Przejdź do zawartości

Kasyda (Asz-Szanfara, 1929)

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Asz-Szanfara
Tytuł Kasyda
Pochodzenie Poezje (1929) tom I
Poezje rozmaite (1817-1854)
Wydawca Gubrynowicz i Syn
Data wyd. 1929
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Lwów
Tłumacz Adam Mickiewicz
Źródło Skany na Commons
Inne Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
CXLVII
SZANFARY[1]
KASYDA Z ARABSKIEGO

Bracia moi, postawcie wielblądy na nogi![2]
Dzisiaj Szanfary od was jedzie między wrogi;
Gotowe juki rzemień do garbów przycisnął:
Dalej w drogę; noc ciepła i księżyc zabłysnął.

Dalej! — Jeśli przed skwarem na ziemi są cienie,
Dla mężnego przed hańbą znajdzie się schronienie;

I nie będzie mu ciasno, jeśli przy rozumie,
Gonić rozkosz a zgubie wymykać się umie.

Znajdę ja druhów, których przyjaźń więcej warta;
Znajdę płowego wilka i pstrego lamparta,
Hijenę, zdobycz kroki pędzącą chromemi,
To moi przyjaciele. — Niemasz między niemi
Półgłówka, co mu tajnia w ustach nie doleży,
Co brata błądzącego z szyderstwem odbieży,
U nich na krzywdę zemsta, na gwałt moc gwałtowna,
Waleczni, ale w męstwie żaden mi nie zrówna.
Nieprzyjaciołom pierwszy ja skaczę do oczu,
A gdy przyjdzie łup dzielić, stoję na uboczu.
W dziale łupów łakomstwo chyżością zwycięża,
Ja czynię obyczajem dostatniego męża:
Nikt wielkością umysłu nie zdoła mi sprostać,
A kto czuje swą wyższość, godzien przy niej zostać.

Porzucam was i tęsknić nie będę za wami,
Których nie przyciągnąłem dobrodziejstw więzami
I do których nie lgnęło nigdy serce moje.
Dosyć mam towarzystwa, gdy zostało troje:
Serce waleczne, szabla, z której ognie biją,
I łuk żółty, wielblądzią krzywiący się szyją;
Przy którym pas bogaty, suta frędzla pływa,
Majdan gładko ciosany i tęga cięciwa,
Co tak żałośnie jęczy, gdy z niej grot wyleci,
Jako matka, wydarte ścigająca dzieci.
Jam nie sługa pragnienia, co się w noc zaczaja
I odstraszywszy źrebce, sam klacze wydaja.
Jam nie tchórz, ni za dziewic ogonem włóczęga,
Co w każdej drobnej sprawie rady ich zasięga.
Nie strusie serce mojej choć strach zakołata,
Nierównym pędem w piersiach, jak wróbel nie lata.
Kto mnie widział od rana do nocy śród gachów,
Brew malować, włos trefić w kąpieli zapachów?[3]

Czy mię kiedy noc zbłąka,[4] choć piaszczysta fala
Tumanami okręci i żwirem zawala?
Lecę na mej wielblądce, wrą u nóg ukropy,
Krzemienie, iskry sypiąc, pryskają z pod stopy.
O głodzie, choć najdłuższym, w wielkomyślnej dumie
Nigdy wspomnieć nie raczę, i tak go zatłumię,
Karmię się prochem ziemi, a głód, nadaremnie
Pasując się, wyznaje, że słabszy odemnie.
Gdybym został w obozie, gdzież więcej napitków,
Więcej jadła niż u mnie do potrzeb i zbytków?
Ale mam duszę gorzką, co się z hańbą kłóci,
I jeśli was nie rzucę, dusza mię porzuci.
Teraz pragnienie skręca wnętrzności w mem łonie,
Jak nić, różnie targaną na prządki wrzecionie.

Zrana wybiegam na czczo podobny wilkowi,
Co wygłodniały hasa i wiatr paszczą łowi,
I z pustyni w pustynie, w wąwozów rękawy,
Przeciska się włóczęga, czatujący strawy;
A gdy na długich czatach darmo się utrudzi,
Wyje, wtórują wyciem towarzysze chudzi.
Jako z łonem niepełnem wschodni księżyc cienki,
Tak zapadłe ich boki, wychudłe paszczęki.
Zęby dzwonią, jak strzały we wróżka prawicy,[5]
Albo jak roje pszczelne, gdy wkoło rodzicy
Szumiącą polatują na pagórek rzeszą,
Gdzie drabinki bartnika gronami obwieszą.
Paszcza ich wychudzona, ponura i gniewna,
Gardziel rozdarta nakształt rozkłótego drewna.
Zawył: i oni wyją, biegąc na pagórki,
Jak płaczące farysa małżonki lub córki;[6]

Umilknął: oni milczą. Wycie mu ulżyło,
I dla nich słyszeć równie wyjącego miło,
Zda się, że wspólność głodu wnętrzności uciszy:
Znowu skarży się, znowu skarżących się słyszy;
Umilkł w końcu, umilkła wrzaskliwa gromada.
Lepiej w milczeniu cierpieć, gdyż wrzask nic nie nada.

Jeśli do studni jadę, lecący pułk strusi[7]
Daremnie grzmi skrzydłami, męty spijać musi.
Nie zgonił mej wielblądki bystry ich wódz stada:
Ja dojeżdżam, spragniona zostaje gromada.
Jużem odjechał. — Ptastwo runęło na męty,
Wola ich rozciągnione, dziób ku studni zgięty
Jest posłem dobrych wieści; wre ciżba hałasem,
Jak obóz karawany, siedzącej popasem.
Znowu śmignęły w górę, znowu w studnię wpadły,
Ścisnęły się nakoniec i zręby obsiadły
I ryczałtem wypiwszy rozwinęły loty,
Jak runące z oazy beduinów roty.
Ziemia twarda mnie drużka, nieraz do jej łona
Tuliłem kark mój suchy i chude ramiona,
Których stawy sterczące tak policzyć snadno,
Jak kostki, co z rąk gracza na ławę wypadną.
Jeżeli wojna tęskni za Szanfarym sługą,
Toć Szanfary jej służył i wiernie i długo,
Dziś nieszczęście w mą duszę jak w piłkę zagrało,
Boleści podzieliły losem moje ciało.[8]
Każda bieda najpierwej na mój kark się wsuwa:
Kiedy zasypiam, bieda u głów moich czuwa,

I wytrzeszczywszy oczy, patrzy, skąd ugodzić.
Troski koleją febry zwykły do mnie chodzić,
Ale od febry gorzej nie dają pokoju,
Lecą do mnie, jak ptaki spragnione do zdroju;
Sto razy je odpędzisz, i setnemi chmury
Znowu uderzą z boku i z dołu i z góry.

Wiecie, jak w upał boso lecę przez pustynie,
Podobny córce piasku, błyszczącej gadzinie.
Choć miękko wychowany i z przodków bogaty,
Alem syn Cierpliwości, włożyłem jej szaty
Na pierś, w której hijeny przemieszkiwa śmiałość.
Za obuwie na nogi włożyłem wytrwałość.
Na stepach bez namiotu, w skwary bez pokrycia,
Jam wesół i bogaty, bo nie szczędzę życia.
W dniach szczęścia dostatkami nie byłem odęty,
Głupie lenistwo dla mnie nie miało ponęty.
Czylim z nadstawnem uchem za plotkami latał?
Czylim na cudzą sławę potwarze wymiatał?

Pamiętacie noc klęski! tę noc niepogodną,
Noc tak straszliwie ciemną, tak okropnie chłodną,
Że Arab grzał się, paląc własny łuk i groty.
Ja wybiegłem na boje śród mroku i słoty;
Przewodniczką mi była błyskawic pożoga,
Towarzyszami piorun, okropność i trwoga.
Osierociłem dzieci, owdowiłem żony,
Wróciłem, jakem wyszedł, nocą otoczony.
Nazajutrz, gdym spokojnie w Gumaiza leżał,
Mówiono o mnie w stepach, którem w noc przebieżał.
Zeszła się nieprzyjaciół dwoista gromada,
Jedna z nich zapytuje, druga odpowiada:
«Słyszano — mówią — wczora nocne psów warczenie,
Zdało się, że wilk przebiegł lub hijeny szczenie,
Albo ptak przebudzony skrzydłami gdzie musnął,
Bo pies zawarczał tylko i po chwili usnął.

Może to Diw[9] przechodząc tyle szkody zrobił?
Może człowiek? Nie, człowiek tylu-by nie pobił.»

Ja w dzień, gdy niebo wrzało ogniami letniemi
Tak, że żmije od skwaru skakały po ziemi,
W dziurawym płaszczu padłem na żwiry kipiące
I zdjąwszy turban, głową wyzywałem słońce,
A włos mój, brudu pełny, nieznający woni,[10]
Kołtunami przylegał do niemy tej skroni.

Łono pustyni, co się bez końca rozszerza,
Tak twarde i tak nagie jako grzbiet puklerza,
Nieraz całe bosemi przemierzyłem stopy;
Gdy ujrzałem nad głową skał podniebne stropy,
Na klęczkach pnąc się, jak pies, wlazłem im na czoło.
Tam dzikie antelepy biegały wokoło,
Białonogie i wełną odziane bogatą,
Jak nadobne dziewice wlekącą się szatą;
I w oczy mi bez trwogi patrzyła gromada,
Bo myślały, że jestem kozieł, wódz ich stada,[11]
Co mu rogi w tak długie piątrzą się ramiona,
Że wznosząc łeb, rogami dostaje ogona,
Albo niemi do skały przyczepia się szczytu
I wisi, jako ptaszek w otchłani błękitu.



Zobacz też




  1. Szanfary, jeden z najsławniejszych przed Mohammedem rycerzy czyli farysów arabskich, wojownik i poeta, był z pokolenia Asd. Obrażony przez rycerzy z pokolenia Salaman, wzywał swoich, aby mu dopomogli zemścić się krzywdy. Nie otrzymawszy wsparcia, Szanfary opuścił swe pokolenie i napisał niniejszą kasydę (powieść), wyrzucając rodakom ich zniewieściałość i niewdzięczność. U dał się sam na wojnę i poprzysiągł póty nie złożyć oręża, póki nie zabije stu farysów z pokolenia Salaman. Już był ich zabił 99, gdy wpadłszy w zasadzkę Salamanów, sam zginął. Głowa jego walała się w koczowisku i gdy jeden z farysów trącił ją nogą, tak mocno skaleczył się o kość czaszki, że wkrótce życie utracił i dopełnił liczby stu, zaprzysiężonej przez Szanfarego.
    Tę kasydę tłumaczyłem z francuskiego, przekładu p. de Sacy. Później miałem sobie udzielone od p. Sękowskiego tłumaczenie polskie dosłowne z obszernym uczonym komentarzem. Korzystając z tej nowej pomocy, starałem się tekst mego przekładu ile możności poprawić. Z komentarza p. Sękowskiego umieszczam kilka przypisów.
  2. W oryginale: «podnieście piersi wielblądów». Wielblądy kładą się na ziemi, zginając pod siebie nogi. Kiedy karawan ma ruszyć, człowiek siada na siodło i ciągnąc wodze, podnosi wielbląda.
  3. Arabowie nacierają powieki pewną farbą brunatną, zwaną kohl, co u nich za wielką poczytują nagrodę.
  4. W pustyni kierują się podróżni po gwiazdach. Beduini kładą w rzędzie celnych przymiotów rycerza: trafność jechania w dzień i w noc.
  5. Dawni Arabowie poganie mieli w świątyni mekkańskiej strzały wyroczne salum, z których rozmaitego mieszania wróżono o przyszłości.
  6. Kiedy Arab zginie na wojnie, żony jego i krewne wychodzą na bliskie wzgórze, płaczą, jęczą i wrzaskliwie narzekając, zaklinają jezdców swego pokolenia, ażeby zemścili się jego zgonu.
  7. W oryginale jest tu mowa nie o strusiach, ale o ptastwie, zwanem Katho, wielkości kruka. W poezji arabskiej często znajdujemy wzmiankę o tem ptastwie, przelatującem stadami pustyni Arabji. Farys powinien znać położenia źrzódeł w pustyni, ażeby wiedział, gdzie ma popasać.
  8. Przenośnia wzięta ze zwyczaju Arabów, którzy zabiwszy wielbląda, losem ciągną, jaka część komu się dostanie.
  9. Diw znaczy duch, genjusz; wyraz polski dziw, zdaniem p. Sękowskiego, pochodzi z perskiego i musiał dawniej toż samo mieć znaczenie.
  10. Szanfary przysiągł zemścić się na pokoleniu Salaman. Arab po takiej przysiędze nie umywa się, nie strzyże i nie zaczesywa włosów, nie zmienia odzieży i nie pije wina, dopóki zemście zadosyć nie uczyni.
  11. W oryginale: «myślały, że jestem z rodu kozłów». Tu następuje ich opisanie. Mowa tu zapewne o gatunku kóz dzikich, Antilope rupicapra (Chamois).





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Asz-Szanfara i tłumacza: Adam Mickiewicz.