Przejdź do zawartości

Krokodyl (Junosza, 1896)

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Krokodyl
Pochodzenie Wnuczek i inne nowelle i obrazki
Wydawca Emil Skiwski
Data wyd. 1896
Druk Emil Skiwski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


KROKODYL.



Spotkaliśmy się niespodziewanie po trzydziestu latach rozłąki. Od szkolnej ławy drogi nasze rozbiegły się; jego gdzieindziej, mnie gdzieindziej los rzucił; na korespondencyę czasu nie było, nie wiedzieliśmy wcale jeden o drugim, — aż nagle taka niespodzianka!
Było to na wsi, w końcu września, w domu staroświeckim, kryjącym się w zieleni obszernego parku.
Jesień wycisnęła już na roślinności piętno swoje, liście, świeże jeszcze niedawno i młode teraz mieniły się licznemi barwami, od miedzianej do blado-żółtej; coraz to który odrywał się od macierzystej gałązki, drżał w powietrzu i powoli opuszczał się na ziemię, na trawę, mchy, paprocie pod stopy drzew potężnych.
Kwiaty letnie skończyły już swoje krótkotrwałe istnienie, powiędły i poschły, zwarzone podczas chłodnych nocy. Trawniki i aleje coraz suciej zaścielały się spadłymi liśćmi, natura powoli i stopniowo rozbierała się do snu zimowego.
Wyszliśmy obadwaj do parku, aby porozmawiać swobodnie, przenieść się myślą w te dawno minione, a szczęśliwe chwile dzieciństwa, które długotrwałe, a prawie zawsze miłe dają wspomnienia.
Mały światek szkolny stanął nam żywo w pamięci i zdawało nam się, że mamy przed oczyma duże izby klasowe, ławki atramentem poplamione, scyzorykami porżnięte, długie kurytarze, dziedziniec i cały ten gmach, w którym lata nauki upływały i całe to społeczeństwo malców, do grona których należeliśmy niegdyś, jego wesela i troski, tryumfy i niepowodzenia, prace i zabawy.
Snuliśmy te wspomnienia, chodząc po obszernym parku, jesienne słońce zalewało ziemię blaskami, złociło wody sadzawki, kładło jasne promienie na drzewach, przeglądało się w szybach starego domostwa. W powietrzu snuła się biała przędza pajęcza, leciutka, delikatna jak jedwab; łagodny wietrzyk unosił i zarzucał na drzewa, na nas...
Usiedliśmy na ławce, w domu rozległy się dźwięki fortepianu.
Towarzysz mój drgnął.
— Zimno ci? — zapytałem.
— Przecież słońce świeci i jest najmniej ośmnaście stopni ciepła.
— A zdawało mi się, że masz dreszcze...
— W istocie... trochę, ale to nic...
— Chory jesteś?
— Skąd znowuż?
— Więc?...
— Albo ja wiem, nerwy czy co, może wspomnienia...
— Mnie one tu rozgrzały.
— Tak... ale widzisz... może śmiać się będziesz ze mnie, to... fortepian.
— Fortepian?!
— A tak... Zresztą nie wiem, może nerwy... Teraz wszystko spędzają na nerwy... Są ludzie bojący się przestrzeni, są tacy, którzy się nizkich sklepień lękają — ja fortepianu się boję. Głupstwo to jest ostatecznie; siłą woli mogę nad wrażeniem zapanować. Słysząc piękną grę, niekiedy zapominam o mojem, nie wiem jak nazwać — uprzedzeniu, czy przesądzie, ale w pierwszej chwili wstrząsam się zawsze bezwiednie, odruchowo.
— Dlaczego?
— Dawne to dzieje; byłem jeszcze dzieckiem, mającem siedem lat wieku. Rodzice moi nie żyli już wówczas, przygarnęła mnie do siebie wujenka, wdowa bezdzietna, posiadająca ładny dworek z ogrodem w małem miasteczku. Poczciwa kobieta, nie dość, że miałem z jej łaski dach nad głową, że nie żałowała mi jedzenia, ale chciała dać mi ogładę, a tej bez fortepianu i francuzczyzny nie rozumiano wówczas. Uczyłem się więc słówek i rozmówek, a około południa siadałem przy starym klawikordzie i wujenka uczyła mnie poznawać nuty.
Ogromnie zaciekawił mnie ten instrument, po całych dniach rozmyślałem nad tem, jakim sposobem możnaby zbadać jego wnętrze i dowiedzieć się, co w niem jest, dlaczego przyciśnięcie klawisza wywołuje dźwięki.
Zwróciłem się z zapytaniem do wujenki. Niestety, była w złym humorze i rzekła, że moja ciekawość nie ma sensu, że życie ludzkie jest długie i że zapewne znajdę kiedyś sposobność dowiedzenia się co w sobie mieści fortepian. Przy tej sposobności dodała, w formie ostrzeżenia, żebym się nie ważył podnosić deki, ponieważ ta jest ciężka i może przytłuc mi palce. Ma się rozumieć, czekałem tylko okazyi i gdy wujenka wyszła do miasta, podniosłem ową dekę, aby zobaczyć tajemnicze wnętrze... Uczyniłem to dość zręcznie, bez wypadku z palcami i stałem się panem wielkiej tajemnicy: że w fortepianie znajdują się... struny.
Odkrycie to napełniło mnie dumą: postanowiłem, że ile razy zdarzy się sposobność, studyować będę wnętrze fortepianu w dalszym ciągu. Przyszło mi też na myśl, aby urządzić w tem wnętrzu skład różnych przedmiotów zakazanych, którymi nie pozwalano mi się bawić, dlatego, że walają ręce, lub też, jak na przykład, połamany scyzoryk, mogą być przyczyną nieszczęśliwego wypadku.
Wujenka bardzo szlachetnie pojmowała zadanie opiekunki i nieraz do mnie mówiła: — „Żebyś ty był moim synem, to niechbyś sobie głowę nawet urwał, ale żeś sierota, strzedz cię muszę jak oka w głowie”.
Lekcye muzyki odbywały się codzień, uczyłem się nut, wybębniałem gamy i małe wprawki, ale na nieszczęście, jakiś duch niepoczciwy podszeptywał mi ciągle dzikie myśli. Wyobrażałem sobie na przykład, że nuty wogóle nie mają sensu i że byłoby daleko właściwszem, aby zamiast nich kłaść na pulpicie książkę i grać... bajki. Tak mi się zdawało. Kropki i linie nut nie miały w oczach moich żadnego znaczenia, gdy tymczasem książka mówiła wyrazami jak człowiek; rozumiałem ją. Pewnego dnia ośmieliłem się wypowiedzieć wujence moje zdanie i zapytać wprost, czyby nie można, zamiast nut używać — bajek. Spojrzała na mnie zdziwiona, szepnęła parę słów do służącej i w pół godziny później przyszedł lekarz staruszek, wysoki, suchy, zawiędły, którego bałem się jak ognia, nie wiem dlaczego. Dowiedziałem się, że mam trochę gorączki, kazano mi położyć się do łóżka i wypić dwie szklanki kwiatu lipowego z miodem. Lekarstwo poskutkowało i nie nudziłem już ciotki pytaniami, w obawie, aby mi znowuż nie zaordynowano jakich ziółek lub mikstury. Z pokorą i poddaniem się woli wujenki siadywałem po parę godzin przy klawiaturze, grając gamy, powtarzając każdą sto, dwieście razy, do trzystu nawet, stosownie do polecenia. Przykrzyło mi się to strasznie, a kwestya stosunku książki z fortepianem nie przestawała mnie męczyć. Byłem dzieciak wątły, chorowity i uparty, nie miałem towarzyszów; częstokroć, usiadłszy w kącie, myślałem o różnych rzeczach godzinami całemi, aż do zawrotu głowy... Wujenka chwaliła mnie wówczas, mówiąc, że jestem grzeczny i nie dokazuję, a stary doktor twierdził, że wyrosnę na człowieka poważnego, o temperamencie flegmatycznym, o ile nie staną temu na przeszkodzie złe humory...
Pewnego dnia po południu, wujenka wyszła, służąca pracowała w ogrodzie, byłem samotny w mieszkaniu. Z nudów wziąłem do ręki książkę i natrafiłem na wierszowany opis burzy w lesie. W jednej chwili książka znalazła się na pulpicie, a ja przy fortepianie. Nareszcie, pomyślałem sobie, teraz się dowiem i przekonam jak jest. Niepodobna, żeby instrument, mogący wydawać tyle różnorodnych dźwięków, nie przydał się do przedstawienia — burzy. A ja widziałem prawdziwą burzę i w prawdziwym lesie, gdy mnie po śmierci rodziców odwożono do wujenki, widziałem i zapamiętałem doskonale wszystkie jej momenta. Zacząłem naprzód wiersze czytać, następnie je śpiewać, a jednocześnie starałem się, uderzając w klawisze, naśladować szum wiatru, plusk deszczu i oddalony odgłos grzmotów. Niezmiernie mi się to podobało, byłem najmocniej przekonany, że robię prawdziwą burzę. Szum się wzmaga, deszcz już nie pluska, nie pada kropelkami, ale niby gradem kamyków łomocze po twardych liściach dębowych, grzmi coraz silniej, uderza piorun, dąb strzaskany wali się z łoskotem, przygniata i łamie drzewa sąsiednie, pioruny wciąż biją; jeden, drugi, dziesiąty... ale jak biją! Z całej siły oparłem nogi na pedałach, z całej siły uderzałem pięściami w klawisze, wtem nagle... zdawało mi się, że we mnie samego piorun ugodził.
We drzwiach stała wujenka, w kapeluszu na głowie i z parasolką w ręku. Przez chwilę była jak skamieniała, słowa przemówić nie mogła, na raz przyskoczyła do mnie i zaczęła targać za czuprynę i za uszy: — Masz, masz, masz! a teraz klęcz w kącie i czekaj aż powrócę!
Zapłakany uklęknąłem przy piecu, w oczekiwaniu srogiego wyroku. Słyszałem jak w drugim pokoju wujenka otwiera szafę, zapewne, aby schować parasolkę, okrycie i kapelusz; słyszałem jak gniewa się na służącą, że ta mi pozwoliła wyrabiać takie brewerye. Była mowa o zamknięciu w piwnicy, gdzie jest dużo szczurów, o chlebie i wodzie, o rózgach... Dreszcz mną wstrząsał... Nareszcie, po upływie pół godziny, opiekunka moja weszła, aby ogłosić mi wyrok... Nad wszelkie spodziewanie, był on łagodny:
— Masz usiąść przy fortepianie i grać do samego wieczora gamę z tonu c.
Była to godzina czwarta po południu, a dzień letni. Puściłem palce w ruch i zalewając się łzami, czyniłem co mi kazano... Grałem z początku gamy, później sam nie wiem co, później wstrząsało mną spazmatyczne, nie dające się powstrzymać łkanie, a dalej już nic nie pamiętam...
Leżałem w łóżku; nademną pochylał się stary doktor i patrzył na mnie przez wielkie, okrągłe okulary... Pragnąłem mu powiedzieć, żeby odszedł, żeby mnie nie straszył, że ja go się lękam, ale wyrazy więzły mi w gardle.... nie mogłem. Przypominam sobie, że była noc... Lampka paliła się przed obrazem, na kominku dogasał ogień, ciotka drzemała w fotelu, Marcinowa służąca przyrządzała ziółka.
Gdy z dogasającego ogniska żywszy płomyk błysnął, to cień siedzącej w fotelu ciotki zdawał się poruszać na ścianie, groźny, straszny... Sądziłem, że lada chwila przemówi i każe mi tysiąc razy powtórzyć nieszczęsną gamę z tonu c.
Zamykałem oczy... ale to nie przynosiło mi ulgi... Straszny ciężar gniótł mi wątłe piersi, byłem pewny, że stoi na nich góra fortepianów — tysiące, a wszystkie grają: jedne gamę z tonu c, drugie „burzę w lesie,” że z arkuszy rozrzuconych nut, zerwały się nagle wszystkie linijki i kropki i, zamienione w złośliwe osy, spadają na mnie ogromnym rojem, kolą żądłami, świdrują czoło, pchają się w oczy, w usta, w uszy, tną, kaleczą, mordują...
Krzyknąłem z przerażenia i bólu... wszystko zniknęło; przy łóżku mojem stoi Marcinowa i usiłuje wlać mi w usta łyżeczkę ziółek...
Po chwili nowa męczarnia... Duża książka z obrazkami, przedstawiającymi różne zwierzęta, wychodzi z szafy... i jakby popychana przez niewidzialną siłę, przysuwa się do mego łóżka. Z pomiędzy jej kart, wychyla się obrzydliwy a straszny krokodyl, przymruża jedno oko, przechyla głowę na bok i otwiera tuż przede mną paszczękę, w której są dwie niesłychanie wielkie klawiatury... Straszny gad każe mi na nich grać gammy z tonu c! Ja nie chcę, bronię się, uciekam, on zaś chwyta mnie, miażdży ostrymi klawiszami i pożera...
Podobno kilka tygodni trwała moja choroba, ale stary doktor wyleczył mnie przecież. Wstałem z łóżka blady jak ściana, wątły, wychudły i jeszcze smutniejszy i bardziej zamyślający się niż dawniej.
Wujenka otaczała mnie najtroskliwszą opieką, fortepian został sprzedany, a o nauce muzyki już mowy nie było. Wrażenia z lat dziecinnych głęboko i trwale kryją się w pamięci i na całe życie pozostawiają ślady.
Otóż masz rozwiązanie zagadki, dlaczego drgnąłem, usłyszawszy dźwięki fortepianu. To mimowolne, to odruch, wiem przecież skąd dźwięk pochodzi, a jednak tego strasznego krokodyla o dwóch klawiaturach w paszczy nigdy zapomnieć nie mogę.
Zagawędziliśmy się, gospodarz domu odszukał nas w parku i do salonu zaprosił.
Panienki grały na cztery ręce; mój przyjaciel słuchał spokojnie, ale coraz rzucał spojrzenie w jeden kąt pokoju...
Może tam właśnie widział owego potwora?...







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.