Przejdź do zawartości

Krwawa hrabina/Rozdział XI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Antoni Wotowski
Tytuł Krwawa hrabina
Podtytuł Sensacyjna powieść historyczna
Wydawca Bibljoteka Echa Polskiego
Data wyd. 1933
Druk P. Brzeziński
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Rozdział XI.
WIĘC JUŻ NIE BĘDĘ MŁODĄ!

Hrabina Elżbieta, gdy odjechał graf von Hermansthal poczuła się całkowicie uspokojona.
Rozproszyła wszelkie ciężące nad nią podejrzenia które dzięki Górce mogły się zmienić w katastrofę. Austryjak odjechał jaknajprzychylniej dla niej usposobiony, wdzięczny za zdobyte papiery, zapewniając ją o wielkiej życzliwości dla niej cesarza Rudolfa, a nawet dając do zrozumienia, że za przychylność okazaną rakuskiemu domowi, otrzyma siedmiogrodzki tron.
A jeśli cesarz był po jej stronie, cóż kto mógł jej zrobić, co udowodnić! Liczne zwłoki ofiar spoczęły w głębokiej studni, której nikt nie zbada i do dna której nikt nie dotrze. Pozostawali jeszcze Górka, Ilona i Maryjka... Ale ci znajdowali się całkowicie w jej władzy. Skoro zginą, najmniejszy nie pozostanie ślad, a gdyby nawet wypłynęło nowe jakieś w niepojęty sposób oskarżenie, Elżbieta wszystkiego się wyprze. Toć nawet z sekretnych podziemi nie czyni teraz tajemnicy i każdemu ujawni niezwykłą budowę zamku. A czyż znajdzie się jaki węgierski magnat, lub władza, która ośmieliłaby się pociągnąć ją do odpowiedzialności? Jest udzielną panią na Czeithe, wolno jej robić, co jej się spodoba a w razie czego wytrzyma i długie oblężenie.
— Oblężenie? — zaśmiała się prawie głośno. — Węgry rozdarte nieustannemi wewnętrznemi walkami, zbyt wiele mają własnych trosk, by niepokoić się o zaginione w lochach zamku dziewczyny i to przeważnie z ludu. Madziarscy panowie wzajemnie sobie łby ucinają, lub bronią się od napadów bisurmańskich i cóż którego obchodzi, co dzieje się u niej w zamku? Oto przyczyna, czemu nikt nie wejrzy w jej sprawki...
Górka? Górka jest dziedzicem potężnej w Polsce familji. Lecz jeśli przypadkiem dojdą, że w Czeithe zginął, całą winę zepchnie się na cesarza. Czyż nie był zdrajcą i sam graf von Hermansthal nie wydał nań wyroku śmierci? Jeśli rodzina pocznie dopominać się o niego, odpowie im, by wnieśli swe żale do cesarza Rudolfa i pamiętali o tem, że wojewodzic złączył się z buntowniczym Gaborem i wichrzył przeciw prawowitej władzy w Hungarji.
— Ilona i Maryjka? — tych nawet wspominać nie warto.
Byle tylko oni wszyscy jaknajprędzej znaleźli się w ukrytej studni. Pozostaje jeszcze pacholik Górki, lecz ten błąka się śród lasów, a jej ludzie prędzej, czy później go pochwycą.
Elżbieta klasnęła w dłonie.
Nie spała całą noc, strawioną na uczcie z Hermansthalem, którą przeciągała umyślnie, by graf nie pozostał sam na chwilę. Choć czuła się nieco znużona, podniecenie jej było takie, że jeno przelotnie spojrzała na nietknięte łoże, oświetlone blaskami wschodzącego słońca — i postanowiła z więźniami skończyć.
Na odgłos ten w drzwiach sypialnej komnaty hrabiny, ukazała się twarz garbusa. Umyślnie oczekiwał na rozkazy.
— Fitzke! — rzekła. — Zejdziesz do lochów i sprawdzisz, co się z Polakiem dzieje? Pewnie omdlał z głodu, ale my ocucimy go! Później, zawołasz zaufanych hajduków...
Pojmuję miłościwa pani!
Twarz potwora wykrzywił zły uśmiech. Z natury był okrutny i lubował się w mękach ofiar. A myśl powolnej śmierci, zadanej z całem wyrafinowaniem młodemu i przystojnemu wojewodzicowi, już z góry przejmowała go rozkosznym dreszczem.
— Tak, tedy...
Garbus znikł, a Elżbieta pozostała w komnacie. Z jej oblicza nie znikał zawzięty wyraz, a ręka ściskała mocno rzeźbioną poręcz dużego fotelu, w którym zajęła miejsce.
— Zemścić się! Zemścić — szeptały wykrzywione gniewem wargi. — Zemścić się nad tym łotrem, który śmiał mnie odtrącić...
Z dawnego uczucia dla wojewodzica nie pozostało nic. Czyż nie poniżyła się, niczem zwykła dziewka, błagając go o miłość? Czyż nie obiecywała świetnej przyszłości, dając do zrozumienia, że skarby jakie posiada, gotowa dlań poświęcić. Czyż nie rzuciła śmiałego marzenia o wspólnem władaniu siedmiogrodzkim tronem — a ten, zuchwalec to wszystko odtrącił. Bluzgnął jej w twarz pogardliwemi wyrazy, że brzydzi się nią, że jest dlań jego krwawą zbrodniarką, budzącą jeno ohydę wiedźmą...
Ona, wiedźmą? Czyż znajdujące się w pobliżu w srebrnej, okrągłej ramie zwierciadło, nie odbija oblicza pięknej kobiety, dla której niejeden rycerz wszelkie poświęcenia czynić gotów? Och, odpłaci się ona teraz Górce, za te wszystkie podłe, przepojone nienawiścią słowa.
Odpłaci, odpłaci...
Oczy hrabiny zabłysły groźnie. W tejże chwili w drzwi rozległo się stukanie, a wnet potem postać garbusa pojawiła się w komnacie.
— Cóż, Polak? — rzuciła zapytanie.
Mina Fitzka była dziwna. Niepokój, złączony ze zmieszaniem rysował się na niej.
— Znikł! — rzucił krótko.
— Co? — porwała się ze swego miejsca, wprost nie wierząc wieści, jaką przynosił.
— Nie ma go w podziemiach! — mówił prędko. — Kajdany otwarte i porzucone...
Pochwyciła się za głowę.
— Nie do wiary! Nie do wiary! Któż go zwolnił?
Garbus wyznał teraz drugą, jeszcze straszniejszą dla hrabiny wiadomość.
— Kto go zwolnił, nie wiem! Ale, koło kajdan leży trup mistrza Atrefiusa! Zimny i sztywny... Z rozbitą czaszką...
Zdawało się, że Elżbietę wnet ogarnie obłęd.
— Atrefius nie żyje! — wykrzyknęła z przestrachem i boleścią. — Cóż pocznę teraz bez niego!
— Musiał Górka — jął tłumaczyć Fitzke — mieć w zamku wspólników! Inaczejby się nie wydostał! Niepojęte, bo nasi ludzie wszyscy pewni i ślepo wam, wasza miłość, oddani...
— Tak... tak... — szeptała, ściskając czoło rękoma, jakgdyby wiadomość o ucieczce Górki wzruszyła ją mniej, niźli niespodziewana śmierć astrologa... — Niepojęte... On nie żyje...
— Czemu mistrz Atrefius przybył do podziemi, nie wiem — prawił dalej garbus — może sam chciał zabić uwięzionego, bo w pobliżu zwłok spostrzegłem nóż... Ale w tejże chwili wypadł wspólnik Polaka i zamordował mistrza... A później otworzył jego kajdany kluczami, które astrolog przyniósł ze sobą... I obaj, albo zbiegli z zamku, albo w nim ukrywają się jeszcze... Myślę, że siedzą gdzie w lochach i rychło tam ich się odnajdzie... Bo strażnik nikogo podejrzanego nie wypuszczał z zamku, a Górkę zna z oblicza. Innych wejść do zamku nie ma... Pochwycimy zbójów, miłościwa hrabino!
Elżbieta, niby nie pojmowała jego słów.
— Co pocznę? Co pocznę... — z jej ust wybiegały wciąż te same wyrazy. — Co pocznę?
— Zarządzić przetrząśnięcie lochów? — zapytał Fitzke.
Raptem powróciła jej przytomność.
— Tak! Tak! — zawołała, zduszonym głosem. — Przetrząsnąć! Zwołaj wszystkich ludzi, zwołaj wszystkich hajduków! Zbadaj każdy kąt! A jeśli pochwycimy łotrów, zedrzemy z nich pasy... Już idź! Uciec nie mogli! A skoro ich odnajdziesz, natychmiast zdaj mi o tem sprawę!
Fitzke znikł, a Elżbieta, niby czekając tylko na jego odejście, rzuciła się pędem w stronę komnaty, którą zajmował Atrefius.
Mieściła się ona, jak wiadomo w narożnej baszcie, stale zamkniętej i do której nikt nie miał przystępu. Lecz łączyło się z nią drugie przejście, wiodące bezpośrednio do komnat hrabiny i niem odwiedzała astrologa. Biegła długim korytarzem, otwierając trzymanemi w ręku klaczami drzwi po drodze i myśląc, ile razy chodziła ona i powracała tędy, niosąc w dłoni przeklęte a cudowne mikstury.
— A teraz?
Wreszcie Elżbieta znalazła się w baszcie. Jeszcze schodki i już była w pokoju Atrefiusa.
Wszystko wyglądało tam, jak zwykle, jakgdyby przed chwilą go opuścił. Wszędy foliały, małe i duże księgi, globusy, jakieś przyrządy chemiczne, retorty, tygle... Jeno zgasły kominek świadczył o tem, że astrolog nie nocował w swej komnacie.
Elżbieta zbliżyła się, przedewszystkiem, do małej szafy, ustawionej obok łóżka astrologa. Tam chował zazwyczaj, gotowe już eliksiry, lub składniki, z których miał je przyrządzać.
W zamku tkwił klucz i szafkę otworzyła bez trudu. Ale choć widniał tam długi rząd butelek i małych flaszek, wszystkie one były puste. Całkowicie puste. Nawet na dnie żadnej z nich nie spostrzegła resztki płynu.
— Domyślałam się! — wyszeptała.
Nie traciła jeszcze nadziei. Jeśli astrolog nie pozostawił gotowej mikstury, a nuż śród jego papierów odnajdzie przepis. Wtedy, sama sobie przyrządzi, bez obcej pomocy, bo przecież w te straszliwe sekrety nikogo wtajemniczać nie wolno.
Rzuciła się do olbrzymiego stołu, zawalonego papierzyskami. Leżały tam i jakieś manuskrypty i niedokończone horoskopy i notatki mistrza Atrefiusa.
Próżno przekładała pergamin po pergaminie, papier po papierze. Recepty brakło. Nic dziwnego. Szaleniec uważając miksturę za wiekopomny wynalazek swego życia, obawiał się jej szczegóły wyłożyć na piśmie, by mu ich nikt nie ukradł.
Pot rosił czoło Elżbiety, gdy zadecydowała zaprzestać swoich poszukiwań. A wtedy, bolesny okrzyk wydarł się z jej ust.
— Wszystko stracone! Już nie będę wiecznie młoda!
Wydało jej się, że doznała uderzenia w serce. W uszach zaszumiało, a przed oczami rozpostarła się ciemność. Pokój wirował, a tylko pobladłe wargi powtarzały.
— Biada mi! Biada...
Z trudem zebrawszy siły i zamknąwszy izbę na klucz, zpowrotem powlokła się korytarzem do swej komnaty. Idąc, przystawała chwilami, a wówczas może ogarniały ją wyrzuty, że za te kilkanaście lat zwodniczej młodości, tyle na swe sumienie przyjęła zbrodni. Teraz, nic nie poradzi. Twarz zwiędnie i pokryją ją zmarszczki, oczy stracą blask, cera świeżość i czerwień spełznie z malinowych warg.
— Wiedźma! — wykrzyknęła głośno i przypomniała sobie o Górce.
Tem większa porwała ją pasja. Ją odtrącił — a Atrefiusa zabił, a tem samem zniszczył jej krasę. Pasy drzeć będzie z łajdaka! Słusznie twierdził Fitzke, że daleko nie uciekł, kryje się w lochach i pewnie go odnaleziono, bo na poszukiwaniach w izbie astrologa sporo jej upłynęło czasu.
Prosto, ze swej sypialnej komnaty, pośpieszyła na dół, chcąc osobiście być obecną przy poszukiwaniach. Zdziwiło Elżbietę tylko nieco, że parę napotkanych po drodze dworek, spojrzało na nią z przerażeniem. Czyżby pod wpływem gniewu tak zmienił się wyraz jej twarzy?..
Dążyła w stronę wielkiej sieni, skąd schodki za kominkiem wiodły do lochów. W pół drogi, jednak, napotkała garbusa. I ten spojrzał na nią dziwnie.
— Miłościwa hrabino! — począł zdawać sprawę z dotychczasowych wyników. — Wprost niepojęte... Przejrzeliśmy każdy kąt, poruszyliśmy każdą cegłę... W kilku miejscach widać wyraźnie ślady, ale te kończą się i nie biegną dalej... Polak, niby pod ziemię się zapadł... Czary, istne czary...
— Źleście szukali! — zawołała groźnie.
— Nie... nie... — zaprzeczył. — Czyniłem wszystko, co mogłem... Ale — dodał nagle, jakby nie mogąc powstrzymać dręczącego go zapytania — cóż, wam się stało, miłościwa pani? Czy warto, tak się przejmować...
— O czem gadasz, Fitzke? — nie pojęła zapytania. — Cóż stać mi się miało?
— Spójrzcie w zwierciadło, wielmożna pani! — wymówił jakoś niepewnie.
— W zwierciadło? Oszalałeś? Wszyscy w tym zamku poszaleli!
Podeszła jednak do lustra i jęk wydarł się z jej piersi. Ujrzała w gładkiej tafli swą twarz, ale jakże zmienioną. Dokoła ust rysowały się dwie głębokie bruzdy, oczy wpadły, a sploty ongi kruczych włosów przecinały pasy siwizny.
— Nieszczęście!, — krzyknęła. — Jam, naprawdę już starucha!
I podczas, gdy Fitzke śledził ją osłupiałym wzrokiem, dalej badała swe oblicze. Cóż pozostało z dawnej urody? Resztki, ledwie nędzne resztki. A i te rychło znikną...
— Starucha! — wyszeptała. — Starucha...
Odskoczyła raptem od zwierciadła, zakrywając twarz rękami.
Przemiana, której uległa Elżbieta, dawała się wyjaśnić nader prosto. Swego czasu, gdy wmówił w nią obłąkany astrolog, że dzięki jego eliksirom zachowa wieczną młodość, nastąpił w niej jakiś psychiczny wstrząs, nie mający oczywiście z praktykami mistrza Atrefiusa nic wspólnego, a który pozwolił jej tę młodość, w rzeczy samej zachować. Historja zna liczne przykłady podobnych wypadków i każdy, kto chce długo być urodziwym i młodym, może nim pozostać, byle szczerze tego pragnął i święcie wierzył, że stać się to może. Działa tu siła woli i wyobraźni — i te czynniki, a nie potworne mikstury, tak długo podtrzymywały Elżbietę. Gdy wiara zaś ta ginie pod wpływem duchowej depresji, człowiek załamuje się i w przeciągu kilku godzin staje się stary. Oto była tajemnica urody hrabiny, która przetrwała próbę lat i tajemnica jej nagłego zestarzenia. Mistrz Atrefius przeniósł się do wieczności, czy też na łono Lucypera, nie pozostawiwszy gotowego eliksiru, nawet recepty. Nic już w przekonaniu Elżbiety nie mogło jej uratować przed niszczącym zębem czasu — przeraziła się, straciła dawną pewność siebie i przemieniła w staruchę!
Rzecz prosta, na chwilę nie przychodziło jej do głowy to rozwiązanie i stała teraz przed Fitzkiem złamana i przygnębiona. I nie wiadomo, jak długo pozostałaby tak, gdyby nagle niespodziewany wypadek nie wyrwał jej z tego odrętwienia.
Koło bramy zamkowej wszczął się jakiś rumor i ozwały się tam ożywione głosy.
Garbus zbliżył się do okna.
— Ktoś przybył do zamku! — wymówił z niepokojem. — Ale, kto? Wnet się dowiemy, bo hajduk biegnie od strażnicy w tę stronę...
Oderwała ręce od twarzy. Fitzke otworzył okno i wychylił się przez nie.
— Któż przybył? — zapytał hajduka, nie czekając nawet, póki ten przybędzie do komnaty.
— Książę Gabor! — zabrzmiała odpowiedź. — Pragnie widzieć, miłościwą panią!
— Gabor? — powtórzyła z lękiem. — Cóż go sprowadza?
Fitzke, tymczasem wypytywał dalej.
— Czy z licznym przybył orszakiem?
— Nie! Ledwie kilku towarzyszy mu ludzi!
— Ach, tak...
Hrabina niespokojnie patrzyła na garbusa, swego zaufanego doradcę. Wieść o przybyciu krewniaka, wobec którego czuła się z wielu względów winną, kazała jej zapomnieć na chwilę nawet o utraconej urodzie. Toć Gabor był przyjacielem Górki i a nuż młody szlachcic polski już się z nim złączył.
— Wpuścić go?
— Miłościwa pani! — rozważał garbus, pojąwszy jej wahanie. — Jeśli książę Gabor przybywa z kilku tylko ludźmi, nie jest groźny i napewno Polak nie złączył się z nim! Inaczej pojawiłby się na czele całego oddziału, chcąc wywrzeć zemstę. W razie czego, nasi hajducy łatwo mu poradzą. A nie wpuścić go, to znaczyłoby odrazu wzbudzić podejrzenia...
— Lecz, skąd tu się wziął? Wszak nigdy mnie nie odwiedzał!
— Pewnie przejeżdżał przypadkiem! Księcia się trzymają różne fantazje!
Elżbieta milczała chwilę. Poczem, powziąwszy postanowienie, rzekła:
— Przyjmę Gabora! Jeno...
— Jeno? — podchwycił.
— Trapią mnie złe przeczucia! Polak nie odnaleziony. Ilona i Maryjka żyją!
Fitzke wykonał dziwny ruch ręką. Niby komuś głowę ukręcał. Hrabina patrzyła mu teraz prosto w oczy.
— Masz słuszność! — wyszeptała. — Należy jaknajprędzej usunąć niedogodnych świadków! Podczas, gdy będę zabawiała Gabora rozmową, ty skończysz z niemi! Nawet, gdyby powziął podejrzenia, nic nie wykryje, nic nie dowiedzie. Zabaw się z niemi po swojemu i... do studni...
— Zabawię się... i do studni! — wykrzywił twarz w potwornym uśmiechu.
A kiedy odchodził, by spełnić swe ohydne, katowskie zadanie, które mu tak przypadało do smaku, księżna przechyliwszy się przez okno mówiła do oczekującego tam na jej rozkazy hajduka.
— Ale proś-że, miłościwego księcia Gabora! Wszak to mój krewniak i otworem dla niego stoją bramy Czeithy!



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stanisław Antoni Wotowski.