Przejdź do zawartości

Kordecki (Kraszewski, 1852)/Tom drugi/IX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Kordecki
Podtytuł Powieść historyczna
Wydawca Józef Zawadzki
Data wyd. 1852
Druk Józef Zawadzki
Miejsce wyd. Wilno
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom drugi
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
IX.

Kordecki szedł korytarzami do klasztoru, następującego ranku, gdy starzec zapłakany upadł przed nim na kolana; cofnął się zakonnik zlękniony i zdziwiony — Co ci jest — spytał, czego chcecie?
— A! zawołał stary zachodząc się od rzewnego płaczu, nieszczęście wielkie, nieszczęście — ja mówić nie mogę, spytajcie — spytajcie!! Tuż za nim wślad biegł xiądz Piotr Lassota, zmieniony, łamiąc ręce.
— Co to jest? ubiegli twierdzę! zdrada, co się stało? spytał przeor strwożony.
— Nie, nie, przerywanym głosem rzekł xiądz Piotr, nieszczęście — zbrodnia...
— Zbrodnia! tu! ale mówcież Bóg z wami, co się stało? umarli męczennicy nasi?...
— Nic, nic, to nasze tylko nieszczęście.
— Cóż się stać mogło? zabito kogo?
— Zabito czy porwano, niewiemy, rzekł xiądz Piotr Lassota... Widzieliście Hannę wnuczkę naszą...
— A! i cóż się jéj stać mogło?
— Znikła! zginęła! wczoraj wieczorem poszła do kaplicy... i niepowróciła.
— Przysięgam, to Krzysztoporski, to zemsta jego nademną! zawołał starzec — to on — to ręka jego.
— To być niemoże, odparł przeor zadziwiony, tu — przy ołtarzu Boga, w obec niebezpieczeństwa; taka zbrodnia! to niepodobna! Ale jakże się to stało?
Oba Lassotowie nie byli w stanie opowiedzieć, nadbiegł przecie któś trzeci, sąsiadka Lassotów, pani Jadwiga Jaroszewska i ta lepiéj rzecz opisać mogła.
— Handzia, odezwała się — bo stojemy przezedrzwi tylko, często wieczorami chodziła do kaplicy, gdy stary pan Lassota usnął; otoż i wczoraj nawet widziałam kiedy wychodziła, a już mrok gęsty padał, pobiegła sama, i czekali jéj, czekali, ani śladu... nie powróciła.
— Może gdzie omdlała, potrzeba szukać —
— A! obiegliśmy cały klasztor, przetrzęśli wszystkie kątki, nigdzie wieści, nigdzie śladu.
— Gdyby była zabita, przypadkiem czy umyślnie, byłby znak jakiś...
— To Krzysztoporski, powtórzył starzec łamiąc ręce, nieszczęście mnie tu przywiodło; jakem go tylko ujrzał, zaraz mi się serce ścisnęło... czułem moją zgubę. Czemużem lepiéj nie skrył się gdzie w lasy... i nie umarł z nią razem z głodu... nieszczęśliwe dziecię... może ją szwedom wydali...
I padł na ziemię, zachodził się a płakał; xiądz Piotr chciał cieszyć, ale jak pocieszać było? Kordecki sam ujął pod rękę i chciał zaprowadzić do mieszkania, ale starzec już wrócić nie mógł tam gdzie był z wnuczką wprzódy, dobijało go wspomnienie, zaprowadzono go do celi xiędza Piotra.
Tymczasem Kordecki, który przypuścić nawet nie mógł takiéj zemsty, i nieśmiał o nią obwiniać Krzysztoporskiego, dziwnemi rozbijał się domysły i poszedł, surowo milcząc na mury. Chciał spójrzeć w oczy obwinionemu i wyczytać przez nie, co się działo w jego duszy. Jeszcze nie doszedł do baszty, w któréj spodziéwał się znaleść, gdy go spotkał na drodze.
Krzysztoporski był chmurny, dziki jak zawsze i zbłąkane miał wejrzenie, zadumę smutną na czole, troskę w duszy widoczną, ale dnia tego udana czy prawdziwa radość błyskała mu ze zrenic; zdawał się jakby uspokojony, jakby nasycony. Pierwszy powitał przeora, który milczącém badał go wejrzeniem.
— Zszedłem tylko na chwilę z murów, żeby zobaczyć zapasy prochu nasze, ale ojciec Mielecki na stanowisku, wracam zaraz, on mi świadek, że dzień i noc na czatach, ani z nich schodzę.
Przeor patrzał jeszcze, Krzysztoporski mówił daléj:
— Na piérwszy znak do boju, jesteśmy w gotowości.
— Słyszeliście o wypadku? spytał Kordecki.
— O jakim? dosyć spokojnie ale spuszczając w dół oczy, odparł ślachcic. O xiędzu Małachowskim i Błeszyńskim?
— Nie, o wnuczce pana Lassoty.
Krzysztoporski wargę oddął i brwi namarszczył.
— A cóż to się stało? spytał.
— Znikła! rzekł Kordecki... rzecz niepojęta.
— Może zabita... cicho szepnął ślachcic.
— Wszak od tego nieszczęsnego traktowania nie strzelają...
— A któż wie, może się gdzie utopiła — rzekł Krzysztoporski, spadła z murów, zresztą tyle tu hałastry.
Przeor uważał nań bacznie, ale ślachcic w niczém zwykłego swego pozoru nie zmienił; że obojętnie to przyjmował, nie było dziwna.
— Panie Mikołaju, odezwał się po chwili namysłu przełożony, wiemy że Lassota i wy, byliście śmiertelnemi nieprzyjaciołmi...
— Byliśmy? Jesteśmy! odparł, ale cóż z tego ojcze?
— Wiecie, że was wszyscy o to zniknienie posądzą?
— Czuję, że tak być musi.
— Jesteścież spokojni na sumieniu? możecie przysiądz, że to nie wasza robota?
— Aby człowieka o zbrodnią posądzić, trzeba czegoś więcéj niż nieprzyjaźni, potrzeba dowodów... a tu dowodów niema i być niemoże.
— Jak-że to wiecie? — spytał chwytając przeor.
— Bo mi to dziś nie w głowie, — rzekł Krzysztoporski zimno, nie taję żem rad iż Lassota cierpi, i jam cierpiał z jego ręki, ale to sprawa nie moja. Zresztą cóż bym z nią uczynił. Wiecie może, że to wnuczka mojéj żony.
— Panie Mikołaju, Bóg nie szczęści nienawiści.
— Ale Bóg nie wymaga darowania winy, gdy za nię żalu niéma.
— Owszem.
Krzysztoporski odwrócił się trochę i zmilkł, ruszając tylko ramionami.
— Co mi tam! — rzekł po chwilce, niech sobie posądzają... jam niewinien.
— Stoicie na murach naprzeciw mieszkania Lassoty, widzieć musieliście jak wychodziła, nie macież poznaków, posądzenia na kogo?
— Ja na obóz szwedzki patrzę, nie na czyjeś tam okna.
To mówiąc zawrócił się na mur, a przeor odszedł wzdychając.
A tuż leciała szalona, z rozczochranym włosem, z rozwinionemi chusty, jak piorun pędząc, żebraczka, i wołała głosem wielkim.
— Sprawiedliwości! sprawiedliwości! kryminał, pod bokiem Matki Boskiéj, zbrodnia.
Minęła przeora, pobiegła pod okno Lassoty, zajrzała w nie, po świeżym wilgotnym popatrzała bruku, po drzwiach i pędem ode drzwi ruszyła w dziedziniec. Tu obróciła się, obejrzała, zobaczyła Krzysztoporskiego na murze, załamała ręce.
— On! — zawołała, donośnie — on!
I suchym wskazała nań palcem...
Krzysztoporski, który to usłyszał, wzdrygnął się mimowoli, obrócił — usta zaciął tylko. Stara nazad za przeorem spieszyła, ale wpół drogi miarkując się zawróciła znowu, zapuściła chustą, opamiętała i powolniéj, powolniéj coraz poszła usiąść pod oknem Lassotów. Tu wyjęła swój chleba kawałek zawinięty starannie, poczęła go całować i płakać, jakby naradzać z sobą i cicho szeptać.
— Nie, nie — to być niemoże, on jéj zabić nie mógł, on wydać jéj niemógł, ona się znajdzie, tu gdzieś ją skryć musiał. O! czuję, to jego sprawa! Biedne dziécko, za cóż ty pokutujesz jeszcze, za stare grzechy czyjeś, za dawne sprawy i zemsty! Ale Matka Boska ulituje się, to być niemoże... ja ją odkryję. Biedne dziécko! powtarzała tak zginąć, tak zginąć marnie! A! i ten biedniejszy może starzec... lepiejby mu śmierć, niż to ostatnie sieroctwo.
Płakała długo, aż jakaś otucha wstąpiła w serce, i ujrzawszy że się jéj łzom i szałowi ludzie podziwiać zaczynają, zdobyła się jakby cudem na swoją wesołość codzienną, na skoki, na śmiech, oszukała wszystkich... zakręciła się i uciekła.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.