Przejdź do zawartości

Kawaler de Maison-Rouge/Rozdział XLV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Kawaler de Maison-Rouge
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1928
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XLV.
POSZUKIWANIA

Nie możemy dłużej zapominać o osobie, zajmującej jedno z głównych stanowisk w naszej powieści, o osobie, która, gdy się odbywały wypadki opisane w poprzedzającym rozdziale, cierpiała najwięcej i dla tych właśnie cierpień zasłużyła sobie na sympatję czytelnika.
Gdy Maurycy wrócił z kabrjoletem, który sprowadzić przyrzekł, słońce jak najpiękniej przyświecało na ulicy de Monnaie, kumoszki wesoło gwarzyły przy drzwiach domów, niepomnąc że nad ich miastem od dziesięciu już miesięcy krwawa wisi chmura.
Sabaudczykowi, spotkanemu na placu św. Eustachego, kazał potrzymać konia, sam zaś z sercem przepełnionem radością wbiegł na schody, wiodące do jego mieszkania.
Maurycy nie widział kumoszek, nie słyszał ich gawęd; widział tylko Genowefę, gotującą się do podróży, która zapewnić im miała szczęście trwałe; słyszał już tylko Genowefę, z roztargnieniem nucącą ulubioną piosnkę, iż byłby przysiągł, że słyszy różne tony jej głosu.
Ale w przedpokoju Maurycy zatrzymał się. Drzwi były otwarte, a ta okoliczność mocno go zdziwiła, gdyż zwykle je zamykał. Spojrzał wokoło, sądząc, że zobaczy Genowefę na korytarzu, ale tam jej nie było. Przeszedł przedpokój, pokój jadalny, salon, sypialnię. Nikogo. Wołał, nikt mu nie odpowiedział.
Oficjalista, jak wiadomo, wyszedł; Maurycy pomyślał zrazu, że Genowefa podczas jego nieobecności potrzebowała sznura do związania tłumoków, lub chciała co kupić na drogę i dlatego wyszła na ulicę. Wydało mu się tu zbyt nierozważnem, ale jakkolwiek już mocno niespokojny, niczego ponad to nie podejrzewał.
Czekał, przechadzając się wzdłuż i wszerz, kiedy niekiedy wyglądając oknem, przez które wciskało się ciężkie deszczowe powietrze. Wkrótce zdało mu się, że ktoś idzie po schodach; słuchał; ale nie był to chód Genowefy; mimo to jednak wybiegł na schody, wychylił się przez poręcz i poznał swego oficjalistę, który z właściwą służącym obojętnością wchodził na górę.
— Scewola! zawołał.
Oficjalista podniósł głowę.
— A! to ty, obywatelu!
— Tak, to ja; ale gdzież jest obywatelka?
— Obywatelka? powtórzył zdziwiony Scewola, ciągle idąc wyżej.
— A tak. Czyś jej nie widział na dole?
— Nie.
— No to wróć do odźwiernego i spytaj o nią sąsiadów.
— Natychmiast.
Scewola wrócił na dół.
Maurycy czekał kilka minut na schodach, ale, nie widząc, aby Scewola wracał, wszedł do pokoju i znowu zaczął wyglądać przez okno.
Spostrzegł, że Scewola wchodził do kilku sklepów i nigdzie nic się nie dowiedział.
Zniecierpliwiony zawołał na niego.
Oficjalista podniósł głowę i spostrzegł w oknie niecierpliwego pana.
Maurycy dał mu znak, aby przyszedł na górę.
— I cóż? spytał Maurycy.
— Odźwierny ją tylko widział.
— A więc wyszła!
— Tak.
— Sama? Nie to niepodobna, Genowefa nigdy nie wyszłaby sama!...
— Nie sama, obywatelu, ale z jakimś mężczyzną.
— Jakto?... z mężczyzną?...
— Tak przynajmniej utrzymuje obywatel odźwierny.
— Idź, poproś go tu, muszę wiedzieć koniecznie, co to za mężczyzna.
Scewola skierował się ku drzwiom, ale zatrzymał się i rzekł:
— Może to był ten sam człowiek, który biegł za mną.
— A to poco?
— Żądał w twojem imieniu, obywatelu, abym mu dał klucz.
— I ty nieznajomemu dałeś klucz od mojego mieszkania?... zawołał Maurycy, chwytając oburącz oficjalistę za kołnierz.
— A kiedy to nie był nieznajomy, lecz twój przyjaciel, obywatelu.
— A! tak, prawda, mój przyjaciel, zapewne Lorin?... no, nic nie szkodzi że wyszła z Lorinem.
I wybladły Maurycy uśmiechnął się i otarł spocone czoło.
— Nie... nie! to nie on, obywatelu... zawołał Scewola; przecież ja bardzo dobrze znam obywatela Lorin.
— No, to któż to był przecie?
— E! wiesz bardzo dobrze, obywatelu, to ten przystojny mężczyzna, który tu raz od niego wrócił tak wesoły...
Maurycy powiódł błędnym wzrokiem i zadrżał calem ciałem, wreszcie po długiem milczeniu zawołał:
— Dixmer?...
— Na honor, obywatelu, zdaje mi się, że to on... odrzekł oficjalista.
Maurycy zachwiał się i padł na krzesło.
— O! Boże mój! Boże!... szepnął, zamykając oczy.
Ale otworzywszy je wkrótce, spojrzał na bukiet fiołków, który Genowefa zapomniała a raczej zostawiła. Skoczył ku niemu, wziął do ręki, ucałował je i wyrzekł: Tak, fiołki te... to jej ostatnie pożegnanie!
Potem Maurycy odwrócił się i wtedy dopiero dostrzegł, że tłumok do połowy tylko był upakowany, a reszta bielizny leżała na ziemi i w otwartej szafie.
Bielizna, rozrzucona po ziemi, zapewne wypadła z rąk Genowefy w chwili, gdy się Dixmer pojawił.
Teraz wszystko się wyjaśniało.
W oczach Maurycego, gdy się ujrzał sam między czterema ścianami, niegdyś świadkami jego szczęścia, przedstawiła mu się ta scena w całej swej żywości i okropnośći.
Zgnębiony, skołatany, młodzieniec nasz okropnie się przebudził, a gniew jego nie znał granic. Wstał, zamknął okno, wziął z biurka parę nabitych pistoletów, które przygotował był do podróży, obejrzał podsypkę na panewce i włożył je do kieszeni. Następnie wyładował sakiewkę dwoma rulonami luidorów, które mimo patrjotyzmu uznał za rzecz rozsądną schować na dno szkatułki i wziąwszy do ręki pałasz, zawołał:
— Scewola!... sądzę, żeś do mnie przywiązany, bo od piętnastu lat służysz mojemu ojcu i mnie.
— Tak, obywatelu... odrzekł oficjalista przerażony marmurową bladością i nerwowem drżeniem, jakie poraz pierwszy dopiero dostrzegł w swym panu, który słusznie uchodził za najwaleczniejszego i najdzielniejszego mężczyznę; tak, cóż mi, obywatelu, rozkażesz?
— Słuchaj! jeżeli dama która tu mieszkała...
Zamilkł: głos jego drżał tak mocno, gdy to mówił, iż nie mógł dokończyć.
— Jeżeli ta dama powróci... dodał po chwili, wpuść ją, zamknij drzwi; weź ten karabin, stań na schodach i zaklinam cię na twą głowę, na twe życie i duszę, nie wpuszczaj nikogo; gdyby chciano wysadzić drzwi, broń ich, bij się! zabijaj! i nie lękaj się niczego, mój Scewola, ja wszystko biorę na siebie!...
Głos młodzieńca i to gwałtowne zaufanie zelektryzowało Scewolę.
— Nie tylko zabiję każdego... odpowiedział, ale nawet sam gotów jestem umrzeć za obywatelkę Genowefę!
— Dziękuję ci. A teraz posłuchaj: Nienawidzę tego mieszkania i nie wrócę tu, aż ją wynajdę. Jeżeli ona powróci, postaw na oknie ten wielki japoński wazon z astrami, które tak lubiła. To niech będzie w dzień. W nocy zaś postaw na oknie lampę. Będzie to wiadomym znakiem, dopóki nie ujrzę wazonu lub lampy, dopóty nie ustanę w moich poszukiwaniach.
— O panie, bądź pan roztropny, na miłość boską!... zawołał Scewola.
Maurycy nic nie odpowiedział. Wybiegł z pokoju, zleciał ze schodów, jakby na skrzydłach i pośpieszył do Lorina.
Niepodobna opisać zdumienia, gniewu, wściekłości zacnego poety, gdy się dowiedział o zniknięciu Genowefy.
— Znikła! przepadła!... z rozpaczą wyrzekł Maurycy; on ją zabił Lorinie, on ją zabił.
— Eh nie! — mój kochany; nie! on jej nie zabił, mój poczciwy Maurycy; nie, takiej kobiety jak Genowefa nie zabija nikt po tylu dniach namysłu; nie, gdyby ją miał zabić, byłby zabił na miejscu, i na znak zemsty ciało jej byłby zostawił u ciebie. Nie, on uciekł z nią, szczęśliwy, że skarb swój odzyskał.
— O! nie znasz go, Lorinie, nie znasz go... powiedział Maurycy; temu człowiekowi bardzo źle z oczu patrzyło.
— Owszem, mylisz się; on mi się zawsze wydawał poczciwy. Zabrał ją dlatego, aby ją poświęcić. On się każę wraz z nią aresztować, i zabiją ich oboje razem. Ja przynajmniej to tylko widzę niebezpieczeństwo... rzeki Lorin.
Te słowa podwoiły rozpacz Maurycego.
— O! ja ją znajdę!... zawołał. Ja ją znajdę lub umrę!... Bądź zdrów, Lorinie.
— Opuszczasz mię?... dlaczego?...
— Bo chodzi tu tylko o mnie samego, bo ja sam tylko powinienem narażać moje życie dla ocalenia życia Genowefy.
— Chcesz więc zginąć.
— Gotów jestem na wszystko... Pójdę do prezesa komitetu bezpieczeństwa: pomówię z Hebertem, Contonem, Robespierem... wyznam mu wszystko, ale ją muszę odzyskać.
— Dobrze... odrzekł Lorin.
I natychmiast wstał, poprawił płaszcz, włożył kaszkiet i tak, jak Maurycy, uzbroił się w parę nabitych pistoletów, które ukrył w kieszeniach.
— Gdzież się najpierw udamy?... spytał Maurycy.
— Szukajmy najprzód w dawniejszym cyrkule, na starej ulicy św. Jakóba, potem wynajdźmy kawalera de Maison-Rouge, tam, gdzie on jest, musi być także i Dixmer; wreszcie przejdźmy się obok domów na ulicy de la Vieille-Corderie. Wiesz, że mówią znowu o przeniesieniu Antoniny do Temple? — wierzaj mi, tacy ludzie jak oni, do ostatniej chwili nie tracą nadziei.
— Tak... powtórzył Maurycy, masz słuszność... sądzisz więc, że Maison-Rouge, jest w Paryżu?
— Dixmer jest tu niezawodnie.
— Prawda, prawda, oni się znowu połączyć musieli... odrzekł Maurycy, lepiej teraz rozumiejąc. Chodź!
Sto razy Lorin i Maurycy, przeszli po placu Greve, sto razy patrzyli na domek, w którym przebywała Genowefa, gdzie Dixmer pilnował jej bez przerwy, jak niegdyś starożytni kapłani pilnowali ofiary przeznaczonej na poświęcenie.
Maurycy tymczasem udawał się z prośbami do rozmaitych członków okrutnego komitetu bezpieczeństwa; a Lorin znowu, nie mówiąc nic Maurycemu, czynił również te same kroki.
Jakoż, Fouquier-Tinville, tegoż samego dnia nazwiska ich oznaczył czerwonemi krzyżykami, a wyraz „podejrzani“ objął ich w krwawe uściski.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Aleksander Dumas (ojciec).