Przejdź do zawartości

Kościół Panny Maryi w Paryżu/Księga dwunasta/V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Victor Hugo
Tytuł Kościół Panny Maryi w Paryżu
Podtytuł (Notre Dame de Paris)
Rozdział Samotnia Ludwika XI
Wydawca Księgarnia S. Bukowieckiego
Data wyd. 1900
Druk W. Dunin i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Marceli Skotnicki
Tytuł orygin. Notre Dame de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cała księga dwunasta
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
V.
Samotnia Ludwika XI.

Zapewne nie zapomnieli czytelnicy, że Quasimodo, nim spostrzegł z wieży truandów, widział światło w stronie bramy św. Antoniego. Gmach, gdzie jaśniało to światło, to Bastylia; okno, przez które się przeciskało, to pokój Ludwika XI.
Ludwik XI był w Paryżu od dwóch dni; nazajutrz zaś miał odjechać do cytadeli Montilzles-Tours. Rzadko odwiedzał Paryż, bo zamało w nim było dla niego szubienic, oprawców, i nie miał łuczników szkockich.
Tego dnia przeniósł się na nocleg do Bastylii. Wielki pokój w Luwrze, z wielkim kominem, ozdobionym dwunastu sztucznemi bestyami i trzynastu prorokami, z wielkiem łóżkiem wspaniałem, wcale mu się na dzisiaj nie podobał. Ten skromny monarcha wolał pokoik ze skromnem łóżeczkiem w Bastylii; przytem Bastylia była bardziej obronną.
Pokoik ten, który król sobie urządził w sławnem więzieniu stanu, był dość obszernym i zajmował najwyższe piętro jednej z baszt. Był on okrągły, wysłany słomianą, błyszczącą plecionką; sufit miał ułożony z belek, zdobnych złotemi liliami, ściany zaś wyłożone drzewem, z rzeźbami złoconemi.
Jedno tylko było w nim okno, okno gotyckie, obwarowane kratam i i zaciemnione kolorowemi szybami, na których jaśniały herby króla i królowej.
Jedno również miał tylko wejście, drzwi o niskiej arkadzie, obite makatą wewnątrz, a zewnątrz z drewnianym przedsionkiem, kunsztownie rzeźbionym.
W komnacie tej nie było nic z tego, co zapełnia zwyczajne mieszkania: ani krzeseł, ani ławek, ani sof, ani innych sprzętów. Było tam tylko jedno krzesło wspaniałe z drzewa, pomalowane czerwono, obite korduanem, z frendzlami jedwabnemi i gwoździkami złotemi. Samotne krzesło uprzedzało, że jedna tylko osoba zwykła siadać w pokoju. Przy krześle, a blisko okna stał stół, okryty kobiercem, wyobrażającym ptaki. Na stole znajdował się kałamarz, leżały pargaminy i pióra, oraz puhar srebrny. Dalej piecyk i klęcznik, ozdobiony frendzlami złotemi. W głębi stało łóżko, obite adamaszkiem żółtym, bardzo skromne. To sławne łóżko, na którem Ludwik XI wiele nocy spędził bezsennych, oglądać było można niedawno u pewnego radcy stanu.
Takim był pokój, który nazywano „samotnią królewską.“
W chwili, gdyśmy doń wprowadzili czytelnika, samotnia była prawie ciemną. Na gaszenie ognia dzwoniono już godzinę temu i w pokoju była jedna tylko świeca woskowa, która oświetlała pięć osób różnie ugrupowanych.
Pierwszy, na którego padało światło, byłto pan, pysznie ubrany w suknię spodnią szkarłatnego koloru w pasy srebrne, wierzchnią zaś koloru złotego w czarne hafty. Mężczyzna ten miał na piersiach wyszyty jasnemi kolorami herb: rogacza i jelonka; tarcza otoczoną była po prawej stronie gałązką oliwną, po lewej jelenim rogiem. U pasa wisiała mu bogata szpada z rękojeścią emaliowaną, na wierzchu której była hrabska korona. Na pierwszy rzut oka z twarzy tej można już było wyczytać dumę i chytrość.
Stał z głową odkrytą, trzymając w ręku długi regestr, za krzesłem, na którem siedział mężczyzna zgięty we dwoje, z założonemi nogami, oparty łokciem na stole, nędznie wyglądający i nędznie ubrany. Głowę tak schylił na piersi, że, oprócz nosa, na który padało światło, nic twarzy widzieć nie było można. Po chudości i pomarszczeniu rąk domyślać się było można, że to starzec. Byłto Ludwik XI.
O kilka kroków za nimi rozmawiali cicho dwaj mężczyźni w strojach flamandzkich, w których, chociaż stali w cieniu, ktokolwiek był na przedstawieniu Grintoira, poznać mógł Wilhelma Rym, wielkiego pensyonarza z Gaud, i Jakóba Coppenole, szewca. Pamiętajmy, że ci dwaj ludzie mieli udział w tajemnej polityce Ludwika XI.
Nakoniec, w samej głębi, przy drzwiach, stał w ciemności, nieruchomy jak posąg, silny mężczyzna w zbroi, któremu twarz kwadratowa, oczki na wierzchu, szerokie usta, niskie czoło, nadawały wyraz psa i tygrysa zarazem.
Z wyjątkiem króla, wszyscy mieli głowy odkryte.
Wielmożnik, trzymający się najbliżej króla, czytał mu gatunek długiego memorandum, które Jego Królewska Mość zdawała się słuchać z wielkiem skupieniem ducha. Dwaj Flamandczycy szeptali z sobą na ucho.
— Krzyżu Pański! — burczał Coppenole — nudzi mię już to stanie; czy niema tu gdzie stołka?
Rym odpowiedział skinieniem przeczącem, któremu towarzyszył uśmiech wpółukryty.
— Krzyżu Pański! — mówił dalej Coppenole, okrutnie snadź cierpiący i niezadowolony z przymusowego tego ukrywania się z głosem — bierze mię chętka usiąść tak oto na posadzce, podkurczywszy nogi, po szewcku, jak u siebie przy robocie.
— Ani się ważcie, panie Jakóbie.
— O! trzebaż tu być zawsze na nogach, mistrzu Wilhelmie?
— Albo na klęczkach — odrzekł Rym.
W tej chwili dał się słyszeć głos królewski. Umilkli.
— Pięćdziesiąt soldów suknie pachołków naszych, dwanaście liwrów opończe palestrantów korony naszej! O tak! sypcie złoto beczkami! Zwaryowałeś, czy co Olivierze?
Mówiąc to, starzec podniósł głowę. Na szyi błyszczał mu złoty łańcuch orderu Św. Michała. Światło jarzące oblewało nawprost chude jego i zgryzione oblicze. Wyrwał papiery z rąk tamtego.
— Rujnujecie nas bez sumienia i miary! — zawołał, przebiegając regest zapadłemi oczyma. — Co to za ekspensa! i na co nam dwór tak huczny? Dwóch kapelanów po dziesięć liwrów na miesiąc każdemu! Jeden wikaryusz sto soldów! Podkomorzy jeden, dziewięćdziesiąt liwrów rocznie! Czterech krajczych, po sto dwadzieścia liwrów na rok każdemu. Jeden kuchmistrz, jeden podczaszy, jeden szafarz, jeden kredensarz, jeden marszałek, dwóch podmarszałków, po liwrów dziesięć na miesiąc sztuka w sztukę! Dwóch kuchcików, liwrów osiem! Jeden koniuszy i dwóch masztalerzów po dwadzieścia cztery liwry miesięcznie! Jeden woźny, jeden pasztetnik, jeden piekarz, dwóch furmanów po sześćdziesiąt liwrów na rok każdemu! A rusznikarz nadworny, sto dwadzieścia liwrów! A mistrz płatnik skarbca naszego, tysiąc dwieście liwrów! A rachmistrz, a pisarz, pięćset liwrów!... Ależ to moc! Szaleństwo oczywiste! Myto służby naszej Francyę ze skóry obdziera! Wszystkie antabki Louwru w ogniu się tym rozpłyną. Wypadnie sprzedać naczynia stołowe! I na rok przyszły, gdy Bóg i Najświętsza Panna (tu uchylił czapki) doczekać pozwolą, wypadnie nam chyba pić rumianek z cynowego już kubka!
Mówiąc to, spojrzał na srebrny puhar, pobłyskujący na stole. Odkaszlnął i jął znowu:
— Mistrzu Olivierze, panowie wielcy, rządzący w swych włościach, równie jak króle i cesarze, nie powinni pozwalać, ażeby zbytek i pycha do domów się ich zakradały, gdyż zaraza i zły przykład ciągną stąd na prowincye i parafie... Owóż, mości Olivierze, zanotuj to sobie. Wydatki nasze wzrastają rok rocznie. Wcale się to nam nie podoba. Jakto, przez Bóg żywy! W 79-ym r. rozchody sięgały trzydziestu sześciu tysięcy liwrów; w 80-ym podniosły się do czterdziestu trzech tysięcy sześciuset dziewiętnastu liwrów... pamiętam co do grosza... w 81-ym doszły sześćdziesięciu tysięcy sześciuset ośmdziesięciu liwrów; w tym zaś roku, na moją duszę! nie wiem już na czem się to zatrzyma, ale pewno dojdzie do ośmdziesięciu może tysięcy liwrów z górą! Suma podwójna w ciągu lat czterech! okropność!
Zatrzymał się zadyszany; poczem zawołał z uniesieniem:
— Tak jest! dokoła siebie nie widzę nikogo, okrom ludzi, którzy się krwią moją tuczą! Ssiecie mi dukaty z żył wszystkich!
Milczano. Byłato jedna z tych złości, którym trzeba dać się wypienić. Król mówił dalej:
— Albo znowu ta prośba połacinie szlachty francuskiej, domagającej się od nas, byśmy ponowili przywileje i, jak ona zowie, wielkie obowiązki korony! Prawda, że wielkie obowiązki! Obowiązki, które się nam w żywe ciało wjadają! A, mości panowie! powiadacie, że nie jesteśmy królem, by panować dapifero nullo, buticulario nullo! My zaś wam pokażemy, przez Bóg żywy! czyśmy królem!
Tu uśmiechnął się w poczuciu swej potęgi, i czoło mu się wraz wypogodziło nieco. Zwrócił się ku Flamandczykom:
— Wierzaj nam, kumie Wilhelmie! wielki podstoli, wielki podczaszy, wielki podkomorzy, wielki marszałek — wszystko to nie warte najmniejszego pachołka... Zapamiętaj to sobie, kumie Coppenole... są do niczego. Gdy widzę ich, trzymających się niepotrzebnie przy boku króla, wraz mi przychodzą na myśl czterej ewangeliści, otaczający wielki zegar Pałacu, odnowiony świeżo przez Filipa Brille. Są pozłacani, ale godzin nie znaczą; strzałka obyć się może bez nich.
Zamyślił się chwilkę, i dodał wraz, potrząsając głową:
— O ho, ho! niedoczekanie ich! Jam nie Filip Brille, i lennego hultajstwa pozłacać nie myślę... Czytaj dalej, Olivierze.
Człowiek, imieniem tem nazwany, wziął regestr z rąk królewskich i recytował głosem podniesionym:
— „Adamowi Tenou, podkanclerzemu pieczęci kasztelańskich miasta Paryża, na srebro, kształt i wyrżnięcie rzeczonych pieczęci, które zrobiono nowiutkie, jako, że stare poprzednie, zepsute i niegodne, z pożytkiem służyć były nie mogły — dwanaście liwrów paryskich.
— „Wilhelmowi Frère razem cztery liwry i cztery soldy paryskie za trudy i wydatki wedle chowania i karmienia gołębi dwóch gołębników pałacu Tournelles, w ciągu miesięcy: stycznia, lutego i marca tego roku, jako wydał na to sześć ćwiartek jęczmienia.
— „Kartuzowi, za wyspowiadanie zbrodniarza na śmierć, cztery soldy paryskie.
Król słuchał w milczeniu. Od czasu do czasu zrywał go kaszel, wtedy sięgał po puhar i, krzywiąc się, brał haust do gardła.
— „W roku tym uczyniono na rozkaz trybunalski przy odgłosie trąb po placach paryskich pięćdziesiąt sześć obwieszczeń. Rachunek do uregulowania.
— „Na przetrząsania i szukania w niektórych miejscach, tak w Paryżu samym, jako też i gdzieindziej, skarbów, które, jak utrzymywano, zakopane tam były... ale nie znaleziono nic... czterdzieści pięć liwrów.
— Wyrzucić dukat, a podjąć szeląg! — wtrącił król.
— .... „Za wstawienie w dworcu Tournelles siedmiu szyb białych w miejscu, gdzie się znajduje klatka żelazna, trzynaście soldów. — Za zrobienie i dostawę, z rozkazu Króla, w dniach pokazywania dziwolągów, czterech tarcz z herbami rzeczonego pana Tournelle, wraz z różanemi wieńcami dokoła, sześć liwrów. — Za dwa nowe rękawy do starego spencerka królewskiego, dwadzieścia soldów. — Za puszkę smarowidła do smarowania butów królewskich, piętnaście denarów. — Chlewek nowy na czarne prosięta Króla Jego Mości, trzydzieści liwrów paryskich. — Kilka przegródek, tarcic i kratownic, gdzie są zamknięte lwy od pałacu Saint-Paul, dwadzieścia dwa liwry.
— Ot zwierzęta, które słono kosztują! — zauważył Ludwik XI. — Cóż robić? rzecz za to prawdziwie królewska. Jest tam jeden wielki lew ryży, którego lubię za figle... Widziałeś go, kumie Wilhelmie? Trzeba panującym chować pokaźne takie bestye. My, królowie... psami naszemi powinny być lwy, a kotami tygrysy. Co wielkie, do twarzy koronie. Za pogańskich czasów Jowisza, gdy lud świątyniom składał w ofierze sto wołów i sto baranów, cesarze dawali wówczas sto lwów i sto orłów. Srogie to było i wspaniałe bardzo. Królowie Francyi mieli zawsze groźne te ryki dokoła swych tronów. Z tem wszystkiem oddadzą mi tę sprawiedliwość, że ostatecznie mniej na to od nich tracę pieniędzy, i obchodzę się skromniejszą liczbą lwów, niedźwiedzi, słoniów i lampartów... Jedź dalej, Olivierze! Chcieliśmy tylko powiedzieć to naszym przyjaciołom, posłom flamandzkim.
Wilhelm Rym złożył ukłon głęboki, podczas gdy Coppenole z nieokrzesaną swoją postawą zdawał się być jednym z owych niedźwiedzi, wspomnianych przez Jego Królewską Mość. Król nie zwrócił na to żadnej uwagi. Umoczył był właśnie usta w puharze, i splunął wraz mówiąc:
— Brr! obrzydliwe ziółka!
Czytający prowadził rzecz dalej.
— „Za jadło dla zbiega piechotyńca, zakutego od sześciu miesięcy w łańcuchy izby oprawczej, zanim wiadomo będzie jak z nim postąpić. Cztery liwry i soldów cztery.
— A to znów skąd? — przerwał król — karmić to, co ma wisieć! Przez Bóg żywy! ani jednego solda nie dam już na owo jadło... Mości Olivierze, porozumiej się wasze z panem Estouteville, i dzisiejszego jeszcze wieczora przygotujcie zaręczyny franta z szubieniczką... Punkt następny...
Olivier naznaczył paznogciem wyrazy: „zbieg piechotyniec“ i czytał dalej.
— „Henrietowi Cousin, wielkiemu mistrzowi oprawcy przy trybunale paryskim, sumę sześćdziesięciu soldów paryskich, wyznaczoną mu i przyznaną z ordynacyi jaśnie wielmożnego kasztelana paryskiego, na sprawienie, z rozkazania wyżej rzeczonego pana paryskiego, wielkiego obosiecznego miecza, służącego do ścinania i egzekwowania osób, skazanych przez sprawiedliwość za swe niecnoty, jako też za oprawę pochwy i jej przynależności wszelkie; a również, że kazał odnowić i odpowiednio wyostrzyć miecz stary, który, nadpęknąwszy, wyszczerbił się był przy czynieniu sprawy nad Imci panem Ludwikiem luksemburgskim, jak to należycie zoczyć da się...
Król przerwał:
— I owszem, — rzekł — potwierdzam sumę z całego serca. Nigdym się nie rachował z kosztami tego rodzaju, anim żałował pieniędzy na to wydanych... Słucham.
— „Za zbudowanie nowej wielkiej klatki...
— Aha! — zawołał król, biorąc się obiema rękami za poręcze krzesła — wiedziałem ja dobrze, że nie napróżno odwiedzę tym razem Bastylkę... Zatrzymaj się, panie Olivierze. Chcę sam obejrzeć klatkę. Koszta odczytasz mi przy oglądaniu... Panowie posły, chodźcieno zobaczyć; ciekawe to.
Wstał, oparł się o ramię znajdującego się obok Oliviera, dał znak stojącej u drzwi karyatydzie, niememu owemu olbrzymowi bez czoła, by szedł naprzód, skinął na Flamandczyków i wyszedł z komnaty.
Za progiem ustronia, do królewskiego orszaku przyłączyło się kikunastu ludzi zbrojnych, obciążonych żelaztwem i kilku smukłych paziów, niosących pochodnie. Krążyli razem czas jakiś we wnętrzu baszty, poprzerzynanem schodami i korytarzami, niekiedy żłobionemi w samym aż murze. Gubernator Bastylii postępował na czele, i otwierać kazał zamki i wrzeciądze przed królem schorowanym i zgarbionym, który kaszlał co krok prawie.
Przy każdem takiem przejściu wszystkie głowy zmuszone były się pochylać, okrom głowy królewskiej, przywalonej laty i troskami.
— Hm, — mruczał starzec przez dziąsła, gdyż zębów już nie miał — bliscy jesteśmy podwoi grobowych. Pochyłemu przechodniowi drzwi niskie.
Nareszcie, minąwszy ostatnią kratę, tak oczepioną zamkami i łańcuchami, że trzeba było blisko kwandransa na jej odryglowanie, weszli do obszernej i wysokiej izby ostrołukowej, pośrodku której dał się widzieć sześcian, zbity z cegły, żelaza i drzewa. Krępacz ten miał wnętrze wydrążone. Byłato jedna z owych sławnych klatek na przestępców politycznych, zwanych pospolicie „metreskami króla“. W grubych ścianach owego sześcianu znajdowały się dwa czy trzy okienka, tak gęsto zasnute prętami żelaznemi, że szyb pod niemi nie było widać. Wejście składało się z ciężkiej płyty kamiennej jak u grobów; wejście jedno z tych, za któremi już niema wyjścia. Różnica z mogiłą ta tylko, że umarłym był tu człowiek żyjący.
Król mierzonemi krokami począł dokoła obchodzić domek, bacznie go oglądając, podczas gdy Olivier, postępujący za nim, czytał nagłos memorandum.
— „Za zbudowanie nowej wielkiej klatki z grubych dylów, poprzecznic i wiązadeł, zawierającej dziewięć stóp długości na ośm wszerz, a siedm na wysokość, od posadzki do posadzki, oszrubowanej i okutej w wielkie gwoździe i sztaby żelazne, która ustawioną jest w izbie, znajdującej się na jednej z wież Bastylii Św. Antoniego, i w którejto klatce osadzony jest i trzymany z rozkazu Króla i Pana Naszego Najmiłościwszego więzień, poprzednio zamieszkujący starą klatkę, próchniejącą i zepsutą. Użyto do owej wyżej wymienionej nowej klatki dziewięćdziesiąt sześć belek powałowych, pięćdziesiąt dwa dyle słupowe i dziesięć ośmiocalowych tarcic poprzecznych, na trzy sążnie długich; a najęto dziewiętnastu cieślów do wymiarkowania, wycięcia i obrobienia wszystkiego rzeczonego drzewa na dziedzińcu Bastylii przez dni dwadzieścia...
— Z niezłych dębowych klepek — rzekł król, postukując pięścią o ściany.
— „...A weszło do tej klatki — wywodził dalej tam ten — dwieście dwadzieścia grubych sztab żelaznych, dziewięcio- i ośmiostopowych, reszta średniej długości, z hakami, kotwicami i łańcuchami, należącemi do rzeczonych sztab; wszystko ono żelazo waży trzy tysiące siedemset trzydzieści funtów; okrom ośmiu wielkich haków żelaznych, służących do umocowania rzeczonej klatki, z klamrami, szrubami i gwoździami, razem na wagę dwieście osiemnaście funtów żelaza, nie licząc również prętów żelaznych u drzwi, ani innych rzeczy...
— No, żelaza, jak mi się zdaje, dość — rzekł król — by umysł lekki przytrzymać.
— „Naogół wynosi to trzysta siedemnaście liwrów, pięć soldów, denarów siedem.
— Przez Bóg żywy! — zawołał król.
Na to zaklęcie, ulubione i przysłowiowe u Ludwika XI, wydało się, jakoby ktoś ocknął się wewnątrz klatki; posłyszano brzęk kajdan, wlokących się po posadzce, i głos cichy, grobowy, wydobył się ze środka:
— Panie! Królu! łaski!
Nie sposób było dojrzeć wołającego w ten sposób.
— Trzysta siedemnaście liwrów, pięć soldów, denarów siedem! — powtórzył Ludwik XI.
Płaczliwa skarga, wychodząca z klatki, dreszczem przejęła wszystkich obecnych, nie wyjmując nawet Oliviera. Sam tylko król tak się zachował w postawie i na twarzy, jakby onego lamentu wcale nie był posłyszał. Na jego rozkaz mistrz Olivier wrócił do czytania, a Jego Królewska Mość spokojnie dalej opatrywał swe cacko.
— „Okrom tego zapłacono murażowi, który powybijał dziury na kraty w oknach i poprawił posadzkę izby, gdzie jest klatka, gdyż posadzka nie byłaby wystarczyła pod rzeczoną klatką, z racyi ciężaru onej, dwadzieścia siedem liwrów, czternaście soldów paryskich.
Głos począł znowu jęczeć:
— Łaski, Najjaśniejszy Panie! Przysięgam ci, że to pan kardynał z Angers popełnił zdradę, a nie ja.
— Nie żałował muraż! — powiedział król. — Czytaj, Olivierze.
Olivier czytał:
— „Cieśli za ramy, listwy, wydrążenie stolca i inne rzeczy, dwadzieścia liwrów, dwa soldy...
Głos ze swej strony nie ustawał:
— Jakżeż, Najjaśniejszy Panie! czyliż nie raczysz mię wysłuchać? Klnę ci się na zbawienie, że nie jam to pisał do pana Guyenne, lecz kardynał Balue.
— Cieśla zdarł widocznie — zauważył król. — Czy już wszystko?
— Nie, Najjaśniejszy Panie. „...Szklarzowi za szyby rzeczonej izby, czterdzieści sześć soldów, osiem denarów paryskich...“
— Zmiłuj się, Najjaśniejszy Królu i Panie! Czyliż tego nie dość, że dobra moje sędziom mym oddano, srebra panu Torcy, księgozbiór mistrzowi Piotrowi Dariolle, makaty gubernatorowi Roussillon?! Jestem niewinny. Oto od lat już czternastu konam od zimna w klatce żelaznej. Zmiłuj się, przebacz, Królu! Bóg ci to policzy...
— Mistrzu Olivierze, — mówił król — wszystkiego razem ileż?
— Trzysta sześćdziesiąt siedem liwrów, osiem soldów, trzy denary paryskie.
— O Jezu Marya! — krzyknął król — a toż mi klatka zdzierska!
Wyrwał regestr z rąk mistrza Oliviera, i sam zaczął liczyć na palcach, spoglądając to na papier, to na klatkę. Tymczasem łkania zamkniętego wciąż się słyszeć dawały. Straszne to było wśród mroków ciemnicy, i twarze obecnych, blade i wzruszone, spoglądały po sobie.
— Lat czternaście, Najjaśniejszy Panie! Oto już lat czternaście! Od miesiąca kwietnia 1469 r. W imię przeczystej Bogarodzicy, Najjaśniejszy Panie! wysłuchaj mnie. Przez cały ten czas używałeś, Królu, ciepła słonecznego. Ja, nieszczęsny, czyliż nigdy światła dziennego nie ujrzę? Łaski, Najjaśniejszy Panie! Bądź miłosiernym! Litość jest najpiękniejszą z cnót królewskich, ona ukraca ciosy gniewu. Czyliżby się zdawało Waszej Królewskiej Mości, że ostatnia godzina życia lżejszą się staje panującemu, gdy ani jednej nikomu winy nie odpuścił? Przytem, Najjaśniejszy Panie, nie ja bynajmniej zdradziłem Waszą Królewską Mość, lecz pan z Angers. U nóg mam strasznie ciężki łańcuch, z żelazną kulą na końcu, większą, niżby się godziło. Ach, Najjaśniejszy Panie, zlitujże się nademną!
— Oliyierze, — odezwał się król, podnosząc głowę — uważam, że wór wapna liczą mi po soldów dwadzieścia, gdy zwykle kosztuje tylko dwanaście. Przerobisz mi ten rachunek.
Odwrócił się tyłem do klatki, i krokiem pewnym zmierzał ku wyjściu. Nieszczęśliwy więzień domyślił się z ruchu pochodni i szmerów, że monarcha odchodzi.
— Królu Najjaśniejszy! — wołał rozpaczliwie.
Kraty zgrzytnęły; ogarnęła go zwykła ciemność, a u okienka posłyszał tylko twardy głos strażnika, który mu nad samym uchem zanucił piosenkę:

Nasz pan biskup Balue
Kardynałem został — z żalu,
Że ćmą prebend obsypany;
A pan nasz verdun’ski
Za te wszystkie klęski
Kielich ma — gliniany.

Król w milczeniu kierował się ku swemu „Zaciszu“, a orszak postępował za nim, do żywego tknięty ostatniemi jękami skazanego. Nagle Jego Królewska Mość zwrócił się do gubernatora Bastylii.
— Ale, ale! — rzekł — a czy niema tam kogo w tej klatce?
— Ba! Najjaśniejszy Panie! — odpowiedział gubernator osłupiały na to pytanie.
— I któż taki?
— Pan biskup z Verdun.
Król doskonale o tem wiedział; ale u niego udawanie stało się niby manią.
— Aa! — mruknął prostodusznie, jakby to sobie nagle i po raz pierwszy przypomniał — Wilhelm de Harancourt, przyjaciel pana kardynała Balue. Poczciwe to biskupisko!
Po kilku zwrotach po przez lochy baszty, drzwi królewskiego ustronia, otwarłszy się przed pięciu osobami, poznanemi na początku niniejszego rozdziału, zaraz za niemi znowu się zamknęły, i każdy wrócił na swoje miejsce, do swoich rozmów cichych, do swej postawy.
Podczas nieobecności króla złożono na stole kilka depesz, których pieczęcie monarcha sam połamał, poczem wnet zabrał się do ich odczytania. Szybko przebiegłszy oczyma jedną po drugiej, dał znak ręką Olivierowi, który snać przy jego boku grał rolę ministra, by wziął pióro do ręki, i sam począł wraz, nie wspominając nic o treści listów, dyktować mu głosem cichym odpowiedzi na takowe, które ten pisał, klęcząc niewygodnie przy stole.
Wilhelm Rym zerkał oczyma.
Król wymawiał tak cicho, że Flamandczycy zaledwie z tego słyszeć mogli od chwili do chwili urywany jaki i niezrozumiały kawałek, w rodzaju następujących:
...„Miejsca żyzne popierać handlem, a niepłodne rękodzielniami... Pokazać magnatom angielskim cztery nasze wielkie moździerze: Londyn, Brabant, Bourgen-Bresse, Saint-Omer... Puszki sprawiły, że wojny prowadzą się teraz rozumniej... Do rąk W-go de Bressuire, naszego przyjaciela... Wojsko nie może się utrzymać bez kontrybucyi...
Podniósł raz głos:
— Przez Bóg żywy! Jego miłość król sycylijski pieczętuje swe listy na żółtym wosku, jakoby król Francyi. Źle może czynimy, że mu to pozwalamy. Zacny mój kuzyn burgundzki nie siał wszak herbami między tłuszcze ladajakie. Wielkość domów stoi zachowaniem i pieczą prerogatyw. Zanotuj to, kumie Olivierze.
Innym znów razem:
— Oho-ho! jest co w rękę wziąć — mówił. — Czegóżto od nas żąda brat nasz, imperator? — I przebiegał listy oczyma, przerywając sobie czytanie monolologiem głośnym: „Ani słowa! Niemcy są tak wielkie i potężne, że uwierzyćby trudno... Ale nie zapominajmy o starem przysłowiu: Najpiękniejszem na świecie hrabstwem jest Flandrya, najpiękniejszem księstwem Medyolan, najpiękniejszem królestwem Francya... Cóż, nieprawda, mości posłowie flamandzcy?
Tym razem to już i Coppenole pokłonił się razem z Wilhelmem Rymem. Pogładzono niedźwiedzia pod łopatkę patryotyczną.
Jedna z ostatnich depesz chmurnie ściągnęła brwi Ludwikowi.
— A tożby co? — zawołał. — Skargi i kłótnie przeciwko załogom naszym w Pikardyi! Olivierze, pisz mi natychmiast do pana marszałka Rouault... Że się karność rozprzęga... Że kompanie ordynansowe, szlachta z ruszenia, wolni łucznicy i Szwajcarowie, czynią krzywdy bezmierne sławetnym i pracowitym... Że panowie dowódzcy, nie kontentując się tem, co Bóg dał w chacie kmiecia, zmuszają go kijami i cięgami do kupowania w mieście wina, ryby, korzeni i wszelakich innych rzeczy zbytkownych... Że Król i Pan nasz świadom jest wszystkiego... Że wolą jest naszą i postanowieniem niezłomnem ochraniać lud nasz od przykrości, krzywd i zdzierstw nieprawych... Że tak mieć chcemy i rozkazujemy, przez Bóg żywy!... Że krom tego, nie g’woli i nie g’łasce naszej jest, ażeby jaki dudarz, balwierz lub pachołek zbrojny, nosił się jako książę w bławatach, szkarłatach i pierścieniach złotych... Że próżność taka przeciwną jest przykazaniom Bożym... Że się my sami kontentujemy, my, szlachcic z pradziada, żupanikiem sukiennym, po szesnaście soldów łokieć paryski... Że panowie ciury, oni także doskonaleby na tem poprzestać mogli... Wiadomem czynimy i ogłaszamy... Panu Rouault, przyjacielowi naszemu... Dobrze. Pieczęć.
List ten dyktował głośno, tonem mocnym i ustępami urywanemi. W chwili, gdy kończył, drzwi się otworzyły, dając przejście nowej osobistości, która wpadła do komnaty zdyszana, wołając:
— Najjaśniejszy Panie! Najjaśniejszy Panie! rebelia ludowa w Paryżu!
Surowe oblicze Ludwika XI skurczyło się i drgnęło; lecz całe, dostrzedz się dające wzruszenie, przemknęło wraz błyskawicą. Król podniósł tylko głowę i powiedział z groźnym spokojem:
— Kumie Jakóbie, zagwałtownie wchodzisz.
— Najjaśniejszy Panie! bunt w mieście! — powtórzył kum Jakób zasapany.
Król się podniósł z siedzenia, silnie uchwycił nowoprzybyłego za ramię, i, nachyliwszy się mu do ucha, rzekł z utajonym wybuchem gniewu, a spoglądając zezem na Flamandów:
— Milczże! lub mów zcicha.
Nowoprzybyły zrozumiał i począł szeptanym głosem żywą jakąś i ruchliwą opowieść, której król słuchał z najzupełniejszą krwią zimną, podczas, gdy Wilhelm Rym zwracał uwagę Coppenola na oblicze i strój opowiadającego, na jego kaptur futrzany, capucia fourrata, na płaszczyk krótki, epitogia curta, na suknię z czarnego aksamitu, oznaczającą jednego z marszałków królewskiej izby obrachunkowej.
Zaledwie osobistość ta zdołała zrobić parę objaśnień, gdy naraz Ludwik XI parsknął śmiechem wesołym i szczerym...
— Doprawdy? — wołał — czemuż nie mówisz głośno, kumie Coictier! Cóż ci jest, ochrypłeś, że tak szepczesz zcicha? Bogu i Najświętszej Pannie wiadomo, że nie mamy nic do ukrycia przed miłymi nam gośćmi, posły flamandzkimi.
— Ależ, Najjaśniejszy...
— Proszę mówić otwarcie, bez sekretów!
Kum Coictier oniemiał ze zdziwienia.
— Więc, — począł król — więc... niechże waszmość opowiada... Ma się tam ku niezadowoleniu pomiędzy gminem sławetnego naszego miasta Paryża?
— Tak jest, Najjaśniejszy Panie.
— Które wymierzonem jest, powiadasz waszmość, przeciwko J. W. Staroście Pałacu-Sprawiedliwości.
— Niby, w gruncie, pozory takie... — odpowiadał kum, wciąż jeszcze łapiąc język w gębie, oszołomiony nagłą i niespodziewaną zmianą w myślach i tonie króla.
Ludwik XI ciągnął:
— A gdzie, mówisz, czaty spotkały zbiorowisko?
— Po drodze od wielkiej Truanderyi ku mostowi Zamiany. Sam ja także natknąłem się na rebelię, idąc tu z polecenia Waszej Królewskiej Mości. Słyszałem jak niektórzy krzyczeli: Na postronek starostę pałacowego!
— I jakieżby ich były urazy względem J. W. Starosty?
— Ba! — odrzekł kum Jakób — uraza jedyna, że jest ich władcą.
— Doprawdy?
— Tak jest, Najjaśniejszy Panie. Są to włóczęgi i trutnie z Okręgu-Cudów. Oto już od niepamiętnych czasów skarżą się na Pana Starostę, którego są poddanymi. Nie chcą nad sobą uznawać ani jego sądów, ani jego rządów.
— Ehe! — rzekł król.
Zacierał dłonie i śmiał się, śmiechem owym wewnętrznym, który na twarzy błyska; nie mógł ukryć swej radości, pomimo, że się ciągle pilnował i na surowość zbierał. Nikt tego ani pojąć, ani wytłómaczyć sobie nie umiał; Olivier nawet gubił się w przypuszczeniach. Król milczał chwilkę, zadumany, ale rad najwidoczniej.
— Czy są przy siłach? — spytał raptem.
— O tak, niewątpliwie, Najjaśniejszy Panie — odpowiedział mu Jakób.
— Wielużby ich było?
— Najmniej sześć tysięcy.
Król nie mógł się wstrzymać od powiedzenia:
— Wybornie!
Lecz zaraz dodał:
— A jak uzbrojeni?
— W kosy, piki, rusznice, łopaty, we wszelkie zgoła oręże wielce gwałtowne i niebezpieczne.
Król nie zdawał się być wcale zaniepokojony tem wyliczeniem. Kum Jakób uważał za stosowne dodać:
— Jeżeli Wasza Królewska Mość rychłej Panu Staroście nie da odsieczy, zginie Pan Starosta niechybnie.
— Damy, damy! — powiedział król z fałszywie poważną miną. — A jakże! Ma się rozumieć, że damy. Pan Starosta przyjacielem jest naszym. Sześć tysięcy! Ależ to łotry zrezygnowane. Cudowna zaiste śmiałość, i do żywego jesteśmy tem dotknięci. Ale mało mamy ludzi przy sobie tej nocy... Będzie na to czas jutro zrana.
Kum Jakób zawołał:
— Ależ, Najjaśniejszy Panie, trzeba natychmiast! do jutra starostwo dwadzieścia razy z ziemią zostanie zrównane, dominium zgwałcone, a Pan Starosta powieszony. Na miłość Boską, Królu, przed ranem.
Król spojrzał mu w oczy.
— Powiedziałem już waszmości, jutro, jutro rano.
Byłoto jedno z owych spojrzeń, na które niema nic do odpowiedzenia.
Po niejakiem milczeniu Ludwik XI znowu głos zabrał.
— Powinienbyś to wiedzieć, mój kumie Jakóbie, jaką była... — poprawił się — ...jaką jest feudalna jurysdykcya Starostów Pałacu, jaki onej zakres?
— Najjaśniejszy Panie, Starosta Pałacu ma pod sobą ulicę Calandre aż do ulicy Zielnej, plac Św. Michała i miejsca zwane pospolicie Murowankami, w pobliżu Najświętszej Panny Polnej (tu Ludwik XI wziął się za róg czapki), które to dworki są w liczbie trzynastu; okrom tego Okręg-Cudów, dalej Chorobnicę, noszącą nazwę Przedmiejskiej, dalej cały gościniec, który się u tej Chorobnicy zaczyna i ciągnie się aż do bramy Św. Jakóba. Wszystkich tych miejscowości on jest rządcą, sędzią na gardle i szubienicy, poborcą dziesięcin wszelakich, zgoła panem udzielnym.
— Fiu-fiu! — rzekł król, skrobiąc się w lewe ucho palcami ręki prawej — czyni to niezły kawałek mojego miasta. A! Pan Starosta był królem tego wszystkiego!
O nic już więcej nie pytał. Mówił tylko, jakby przez sen, jakby sam do siebie:
— Akurat, Panie Starosto! Miałeś w swych łapach ładny szmat Paryża... niema co!
Wtem wybuchnął naraz złością i gniewem.
— A do stu piorunów, przez Bóg żywy! cóżto mi tam znowu za cymesy, owi pretendenci do sądzenia, rządzenia i pobierania podymnego, tu u nas, we własnym naszym domu? rządcy z rogatkami na każdej stai łanu, na każdym ogonku zagona, sędziowie i wielmożniki przy lada jakiej szubieniczce zaułkowej. W ten sposób, jak niegdyś Grek wierzył w tylu bogów, ile miał wodotrysków i studzien, a Pers ile gwiazd spostrzegał na niebie, tak Frank tylu dziś liczy królów, ile zawieszonych widzi postronków. A rozstąp się ziemio! Rzecz to ohydna, i wszystkie te gmatwaniny śród naszego ludu nie podobają mi się wcale. Bo chciałbym też wiedzieć, z jakiejto łaski Bożej ma być w Paryżu inny rządca nad rządcę królewskiego, inny sąd nad nasz trybunał wielki i inny cesarz nad nas samych w tem naszem cesarstwie! Na moją duszę! przyjść musi dzień, w którym Francya jednego tylko mieć będzie króla, jednego pana, jednego sędziego, jednego głowosieka, jak jeden jest Bóg w raju!
Raz jeszcze w tem miejscu czapkę swą podniósł, i ciągnął dalej, jak w gorączce, jak myśliwy w zapale, gdy swe ogary pobudza:
— Hajże na nich, ludu mój! dzielnie tylko i razem! tnij w pień panów tych samozwańczych! pełń swoją powinność. Żgaj! rżnij! łup z nich skórę! wieszaj! rabuj!... A! rządzić i sądzić wam się zachciewa, jaśnie wielmożni moi panowie! Hej, ludu! wal, pal!...
Tu raptem urwał, zagryzł wargi, jakby dla zatrzymania myśli, która mu z ust nawpół wyskoczyła. Przenikliwe spojrzenie oparł kolejno na każdej z osób otaczających, i, porwawszy nagle obiema rękami za czapkę, spojrzał w nią do dna i rzekł:
— O! spaliłbym cię na popiół, gdybyś wiedziała, jakie są zamiary w mej głowie.
Poczem, oprowadziwszy raz jeszcze dokoła siebie baczny i niespokojny wzrok lisa, oględnie wracającego do swej nory, powiedział:
— Trudna rada! pomożemy Panu Staroście. Na nieszczęście mało, bardzo mało wojska mamy tu w tej chwili przeciw tak mnogiemu motłochowi. Trzeba czekać aż do jutra. Przywrócimy porządek w grodzie. Co wpadnie w ręce, postronka nie ujdzie.
— Ach, zapomniałem, Najjaśniejszy Panie, — odezwał się kum Coictier — na śmierć zapomniałem w pierwszej chwili trwogi, że czaty pochwyciły dwóch maruderów z bandy. Jeżeli Wasza Królewska Mość chce zobaczyć tych ludzi, to są tu właśnie.
— Czy ich chcę zobaczyć? — krzyknął król. — Ależ, przez Bóg żywy! czy to już i o takich rzeczach zapominasz?... Biegnij coprędzej, ty, Olivierze! staw ich natychmiast!
Mistrz Olivier wyszedł i wrócił po chwili, prowadząc za sobą dwóch jeńców, otoczonych łucznikami ordynansu królewskiego. Pierwszy miał wielką twarz ogłupiałą, pijaną i zdziwioną. Okryty był łachmanami, i szedł rozkraczony, wyginając kolana, a stopy ledwo wlokąc za sobą. Drugi, o bladej i uśmiechniętej twarzy, znanym już jest czytelnikowi.
Król przypatrywał się im chwilkę, nie mówiąc ani słowa, poczem zagadnął raptem pierwszego:
— Jak się nazywasz?
— Gieffroy Pincebourde.
— Zajęcie twe?
— Hultaj, proszę jegomości.
— Pocóżeś lazł do tego zakazanego rozruchu?
Hołotnik machał rękami i patrzał na króla wzrokiem osowiałym. Byłato jedna z owych pał tępych, wktórych rozsądkowi równie wygodnie, jak światłu pod korcem.
— Nie wiem — odrzekł. — Szli inni, to i ja poszedłem.
— Czy czasem nie chcieliście napaść i zrabować swojego pana, Starostę Pałacu?
— Wiem, że coś chcieli wziąć u kogoś. Ot i wszystko.
Jeden z łuczników pokazał królowi nóż ogrodniczy, znaleziony przy hultaju.
— Czy to twoja broń? — badał król.
— A tak, proszę jegomomości, bo ja ogrodnik.
— Ten zaś człowiek, to twój towarzysz? Poznajesz go? — spytał Ludwik XI, wskazując na drugiego jeńca.
— Nie. Nie znam go.
— Dość — powiedział król. I, dawszy znak palcem milczącemu drabowi, nieruchomie stojącemu u drzwi, na którego zwracaliśmy już uwagę czytelnika — Kumie Tristanie! — zawołał — masz oto, to dla ciebie.
Tristan Hermita pokłonił się. Dał cichy rozkaz dwóm łucznikom, którzy wyprowadzili wnet biednego ogrodnika.
Król zbliżył się tymczasem do drugiego jeńca, z którego się pot lał kroplami.
— Nazwisko twe?
— Najjaśniejszy Panie, Piotr Grintoire.
— Rzemiosło?
— Filozof, Najjaśniejszy Panie.
— Jakżeś sobie pozwolił, niecnoto, iść oblegać przyjaciela naszego pana Starostę Pałacu, i co masz do powiedzenia o tej ruchawce ludowej?
— Najjaśniejszy Panie, nie należałem do niej.
— Ach ty dudo słomiana! alboż cię czaty nie pochwyciły w łajdackiej tej kompanii?
— Nie, Najjaśniejszy Panie; zaszła pomyłka. Fatałność czysta. Tragedye piszę. Najjaśniejszy Panie, błagam Waszej Królewskiej Mości, byś mię łaskawie wysłuchać raczył. Jestem poetą. Taka już melancholika ludzi mojego stanu, że chodzą po ulicach w nocy. Szedłem właśnie tamtędy tego wieczora. Traf straszliwy. Niesłusznie mnie przytrzymano; nie winienem tej burdzie domowej. Wasza Królewska Mość widzi, że mnie szałasznik nie poznał. Zaklinam Waszą Królewską...
— Milczże, niech cię choroba! — powiedział król, połykając dekokt z niesmakiem — uszy nam pozakładasz.
Tristan Hermita postąpił i, wskazując Grintoira:
— Najjaśniejszy Panie, możnaż i tego także powiesić? — spytał.
Byłoto pierwsze słowo, z jakiem się tego wieczora odezwał.
— Ba! — odrzekł król niedbale. — Nie widzę przeszkody żadnej.
— Ale ja, Najjaśniejszy Panie, przepaść widzę — zawołał Grintoire.
Filozof nasz zielonym był w tej chwili jak oliwka. Z chłodnej i obojętnej twarzy króla spostrzegł odrazu, że jedyną deską zbawienia mogło być chyba coś nader wzniosłego i szczytnego; rzucił się wtedy do stóp Ludwika XI, wołając z rozpaczliwą mimiką i gestykulacyą:
— Najjaśniejszy Panie! Wasza Królewska Mość raczy ku mnie łaskawie nakłonić ucha. Najjaśniejszy Panie! nie uderzaj gromami w rzecz tak lichą. Pioruny Boga żywego nie mierzą do główek kapusty. Najjaśniejszy Panie, jesteś wielkim monarchą, potężnym monarchą, miejże litość nad biednym poczciwym człekiem, któremuby trudniej bunt wzniecić, niźli skrzesać iskrę z bryłki lodu! Najmiłościwszy królu! wspaniałomyślność jest cnotą lwią i królewską. Niestety, srogość nie uspakaja, jątrzy owszem umysły; silne podmuchy mrozu nie zachęcą przechodnia do zrzucenia kapoty, gdy tymczasem słońce promieniami swemi, nadpływającemi zwolna, tak go rozgrzeje, że ostatnią ci zdejmie koszulę. Słońcem jesteś, Najjaśniejszy Panie! Oświadczam i klnę się Waszej Królewskiej Mości, Panie mój najdobrotliwszy, jako nie jestem wcale towarzyszem łajdackiej chorągwi, ni złodziejem, ni hałaburdą. Bunt i rozbój nie idą za rydwanem Apollina. Nie mnie to się mieszać do chmur owych, skąd rebelie hałaśliwie tryskają. Jestem najwierniejszym i najpokorniejszym poddanym Waszej Królewskiej Mości. Baczność, jaką ma mąż na cześć swej żony, — wdzięczność, jaką płaci syn ojcu za miłość, baczność tę, wdzięczność tę i miłość chować winien poddany każdy w swem sercu dla sławy i pomyślności swojego króla i pana; dobro i powodzenie jego domu dniem i nocą mieć na oku i sercu, jego jest obowiązkiem. Wszelka inna namiętność, coby go uniosła, wściekliznąby była. Oto są, Najjaśniejszy Panie, doktryny moje w rzeczach, dotyczących spraw państwa. Nie sądź mię przeto, Wasza Królewska Mość, wedle wytartych łokci mojego kubraka. Przebacz mi, Królu i Panie, a resztki onego zszargam na klęczkach w modłach bezustannych o zdrowie Twe i szczęśliwość niezachwianą. Niestety, nie jestem tak bardzo bogaty, to prawda. Jestem nawet trochę zabardzo ubogi, ale bynajmniej przez to nie przewrotny. Nie moja w tem wina. Każdemu wiadomo, że wielkie bogactwa nie tworzą się słowy pięknemi, i że najbieglejsi w księgach, najmniejszy zimą ogień mają na kominku. Rzecznictwo, ono to zbiera wszystkie ziarna, plewy tylko zostawiając innym profesyom. O! Najjaśniejszy Panie! i cóż ci to zaszkodzi, że na ziemi jednym więcej filozofem będzie! Wszakże wielcy monarchowie opiekę nad uczonymi liczyli do najpiękniejszych pereł w swych koronach. Herkules nie gardził tytułem Muzagety. Maciej Korwin wspierał Jana Monroyal, ozdobę matematyków. Owóż, nie byłby to sposób wyborowy wspierania piśmienników i piśmiennictwa za pomocą sznurka. I jakażby to plama spadła na Aleksandra, gdyby Arystotelesa kazał był powiesić! Najjaśniejszy Panie! skomponowałem ongi bardzo trafne epitalaminki na cześć księżniczki Małgorzaty flamadzkiej i Jego Wielkości, Najdostojniejszego Pana Delfina. Wszak to nie jest koszałką-opałką do ladajakiejś tam ruchawki ulicznej. Wasza Królewska Mość widzi zatem, żem nie gryzmoła pierwszy z brzegu, żem w nauce był celującym, i że mam wiele naturalnego krasomówstwa. Przebacz mi, Najjaśniejszy Panie! Czyniąc to, miłą wyświadczysz przysługę nawet Najświętszej Pannie, gdyż przysięgam Waszej Królewskiej Mości, że mnie okropnie przeraża myśl sama o szubienicy, że już ani wspomnę o powieszeniu!
Stroskany Grintoire, mówiąc to, całował trzewiki króla, z powodu czego Wilhelm Rym powiadał zcicha majstrowi Coppenole:
— Dobrze czyni, że się tak tarza po posadzce. Królowie są jako Jupiter z Krety: uszy mają u kostek tylko.
A Coppenole mu na to, bez żadnej snać uwagi na Jupiterów, z okiem wlepionem w Grintoira, z uśmiechem ciężkim i szczerym od ucha do ucha:
— O jakże to prawdziwe i co do słowa wierne! zdaje mi się, że słyszę kanclerza Hugoneta, błagającego mię o darowanie mu życia!
Gdy się nareszcie Grintoire zatrzymał cały zdyszany, podniósł ze drżeniem głowę ku królowi, który w tej chwili zeskrobywał paznogciem plamkę jakąś z pluderek swoich; poczem Najjaśniejszy Pan pociągnął ze srebrnego puhara łyk rumianku. Przez cały zresztą ciąg mowy Grintoira, ani jednego nie wyrzekł słowa, i milczenie to śmiertelnym potem oblewało naszego poetę. Król spojrzał nań wkońcu.
— A toż przeklęte rzępajło! — powiedział.
Zwrócił się następnie do Tristana Hermity i rzekł:
— E! puść go do kaduka!
Grintoire padł na wznak, radością rażony.
— Na wolność! — warknął Tristan. — Wasza Królewska Mość nie każe go nawet potrzymać trochę w klatce?
— Kumie, — odpowiedział Ludwik XI — czyż myślisz, że dla takich to śmieciuchów każemy budować klatki po trzysta sześćdziesiąt siedem liwrów, osiem soldów i trzy denary? Puścić mi tę słomianą dudę (Ludwik XI lubował się w tym wyrazie, który stanowił cały zasób jego dowcipu); wypchnąć za drzwi, szczutków parę dawszy na drogę.
— Uf! — zawołał Grintoire — ot wielki król!
I z obawy odwołania rozkazu rzucił się ku podwojom, które Tristan odemknął przed nim niechętnie i nachmurzony. Łucznicy wyszli z nim razem, pchając go przed sobą pięściami i halabardami, co jednak Grintoire zniósł z całym spokojem filozofa-stoika.
Dobre usposobienie króla, od chwili gdy mu oznajmiono bunt przeciwko staroście, przebijało we wszystkiem. Niesłychane owo ułaskawienie nie było jedną z najmniejszych jego oznak. Tristan Hermita stał w kątku ze ściśniętą mordą buldoga, któremu kawał mięsa pokazano, a nie dano.
Król wybębniał tymczasem wesoło palcami na poręczach swego krzesła marsza pont-audemarskiego. Byłto monarcha skryty, lecz daleko łatwiej umiejący taić swe zgryzoty, niźli swą radość. Zewnętrzne te objawy zadowolenia, przy każdej dobrej nowinie, bardzo też daleko szły niekiedy; i tak, na wiadomość o śmierci Karola Śmiałego, Ludwik XI posunął się aż do ofiarowania srebrnych poręczy ołtarzowi Św. Marcina w Tours; przy wstąpieniu na tron, uniósł się aż do zapomnienia wydania rozkazów, by ciało ojca pogrzebanem zostało.
— No i cóż, Najjaśnieszy Panie? — odezwał się naraz Jakób Coictier — i gdzież się to podział złośliwy ów atak choroby, dla którego Wasza Królewska Mość kazała mię wołać?
— O, naprawdę, mój kumie, — odrzekł król — cierpię niezmiernie; w uszach mi dzwoni, w piersi zaś czuję żary, jakby kto darł tam rozpalonemi grabiami.
Coictier wziął rękę króla i począł mu puls macać z wyrazem pojętnym i znawczym.
— Patrz, Coppenole — szeptał Rym szewcowi na ucho. — Masz go tu całego: między Tristanem a Coictier. Dla niego lekarz, dla innych kat.
Badając tętnice królewskie, Coictier przybierał wyraz coraz trwożliwszy. Ludwik XI patrzał nań z niepokojem. Coictier zasępiał się widocznie. Zacny człeczyna, okrom choroby króla, żadnej innej dzierżawy nie posiadał. Wyzyskiwał to, co miał, jak mógł najlepiej.
— Oho! — mruknął nareszcie — jakoś w rzeczy samej...
— Nieprawdaż? — mówił król przelękniony.
Pulsus creber, anhelans, crepitans, irregularis — ciągnął lekarz.
— Przez Bóg żywy.
— Trzech dni dosyć temu lichu, by najmocniejszą konstytucyę...
— Panno Najświętsza! — zawołał król. — A środek, kumie?
— Myślę nad nim właśnie, Najjaśniejszy Panie — odpowiedział Coictier.
Kazał Ludwikowi XI pokazać język, kiwał głową, krzywił się, tupał nogami. A wśród tych swoich kurczów dziwacznych, rzekł naraz:
— Bodaj cię! zapomniałem nadmienić Waszej Królewskiej Mości, że jest jedno wolne miejsce podskarbiego w dobrach stołowych, i że mam bratanka.
— Daję podskarbstwo bratankowi twemu, kumie Jakóbie, — odrzekł król — ale uwolnij mię od tego ognia pod pachami.
— Ponieważ jesteś tak łaskawym, Najjaśniejszy Panie, — dodał lekarz — mam tedy nadzieję, że mi pomożesz skończyć nareszcie i dom ten przy ulicy Saint-André-des-Arcs.
— Jak? — spytał król.
— Ostatni już denar wyciągam ze szkatuły, Najjaśniejszy Panie, — rzecz swą wykładał dalej lekarz — a byłoby doprawdy smutnem, gdyby dom pozostać miał bez dachu. Nie chodzi tu, zaprawdę, o dom sam, prosty najzupełniej i całkiem mieszczański, lecz o malowidła Jehana Fourbault, umilające onego stropy. Szkodaby tej Dyanny, lecącej w obłokach, tak doskonałej, tak miluchnej, tak delikatnej, co ma układ tak naturalny i niewymuszony, czoło tak wybornie uwieńczone księżycem, płeć tak białą i miękką, że doprawdy pokusie oprzeć się nie mogą ci, co na nią patrzą ciekawie. Jest tam również Ceres. To także bóstwo przecudne. Siedzi na snopach zboża, z przepaską kłosów na głowie, przetkaną bławatkami i innym kwieciem. Trudnoby o coś miłośniejszego nad jej spojrzenie, o coś pulchniejszego i okrąglejszego nad jej nóżkę, o coś szlachetniejszego nad wyraz jej twarzy i o coś lepiej ułożonego nad fałdy jej spódniczki. Jestto piękność jedna z najczystszych i najdoskonalszych, jakie pędzel stworzył kiedykolwiek.
— Oprawco! — mruknął Ludwik XI — i dokąd to zmierzasz?
— Potrzebuję dachu nad temi malowidłami, Najjaśniejszy Panie, a lubo to rzecz wcale drobna, pieniędzy mi akurat zabrakło.
— I ileżto tam tego, ten twój dach?
— Et, prosty dach miedziany, w rzeźby historyczne i złocenia, dwa tysiące liwrów, najwięcej.
— Ach, morderca! — zawołał król. — Każdy ząb, który mi wyrywa, jest dyamentem.
— Będę miał dach? — spytał Coictier.
— No, niech cię piorun!... będziesz, tylko wylecz.
Jakób Coictier pokłonił się głęboko i wyrzekł:
— Najjaśniejszy Panie, repercussivum cię zbawi. Przyłożymy ci na krzyże wielkie defensivum, złożone z maści oliwnej, smółki armeńskiej, białka, miodu i octu. Ziółka trzeba brać dalej. Osadzi się to wszystko. Ręczymy za ocalenie Waszej Królewskiej Mości.
Paląca się świeca nie wabi jednego tylko komara. Mistrz Olivier, widząc króla na dobrej drodze, a moment uznawszy za jeden z najdogodniejszych, zbliżył się zkolei.
— Najjaśniejszy Panie...
— A tam znowu co? — odezwał się Ludwik XI.
— Najjaśniejszy Panie, wszak wiadomo Waszej Królewskiej Mości, że mistrz Szymon Radin przeniósł się do wieczności?
— No więc?
— Był on przecież radcą królewskim w trybunalskim dziale skarbu.
— To i cóż stąd?
— Najjaśniejszy Panie, miejsce po nim nie zajęte.
Mówiąc to, wyniosła postać mistrza Oliviera zrzuciła z siebie zwierzchni wyraz hardości i dumy, pozostając przy samej podszewce płaskości i upodlenia. Jedyna to zresztą alternatywa barw na twarzach dworaków. Król spojrzał mu prosto w oczy i rzekł tonem suchym:
— Rozumiem.
I jął podniesionym głosem:
— Mistrzu Olivierze, hetman Boucicault powiadał: „Gdy do króla, to po dar; gdy na morze, to po łup“. Widzę, że jesteś zdania pana hetmana. A teraz posłuchajno, pamięć mamy dobrą. W roku 68 zrobiliśmy cię dworzaninem izby naszej; w 69 dozorcą kasztelu przy moście Saint-Cloud, z płacą stu liwrów tournejskich (ty chciałeś paryskich). W listopadzie 73 r. listami, danemi w Gergeaule, mianowaliśmy cię murgrabią lasu Vincennes, na miejsce Gilberta Acle, krajczego; w 75 łowczym puszczy Rouvray-les-Saint-Cloud, w następstwie po Jacku Lemaire; w. 78, listem naszym królewskim, opieczętowanym wielką sznurkową pieczęcią na wosku zielonym, łaskawieśmy wyznaczyli ci stałego dochodu liwrów dziesięć, tobie i żonie twej, opartych na targowicy, będącej przy kościele Św. Hermana; w 79 zrobiliśmy cię łowczym puszczy Senart, na miejsce biednego tego Jehana Daiz; później rządcą zamku Loches; później gubernatorem Saint-Quentin; później dowódzcą dworca i mostu Meulan, którego się sam nazwałeś hrabią. Na każdych pięciu soldach grzywien, które płaci balwierz, golący w dnie świąteczne, ty masz trzy soldy, a my tylko resztę po tobie bierzemy. Raczyliśmy miłościwie przystać na zmianę twego nazwiska Le-Mauvais, które zanadto podobnem było do twego oblicza. W 74 przyznaliśmy ci, ku wielkiemu niezadowoleniu stanu szlacheckiego, herb o tysiącznych kolorach, że masz oto pierś istnie pawią. Przez Bóg żywy! Azaliż nie kąpiesz się dziś w zaszczytach po same uszy? Obłów nie byłże ci jeszcze dość piękny i cudowny? I czyliż się nie lękasz, aby nowy szczupak łodzi ci nie przewrócił? Duma, oto co cię zgubi, mój kumie. Duma zawsze u ostróg wlokła za sobą ruinę i hańbę. Rozważże teraz to wszystko, i zamilknij proszę.
Słowa te, wymówione ostro i surowo, schowały znowu z twarzy mistrza Oliviera podszewkę łaszenia się. Zuchwalstwo wróciło.
— Masz tobie! — syknął prawie głośno — widać, że król naprawdę musi być dziś chorym: wszystko tylko dla lekarza!
Ludwik XI, zamiast się rozsierdzić tym wybrykiem sługi, mówił dalej z niejakiem złagodzeniem tonu:
— Ale, o tem to omal żem już nie zapomniał! byłeś wszak posłem w Gandawie przy Jej Miłości Maryi... Tak jest, panowie, — dodał, zwracając się ku Flamandczykom — tegoto jegomościa posłem zrobiłem... No, mój kumie, — mówił znów do Oliviera — nie gniewajmy się; starzy z nas przyjaciele. Godzina już późna. Prace dzienne skończone. Ogól mię.
Czytelnik, obznajmiony z dziejami tamtych czasów, nie czekał zapewne aż dotąd, by w mistrzu Olivierze poznać okropnego owego Figara, którego Opatrzność, ta wielka twórczyni dramatów, wmieszała tak zręcznie do krwawej i długiej komedyi panowania Ludwika XI. Nie tu miejsce na opis i uwydatnienie dziwnej onej figury. Cyrulik ten królewski nosił trzy miana. U dworu zwano go grzecznie Olivier-le-Daim; u gminu — Olivier-le-Diable. Właściwe zaś rodowe jego nazwisko było Olivier-le-Mauvais.
Olivier-le-Mauvais stał tedy nieruchomy, buńczucząc się naprzeciw króla i spoglądając zukosa na Jakóba Coictier.
— Tak, o tak! lekarz — warczał przez zęby.
— A tak, lekarz! — podchwycił Ludwik XI z niezwykłą jakąś dobrodusznością. — Lekarz w większych jest łaskach od ciebie. Rzecz prosta, kochanku: on w swych rękach ma całe nasze ciało, a ty nas tylko za podbródek trzymasz. No, ale to nic, biedny mój golibrodo, odnajdzie się wszystko później. A cóżbyś ty powiedział, i w coby się obróciła wszystka twa służba, gdybym był królem na wzór króla Chilperyka, który się z przyzwyczajenia trzymał ręką za brodę?... Dalejże, mój kumie, daj go katu! do roboty, ogól mię. Idź, przynieś co potrzeba.
Olivier, widząc, że król postanowił utrzymać się przy żarcie, i że nie sposób go już było rozgniewać nawet, odszedł, mrucząc, by spełnić jego rozkazy.
Król podniósł się i postąpił ku oknu. Naraz otworzył je ze wzruszeniem gwałtownem:
— A, na Chrystusa rany! prawda! — krzyknął, klaszcząc w dłonie — otóż mi łuna nad Miastem! Starosta gore. Niechybnie. Nie może być co innego. O, poczciwy mój ludku! przychodzisz mi nareszcie w pomoc przeciw ohydnej tej magnateryi.
Zwracając się zaś do Flamandczyków, rzekł:
— Chodźcie, zobaczcie, mości panowie. Nieprawdaż, że to pożar tak się czerwieni?
Dwaj Gandawczycy zbliżyli się.
— Ogromny ogień — rzekł Wilhelm Rym.
— Uha! — dodał Coppenole, któremu w oczach rozbłysło naraz — to mi przypomina płomienie domu pana na Hymbercourt. Niezły musi tam być buncik!
— Tak ci się zdaje, panie Coppenole? — I wzrok Ludwika XI zapałał niemal tak samo radośnie, jak wzrok szewca. — Wszak prawda, że niełatwo mu się oprzeć?
— Hm, krzyżu Pański! Mniemam, że Wasza Królewska Mość niejedną rycerską chorągiew zmuszony tu będzie nadszczerbić.
— Ja?... o! co do mnie, to rzecz wcale inna — odparł król z żywością. — Gdybym chciał...
Coppenole wtrącił śmiało:
— Jeśli tylko bunt jest tem, co przypuszczam, to nie dość chcieć, Najjaśniejszy Panie.
— Kumie, — rzekł Ludwik XI — z dwiema chorągwiami pocztu mego i śmigownicą jedną i drugą, targ czerni hultajskiej byłby niedługi.
Coppenole, pomimo znaków, dawanych mu przez Wilhelma Ryma, zdawał się być zdecydowanym stawić czoło królowi dalej.
— Najjaśniejszy Panie, tak samo Szwajcarowie byli czernią. Jego Mość książę Burgundzki takoż butnym czuł się być panem, i drwił sobie z łajdactwa. W bitwie pod Grandson tak do swoich wołał, Najjaśniejszy Panie: „Hej, bombardniki! ognia do tego paskudztwa!“ Ale kluczwójt Scharnachtal huknął na śliczne paniątko z maczugą swoją i ludem, tak, że spotkawszy się z byczemi skórami chłopów, wszystko lśniące wojsko burgundzkie pękło, niby szyba za uderzeniem kamienia. Byłoż tam, byłoż rycerstwa nabitego przez chamów; pan na zamku Guyon, największy wielmożnik z całej Burgundyi, nieżywy został znaleziony na małej łączce przy błocku, kędy skonał, wraz z wielkim swoim koniem, szpakiem.
— Przyjacielu, — rzekł król — mówisz o bitwie. Chodzi o rokosz. A z nim dojdę do ładu, jak skoro mi się spodoba brwi ściągnąć.
Tamten odparł obojętnie:
— To bardzo być może, Najjaśniejszy Królu. Znaczy, że w takim razie godzina ludu nie uderzyła jeszcze.
Wilhelm Rym uważał za niezbędne wtrącić:
— Panie Coppenole, mówisz do monarchy potężnego niezmiernie.
— Wiem o tem — odrzekł poważnie Coppenole.
— Pozwól mu mówić, panie Rym, przyjacielu mój; — podchwycił król — lubię taką w słowie otwartość; ojciec mój, Karol VII, powiadał, że prawda rozchorowała się na świecie. Jam był pewien, że i umarła już, spowiednika nie znalazłszy nigdzie. Kum Coppenole wyprowadza mię z błędu...
Wtedy, kładąc rękę na ramieniu Coppenola, powiedział:
— Mówiłeś nam więc, panie Jakóbie...
— Powiadam, Najjaśniejszy Panie, że być może masz słuszność, że godzina ludu nie uderzyła tu u was jeszcze.
Ludwik XI popatrzył nań okiem przenikliwem.
— A jak prędko nadejdzie godzina ta, kumie?
— Da się to słyszeć, gdy bić zacznie, Najjaśniejszy Panie.
— Na jakim zegarze, jeżeli łaska?
Coppenole ze zwykłą rubasznością, spokojną a prostą, doprowadził króla do okna.
— Uważ, Najjaśniejszy Panie! Jest tu baszta, dzwon wielki, są moździerze, działa, mieszczanie, rycerze. Gdy dzwon ten zahuczy, gdy moździerze grzmieć zaczną, gdy się baszta zwali z hukiem ogromnym, gdy mieszczaństwo i rycerstwo skoczy sobie do oczu, wyjąc i gryząc się wzajem... wówczas godzina owa uderzy.
Posępność i zaduma wróciły na twarz Ludwika XI. Stał chwilkę w milczeniu, lecz wnet począł zlekka gładzić ręką — jak się wiernego rumaka głaska po szyi — gruby mur baszty.
— Oj, że nie, to nie! — powiedział. — Wszak prawda, że się nie dasz zwalić tak łatwo, Bastylko moja!
I zwrócił się raptownie do śmiałego Flamandczyka:
— Widziałżeś kiedy rokosz, mości Jakóbie?
— Podnosiłem takowy niekiedy — odrzekł Coppenole.
— I w jakiż sposób sobie radzicie, — spytał król — by rebelię wzniecić?
— Ba, jak najprościej — odrzekł Coppenole. — Tysiące jest sposobów. Najprzód, trzeba żeby miasto było niekontente. To najłatwiejsze. Potem, jak jaki temperament mieszkańców. Nasi w Gandawie nie trudni. Bardzo zawsze kochają syna książęcego, ale samego księcia ani rusz. Otóż więc, pewnego przypuszczam poranku przychodzi do mnie do sklepu ten i ów, i powiada: „Ojcze Coppenole, oto jest u nas tak, a tu inak, a księżna pani ministrów chowa za firanki, a starosta myto nałożył nowe na osypkę świńską, albo inną rzecz jaką“. Cobądź. Wtedy ja, jak stoję, kładę robotę, wychodzę z czeladni, idę na ulicę i wołam: — „Hej, cupu łupu!“ Antałek próżny znajdzie się nie tu, to tam. Włażę nań wtedy i głośno mówię, co mam na sercu, a gdy się jest z ludu, Najjaśniejszy Panie, to się ma zawsze coś na sercu. Brać cechowa wówczas się zbiera, krzyczymy, dzwonimy na gwałt, rozbrajamy panów dworzan i rycerstwo, łączymy się z wieśniactwem, przybyłem na targ, idziemy. I tak będzie się ciągle działo, dopóki po zamkach siedzieć będą panowie, dopóki mieszczan nie zabraknie po miastach, a chłopów po wsiach.
— I przeciw komu to tak hałasujecie w ten sposób? — zagadnął król — przeciw starostom swoim? przeciw szlachcie?
— Niekiedy, to zależy. Przeciw księciu także niekiedy.
Ludwik XI poszedł na swoje krzesło, powiadając z uśmiechem:
— E! u nas tu wasze „łupu-cupu“ ledwie jeszcze starostów sięga.
W tej właśnie chwili wrócił Olivier-le-Daim. Za nim dwaj paziowie nieśli gotowalnię królewską. Ale co uderzyło Ludwika XI, to jednoczesne z nimi wejście kasztelana paryskiego i dowódzcy czat nocnych, którzy zdawali się być zmieszani i zaniepokojeni. Uraźliwy balwierz Jego Królewskiej Mości miał również twarz nieco wylękłą, w głębi jednak był jakby zadowolony. On to głos zabrał:
— Najjaśniejszy Panie, najpokorniej proszę o przebaczenie Waszej Królewskiej Mości, że Jej przynoszę niefortunną nowinę.
Król, obracając się gwałtownie, zadarł aż kawał posadzki nogą swojego krzesła.
— Co to ma znaczyć? — spytał ponuro.
— Najjaśniejszy Panie, — ciągnął Olivier-le-Daim ze złośliwą miną człowieka, cieszącego się ciężkością ciosu, który ma zadać — to nie przeciw Staroście Pałacu rzuca się ów motłoch wzburzony.
— Więc przeciw komu?
— Przeciw Tobie, Najjaśniejszy Panie.
Stary król zerwał się na równe nogi, wyprostowany jak młodzian.
— Wytłómacz się, Olivierze! wytłómacz! — zawołał głosem zduszonym. — I pilnuj swej głowy, kumie. Pilnuj jej, bracie, bo ci się klnę na krzyż Św. Lwa, że jeśli zmyślasz lub przesadzasz, miecz ten, co ściął pana Luksemburgskiego, nie wyszczerbił się jeszcze do tyla, by twojej szyi nie tknął.
Zaklęcie było straszne; Ludwik XI dwa razy tylko w swem życiu powołał się na krzyż Św. Lwa. Olivier otworzył usta do odpowiedzi.
— Najjaśniejszy Pan...
— Na kolana! — wrzasnął piorunującym głosem król. — Tristan, pilnuj mi tego człowieka!
Olivier ukląkł i mówił chłodno:
— Najjaśniejszy Panie, czarownica skazaną została na śmierć przez wielką izbę trybunału Twego. Skryła się w Notre-Dame. Czerń chce ją gwałtem odebrać. Pan kasztelan i pan dowódzca czat nocnych, którzy idą z miejsca rokoszu, są tu oto, by mi kłam zadać, jeśli cokolwiek zmyślam. Motłoch oblega kościół Najświętszej Panny.
— Uuu! — zcicha zahuczał król, zsiniały i drżący od gniewu — Najświętszą Pannę! Oni Najświętszą Pannę, Królowę moją, we własnej Jej katedrze obiegli!... Wstań, Olivierze. Masz słuszność... Daję ci posadę Szymona Radin. Masz słuszność... Napaść to na mnie. Czarownica jest pod opieką kościoła, kościół pod moją opieką. A jam sądził, że chodzi o Pana Starostę! Nie ma co, przeciwko mnie!
Wściekłością odmłodzony, począł biegać po izbie. Przestał uśmiechać się, strasznym był, wił się i miotał z kąta w kąt; lis zamienił się w hyenę. Złość go zdawała się dławić, że do słowa przyjść nie mógł, usta mu tylko wykręcone skakały, i trzeszczały pięście kościste.
Nagle podniósł głowę, zapadłe oko trysło mu strugami ognia, głos zabrzmiał jak trąba bojowa:
— W pień, Tristanie! w pień to gałgaństwo! Na koń, Tristanie! przyjacielu mój! rżnij! do nogi!
Po przejściu pierwszego wybuchu, poszedł siąść na swe miejsce, i rzekł z wściekłością hamowaną i chłodną:
— Pójdź tu, Tristanie!... Jest tu przy nas, w Bastylii tej, pięćdziesiąt znaków wice-hrabiego Gif, co czyni koni trzysta: weźmiesz to. Jest również kompania łuczników ordynansowych pana Châteaupers: weźmiesz ją. Masz swoją straż marszałkowską: zabierz ją. W dworcu Saint-Pol znajdziesz czterdziestu łuczników nowego pocztu Delfina Francyi: zabierz. I leć z tem do Notre-Dame... A, panowie hołoto paryska! czy tak? w ten sposób zagrać umyśliliście z koroną naszą, ze świętością Przeczystej Panny i spokojem tej rzeczypospolitej! Tnij, Tristanie! zmieć mi to, żeby ani jedna żywa dusza nie umknęła, chyba na szubienicę Góry-Sokolej.
Tristan się pokłonił.
— Słyszałem, Najjaśniejszy Panie.
Lecz dodał wnet:
— A co mam zrobić z czarownicą?
Pytanie to zastanowiło króla.
— A, a! — rzekł — z czarownicą!... Panie d’Estouteville, czego lud chciał od niej?
— Najjaśniejszy Panie! — odpowiedział kasztelan paryski mniemam, że, ponieważ lud wydobyć ją zamierzył z pod ochrony Najświętszej Panny, więc bezkarność ta razi go: powiesić chcą wiedźmę.
Król zdawał się być chwilkę głęboko zamyślonym; poczem zwrócił się nagle do Tristana Hermity i rzekł
— A no! mój kumie, zgnieciesz motłoch, a czarownicę powiesisz!
— Tak jest, powiedział zcicha Wilhelm Rym do Coppenola — ukarać lud, że chce, a zrobić jak chce.
— To wystarcza, Najjaśniejszy Panie — odrzekł Tristan. — Jeżeli czarownica jest jeszcze w kościele Najświętszej Panny Maryi, czy mam ją powiesić pomimo ochrony?
— Przez Bóg żywy!... ochrona!... — mówił król, szczypiąc się w ucho. — A jednak trzeba powiesić czarownicę.
Wtem, jakby mu myśl nagła zabłysła w głowie, padł na kolana przed swem krzesłem, zdjął czapkę, położył ją na siedzeniu, i, patrząc pobożnie w jeden z ołowianych amuletkowych posążków dokoła niego wiszących:
— O Najświętsza Panno paryska, patronko moja! zawołał, składając dłonie — przebacz mi! Ten raz, ten jeden tylko. Zbrodniarkę koniecznie ukarać muszę. Zapewniam Cię, Cudowna Bogarodzico, Pani moja najłaskawsza, że jestto wiedźma, przytułku Twego i litości niegodna. Wiesz, o Królowo Niebios, że wielu najpobożniejszych książąt nadwerężyć musiało ten przywilej kościelny, ku większej chwale Bożej i ku potrzebie monarchii. Święty Hugon, biskup angielski, dozwolił królowi Edwardowi pochwycić czarnoksiężnika w swoim kościele. Ludwik Święty, pan mój, przestąpił w tym samym wypadku próg kościoła Świętego Pawła, a Alfons, syn króla jerozolimskiego, samą świątynię Grobu Pańskiego. Przeto mi odpuść, Panno Najświętsza paryska, w tym wypadku jedynym i ostatnim. Nie powtórzę go więcej, a Tobie ofiaruję posąg srebrny, podobny do onego, jaki już dałem przeszłego lata Najświętszej Pannie w Écouy. Amen.
Przeżegnał się, podniósł, włożył czapkę i rzekł do Tristana:
— Śmiało i bacznie, mój kumie. Weź z sobą pana Châteaupers. Uderzycie na gwałt we dzwony. Wytniecie tłum. Powiesicie wiedźmę. Powiedziałem... Poprowadzisz, rozumie się, wyprawę osobiście... Zdasz mi sprawę... No, Olivierze, kłaść się nie będę tej nocy. Bierz się do golenia.
Tristan Hermita, oddawszy czołobitność Ludwikowi XI, wyszedł.
Król, skinieniem ręki żegnając wówczas Ryma i Coppenola, rzekł do nich:
— Polecam was Bożej opiece, dobrzy moi przyjaciele, panowie posły. Pójdźcie odpocząć trochę. Noc już późna, i otośmy bliżsi poranku niż wieczora.
Flamandczycy się usunęli, pożegnawszy króla, a, zmierzając ku swoim apartamentom pod przewodnictwem gubernatora Bastylii, Coppenole mówił do Wilhelma Ryma:
— Brr, dojadł mi już ten król kaszlący. Widziałem Karola Burgundzkiego pijanego, a nie był tak zły, jak Ludwik XI chory.
— To dowodzi, panie Jakóbie, — odpowiedział Rym — że okrutniejszy rumianek królów, niż wino.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Victor Hugo i tłumacza: Marceli Skotnicki.