Przejdź do zawartości

Królewicz Orlik nieustraszony

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Bracia Grimm
Tytuł Królewicz Orlik nieustraszony
Pochodzenie Baśnie
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1940
Druk Drukarnia Przemysłowa E. Podgórczyka i Sp.
Miejsce wyd. Kraków
Tłumacz Cecylia Niewiadomska
Tytuł orygin. Der Königssohn der sich vor nichts fürchtet
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

po=25px
po=25px
KRÓLEWICZ ORLIK NIEUSTRASZONY

Jedynakiem był u ojca królewicz Orlik, lecz choć w domu matka pieściła, ojciec nie krępował woli, świat nęcił go pragnieniem tak potężnym, że nie mógł usiedzieć w domu.
— Ojcze, matko — mawiał — nie gniewajcie się na mnie, że od was chcę uciekać; przecież powrócę znowu; chcę tylko poznać różne dziwy na tym świecie, o których starzy ludzie tyle opowiadają; chcę popróbować sił swoich, pomóc dobrym, złych pokonać; człowiek nie trawa, żeby się ruszyć nie mógł.
Matka z niepokojem wielkim słuchała słów syna drżąc na myśl o niebezpieczeństwach, jakie spotkać może, a szukać będzie na pewno, lecz ojciec pomyślał tylko, że i sam w tym wieku podobne miał pragnienia, więc nie dziwił się wcale.
— Jedź, synu — rzekł poważnie — a wracaj z zasługą. Świat wielki, spotkasz na nim karłów, olbrzymów, potwory, pamiętajże śmiało stać zawsze w obronie prawdy, a tępić złość i obłudę. Karłom nie wierz, bo podstępne są i złośliwe najczęściej, zwykle posiadają wielkie skarby w podziemiach ukryte, lubią też szkodzić silnym, lecz zdarzają się między nimi także dobrzy i szlachetni. Olbrzymów się nie lękaj, wielcy oni ciałem, ale rozumem dzieci. Opanować ich łatwo i oszukać nawet, gdyż bywają łatwowierni i niedaleko widzą. Zresztą miej zawsze tylko czyste i odważne serce, a ręka ci nie zadrży w walce; pamiętaj też, że dobre zawsze zwycięży, a złe ukarane być musi.
Dał synowi zbroję złocistą, ostrą szabelkę, siwego konika i pobłogosławił na drogę, a matka tylko zapłakała z cicha i kosztowny talizman zawiesiła mu na piersi. Królewicz Orlik uściskał rodziców, przyrzekł o ich radach pamiętać, za rok powrócić i pojechał wesoło.
Jedzie dzień, drugi, trzeci, wciąż prosto przed siebie, podziwia wszystko, jakby wyrwał się z więzienia; wszystko mu piękne, nowe, chciałby zabrać z sobą ziemi i nieba i wiatru obcego, bo wszystko inne, odmienne niż w domu.
Lecz dziw nad dziwy! po dość długiej drodze ujrzał przed sobą ogromny budynek i zaraz się domyślił, że to mieszkanie olbrzymów. Dom był z wielkich kamieni i całych drzew zbudowany, nie piękny ani zgrabny, lecz wielki jak góra, z ogromnymi drzwiami i oknami. Drzwi zamknięte były, więc królewicz Orlik zapukał śmiało, ale że nikt nie otworzył, usiadł sobie przed domem na ściętym pniu drzewa i ciekawie patrzał dokoła. Na podwórzu leżały porozrzucane kręgle wielkości człowieka i kule jak beczki małe.
Odpocząwszy chwilę królewicz poustawiał kręgle, uderzał w nie kulami, śmiał się przy tym głośno, co wszystko razem taki sprawiało hałas, że śpiący w domu olbrzym zbudził się nareszcie i wyjrzał oknem, aby się przekonać, kto mu zuchwale zakłóca spoczynek. Zobaczywszy człowieka, zdziwił się niezmiernie.
— Ach, ty robaku! — rzekł z politowaniem — po co się porywasz na to, do czego sił nie masz? To nie dla ciebie zabawka.
— Widzisz, że się nią bawię — odparł królewicz śmiało. — Nie myśl, żeś silniejszy, choć olbrzymem jesteś; jam tylko człowiek, a nie lękam się ciebie i nie cofam się przed niczym, pewny, że zdobędę wszystko, czego tylko zapragnę.
— Widzę, żeś odważny — zauważył olbrzym — i pewny swojej siły, jeśli więc rzeczywiście jesteś taki, jak mówisz, mógłbyś mi oddać przysługę: zerwij mi złote jabłko z drzewa życia.
— O! — zawołał królewicz — to mi się podoba. Ale chcę wiedzieć pierwej, jaki z niego zrobisz użytek?
— Moja narzeczona żąda go ode mnie, inaczej nie chce zostać moją żoną. Już cały świat obszedłem szukając tego drzewa, ale go nie mogę znaleźć.
— Ja go znajdę — rzekł królewicz — i jabłko ci przyniosę.
— Zobaczymy, robaku; nie wyobrażaj sobie, że to będzie tak łatwo. Drzewo życia rośnie w ogrodzie, otoczonym wysokim murem, bramy strzegą dzikie zwierzęta, a samo jabłko ten tylko zerwać może, kto sięgnie po nie przez żelazny pierścień, zawieszony na drzewie. Mój ojciec znalazł raz już drzewo życia, lecz ręka jego nie zmieściła się w pierścień i o mało nie został rozszarpany przez tygrysy.
— O mnie się nie lękaj — zaśmiał się królewicz — poradzę sobie z nimi.
I poszedł rad, że znalazł nowy cel podróży. Mijał góry i doliny, lasy, pola, rzeki, aż po niejakim czasie ujrzał piękny ogród, otoczony wysokim murem. Wkoło leżały dzikie zwierzęta i spały, gdyż południe było skwarne, a podczas nocy czuwając, w dzień bardziej zwykle bywały zmęczone.
Królewicz wiernego siwka przywiązał do drzewa, sam lekko przez lwa przeskoczył, wdrapał się zręcznie na mur wysoki i za chwilę był w ogrodzie. Pośrodku stało wielkie drzewo życia, a złote jabłka świeciły na nim z daleka. Królewicz Orlik bez trwogi dostał się na drzewo, zaledwie jednak sięgnął po najbliższe jabłko, ujrzał przed nim żelazny pierścień, ostry jak miecz obosieczny, w rurkę zwinięty. Pierścień zdawał się tak małym, że nie mógł przypuścić, aby rękę swobodnie mógł przezeń przesunąć, ale powiedział sobie: „Kto chce coś zdobyć na świecie, nie powinien żałować kropli krwi przelanej!“ — i śmiało wsunął rękę w ostry otwór. Wsunął ją szybko, szybko też ból minął, kropla krwi padła na zielone liście, a żelazny pierścień przystał mu do ręki, jak gdyby był z nią zrosły. I w tej samej chwili uczuł dziwną siłę w ramieniu. Zerwał jabłko, zeszedł z drzewa i spokojnym krokiem zbliżył się do żelaznej bramy, wstrząsnął nią i z łoskotem upadła na ziemię. Zbudził się lew, śpiący pod nią, spojrzał na królewicza, na złote jabłko w jego dłoni, pierścień w ręku, i mruknąwszy z cicha poszedł za nim pokorny jak pies za swym panem.
Wesoło powrócił teraz królewicz do olbrzyma przynosząc obiecane jabłko. Olbrzym ucieszył się również i natychmiast ofiarował je swojej narzeczonej. Lecz narzeczona nie chciała uwierzyć, że sam zdjął je dla niej z drzewa i zażądała, aby pokazał jej pierścień.
— Zaraz ci go przyniosę — rzekł olbrzym zuchwale myśląc sobie, że jeśli Orlik nie odda mu dobrowolnie, łatwo przemocą pierścień mu odbierze.
Pospieszył więc do królewicza i zażądał tego krwią kupionego dowodu zwycięstwa; ale królewicz odparł, że dać go nie może, chyba za cenę krwi także.
— Kto ma jabłko, do tego i pierścień należy! — dumnie zawołał olbrzym — i jeśli go nie dasz, zgniotę cię jak muchę i wezmę, co mi się podoba.
— Zobaczymy — rzekł Orlik — i dobył szabelki.
Rozpoczęła się walka, lecz ramię człowieka, cudowną siłą pierścienia wzmocnione, odpierało skutecznie ciężkie razy olbrzyma. Zręczny i lekki królewicz niebezpiecznym był przeciwnikiem dla potężnego, ale niezgrabnego wroga, więc walczyli obaj długo i nikt zwyciężyć nie mógł.
Olbrzym zmęczył się pierwszy, a dysząc wściekłością postanowił użyć podstępu.
— Odpocznijmy — rzekł do Orlika — możemy tymczasem ochłodzić się kąpielą w jasnych nurtach rzeki, a potem rozpoczniemy znów przerwaną walkę.
Rycerski Orlik nie podejrzewał fałszu i bez wahania zgodził się na przerwę. Obaj zrzucili suknie i skoczyli do rzeki, lecz gdy królewicz odpłynął od brzegu, olbrzym wynurzył się z wody i szybko porwał żelazny pierścień, na sukniach złożony. Orlik patrzał na to więcej zdziwiony niż gniewny, nie mógł prawie uwierzyć, aby silny olbrzym takim sposobem chciał zdobyć fałszywy dowód zasługi i myślał, iż żartuje chyba. Ale lew wierny ryknął strasznym głosem, rzucił się na potwora i gwałtownym ruchem wydarł mu pierścień i złożył u nóg królewicza.
Olbrzym zgrzytnął zębami i korzystając z tego, że młodzieniec odwrócony zaczął ubierać się spiesznie, chciał go powalić silnym uderzeniem. Orlik zgiął się jak trzcina i wyprostował znowu, a wtedy wściekły olbrzym tak gwałtownie spuścił swoją pięść ogromną na twarz nieszczęśliwego młodzieńca, że oczy jak dwa szkiełka prysnęły od razu.
Jęknął królewicz z bólu; olbrzym triumfował.
— Oddaj mi pierścień, jesteś pokonany.
— Odbierz mi pierwej życie.
— Więc zginiesz! — ryknął olbrzym i wyniósł go na szczyt skały, otoczonej przepaściami i postawił na małym cyplu, gdzie krok każdy zgubą być musiał.
Orlik stał spokojnie nie wiedząc, gdzie się znajduje, lecz gdy olbrzym się cofnął, aby go strącić, lew tak silnie pchnął go całym swoim ciałem, iż potwór sam wpadł w przepaść i roztrzaskał się o skały.
Wówczas lew wierny zbliżył się do swego pana i ostrożnie wpół niosąc sprowadził go w dolinę. Tutaj spoczęli obaj przed dalszą podróżą, a nazajutrz o świcie przybyli do źródła, które tryskało z kryształowej skały, pod cieniem srebrnej brzozy i zielonego świerku. Gdy pierwszy promień słońca padł na szemrzącą wodę, lew umaczał w niej swoją łapę i prysnął w twarz królewicza, który chociaż zupełnie nie odzyskał wzroku, dostrzegł jednak wkoło siebie niewyraźne kształty i cienie.
Lew nie ruszał się z miejsca, a królewicz Orlik myślał ze smutkiem o powrocie do domu. Cóż pocznie pozbawiony wzroku? czegoż dokonać może? Jak trafi teraz do ojcowskiego gniazda? co powiedzą rodzice ujrzawszy go ślepym prawie?
Wtem spostrzega jaskółkę, która niepewnym lotem, uderzając o każde drzewo, wytrwale dąży do źródła.
„Biedna ptaszyno — pomyślał z litością — i ty nie widzisz, co ciebie otacza, jak ja jesteś nieszczęśliwa!“
Lecz jaskółka uderzywszy się o srebną brzozę, upadła w strumień i natychmiast wesoło zaszczebiotała wzlatując do góry i otrzepując mokre jeszcze skrzydła. Potem poleciała swobodnie omijając drzewa i zniknęła w głębi lasu.
— Czy to twój zesłaniec, Boże? — zawołał królewicz wzruszony i uszczęśliwiony.
Z pośpiechem zanurzył twarz i głowę w wodzie, a gdy się wyprostował i spojrzał wokoło, widział znów wszystko jasno i dokładnie.
Wypocząwszy i odszukawszy swego konika puścił się Orlik śmiało w dalszą drogę, szukać nowych walk i przygód. Poznał już teraz trochę świat i niebezpieczeństwa, lecz nie nasycił swojej ciekawości, więc powędrował dalej.
I znowu wszystko piękne mu się wydało, każdy dzień inny, nowy i przyjemny, drobne zdarzenia bawiły go i zajmowały. Tam zajączka wybawił z ostrych szponów wilka, a ten za to wskazał kryjówkę wiewiórki, napełnioną złotymi orzechami; tu pokonał srogiego drapieżnego niedźwiedzia, który pszczołom miód odbierał, a królowa matka ofiarowała mu za to plaster miodu, z którego mógł czerpać co dzień i zawsze miał go znów pełnym patoki; na koniec jeleń, od którego obronił karła, rozdarł mu rogiem czoło na pamiątkę. Królewicz śmiał się z tego i jechał wciąż dalej.
Aż dnia jednego zatrzymał się przed starym zamkiem, który wyglądał dziko i ponuro na tle ciemnego nieba. Burza nadciągała właśnie i wieczór się zbliżał. Orlik szukał na noc przytułku, a ta dziwaczna ruina zaciekawiała go swym opuszczeniem. Czyżby w niej nikt nie mieszkał?
Nie była jednak pusta: na rogu obszernej sali spotkała go kobieta młoda, wysoka, zgrabna, ale z czarną twarzą i popatrzywszy uważnie na gościa rzekła z westchnieniem:
— Ach, gdybyś zechciał być moim wybawcą! Patrz, jak szkaradne czary rzucono na mnie nieszczęśliwą.
— Cóż mam robić? — spytał królewicz.
— Nie znać trwogi przez trzy noce w tej sali.
— Czy to tylko?
— Tak, lecz nie myśl, aby to było łatwe. Niejeden już szlachetny i odważny rycerz próbował nadaremnie. Wróg mój jest potężny. Jeśli chcesz mnie wybawić, musisz tu spędzić trzy noce, nie doznać strachu i nie wymówić ani jednego wyrazu.
— Nie lękam się niczego — zawołał Orlik śmiało — i przy pomocy Bożej pragnę cię wybawić z mocy niegodziwego czarodzieja.
Czarna dziewica powiedziała mu jeszcze, że musi się z lwem rozdzielić i wierne zwierzę zabrała z sobą; królewicz zaś spokojnie położył się na ławie, kazał rozpalić ogień na kominku i zasnął oczekując, co nastąpi.
O północy ocknął się nagle zbudzony strasznym hałasem: drzwi główne padły, wysadzone z zawias, wszystkie sprzęty zadrżały, ogień przygasł na kominku i przy niepewnych, groźnych jego błyskach, wśród okropnego ryku wpadły do ciemnej sali potwory, diabełki i dzikie zwierzęta węsząc, sapiąc i wyjąc.
Orlik usiadł na ławie mocno ściskając szablę, gdy nagle rozległ się śmiech przeraźliwy i niewidzialna siła wytrąciła mu broń z ręki. Zerwał się na równe nogi, gdyż olbrzymi niedźwiedź w tej samej chwili rzucił się na niego stanąwszy na tylnych łapach. Porwany w straszne objęcia, nieszczęśliwy Orlik upadł na ziemię, próżno starając się walczyć; szarpany, bity, kłuty, deptany nogami, stracił na koniec zupełnie przytomność, ale nie wydał krzyku ani jęku i gdy kur zapiał wszystko zniknęło od razu.
O świcie czarna dziewica weszła do komnaty z wodą gojącą i uzdrawiającą, pokropiła ciężkie rany, obmyła ciało Orlika, który powstał silny i zdrowy jakby go nic nie spotkało. Pozdrowił ją uprzejmie i zauważył z radością, że nogi jej były białe, chociaż twarz i ręce zachowywały jeszcze barwę najczarniejszego węgla.
— Czy zostaniesz na noc drugą? — spytała dziewica, a gdy królewicz oznajmił, że jest to jego zamiarem, rozpłakała się z radości i nie wiedziała sama, jak ma dziękować za tyle dobroci.
Potem przyniosła jadła i napoju, aby królewicz pokrzepił swe siły i zaprowadziła go na wygodne łoże, aby wypoczął przed nową, jeszcze trudniejszą próbą.
Przed wieczorem Orlik dosiadł swego siwka i przejechał się po lesie, gdyż widok błękitnego nieba, świeżej zieleni, wody, chłodny powiew wiatru, sprawiały mu przyjemność większą niż kiedykolwiek i powracały spokój i nadzieję. Nie lękał się i dziś niczego, ale przyszło mu na myśl, że może utracić życie, a wtedy ani zaklęta ofiara nie odzyska praw utraconych, ani on nie zobaczy więcej drogich rodziców.
Tymczasem noc zapadła i królewicz odważnie zajął swoje miejsce wczorajsze na ławie. I znowu cicho było do 12-ej, lecz o samej północy brzęknęły łańcuchy, otworzyła się jedna ze ścian komnaty i powoli wchodzić zaczęły szkielety wlokąc za sobą ciężkie, żelazne kajdany. Jęczeli przy tym przeklinając tych, którzy za życia pozbawili ich wolności i pozwolili umrzeć z pragnieniem zemsty i nienawiści w sercu. Na to odpowiedział im śmiech dziki, złowrogi, a jednocześnie blask czerwony zajaśniał w sali: to w zastawionych na stole pucharach palił się podany napój.
Szkielety rzuciły się chciwie do płomiennych dzbanów, lecz gdy je podniosły do ust, nagle zadrżały ściany, rozpadły się na szczątki świecące naczynia i śmierć koścista z kosą stanęła na progu.
— Za wcześnie! — rzekła. — Jak śmiecie sięgać po puchar umarłych, gdy oczy żyjące patrzą na was.
To mówiąc wskazała Orlika.
Szkielety z dzikim wyciem rzuciły się ku niemu, lecz jeden mały, garbaty, bez ręki, zatrzymał się przed śmiercią i zapytał:
— Czym oddamy go w moc twą, pani nasza i królowo?
— Niech mnie wezwie na pomoc.
Zaśmiały się szkielety i porwawszy za ręce królewicza rozpoczęły z nim taniec dokoła pokoju.
Silny był Orlik, ale jego siła nic tu podołać nie mogła w tym szalonym wirze. Pomimo ciężkich kajdan, szkielety ściskając go kościstymi palcami pędziły jak wicher, uderzały go głową o mury, o sprzęty i z krzykiem, zgrzytem, śmiechem kręciły wciąż w kółko, tłocząc się jedne na drugie, popychając, uderzając... Jeden szarpnął go mocniej i wyrwana ręka padła na ziemię, więc schwycił za nogę i wlókł go dalej; inny w tym szalonym pędzie zaczął mu kręcić głowę w drugą stronę, aż wykręcił ją z ciała niby śrubkę z drzewa; pomimo to jednak głowa czuła wszystko i ciało czuło także, szarpane i darte przez okrutnych dręczycieli.
— Skiń na mnie, a odpoczniesz! — rozległ się pisk śmierci, która spokojnie stała w progu ze swą kosą.
Ale królewicz Orlik, chociaż nie wątpił wcale, że uderzyła jego ostatnia godzina, spojrzał tylko z oburzeniem na kościstą kusicielkę, która razem z życiem chciała pozbawić go zasługi spełnienia podjętego obowiązku.
Nagle kur zapiał i wszystko zniknęło. Orlik stracił przytomność i obudził się dopiero, gdy o świcie czarna dziewica weszła z wodą życia, zagoiła ciężkie rany, pokrzepiła członki i z trwogą zapytała, czy nie zrzekł się zamiaru wybawienia jej z mocy wroga.
Królewicz podniósł się zdrowy i silny, spojrzał na jej białe ręce i wzrok niespokojny i oznajmił, że pragnie dokończyć, co zaczął i ma nadzieję przetrwać jeszcze noc ostatnią.
— Ta najcięższa pewno będzie — szepnęła czarna dziewica, lecz Orlikowi zwalczone trudności i przecierpiane męki dodawały męstwa.
— Tchórz cofa się w pół drogi, mężny pójdzie naprzód! — odparł stanowczo i zasiadł do stołu, gdzie już oczekiwało nań wyborne śniadanie.
Dzień upłyną mu jak poprzednio, z tą tylko różnicą, iż doznawał dzisiaj dziwnej ciekawości na myśl o zbliżającej się nocy. To, co zniósł dotąd, wydawało mu się tak okropne, iż nie wiedział, czego jeszcze mógłby się lękać. Przekonał się, że śmierć sama nie ma nad nim mocy, odkąd poznał cudowną własność wody odżywiającej, więc rad był prawie, że znajdzie sposobność okazania się niewzruszonym wobec potężnego wroga.
Z zapadnięciem nocy udał się znowu do sali i spokojnie usiadł na ławie. Gdy północ uderzyła, zerwał się z pułapu uśpiony tam nietoperz i otworzył okno, przez które z szalonym śmiechem wpadać zaczęły potwory, zdolne zatrwożyć samym swym widokiem najodważniejsze serce. To olbrzymia, ohydna głowa toczyła się niby piłka ślad krwi za sobą znacząc, to zwierzęta dziwne z ludzkimi twarzami wlatywały na ognistych skrzydłach, to członki ludzkie albo kadłuby bez głowy. Poza tym wszystkim wpadło dwunastu diabełków, małych, krzykliwych, śmiejących się, z rogami i ogonami, ale wesołych jak dzieci.
Całe towarzystwo zasiadło na środku sali i zaczęło grać w kości. Ten, który przegrał, gwizdał i oznajmił, że nie zapłaci, bo przegrał dlatego, że w sali jest dusza ludzka, którą swym towarzyszom odda za przegraną.
To powiedziawszy zbliżył się do królewicza, który jednak kopnął go tak zręcznie, że diablik fiknął kilka koziołków w powietrzu i stanął na równe nogi wśród gromadki. Wtedy całe to dziwaczne mrowisko niby wzburzone morze posuwać się zaczęło ku bohaterskiemu Orlikowi, który z zapałem w oku i zaciśniętą pięścią, gotów rozpocząć walkę, stał w rogu komnaty.
Wtem z rykiem i łoskotem otworzyło się sklepienie i między królewiczem a złowrogą zgrają stanął olbrzymi diabeł z ognistym berłem w dłoni.
— Precz! — krzyknął i jak fala cofnęły się wściekłe szeregi.
Potem grzecznym ukłonem pozdrowił młodzieńca i skinął berłem na prawo. Orlik mimowolnie zwrócił wzrok w tym kierunku i z ust jego o mało nie wyrwał się krzyk przerażenia: W dali ujrzał rodzinny zamek, tak przejrzysty, jakby mury jego z najcieńszego były kryształu. Zamek ogarniały płomienie: wróg zwycięski je podłożył, aby tylko gruzy pozostawić na miejscu grodu. W głównym przedsionku siwy ojciec jego broniąc wejścia do komnat padł ugodzony toporem i kona samotny wśród krwi, dymów, błysków i ognia, a w płonącym pałacu wróg gospodaruje; królowa w kajdanach, blada, czeka na wyrok śmierci szepcząc imię męża i syna; waleczni jej obrońcy polegli albo w niewoli.
Królewicz Orlik patrzał na to wszystko z sercem skamieniałym z bólu, lecz szatan zaśmiał się głośno i szepnął:
— To przyszłość!
Potem skinął berłem na lewo i królewicz ujrzał ojczyste gniazdo nietknięte, spokojne; ojciec z drużyną zasiadł do wieczerzy, pije ze srebrnego kubka, a rycerzom opowiadać każe, co który widział na świecie, a sam myśli pewno o swoim nieobecnym synu. Matka stoi na wieżyczce i przez wysokie okno patrzy na drogę, czy nikt nie powraca, czy gość spóźniony nie zapuka dzisiaj do bramy zamku. Kogo tak wygląda? — łatwo odgadnąć. A nie widzi tego, że ukryty wśród skał i lasów, zbliża się wróg potężny na czele zbrojnych tysięcy, by spokojny zamek zburzyć i spalić, a jego mieszkańców pomordować bez litości.
W zamku nikt o tym nie wie, nikt nie gotów do obrony.
— Żądaj, a w mgnieniu oka przeniosę cię tam na mury i ocalisz kraj i rodziców, których los okrutny ukazałem ci przed chwilą — podstępnie szepnął szatan.
„Kłamiesz, nikczemny!“ — chciał zawołać Orlik, ale powstrzymał się znowu przypomniawszy sobie, iż jeden wyraz przez niego wymówiony grozi zgubą i jemu i czarnej dziewicy. Więc oburzony, że podłym podstępem chciano mu wydrzeć z duszy jęk rozpaczy, z całą wściekłością uderzył szatana ręką, której pierścień żelazny użyczył niezwykłej siły.
Zawył syn Lucypera, pociemniało wszystko, diabliki i potwory rzuciły się na bohatera, lecz on odbierając razy nie żałował i swojej pięści i upadł wyczerpany dopiero w tej chwili, gdy głos koguta spłoszył piekielne straszydła.
Kiedy otworzył oczy i spojrzał wokoło, słońce świeciło jasno przez kryształowe okna i oblewało złotym blaskiem komnatę najwspanialszą na całym świecie. Złotem, drogimi kamieniami i perłami haftowane materie pokrywały ściany aż do ziemi, wkoło stały bogate sprzęty z koralu i perłowej muszli, a on spoczywał wygodnie na koralowym łożu i nie czuł żadnego bólu ani utrudzenia.
Uszczęśliwiony zerwał się z posłania i w tejże chwili ciche lecz cudowne dźwięki niewidzialnej muzyki zachwyciły słuch młodzieńca. Muzyka zwolna zbliżać się zdawała, otwarto drzwi szerokie i do pokoju wszedł orszak cudownych dziewic w strojach bogatych, a pośród nich najpiękniejsza, złotowłosa królewna w diamentowej koronie i szacie perłami tkanej.
Zbliżywszy się do Orlika przecudna królewna odrzuciła z oblicza przejrzystą zasłonę i rzekła głosem do śpiewu słowika podobnym:
— Ja jestem czarna dziewica. Dzięki twej odwadze odzyskałam królestwo i własną swą postać. Czymże ci się odwdzięczę? Chcę być twoją niewolnicą, a państwo moje odtąd należy do ciebie. Rozkazuj, słuchać cię będę.
Królewicz przez chwilkę stał olśniony nie mogąc przemówić ani jednego wyrazu. Nagle wyciągnął ręce, pochwycił królewnę i przycisnął ją do serca. Potem zawołał głośno:
— Tak jest, należysz do mnie i musisz być moją żoną! Niech zajedzie złota kareta, gdyż pragnę natychmiast zawieźć cię do najdroższych stęsknionych moich rodziców.
W trzy dni potem w pałacu królewicza Orlika odbywały się gody weselne; wszyscy byli szczęśliwi, stary król uradowany co chwila wznosił zdrowie swej przyszłej synowej, a królowa matka ze wzruszeniem przyciskała ją do serca.
Odtąd królewicz Orlik nie opuszczał rodziców i żył w państwie swoim szczęśliwy z ukochaną żoną.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Bracia Grimm i tłumacza: Cecylia Niewiadomska.