Kościół Panny Maryi w Paryżu/Księga siódma/III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Victor Hugo
Tytuł Kościół Panny Maryi w Paryżu
Podtytuł (Notre Dame de Paris)
Rozdział Historya placka z rozczynu kukurydzy
Wydawca Księgarnia S. Bukowieckiego
Data wyd. 1900
Druk W. Dunin i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Marceli Skotnicki
Tytuł orygin. Notre Dame de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cała księga siódma
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
IV.
Historya placka z rozczynu kukurydzy.

W chwili obecnego opowiadania, cela w Tour-Roland była zajętą. Jeżeli czytelnik chce wiedzieć przez kogo, niechaj posłucha trzech kumoszek, które obecnie zwróciły się z placu de Grève w tę stronę.
Były one ubrane jak mieszczanki paryskie — miały na sobie cienkie białe kołnierzyki, spódnice w pasy czerwone i białe, pończochy haftowane, obcisłe trzewiki ze skóry niewyprawnej i czepki pełne wstążek, jakie dziś noszą kobiety w Szampanii. Nie były to kobiety ubogie, a przecież nie miały na sobie ani pierścionków, ani krzyżyków złotych, z obawy opłacania kar. Z ułożenia jednej z nich i włożenia na siebie stroju widać było, że odniedawna była w Paryżu. Pozostałe dwie szły krokiem, po którym się poznaje paryżanki. Parafianka prowadziła za rękę chłopca, który trzymał placek.
Przykro nam powiedzieć, że dziecko to, z przyczyny zimy, języka używało zamiast chustki.
Dziecko trzeba było ciągnąć, cochwila bowiem potykało się. Prawda, że częściej patrzyło na placek, niż na bruk, więc matka, chcąc je uwolnić od cierpień Tantala, odebrała mu placek.
Kobiety te rozmawiały z sobą.
— Śpieszmy się — mówiła Mahietta, jedna z nich. — Lękam się, abyśmy nie przybyły zapóźno; w Châtelet powiedziano nam, że go zaraz poprowadzą do słupa.
— Ale dwie godziny ma stać pod pręgierzem, — odrzekła druga — to w sam czas staniemy.
— Czyś kiedy, Mahietto, widziała kogo u słupa?
— Tak, widziałam w Reims.
— Co to za słup w Reims? zapewne tylko chłopów przy nim stawiają.
— Chłopów! ja wcale przystojnych widziałam zbrodniarzy, nawet takich, co ojca lub matkę zabili. Chłopów! i za kogóż mię uważasz?
Prowincyonalistka widocznie gniewać się chciała o honor swego słupa. Na szczęście, towarzyszka jej, Edwarda Musnier, zmieniła przedmiot rozmowy.
— Apropos, Mahietto, co myślisz o posłach flamandzkich? czy także widziałaś w Reims podobnych?
— Co do tego przyznaję, że tylko w Paryżu można widzieć coś podobnego.
— Czyś widziała w ambasadzie owego ogromnego szewca?
— Widziałam; wygląda jak Saturn.
— A tego drugiego, co taki gruby? albo tego małego z czerwonemi oczkami, albo tego z czerwoną głową?
— Prześliczne włosy!
— Ach! moja droga, — przerwała prowincyonalistka Mahietta, przybierając ton wyższości — ciekawam, cobyś powiedziała, gdybyś w 61 roku widziała na koronacyi w Reims króla i książąt? Gdybyś widziała ich suknie z aksamitu, lamy, futer, a wszystkie pełne złota i srebra!
— To nie ma żadnego związku z włosami flamandczyków, ani z tem, że wczoraj wieczerzali u prewota kupców w ratuszu i że im podano migdały smażone, hypokras i inne osobliwości.
— Co też prawisz, moja droga! oni wieczerzali u kardynała Bourbon.
— Bynajmniej; w ratuszu.
— Przeciwnie; u kardynała.
— W ratuszu, powtarzam, i doktór Scourable miał do nich mowę połacinie, która im się bardzo podobała. Mój mąż, który jest przysięgłym księgarzem, to opowiadał.
— Otóż u kardynała; wiem nawet, czem ich częstowano. A wiem to wszystko od mojego męża, który jest w służbie u kardynała i który porównywał posłów flamandzkich z posłami cesarza Trebizondy, przybyłymi za ostatniego króla.
— A ja ci powiadam, że jedli w ratuszu, i nigdy nie widziano podobnej wystawy mięsa i korzeni.
— A ja powiadam — u kardynała.
— A ja powtarzam — w ratuszu.
— U kardynała, gdzie oświetlono wyraz Nadzieja, będący nad wielką bramą w Petit-Bourbon.
— Powiadam, że nie.
— Ja zaś, że tak.
Dłużej byłyby się sprzeczały, gdyby Mahietta nie zawołała:
— Patrzaj, ilu tam ludzi u mostu; musi tam być coś ciekawego.
— Wistocie, słyszę bęben. To zapewne Esmeralda tańcuje ze swoją kozą. Prędzej, prędzej, Mahietto, ciągnij twojego chłopca. Przybyłaś, aby widzieć ciekawości Paryża; wczoraj widziałaś flamandczyków, dzisiaj zobacz cygankę.
— Cygankę! — rzekła Mahietta, przytulając chłopca do siebie. — Boże mię zachowaj! gotowaby ukraść mi dziecko.
I zaczęła biedz ku placowi de Grève tak szybko, że aż dziecko upadło. Towarzyszki ją dogoniły.
— Skąd ci się przywidziało — rzecze Gerwaza — żeby cyganka miała ci ukraść dziecię?
Mahietta potrząsła głową.
— To szczególniejsza — rzecze Edwarda — że pustelnica to samo myśli o cyganach.
— Co to za pustelnica, Mahietto?
— Co?... siostra Gudala.
— Zaraz widać, że jesteś z Reims i nie wiesz o niczem. To pokutnica ze Szczurzej-Jamy.
— Jakto! ta kobieta, dla której placek niesiemy?
Na znak potwierdzenia Edwarda kiwnęła głową.
— Naturalnie; zobaczysz ją w okienku przy placu de Grève. Ona tak samo jak ty uważa cyganów, i niewiadomo skąd się u niej wzięła ta nienawiść. Ale ty, Mahietto, dlaczego boisz się cyganów?
— Ach! — mówiła Mahietta, ściskając chłopca — nie chcę, aby mi się przytrafiło coś podobnego, jak Pakiecie Chante-fleurie.
— O! tę historyę musisz nam opowiedzieć — mówiła Gerwaza, biorąc ją za rękę.
— Najchętniej; ale to szczególniejsza, że wy te go nie wiecie! Opowiem więc wam — ale niema potrzeby przystawać. Kiedy Pakietta Chante-fleurie miała jak ja lat osiemnaście — sama sobie winna, że w trzydziestym roku życia nie ma, jak ja, męża i dzieci — była ona córką Guybertota, minstrela w Reims, tego samego, który grał przed Karolem VII w czasie koronacyi. Gdy umarł ojciec, Pakietta była dziecięciem i pozostała jej tylko matka, siostra Mateusza Pradon, mieszkającego w Paryżu, przy ulicy Pasin-Garlin, który umarł w przeszłym roku. Widzicie więc, moje panie, że z pięknej pochodziła familii. Matka jej, bardzo dobra kobieta, nauczyła ją trochę haftować, co nie było wystarczającem na kawałek chleba; obiedwie mieszkały w Reims, przy ulicy Folle-Peine. To co teraz powiem, zapamiętajcie dobrze, bo stąd poszło nieszczęście Pakietty. W roku 61, w czasie koronacyi królewskiej, Pakietta była tak wesołą i piękną, że ją nazywano Chante-fleurie (śpiewajacym kwiatem). Biedna dziewczyna! Miała śliczne zęby i lubiła się śmiać, aby je pokazywać; dziewczyna zaś, która śmiać się lubi, będzie płakała — ładne ząbki gubią piękne dziewczęta. To się też stało i z Chante-fleurie. Obie z matką ciężko pracowały na wyżywienie, bo strasznie podupadły po śmierci ojca. Haft niewiele przynosił im zysku, zaledwie wyżyć zeń mogły. W zimie, a było to tego samego roku 61, biedne nie miały ani światła, ani opalu, a zima była ciężka i mróz rumienił policzki Pakietty. Mężczyznom się to podobało i nazwali ją Różą a my widzieliśmy, że była zgubioną, bo w niedzielę przyszła do kościoła ze złotym krzyżykiem na szyi. Miała wtedy lat czternaście, pomyślcie tylko! Kochał się w niej najprzód vice-hrabia Cormontreuil, który ma swój zamek o trzy mile od Reims; następnie pan Henryk de Triancourt; później Chiart de Beaulion, sierżant; dalej Guery Aubergeon, służący króla; po nim Macé de Fupus, cyrulik Delfina. Spadała coraz bardziej, aż wkońcu dostała się Thierremu de Mer, latarnikowi. Biedna Chante-fleurie była dla wszystkich — i straciła wszystko co miała.
— To bardzo zwyczajna historya; — rzekła Gerwaza — jeszcze nie widzę przyczyny, dlaczego nienawidzi cyganów.
— Cierpliwości! zaraz usłyszysz. — W 66 roku, a miała wtedy lat szesnaście, powiła dziewczynkę. Biedaczka bardzo była szczęśliwą, bo dziecka pragnęła. Matka jej, poczciwa kobieta, która na wszystko zamykała oczy, umarła. Pakietta nie miała już nikogo ktoby ją kochał i kogoby kochała. Była samą, opuszczoną, wytykaną palcami, wyśmiewaną i na ulicach obryzgiwaną błotem. Wreszcie przyszło i lat dwadzieścia, wiek późny dla miłośnic. Zmarszczki zaczęły się ukazywać na twarzy, a z przybytkiem zmarszczek, ubywało talarów. Przyszła zima ciężka — i głód i zimno dokuczały. Nie mogła pracować, bo przywykła do lekkiego życia, rozleniwiała; cierpiała wiele, bo była zupełnie zniewieściałą. Otóż to dlaczego ksiądz w Reims powiada, że takim kobietom zimniej niż innym.
— Zapewne; — zrobiła uwagę Gerwaza — ale cóż cyganie?
— Cierpliwości! — rzekła Edwarda — gdyby wszystko było powiedziane na początku, cóżby zostało na koniec? Mów dalej, Mahietto.
Mahietta mówiła dalej.
— Była bardzo smutna, bardzo nieszczęśliwa, i smutek poorał jej lica. Ale w hańbie i opuszczeniu myślała nieraz, że byłaby mniej godną pożałowania, gdyby ją kto prawdziwie kochał, albo gdyby ona kochała. Doszła do tego przekonania, kochając złodzieja, jedynego człowieka, który jeszcze chciał z nią wejść w stosunki; lecz i złodziej nią pogardził. Kobietom tego rodzaju koniecznie potrzeba kochanka albo dziecięcia dla zapełnienia czczości serca; inaczej bardzo są nieszczęśliwe. Nie mogąc mieć kochanka, całą miłość zwróciła na dziecię, którego pragnęła, a ponieważ nie przestała być nabożną, modliła się o nie ustawicznie. I Bóg ulitował się nad nią — dał jej córeczkę. Dziecię było dla niej roskoszą: całowała je, pieściła i obmywała łzami. Karmiła je własnemi piersiami, szyła pieluchy i nie czuła już głodu ani zimna. I znowu odmłodniała. Stara panna jest młodą matką. Znowu powróciło do niej szczęście i miała za co sprawiać dziecięciu czepeczki, koszulki i trzewiczki i nie myślała o sobie. Mała Agnieszka (pod tem imieniem ochrzczono dziewczynkę) była owiniętą we wstążki i hafty, jak mały Delfinek. Między innemi cackami miała trzewiczki, jakich pewnie nie miał i Ludwik XI: Pakietta sama je wyhaftowała złotem. Były to najpiękniejsze jak tylko być mogą trzewiczki, tak małe, jak wielki palec, w których noga dzieciny prześlicznie wyglądała. Była też to śliczna dziecina! bom ją widziała w czwartym miesiącu. Miała oczki cudownie ładne, czarne, kręcące się włosy; matka kochała ją aż do szaleństwa — pieściła ją, całowała, myła, ubierała, i omało nie zjadła. Osobliwie piękne nóżki miała dziecina i matka ze szczególną przyjemnością obuwała je w małe trzewiczki.
— Wszystko to dobre i piękne; — przerwała Gerwaza — ale gdzież są cyganie?
— Zaraz, zaraz — odrzekła Mahietta. — Pewnego dnia do Reims przybył szczególny rodzaj ludzi. Byli to złodzieje i włóczęgi, prowadzeni przez swego księcia i hrabiów. Cerę mieli śniadą, kręcące się włosy i kolczyki srebrne w uszach. Kobiety były jeszcze brzydsze od mężczyzn. Miały twarze czarne, nędzne łachmany na ciele i włosy jak końska grzywa. Dzieci, które się za niemi włóczyły, małpy mogłyby przestraszyć. Wszystko to szło z niższego Egiptu do Reims przez Polskę. Papież, jak powiadają, wyklął ich i za karę przez siedem lat kazał błąkać się po świecie. Zdaje się, że przedtem byli Saracenami i że wierzyli w Jowisza. Gdy przybyli do Reims, zaczęli opowiadać cuda o królu algierskim i cesarzu niemieckim. Łatwo pojąć, że takich ludzi nie chciano wpuścić do miasta i że cała banda musiała stanąć obozem pod bramą Braine. Jednak całe Reims szło ich oglądać, a oni patrzyli na ręce i dziwne prawili rzeczy. Mimo to wszystko, rozmaite o nich chodziły wieści: że kradli dzieci, że obrzynali kieszenie, i że jedli mięso ludzkie. Mądrzy mówili głupim: „Nie chodźcie tam, bo to czarownicy.“ — Sam kardynał dziwił się ich wróżbom, a matki cieszyły się przepowiednią szczęścia dla dzieci. I biedną Chante-fleurie wzięła ciekawość, i ona chciała wiedzieć, czy czasem mała jej Agnieszka nie będzie cesarzową Armenii. Zaniosła ją więc do cyganów, którzy dalej pieścić i chwalić dziecię, które zaledwie rok miało. Śliczny aniołek uśmiechał się do nich. Matka, uradowana, powróciła na ulicę Follepeine, myśląc, że na rękach niesie królowę. Nazajutrz, kiedy dziecię usnęło, pozostawiwszy drzwi otwarte, pobiegła opowiedzieć wszystko sąsiadce na ulicę Sechesserie. Wracając, gdy nie słyszała płaczu dziecięcia, mówiła: „Dobrze, śpi jeszcze.“ Wychodząc, pozostawiła drzwi otwarte — i z powrotem biedaczka nie zastała dziecka. Łóżeczko było puste! — i tylko po niem jeden pozostał trzewiczek. Wybiegła z pokoju i, bijąc głową o mur, wołała: „Moje dziecię! moje dziecię! kto mi zabrał moje dziecię?“ — W domu nie było nikogo, na ulicy pusto, i nikt jej nie mógł powiedzieć, co się stało z dziecięciem. Obiegła miasto, spędziła na szukaniu dzień jeden i drugi i ustawicznie wołała: „Moja córka! moja mała dziecina!... kto mi ją wróci, będę jego służącą, wierną jak pies.“ — Spotkała proboszcza z St. Remy i mówiła doń: „Panie, będę ci paznokciami rolę uprawiała, ale powróć mi dziecię!“ Och! to było okropne! Widziałam jak prokurator Ponce Lacabre, tak nieczuły, płakał. Biedna, nieszczęśliwa matka! Wieczorem powróciła do siebie. W czasie jej nieobecności jedna z sąsiadek widziała wchodzące pokryjomo dwie cyganki do mieszkania i wychodzące napowrót z pośpiechem. Po ich wyjściu słychać było u Pakietty krzyk dziecka. Szczęśliwa matka wstępuje na schody, wchodzi do ubogiej izdebki i, zamiast swojej lubej Agnieszki, znajduje potwora brzydkiego, kulawego, ślepego. Z obrzydzenia biedaczka zasłoniła oczy. — „Ach! — rzecze — czy czarownice zmieniły moje śliczne dziewczątko w obrzydliwego potwora?“ Było to wistocie bardzo szkaradne dziecko, które jakaś cyganka na świat wydała. Zdawało się ono mieć około lat czterech, mówiło jakimś językiem, którego zrozumieć było niepodobna, Chante-fleurie rzuciła się na mały trzewiczek, jedyny skarb, jaki po jej dziecku pozostał. Była długo nieruchoma, niemą, bez oddechu, jakby umarła. Nagle zadrżała na całem ciele, ucałowała swój skarb, i tak mocno łkać zaczęła, jakby jej serce pękało. Mówiła: — Och! moja córko, och! moja córko, gdzie jesteś? — Kiedy o tem wspomnę, to teraz jeszcze na płacz mi się zbiera, bo dzieci, to szpik naszych kości. Mój mały Eustachy, jaki on jest ładny! A gdybyście wiedziały jaki grzeczny! Wczoraj mówił do mnie: „Chcę być rycerzem.“ O, mój Eustasiu, gdybym ja ciebie straciła! — Chante-fleurie nagle powstała i zaczęła biegać po całem Reims, wołając: — Dalej, dalej na cyganów! spalić ich czarownice! — Cyganie już wyszli — noc zapadła i ścigać ich nie było można. Nazajutrz o 2 mile od Reims znaleziono ogniska, przy nich kawałki wstążek dziecięcia Pakietty i kilka kropel krwi. Było to z soboty na niedzielę i wszyscy mówili, że cyganie na szabas zjedli dziecinę. Kiedy Chante-fleuri dowiedziała się o tem, nie krzyczała i nie płakała, bo usta jej były nieruchome, ale nazajutrz włosy jej osiwiały i znikła.
— Ach! to smutna historya — rzecze Edwarda — nawet Burgundczyk zapłakałby nad nią.
— Teraz się nie dziwię — dodała Gerwaza — że tak się lękasz cyganów.
— I bardzoś dobrze zrobiła — ze swej strony rzekła Edwarda — żeś się schroniła przed niemi, bo to są podobno polscy cyganie.
— Bynajmniej! — mówią, że są z Hiszpanii i Katalonii — rzekła Gerwaza.
— Z Katalonii? to być może; — mówiła Edwarda — Polska, Katalonia i Walencya — zdaje mi się, że jedno. To tylko pewna, że to są cyganie.
— I że dzieci zjadają — dodała Gerwaza. — Ja wcale się nie dziwię tej Esmeraldzie, że się krzywi na cyganów, bo co to smacznego dzieci.
Mahietta szła w milczeniu. Była zatopioną w dumaniu, które zwykle jest skutkiem przykrego opowiadania i które dopiero ustaje, gdy przeniknie wszystkie zakątki serca.
Gerwaza przemówiła do niej:
— A co się stało z Chante-fleurie?
Mahietta nic nie odpowiadała. Gerwaza powtórzyła pytanie i trąciła ją w rękę. Mahietta zdawała się przebudzać z zamyślenia.
— Co się stało z Chante-fleurie? — rzecze, powtarzając machinalnie usłyszane wyrazy — nigdy jej już nie widziano.
A po niejakiej chwili dodała:
— Jedni mówią, że wyszła z Reims przez bramę Flechembault; inni — że przez bramę Brasée; jedni mówią, że wieczorem, a drudzy, że o świcie. Pewien ubogi znalazł jej krzyżyk złoty, zawieszony na kamiennej figurze, która stoi na rynku. Ten krzyżyk, który ją zgubił w roku 61. Był to dar vice-hrabiego Cormontreuil, jej pierwszego kochanka. Pakietta, jakkolwiek biedna, nigdy się go pozbyć nie chciała. Tak więc, skorośmy zobaczyli jej skarby, byliśmy pewni, że już nie żyje. Jednak byli ludzie, którzy mówili, że boso szła do Paryża, ale kiedy tak, to musiałaby wyjść bramą Vesle, i jedno z drugiem się nie zgadza. Być może, że wyszła przez bramę Vesle, ale w drogę do inego świata.
— Nie rozumiem cię, Gerwazo.
— Vesle — odpowiedziała Mahietta z uśmiechem melancholicznym — to rzeka.
— Biedna Chante-fleurie! — rzekła Edwarda, drżąc — utopiła się!
— Utopiła się! — powtórzyła Mahietta — i któżby powiedział dobremu ojcu Guybertaut, kiedy przechodził pod mostem Tinqueaux, śpiewając, w swojej burce, że kiedyś jego Pakietta będzie tam przebywała bez łodzi i bez pieśni.
— A mały trzewiczek? — zapytała Gerwaza.
— Znikł wraz z matką — odpowiedziała Mahietta.
— Biedny trzewiczek! — rzekła Edwarda.
Edwarda, gruba i czuła kobieta, była zadowoloną ze wzdychania razem z Mahiettą; lecz ciekawsza Gerwaza nie poprzestała na tych pytaniach.
— A potwór? — zapytała nagle Mahietty.
— Jaki potwór?
— Mały potworek cygański, zostawiony przez czarowników u Chante-fleurie. Cóż ona z nim uczyniła? Powinna była utopić.
— Bynajmniej — odpowiedziała Mahietta.
— Zatem spaliła; to słuszniej! bo to dziecko czarownicy.
— Ani jedno, ani drugie, Gerwazo. Pan arcybiskup zainteresował się tem cyganiątkiem, kazał mu dyabła z ciała wypędzić i odesłać do Paryża, do katedry Panny Maryi, żeby go podrzucono.
— A w Paryżu co z niem zrobiono? Spodziewam się, że nikt go wziąć nie zechciał.
— Nie wiem; właśnie w tym czasie mój mąż kupił kawałek ziemi pod Bern, wynieśliśmy się z Reims i zapomnieli o całej tej historyi.
Tak rozmawiając, zacne mieszczanki przybyły na plac de Grève. W roztargnieniu przeszły, nie zważając, około Tour-Roland i skierowały się machinalnie ku słupowi, który rosnący cochwila tłum otaczał. Być może, że ten widok kazałby im zupełnie zapomnieć o Szczurzej-Jamie i o spoczynku, jaki w tem miejscu miały odprawić, gdyby sześcioletni Eustachy nie zawołał:
— Mamo, czy teraz mogę zjeść kawałek placka?
— Ach! prawda, — zawołała Mahietta — zapomnieliśmy o pustelnicy. — Pokaż mi ową Szczurzą-Jamę, niechaj jej placek zaniosę.
Trzy kobiety zawróciły i, gdy przybyły pod Tour-Roland, Edwarda rzekła:
— Nie trzeba wszystkim trzem patrzeć, żeby nie spłoszyć pokutnicy. Udajcie, że czytacie napis u góry, a ja tymczasem zajrzę do okna — pustelnica zna mię cokolwiek; dam wam znać, kiedy możecie przyjść.
I poszła sama do okna. W chwili, gdy w celę wzrok zatopiła, jej wesołe rysy zmieniły się nagle, oko łzą zaszło i twarz wykrzywiła się, jakby płaczem. Po chwili położyła palec na ustach i dała znak Mahiecie, żeby się zbliżyła.
Mahietta wzruszona, w milczeniu i na palcach zbliżyła się krokiem, jakim się podchodzi do konającego.
Smutny widok przedstawił się dwom kobietom, patrzącym przez okienko celi.
Celka była bardzo szczupła, więcej szeroka niż długa, sklepiona i podobna do wklęsłości infuły. Na gołej podłodze, w kącie, siedziała skulona kobieta, mająca brodę opartą na kolanach i ręce skrzyżowane na piersiach. Odziana w czarny worek, który ją okrywał szerokiemi fałdami, podobna była do owych straszydeł, jakie się we śnie nam pojawiają. Jej postać nie była ani kobiecą, ani męską, ani podobną do żadnej istoty żyjącej; byłto cień, coś fantastycznego i urojonego. Pod zwojem siwych włosów zaledwie dojrzeć było można twarz wychudzoną, a z pod fałd sukni wychylającą się bosą i pomarszczoną nogę. To widmo grobowca przejmowało trwogą.
Postać ta, jakby przybita do podłogi, zdawała się być bez ruchu, bez myśli, bez oddechu. W chłodnem ubraniu, na kamiennej podłodze, bez ognia, w styczniu, w celi, w okna której wiatr dmuchał, zdawała się nie cierpieć, a nawet nie czuć. Sądzićby można, że stwardniała na kamień i zmarzła na lód w tej zimnej porze roku. Na pierwszy rzut oka wziąć ją było można za widziadło, na drugi — za posąg.
Jednak niekiedy jej sine usta, otwierając się do oddechu, drżały; lecz były tak martwe i machinalne, jak liście, któremi wiatr pomiata.
Z ócz jej smutnych padało niekiedy spojrzenie złowróżbne, wciąż wlepione w jeden róg celi, spojrzenie, które zdawało się wiązać wszystkie ponure myśli do jednego tajemniczego przedmiotu.
Taką była istota, którą z przyczyny mieszkania nazywano pustelnicą, a z przyczyny ubioru — pokutnicą.
Trzy kobiety, bo Gerwaza połączyła się z Mahiettą i Edwardą, patrzyły przez okienko. Głowy ich zakryły światło, ale i to nie zwróciło na nie uwagi pokutnicy.
— Nie przeszkadzajmy jej! — rzecze Edwarda — modli się pewnie.
Jednak Mahietta ze szczególnym uporem patrzyła na tę głowę uwiędłą i na te oczy zalane łzami.
— To byłoby szczególne — mówiła cicho.
Wychyliła głowę przez kraty okna i posłała spojrzenie aż w kąt, w który pustelnica była wpatrzoną.
Kiedy ją cofnęła napowrót, twarz jej była łzami zalaną.
— Jak nazywacie tę kobietę? — zapytała Edwardy.
— Nazywamy ją siostrą Gudulą.
— A ja — odparła Mahietta — nazywam ją Pakiettą Chante-fleurie.
I dała znak osłupiałej Edwardzie, aby uważniej patrzyła w okienko.
Edwarda spojrzała i zobaczyła, że w tym kącie, w który pustelnica miała wzrok wlepiony, był trzewiczek, haftowany złotem i srebrem.
Po Edwardzie Gerwaza wychyliła głowę za kratę, i wszystkie trzy, patrząc na nieszczęśliwą matkę, płakać zaczęły.
Jednak ani ich spojrzenia, ani łzy nie zwróciły uwagi pustelnicy. Jej ręce były wciąż złożone, oczy nieruchome w zachwycie, a kto wiedział smutną historyę, temu widok trzewiczka rozdzierał serce.
Kobiety czas dłuższy nie rzekły ani słowa: nie śmiały mówić nawet cicho. To milczenie, ta boleść, to zapomnienie, w którem wszystko znikło, prócz jednego przedmiotu, miało coś wzruszającego. Milczały, dusze ich wznosiły się i były gotowe paść na kolana. Zdawało im się, że weszły do świątyni podczas rozpamiętywania męki Chrystusa.
Nakoniec Gerwaza, najciekawsza, a tem samem najmniej czuła, spróbowała przemówić do pustelnicy:
— Siostro! siostro Gudulo!
Powtórzyła te wyrazy potrzykroć, coraz mocniej głos podnosząc. Pokutnica ani się ruszyła, ani spojrzała, ani westchnęła, ani dała znaku życia.
Edwarda odezwała się łagodniejszym głosem:
— Siostro, siostro, święta Gudulo!
Toż samo milczenie.
— Szczególna kobieta! — zawołała Gerwaza — onaby bombardowania nie słyszała.
— Może ogłuchła — rzekła Edwarda z westchnieniem.
— Może oślepła — dodała Gerwaza.
— Może umarła — zakończyła Mahietta.
To pewna, że, jeżeli dusza nie opuściła tego letargicznego ciała, przynajmniej ukryć się musiała w największą głębię organów.
— Trzeba — mówiła Edwarda — zostawić placek w okienku; bo jakże ją ocucić?
Eustachy, którego dotąd zajmował wózek, przez psa ciągniony, spostrzegł, że jego matka i dwie panie patrzą przez okienko; powodowany więc ciekawością, zawołał:
— Mamo, niechaj i ja zobaczę.
Na ten głos dziecięcia dźwięczny, świeży, pustelnica wzdrygnęła się — odwróciła głowę z trudnością, chudemi rękami odgarnęła włosy z czoła i spojrzała na dziecię z wyrazem gorzkiej rozpaczy. To spojrzenie było błyskawicą.
— Ach! Boże! — zawołała nagle kryjąc głowę między kolana — przynajmniej niech obcych dzieci nie widzę.
— Dzień dobry, pani — rzekło dziecię z powagą.
Na ten głos drżenie przeszło po ciele pustelnicy; zęby jej szczęknęły, wzniosła głowę, rękami dotknęła stóp i rzekła:
— Och! jakże zimno!
— Biedaczko! — mówiła Edwarda z litością — może chcesz ognia?
Wstrząsnęła głową na znak odmowy.
— A więc — mówiła Edwarda, podając jej flaszeczkę — oto hypocras, który cię rozgrzeje: napij się.
Potrząsnęła głową, spojrzała na Edwardę i odpowiedziała:
— Wody.
Edwarda nalegała.
— Napij się hypokrasu i zjedz placka z ryżu, któryśmy umyślnie dla ciebie upiekły.
Odepchnęła placek, który jej Mahietta podawała i rzekła:
— Chleba czarnego.
Wtedy Gerwaza, zdejmując z siebie chustkę wełnianą, rzekła:
— To przynajmniej odziej twoje skostniałe ramiona.
Podobnie jak placka i flaszki odmówiła wzięcia chustki i odpowiedziała:
— Worek.
— Ale musisz wiedzieć — mówiła Edwarda — że wczoraj było święto.
— Wiem — rzekła pokutnica — bo z tego powodu od dwóch dni nie miałam kropli wody.
Po chwili milczenia zaś dodała:
— Święto — i zapomniano o mnie. Dlaczegóż świat ma o mnie pamiętać, gdy ja o nim nie myślę? Któż wspomni o zgasłym węglu, o zimnym popiele?
A jakby strudzona mówieniem, opuściła głowę na kolana.
Litościwa Edwarda, sądząc, że jeszcze się skarży na zimno, zapytała:
— A więc chcesz ognia?
— Ognia! — rzekła pokutnica ze szczególniejszym wyrazem — a czy go skrzeszecie z tej małej, co jest pod ziemią już od lat piętnastu?
Wszystkie jej członki zadrżały, oczy zaświeciły i wstała na kolana; następnie wyciągnęła wychudłą rękę ku dziecku, które na nią patrzało.
— Weźcie to dziecię! — zawołała — cyganka się zbliża.
Upadła twarzą na ziemię i biła o podłogę czołem, jakby kamieniem o kamień. Po chwili podczołgała się do kąta, w którym był mały trzewiczek. Kobiety nie śmiały na nią patrzeć, lecz słyszały tysiączne pocałunki i tysiączne westchnienia, pomieszane z odgłosem jakby uderzenia czołem o mur — po jednem z gwałtowniejszych uderzeń wszystko ucichło.
— Czy się zabiła? — rzekła Gerwaza, wychylając głowę przez okienko. — Siostro! siostro Gudulo!
— Siostro Gudulo! — powtórzyła Edwarda.
— Ach! Boże, ona się nie rusza — mówiła Gerwaza — Gudulo! Gudulo!
Mahietta, zaledwie mogąca oddychać, rzekła z wysiłkiem:
— Czekajcie! — następnie, schyliwszy się do okienka, zawołała: — Pakietto! Pakietto Chante-fleurie!
Dziecię, które nierozważnie zapaliło petardę, nie więcej się przestrasza, jak się ulękła Mahietta, skutkiem wyrzeczonych wyrazów.
Pustelnica zadrżała, podniosła się na nogi i podskoczyła ku okienku ze wzrokiem tak iskrzącym, że wszystkie trzy kobiety uciekły.
Straszna postać pustelnicy stała w oknie i wołała:
— Ach! to cyganka mię woła.
W tej chwili scena, dziejąca się u słupa, zwróciła jej uwagę. Czoło jej zmarszczyło się, wyciągnęła kościste ręce i głosem chrapliwym krzyczała:
— Ha! to ty, cyganko, złodziejko dzieci, ty mię wołałaś. Bądź przeklętą nawieki!




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Victor Hugo i tłumacza: Marceli Skotnicki.