Przejdź do zawartości

Krwawa chmura/XI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jerzy Bandrowski
Tytuł Krwawa chmura
Wydawca Nakładem Wydawnictwa Polskiego
Data wyd. 1920
Druk Drukarnia M. Schmitt i s-ka
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XI.

— Tu zapomnieć różowa jedwab... dwadzieścia arszynów... wielkie pieniądze... Tu być. Nawierno, nawierno! Dolżen być!
Wei-hsin Yang podrażniony i zaniepokojony rozglądał się badawczo po kuchni. Gdzie ona mogła skryć tę sztukę jedwabiu? Wyszedłszy stąd nie wstępował do nikogo, a pamiętał doskonale, jak jej ten jedwab pokazywał — różowy, jaki przeważnie na bluzki kupowano. Dziewczyna, jak zwykle, nie wybrała i nie kupiła nic. Wei-hsin Yang pamiętał dokładnie, że jedwab zwinął, musiał go jednak zapomnieć włożyć do kosza. Przeklęte czarne, palące oczy, przeklęty ten bezczelny, głośny śmiech, przeklęte ramiona białe, ciepłym odblaskiem świecące! Dopiero na schodach po wadze koszyka „chodja“ poznał, że mu czegoś brakuje. Wrócił czemprędzej do kuchni.
Dziewczyna patrzyła na niego trochę obrażona, ale więcej może jakby oniemiała ze zdumienia. Jej wyraziste, wielkie, czarne oczy oglądały go od stóp do głów, jak jakąś nieznaną, nową rzecz.
— Ty zwarjowałeś, Kitajec? — zaczęła po chwili równym, spokojnym głosem. — Mówię ci, że żadnego różowego jedwabiu nie widziałam i na oczy nawet widzieć nie chcę! Pluć mi na twoje szmaty, na twój kitajski jedwab, ty, oszuście „żółtorożyj!“
— Dlaczego pluć na jedwabia? — zniecierpliwił się Wei-hsin Yang. — Jedwabia droga, kosztuje mnogo, mnogo rubli... Ty nie pluć, ty oddać różowa szolk...
— A czyż ja wzięłam?
Wei-hsin Yang delikatnym ruchem dłoni wskazał swój kosz.
— Byla — niet!
— Tak to ja wzięłam ci jedwab? — skoczyła do niego dziewczyna. — Patrzcie go! A ty czyś nie wychodził z kuchni? Czort jeden wie, coś ty ze swym różowym jedwabiem zrobił, możeś go gdzie schował pod schodami, może go wspólnikowi oddałeś — a teraz do mnie leziesz: oddaj!
— Oddaj! — powtórzył jak echo Wei-hsin Yang.
— Pytają się ciebie: Wychodziłeś z kuchni?
— Wychodzila! — przyznał uczciwie i szczerze Wei-hsin Yang.
— Mówiłeś, że ci brak jakiej sztuki jedwabiu?
— Niet, nie mówiła...
— Tak marsz do czorta bo szkandal zrobię i na policję pójdziesz.
Wei-hsin Yang stał niezdecydowany. Zaskoczyła go nieoczekiwana, łajdacka brawura tej dziewczyny, zaskoczył go nowy dla niego u niej, pierwszy raz dziś występujący ton lekceważenia i pogardy dla niego, jako dla „żółtego“. Była zwykle tak uprzejma, tak dobra i grzeczna, nieraz częstowała go nawet herbatą i uśmiechała się do niego tak, że choć prawie nigdy nic nie kupowała, chętnie rozkładał przed nią swój różnobarwny towar, a nawet pozwalał jej tę lub drugą jaskrawą materję przymierzać przed lustrem. A dziś skradła mu całą sztukę jedwabiu — i jak patrzy na niego, z jaką pogardą się odzywa, jak dumnie!
Powiódł wzrokiem po kuchni.
— Czego się gapisz? Na co tu jeszcze czekasz? — warknęła, szczerząc z za czerwonych warg swe równe, białe zęby.
— Ja wiedzieć... szolk — leży w łóżku... pod poduszko... szolk spać w łóżku... Daj popatrzeć...
— Jeszcze czego! — żachnęła się dziewczyna. — Łóżko mi będziesz przetrząsał!
Podeszła do okna i jednym zamachem otwarła je na oścież.
— Słuchaj, Kitajec! — rzekła spokojnie, lecz stanowczo. — Jeśli mi w tej chwili stąd nie pójdziesz, zacznę krzyczeć. Chcesz, żeby cię na policja wzięto?
— Za co? — zdziwionym głosem spytał Wei-hsin Yang. — Czy to ja co ukradła?
— Znamy was bandyci żółci! Dość już waszych sztuczek złodziejskich, oszuści! Bóg jeden wie, czy mięsem ludzkiem się nie żywicie, poganie! Paszoł won — a to krzyku narobię.
Mimo, że Wei-hsin Yang nie ruszał się z miejsca, dziewczyna nie krzyczała, bo Chińczyk nie wyglądał groźnie. Przeciwnie, był jakby zmięszany i przygnębiony zarazem. Stał, patrząc na nią z żalem i z wyrzutem — tak się jej przynajmniej przez chwilę zdawało, choć potem śmiała się z tego, bo gdzież w oczach żółtego człowieka może być żal i wyrzut! Wszyscy oni czarty czy zwierzęta, duszy nie mają, a tylko parę jakąś mglistą. Boga nie znają.
Przez długą chwilę, „chodja“ patrzył na nią w milczeniu. Wyglądało to, jak gdyby przyglądał się jej gdzieś z drugiego końca świata. Patrzył na nią spokojnie, rozumnie, z zaciekawieniem i subtelną wnikliwością. Wzrokiem prawie namacalnym obwiódł jej całą zgrabną, młodą postać, twarz różową i miłą, potem zagłębił się w jej oczy, szerokie, duże, czarne, zdawałoby się, głębokie i przepastne jak studnia. Ale oto nagle oczy te zgasły i zmieniły się w wielkie, drżące, ciemne plamy.
Wei-hsin Yang roześmiał się swym dziwnym, cichym chichotem, dźwignął koszyk na ramię, odwrócił się i wyszedł powoli bez słowa.
A po chwili rozległ się w podwórzu jego spokojny, jakby trochę zdyszany, wysoki głos:
— Szoolk, szoolk, szoolk!
Jak zawsze, handlował przez cały dzień, ale ktoby mu się był przyjrzał lepiej, zobaczyłby, że twarz ma popielato-gliniastą.
Spotkał go ciężki cios.
Wartość ukradzionej sztuki jedwabiu musi zwrócić firmie przy obrachunku miesięcznym — a tych kilkadziesiąt straconych rubli znaczyło dla niego bardzo, bardzo wiele! Tego się nigdy nie odbije, to już stracone na zawsze!
Lecz choć strata bolała go niewymownie, a i gniewała zarazem, Wei-hsin Yang byłby ją może był zniósł spokojnie. Zdarzało się nieraz, że „chodjów“ okradano lub obrabowywano; to już były wchodzące w rachubę ryzyka i niebezpieczeństwa zawodu. W dodatku Wei-hsin Yang nie zapominał nigdy, że był w położeniu lepszem od drugich; miał przecie swoje pieniądze, zrabowane swego czasu Yi-hang Mao. Ale w całej tej przykrej historji było jeszcze coś innego, coś, co Chińczyka oburzało i co budziło w nim piekące pragnienie zemsty.
Jak człowiek zbity z bolesną rozkoszą ogląda swe guzy i rany, tak Wei-hsin Yang przez kilka dni z rzędu włóczył się dokoła cichego i białego „osobniaku“[1]. Dom był niski, dziwnie miły, jasny a zaciszny. Zwykle z takich domów „chodję“ wyganiano, pędząc go już z ogrodu — tu nie tylko nie trzeba się było wdzierać gwałtem lub podstępami, ale przeciwnie, młoda i ładna dziewczyna przyjmowała „chodję“ uprzejmie, nieledwie gościnnie. W ciepłej, jasnej kuchni, przy wielkim, prawie na środek wysuniętym piecu z białej kafli, można było rozgrzać zgrabiałe ręce. To nic, że dziewczyna mało kupowała! Przyjemnie patrzyło się na nią, gdy stojąc przed lustrem, zamyślona, zapatrzona we własne oczy, w milczeniu przymierzała szmatkę po szmatce do okrągłej twarzy, dumami swemi zajęta i jakby zapominając o Chińczyku, skulonym pod piecem i wciągającym w nozdrza mile łechcące zapachy kuchenne. Nieraz Wei-hsin Yang zaglądał do tego dworku nie wzywany i wiedząc, że nic nie sprzeda — ale ciągnęło go i ciepło czystej kuchni i cisza całego domu i dziewczyna, która traktowała go jak znajomego, lekceważąco niby, a przecie po ludzku.
A teraz taka zdrada!
I nic na to nie poradzi! Ani sądu, ani sprawiedliwości — jeszcze policją straszą! Na to oni mają tę swoją policję, żeby mogli okradać bezbronnych!
Wszedł w siebie Wei-hsin Yang i zaczął knuć zemstę.






  1. „Osobniak“ willa stojąca dawniej na uboczu, osobno. Dziś oczywiście wille te są otoczone domami miejskimi, ale nazwa im została.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jerzy Bandrowski.