Przejdź do zawartości

Kobieta bez skazy/XVI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Gabriela Zapolska
Tytuł Kobieta bez skazy
Wydawca Oddział Warszawski Instytutu Literackiego „Lektor“
Data wyd. 1921
Druk Drukarnia »Dziennika Polskiego«
Miejsce wyd. Warszawa — Lwów — Kraków
Źródło Skany na commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XVI.

Jak zwierzę w kryjówce, tak czekała Rena, zwinięta w kłębek — na list, jaki pchnęła od rana do Halskiego. W słowach prawie nakazujących żądała od niego widzenia się. Usprawiedliwiała się przed sobą z tego kroku, w którym zaczynała ginąć sromotnie jej ambicja — chęcią wytworzenia pomiędzy nimi obojgiem jakiegoś modus vivendi — skoro mieli żyć obecnie w jednym świecie, a zupełnie dla siebie obcy.
— „Chcę dojść do jakiegoś porozumienia“ — pisała w swoim liście.
Teraz czekała na odpowiedź, zgorączkowana, rozczochrana, z oczyma wlepionemi we drzwi, któremi spodziewała się wejścia pokojowej.
Wreszcie odpowiedź nadeszła:
— „Dałem słowo, iż u Pani nie będę — muszę tego słowa dotrzymać“.
Pochłonęła tę odmowę i bez namysłu wyskoczyła z łóżka i gorączkowo odziewać się zaczęła.
Doszła do tego punktu namiętności, bezwiednej i nieprzyznanej, w którym przed sobą samą kobieta nie szuka usprawiedliwień. Porównanie dreszczów, doznanych w objęciach Halskiego z zetknięciem się bliższem z objęciami redaktora było dla niej rozświetleniem sytuacji.
Halski nie istniał dla niej jako jeden z mężczyzn i jako taki nie był potrzebą, koniecznością, lecz istniał jako on sam, jedyny, wyjątkowy, dający senzacje wstrząsające, niezastąpione i przez to obdarzony wyjątkowym przywilejem uspokojenia. Wzburzona i zmieszana tem odkryciem, zaczynała tracić już zupełnie panowanie nad sobą i zdolność rozróżniania faktów.
Wskutek braku zupełnego orjentowania się w prostocie akcji erotycznej — nie trenowana przedwstępnym okresem „wzruszeń intellektualnych“, które ze względu na jej wrażliwość powinny trwać dłużej, niż u innych kobiet — traciła w składzie uczuć, z których tworzyła się jej miłość — cechę łagodności powolnej, a przeto bardziej pewnej i zdecydowanej.
Mimo wszystko, mocą suggestji, pragnie jeszcze od czasu do czasu wysunąć na front swe serce i kazać mu wziąć czynną rolę w dramacie, który ją osacza, lecz oto już blado i niewyraźnie zaznacza się tu czynnik sentymentu. Natomiast zaczynają występować z rozmaitych zakątków nieznane strony jej natury, zdolnej nawet do podłoty i zbrodni. Cały świat pogrąża się w nicość, a wyobraźnia, wzmożona do roli dominującej, każe ciągle i bezustannie przeżywać możliwe uniesienia nerwowe — najniebezpieczniejsze, gdy zostały tylko w dziedzinie abstrakcji.
Stają się bowiem tem, co pospolicie w sferze miłosnej zowie się żądzą, a co jest rozpaczliwą, nieubłaganą zaciętością i przekleństwem kobiety. Przedewszystkiem żądza niweczy to, co stanowi podstawę istnienia pewnej wzniosłości i piękna czynów kobiecych — to jest dumę. Zeżre ją, zje — nie pozostawi nawet cienia. Im bardziej dumną i wyniosłą była dusza kobiety, tem srodzej unurza się w zupełnem spodleniu i znicestwieniu wszelkiej ambicji — gdy żądza obejmie ją w swe posiadanie. Rzecby można, iż nawet wtedy następuje dziwny objaw chęci sponiewierania siebie, jakby mszcząc się na tej dumie, która była katem jej wolnej egzystencji.
Rozpaczliwe tortury jałowych nocy — przebudzeń się smutnych, chłodnych, w których wielkoduszność nie była w stanie zastąpić nie wyczutych, a drżących pod spragnioną pocałunków skórą, rozkoszy — wszystkie te ascezy, potworne i bezużyteczne, bijące w pustkę, zostawały pomszczone przez furję żądzy, której nic zwalczyć nie zdołało. Tem jeszcze większa była zawziętość i siła takiej tłumionej i niewyznawalnej żądzy w Renie, która chciała z dumy zrobić jedyną namiętność swego życia.
Nawałnica, z jaką zwalała się na nią żądza cielesna, czyniła wrażenie jakiejś nadprzyrodzonej, żywiołowej mocy. Nie była to ciekawa nowość, którą kobiety przyjmują z dreszczykiem zadowolenia, lecz było to tajemnicze, potężne odczucie, groźne i szarpiące przepowiednią upadlających faktów. I sama pewność, że stać się to musi, sprowadza prawie obłąkany nastrój i nawodzi jakby mgłę nieświadomości, w której poruszają się czyny, gęsta, dążenia danej kobiety.
Pierwszym czynem takim Reny było właśnie to wysłanie listu do Halskiego i sposób, w jaki przyjęła jego odpowiedź. Jedno tylko wirowało w jej umyśle:
Mus zobaczenia go.
Odziała się w swoją białą sukienkę płócienną i nałożyła na głowę panamę.
Zaniechała zwykłych kokieteryj — włosy upięła nizko i gładko. Zaledwie podfryzowała je żelazkiem. — Bez śniadania wyszła na puste jeszcze ulice.
Chłód ten i pustka oprzytomniły ją. Stanęła pod jedną z kamienic i tępo wpatrzyła się przed siebie. Usiłowała nadać jakąś dyrektywę swym krokom. Przypomniała sobie, iż Halski pracował czasem rano w bibliotece publicznej.
Przypuszczała, iż jest tam już, a jeśli go niema, może nadejdzie. Bokiem chodnika, pod kamienicami iść zaczęła, jakby skradając się na czyn jakiś karygodny i zbrodniczy.
Oślepiający blask upalnego ranka rzucał jej skrzące płaty prosto w źrenice. Nie wzięła parasolki w zmieszaniu, z jakiem dom opuściła. Przechodnie ją potrącali, ona szła, zwalniając kroku w miarę zbliżania się do biblioteki.
I nagle stanęła.
Rozpoznała nagle szare cielsko bibliotecznego gmachu i las prętów żelaznego otoczenia. Ponad nią zwieszały się jasne, młode, wesołe, olbrzymie bukiety płaczących akacyj.
Trochę cienia i chłodu orzeźwiły ją. Wiatr poruszał delikatnie cienkiemi gałązkami, niosąc ze sobą jakieś subtelniejsze, miłe wrażenie.
Rena usiadła na murku, z którego wystrzelał las owych prętów, zakończonych złoconemi ostrzami dzid. Ręce jej opadły wzdłuż ciała. Zamknęła oczy. Chwilę była zupełnie zmożona i podatna do wszelkiej ofiarności...
Zdaleka zaturkotały koła dorożki i znów ucichły; potem rozległy się kroki mężczyzny i te zbudziły Renę, przypominając jej brutalnie rzeczywistość. Podniosła się ciężko i zajrzała przez ogrodzenie. U wejścia o monumentalnych, ciężkich kształtach, dostrzegła nieruchomą postać portjera. Podeszła ku niemu, zmuszając się do tego czynu, biorąc się niejako za kark.
— I to zrobisz... i to!...
Zapytała głosem drżącym:
— Pan profesor Halski?
Brzydki — trywialny mężczyzna odparł ze słodyczą:
— Właśnie wszedł przed chwilą do gmachu!
Zdziwiła się, że go nie ujrzała.
— Tak?...
Drżącemi rękami wydobyła trochę pieniędzy.
— Proszę... proszę go tu poprosić, powiedzieć, że ktoś, jakaś pani.
Wziął pieniądze i szybko znikł w długiej gardzieli ciemnawej sieni.
Za parę chwil, bijąc butami o kamienną posadzkę, powrócił.
— Pan profesor zaraz przyjdzie.
Rena odwróciła się i podeszła trochę ku krzewom, które zarastały dziko dziedziniec. Instynktownie ukryła się za jednym z nich.
Zdawało się jej, że jest kilkunastoletnią dziewczynką, która popełnić ma jakiś karygodny występek. W tej chwili z gmachu wyszedł Halski i stanął na środku alei, rozglądając się dokoła. Zdziwiła się, iż wydał się jej tak w oddaleniu mały, drobny, szczupły — nie imponujący. Zdawało się jej, że odzyskała odwagę, że mieć będzie sił dosyć do zmagania się z nim.
Z pewną efronterją wysunęła się z poza krzaków.
— To ja! — wyrzekła, wyciągając rękę.
On cofnął się i przypatrywał się jej chwilę z pod zmrużonych powiek.
— To... pani? — zapytał.
— Czy spodziewał się pan kogo innego? — rzuciła mu jakby wyzywająco.
Na twarzy jego zarysowało się prawie uradowanie — coś, z czem witamy jakieś miłe, radosne zjawisko.
— Może... w każdym razie na panią nie czekałem!
Zbliżył się — i w miarę tego zbliżenia twarz jego stygła, przybierała wyraz obojętny, a Rena zaczynała czuć, iż pewność ją opuszcza, natomiast furja jakaś, połączenie nienawiści z chorobliwą tkliwością nerwową, występuje i zatapia ją w odmęcie swoim.
Całe snopy fluidu biły w nią taranem. Potarła ręką twarz, zacięła usta.
Stała nieruchoma i czekała.
— Czem mogę pani służyć? — zabrzmiało z ust jego obojętnie.
Zdobyła się na całą moc woli. Dobyła ją z głębin duszy. Cofnęła się trochę, bo żar jakiś owiewać ją począł.
— Chcę z panem chwilę porozmawiać.
— Służę pani!
Stanął przy jej boku, jakby gotując się do wspólnej przechadzki po ścieżkach ogrodu. Ruchy miał niedbałe i zauważyła mimowoli, iż przypominał jej jednego z aktorów, który grywał często role salonowe. Ta poboczna myśl nie ochłodziła jej. Przeciwnie, raczej podnieciła, gdyż podniecający jest urok komedjantów wraz z całym ich aparatem na wrażliwość kobiecą.
— Nie tu! — wyrzekła — nie tu...
Zastanowił się chwileczkę, wreszcie zdecydował:
— Chodźmy do gmachu!
Skierował ją swym chodem we wnętrze ciemnej sieni. Wionęła w nią bielą swej skromnej sukienki i welonem, zwisającym aż do bioder. Usunął się i szedł cokolwiek za nią, patrząc, jak lekko i zręcznie posuwała się pod ciemnemi arkadami sklepień. Jakby wyraz lubości, z którą patrzą wyżyci mężczyźni na grację dziewczęcą — okolił mu usta. Zapomniał sam o niemiłem kołysaniu biodrami, które przybierał, chcąc zaznaczyć swą obojętną elegancję. Smukła prostota jej ciała pochłaniała go. Mimowoli pod cienką i wiotką osłoną płótna odgadywał jej nagość i wczuwał się w nią. Widział, że była bez gorsetu i tą wykwintną estetyką podbijała go.
Sień urywała się i przechodziła w dość szeroki kurytarz, oświetlony w interwallach wysokiemi, gotyckiemi oknami, pociętemi na drobne szybki. Przez okna te lały się ukośno ogromne płaty słońca. Rena szła tak, ginąc co chwila w chłodnym cieniu, to wydobywając się odważnie na jasność zupełną. Biała jej sukienka muskała delikatnie brzegiem swym złotą taflę słoneczną.
Kroków jej słychać nawet nie było. I powoli Halski zapragnął, aby ten czysty kształt kobiecy szedł przed nim tak ciągle, wiodąc go wśród jakiegoś labiryntu, jakby mauzoleów życiowych.
Uczucie rozkoszy wzrokowej mieszać się zaczęło z przepojeniem jakiegoś spokoju, jakiejś pewności, której doznają mężczyźni w pobliżu chroniącej się przed bezcelową zmysłowością kobiety. Było mu to nieznane, a przecież było widocznie w podstawach jego istoty niezwalczone i nie wydarte — tylko na razie przytłumione nawałem błota, dozwolonego i suggestyjnie przez układy społeczne przeznaczonego na karmę erotyczną mężczyźnie.
Po kurytarzach, chłodnych i tajemniczych, mających w sobie senność starych klasztorów z XI. stulecia, za białym cieniem milczącej kobiety szła ta moc męska, gloryfikowana przez objawy najniższego gatunku, jakiemi stara się sprowadzić stosunek fizyczny obu płci do aktu brzydkiej, szpetnej konwulsji, nie mającej z miłością nic wspólnego. Lecz oto — coś jakby nowego, coś, czego Halski — w czternastym roku życia objaśniony o tajemnicach płciowych rozkoszy, w objęciu prostytutki — nie zaznał jeszcze wcale, zaczynało migotać płomyczkiem jakby egzaltacji, śladami dziewiczych kształtów Reny. Gdy wchodziła w smugę świetlaną, robiła wrażenie istoty, wystarczającej obecnością swoją, aby dać upojenie. Jakiś przesubtelny dreszcz przenikał go. Powoli zatracił poczucie jej nagości kobiecej, zdolnej do wzbudzenia podniecenia płciowego. Zdawała mu się zwolna doskonaleć i stawać prawie erotyczną — a dotknięcie jej oddaloną niemożliwością. Gdy wreszcie stanęła i wdzięcznym ruchem zwróciwszy się ku niemu, zapytała:
— Gdzie iść?
Uczuł do niej żal, iż czar prysł — że ten przeczysty kształt dziewczęcy zmienił się w tę kobietę wabną, lecz pospolitą, poniżoną brzydką plotką i szyderstwem, któremi obrzucała go w oczach swych salonowych kumoszek.
— Wejdźmy tu! — wyrzekł, otwierając przed nią ciężkie odrzwia, prowadzące do jednej z bibliotecznych izb.
Weszła — i odrazu uczuła się przygnieciona powagą miejsca, w którem się znalazła. Długie, wązkie okna, wgłębione w mury bajecznej grubości, przepuszczały skąpe światło, jakby przyćmione. Mroczna zieleń poza oknami jeszcze więcej światła chłonęła. W powietrzu unosiła się woń, właściwa zakrystjom i oficynom, należącym do pałaców z czasów, w których gotyk z barokiem wytwarzały kombinacje niezbyt czyste, lecz zawsze wyniosłe i charakteru pełne.
W oddali szemrała fontanna. Ściany pokrywały półki, zaciągnięte ciemno-zielonemi, sukiennemi zasłonami. Ponad jedną z nich wisiał cudny gobelin, przedstawiający fragment Hesperyjskich ogrodów. Jakieś półnagie nimfy kroczyły lekko i wabnie wśród gęstej, ciemnej zieleni liści. Zdawały się być wstrzymane i zaklęte w swym swobodnym pochodzie...
Wzrok Reny padł odrazu na tę bezcenną rzecz, łączącą w sobie wykwintną poezję pracowitości zeszłych wieków. Ten szmat gobelinu wniósł swą obecnością pewien uroczysty, pałacowy nastrój i rzucił ją w jakieś zmieszanie, odrębne od tego, które ogarnęło ją na dziedzińcu bibliotecznym.
W tej wysokiej izbie, której sufit ciężył dębowemi kasetonami — jakie było miejsce na rozbieranie drobnych namiętnostek, pasji i żądz, które ją tutaj przywiodły? Całe różańce lat minionych wypełniały pustkę pozorną tej izby. Jakieś szepty całych myśli, przeżyć, rytmów zwycięskich lub niewolniczych — refleksami całemi przepoiły drugą stronę jej wrażliwości.
Odwróciła się od niego — bo jego tak wabna i kusząca ją piękność — wydała się jej za „żadną“, wobec tej wzniosłości wiekowych przestrzeni i powagi pomnikowej otoczenia. Lękała się znaleźć go właśnie takim „żadnym“ — bez apoteozy, bez prawdziwej piękności, której zapragnęła. Był to rzeczywisty, chwilowy powrót do wzniosłości w uczuciu. Oboje mieli w tym momencie zupełnie identyczne pragnienie — pozostania jak najdłużej w głębokiem złudzeniu życia, z płomieniem najczystszej namiętności.
I gdyby padli sobie teraz w objęcia, złączyli usta i posiedli się wzajemnie w tym nastroju i w tej chwili, stanęliby oboje wobec prawdy i istoty rzeczywistej stosunku kobiety do mężczyzny. Zrozumieliby, ile jasności przedziwnej, cudownej, mieści się w tej minucie zespołu i uzupełnienia się aż do utraty tchu, wzniesienia się ponad poziom życiowej szarzyzny i groteskowości nieczystych bydląt.
Rozwarte szeroko źrenice — wpatrzone w siebie — gest ramion zamkniętych szczelnie w ujęciu bolesnem, dziwne wypięknienie twarzy (szczególniej kobiecej) uduchowienie poprostu rysów i czaru tych rysów — to oderwanie się myślowe od wszelkiej troski, bezładnych zamętów życiowych i zdanie się na łaskę potęgi tragicznej, płynącej od samego dna cielesnej głębi — dostatecznie objaśniłoby ich, na co mogli przysięgać i co było właściwie tchem miłości...
Lecz nie uczynili tego. Zanadto oboje byli przepojeni dążnością do tego, co jest średnie, ażeby mogli uchwycić chwilę, która mogła zmienić zupełnie ich stan i pojęcie rozdrabniania życia.
Zamiast królować, trwali uparcie w roli karnych, wybatożonych sług. Brali przepisy kuchenne i z nich tworzyli sobie ewangelię...

· · · · · · · · · · ·

— Oto krzesło! Może Pani spocznie.
Odmówiła lekkim gestem. Czuła, iż musi zacząć mówić, a coś ją dławiło w głębi gardła.
Wreszcie opamiętała się. Dostrzegła jakiś błysk, jakby ironji, w jego oczach, coś na kształt litości.
To zdecydowało.
— Nie lubię! — wyrzekła tępo — nieporozumień. Pomiędzy nami jest właśnie teraz nieporozumienie... Chcę je wyrównać, właściwie wytłumaczyć Panu... to jest, raczej zażądać wyjaśnienia...
— Och, Boże! — przerwał prawie niegrzecznie — co tu wyjaśniać? Takie to wszystko jasne i — doublement proste...
— Tak... raczej prostackie. Te plotki głupich kobiet, powtarzających Panu niestworzone rzeczy...
Uniosła się. W jednej chwili widmo Weychertowej stanęło pomiędzy nimi.
— Głupich! — ciągnęła — głupich, ordynarnych, chcących się Panu przypodobać...
Nie odpowiadał nic. Stał spokojnie. Patrzył na nią tak, jakby go to wszystko serdecznie bawiło.
Zapędzała się coraz więcej.
— Może Pan zaprzeczy, iż to nie kobieta poinformowała Pana o moich rzekomych drwinach na conto...
Szukała słowa. Ulitował się nad nią i dopomógł jej.
— A conto mej porażki!
Chciała powtórzyć ten wyraz i nagle nie mogła. Wydał się jej nieodpowiedni — śmieszny — bez znaczenia. — Jakąż bowiem „porażkę“ — odniósł właściwie ten człowiek? — Kto tu był panem sytuacji? Kto był zwycięzcą? Kto przyszedł w poszukiwaniu gorączkowem i teraz plątał się w gmatwaninie fatalnej i bez wyjścia?
— No... tak... — bełkotała — zaprzecz Pan!
Wzruszył lekko ramionami.
— Nie myślę zaprzeczać! Nie byłem proszony o tajemnicę.
— Ja także o tajemnicę nie prosiłam — ale przecież tylko gruboskórna istota mogła dopuścić się podobnej niedyskrecji.
Zaczął się śmiać serdecznie.
— Ręczę Pani, że skóra mej damy jest wyjątkowo cieniuchna i delikatna...
Wydęła szkaradnie usta.
— Dziwić się temu należy! — rzuciła wzgardliwie — służy jej blizko pół wieku — i do tak rozlicznych praktyk...
Ściągnął usta z niesmakiem.
— Złość panią zaślepia i czyni niesprawiedliwą.
— Właśnie przeciwnie. Oceniam tylko stan zasługi ubóstwianych przez pana istot, z całą sumiennością. Że pan ma bielmo na oczach — nie dziwię się wcale. Ja zaś nie mam najmniejszej przyczyny i powodów do wdzięczności dla takiej pani... przeciwnie nawet...
Zdziwiony patrzył na nią.
— Doprawdy — słuchając Panią, możnaby sądzić, że stała się pani jakaś krzywda tą całą aferą.
Uparcie potwierdziła.
— Tak jest! Stała mi się krzywda!
— W czem?
Zamilkła. Czuła, że jeszcze chwila, a zdradzi się bezpowrotnie. Dysząc ciężko, spojrzała mu prosto w oczy. Wydał się jej znów piękny i pociągający.
— Niech pan... niech pan przyjdzie do mnie dziś wieczorem. Będzie kilka osób... — kłamała — liczę na Pana.
Skłonił się wytwornie.
Je regrette! — wyrzekł — dziś wieczór jestem zajęty!...
Ogarnął ją szał.
— Och! Redaktor powrócił! — zawołała. — Wątpię, czy dziś...
Urwała. Miał chmurny, niemiły wyraz.
— Doprawdy! — wyrzekł powoli — Stendhal ma słuszność, twierdząc, iż w przekorze miłości własnej nie chodzi o cel, ale o zwycięstwo.
— ?...
— Tak! To wszystko, co pani czyni, każdy krok pani obecny względem mnie, każde słowo powstaje u pani na tle choroby honoru — czyli, d’amour propre piqué. Wiedziałem, że pani jest gwałtowna, ale do tego stopnia, nie przypuszczałem nigdy...
— Pan się myli.
— Nie, Pani. Jestem zanadto doświadczony w tych sprawach, abym nie umiał rozróżnić wszelkich odcieni, kierujących postępkami kobiet.
Uczepiła się drobnostki, pretekstu.
— Pan ciągle mnie miesza z innemi kobietami, a pan nie zdaje sobie sprawy, jaka ja jestem inna...
Patrzył na nią długo i coś głębszego zarysowało się w jego oczach.
— Jesteś pani inna — na pewnych punktach — może... lecz są niektóre wspólne wam cechy — bez których istnieć kobiecie nie podobna..
Zarumieniła się gwałtownie.
— Nie chcę! Nie chcę! Nie chcę! — zawołała z kapryśną intonacją w głosie. — Nie chcę mieć nic wspólnego z innemi kobietami. Brzydzę się niemi!
Zaczął śmiać się z jej uniesienia. Patrzył na nią z lubością.
— Ładnie pani z tym gniewem, mającym wszelkie pozory namiętności!
Prześliczny, miękki uśmiech rozjaśnił jego twarz. Przez nią błyskawicą przebiegło pragnienie posiadania tego człowieka, na wyłączną, swoją własność. Jakiś tuman, obłęd, naleciał na nią. Skłonna była w najtajniejszej głębi do ustępstw i prawie prosiła się o to, aby odgadł jej pragnienie.
— Przyjdzie pan? — zapytała, a oczy jej prosiły.
Zaprzeczył stanowczo.
— Nie pani!
Usta jej drżały, układały się w podkówkę. Zdawało się jej, że przeżyła już podobną chwilę. Lecz nie ona ją przeżyła osobiście — to przeżył ją mężczyzna — u ołtarza, jej kobiecości niedostępnej.
— Taki Ali, taki Halski...
Z doskonałą dokładnością przemignęły przed nią szczegóły owej pamiętnej nocy, gdy Halski trzymał ją napróżno w objęciach. I tu przyszło jej na myśl, czy Halski nie lękał się, aby wciągnęła go w zasadzkę małżeństwa.
— Może pan... może pan lęka się, że ja zechcę widzieć w panu możliwego mego męża... — zaczęła prawie ze śmiechem — myli się pan. Nie mam zamiaru już wychodzić za mąż.
— O! Odkąd to i dlaczego?
— Dużo myślałam w ostatnich czasach, przyszłam do przekonania, że małżeństwo jest une institution malpropre et inutile.
Nagle spoważniał.
— To źle! Niech pani nie suggestjonuje sobie podobnych idei.
— Wszak są one przekonaniem pana.
— Tak, mojem... Ale nie odnoszą się do takich, jak pani kobiet...
— ?...
— Widzi pani — madonna, choćby najgenialniejszego malarza, na ścianach muzeum przestaje być madonną. Bohomaz Marji, odpowiednio umieszczony, na ołtarzu, w obramowaniu majowych bzów, robi wrażenie podniosłej boskości. Natomiast Böcklinowskie nimfy przetrwają zwycięsko szpetotę monachijskich pinakotek i na ścianach mało artystycznych halli są zupełnie swobodne.
Umilkł na chwilę — poczem, osnuwając ją jakiemś łagodnem spojrzeniem, dodał:
— Pani musi zostać na ołtarzu!
Zdobyła się na siłę woli.
— Choćby z krzywdą...
— Choćby z krzywdą własną, lecz dla dobra drugich...
— Jakich drugich?
Zaczął śmiać się, prawie rozkosznie.
— Choćby mnie!
Rzuciła się.
— To kłamstwo! Pana dobro leży w użyciu..
— Pani się myli. Nie jestem tylko libertynem. Ale nie mam w sobie poddania się dusz, dążących do jednostajności niezmiennej i jednokształtnej. Nie mówię tu o zmianach senzacji zmysłowych, wywołanych różnością objektu — lecz o niepokojach, stanowiących tło tego, co się w nas ciągle wypala, a nie gaśnie. Pani patrzy na mnie dziwnemi oczami. Sądzi pani, iż ogarnia mnie melancholja? Nie wiem. To wiem jedno, że dla takich kobiet, jak pani, wytworzyła się forma pożycia obu płci — nazwana małżeństwem! To jest pani ołtarz, i na nim zostaniesz madonną!
Ogarnęła ją słodycz wielka i niezmożona. Tak właśnie pragnęła tych słów, gdyż upadała pod ciężarem i nawałem zmysłowych wrażeń.
Wyciągnęła ku niemu ręce.
— A więc?
— Pozostań Pani na ołtarzu, a ja będę się modlił do ciebie — z daleka!
Doznała jakby uderzenia. To „z daleka“ wydało się jej ironją. Słodkie wrażenie znikło. Wypłynęła mętna, brudna fala — tem brudniejsza, iż czystszy był strumień, który zaszemrał w oddali. I wyrodziło się w niej już jedno jedynie pragnienie. Uciec od tego człowieka — uciec, bo obecność jego zbyt blizka zanadto była ciężka jej do zniesienia.
— To... żegnam Pana! — wyrzekła cicho i bezdźwięcznie.
Skierowała się ku drzwiom. Nogi odmawiały jej posłuszeństwa. Zdawało się jej, że idzie po jakichś miękkich obszarach śniegowo chłodnych. Czuła, iż on patrzy na nią i że w nim powstaje chęć — zatrzymania jej.
— Nie! Nie! Odejdę!... — powtarzała do siebie i aby nabrać siły, zaczęła machinalnie w myśli mówić: Zdrowaś Marja...
Lecz on nie powstrzymał jej. Napozór obojętnie skłonił się i oparty o stół, śledził jej wolno oddalającą się postać. Gdy z wysiłkiem próbowała drzwi otworzyć, poruszył się wreszcie, pragnąc jej przyjść z pomocą. Lecz ona pomyliła się co do intencji jego kroku. Gwałtownie, jakby strwożona, rzuciła się i szarpnęła ciężkie odrzwia.
— Ja sama! Ja sama!... — wyszeptała.
Twarz jej była zmieniona — rysy dziwnie ściągnięte. Widoczne było, iż cierpi naprawdę. Wprawiło go to w zdumienie i równocześnie napoiło słodką rozkoszą. I w jego twarzy odbiło się coś doskonalszego, coś bardziej uduchowionego, jakby refleks łagodnego bólu, ściągającego smutnie jej drobną twarzyczkę. Chciał coś powiedzieć, porzucić szablon, podziękować jej za tę minutę żywego odczucia, szlachetnego wzburzenia — lecz ona znikła, jak umieją znikać wytwornie i dyskretnie kobiety, dotknięte, do głębi całej swej istoty.
Jest to specjalny sposób odejścia, to jakieś jakby zgarnięcie dookoła siebie delikatnego, nie ujętego welonu, poznaczonego światełkami, welonu mglistego, smutku śmiertelnej rezygnacji. Jedynie tylko bardzo wykwintne i niepospolite kobiety potrafią tak „odejść“ — bez słowa pożegnania, a żegnając się tem milczeniem stokroć wymowniej, niż całym potokiem słów.
Poza niemi pozostaje jakby smuga, jakby mgła, jakby dech.
Taka kobieta, choćby nawet przed chwilą tarzała się naga na podścielisku swych rozpuszczonych włosów z całą rozpustą i rozpasaniem nimf Aldobrandiniego, z galerji włoskich — jeśli tylko zraniona później duchowo przez kochanka, umiała odejść w piękności — tak odejść, jak odeszła Rena — jest ocalona. Zatarła bowiem wrażenie niekorzystne techniki zmysłowej miłości, zwykle nader dla kobiety niebezpieczne, a natomiast pozostała w jego pamięci, jakby owinięta delikatną idealnością...


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Gabriela Zapolska.