czuł się jakby podrosłym i zmężniałym. — Nie godzi mi się ani sądzić mej matki, ani jej wymawiać, że dom ten okrywa drugą żałobą i wiekuistym wstydem... ale mi wolno ją błagać!...
— Synu mój — przerwała wdowa — wszystko byłoby próżnem. Ja mam wolę żelazną, a com rzekła to się stanie, mimo łez które wyleję. Dotrwałam tu, wychowałam cię, byłam wierną moim obowiązkom; ale dziś odzyskuję siebie i słucham tylko własnego sumienia... Niech Boże błogosławieństwo strzeże waszego domu, który od tej chwili moim być przystaje... A! nie przeklinaj i nie pogardzaj matką! — dodała ręce łamiąc... i znowu na kolana upadła.
Eugeniusz stał jak martwy.
— Jeśli się to ma stać — rzekł — dlaczegoż tak nagle? Niech się spełni wola twoja, ale tu, ale w inny sposób... Nie uciekaj od nas.
— To być nie może — przerwała Spytkowa — nie wprowadzę tu nieprzyjaciela rodu waszego, nie! nie! Onby nie przyszedł, on jest dumny, onby nie chciał bogactw waszych. Ja idę ubóstwo jego podzielić. — I namiętnym uściskiem z płaczem i łkaniem objęła raz jeszcze dziecko swoje.
— Pamiętaj o mnie! — zawołała — miej serce dla mnie Eugeni... a cobądź się stanie, pozostań godnym swoich ojców... Na tobie przyszłość rodziny...
Nagle wyrwała się synowi, podała mu rękę i wyszła z pokoju. Eugeniusz biegł za nią... Za progiem otarła łzy, spuściła zasłonę na twarz, a krok jej pewny i śmiały nie zdradzał już najmniejszego wzruszenia. Można było sądzić, patrząc na nią, że istotnie wyjeżdża na zwykłą przejażdżkę i że za godzin parę powróci.
Przed gankiem stał już jej koń gotowy i masztalerz chciał towarzyszyć pani; skinęła tylko, aby został, podała rękę synowi, rzuciła się na siodło, zacięła karego i... cwałem pędząc znikła za bramą zamkową.
Eugeniusz stał długo, jak wryty, i nierychło drżącym krokiem powlókł się do swego mieszkania.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.