Przejdź do zawartości

Karjera Nikodema Dyzmy/Rozdział 10

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Tadeusz Dołęga-Mostowicz
Tytuł Karjera Nikodema Dyzmy
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze „Rój”
Data wyd. 1937
Druk „Grafia“
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ 10.

Państwowy Bank Zbożowy prosperował świetnie. Eksperyment ekonomiczny udał się ponad wszelkie przewidywania. Zwróciło to baczną uwagę innych państw europejskich, a prasa zagraniczna, a zwłaszcza w krajach rolnych, domagała się od swoich rządów zastosowania „metody prezesa Dyzmy“.
Sam pan prezes stał się osobistością, cieszącą się uznaniem sfer rządowych, a nawet opozycja traktowała go z szacunkiem, od czasu do czasu nie skąpiąc mu komplimentów.
I nic w tem dziwnego.
Państwowy Bank Zbożowy dzięki jego żelaznej ręce był podawany jako wzór sprawnej organizacji, oszczędnej a mądrej gospodarki i rozmachu w akcji.
Nadto zasłynęła pracowitość prezesa Dyzmy.
Człowiek ten odznaczał się bowiem nietylko zdumiewającą pomysłowością, lecz pracowitością niezwykłą. Jego gabinet był niedostępnem sanktuarjum, do którego niezmiernie rzadko wpuszczani bywali interesanci. Jedynie sekretarz Krzepicki miał tam wstęp nieograniczony. On to codziennie przedkładał prezesowi sprawozdania poszczególnych szefów działów, on referował korespondencję, prasę i wszystkie sprawy bieżące.
Codziennie o godzinie jedenastej zjawiał się u pana prezesa dyrektor Wandryszewski na krótką konferencję. Konferencja zaś polegała na tem, że dyrektor przedstawiał najbardziej skomplikowane sprawy, normalnie wymagające długiego i gruntownego namysłu, zaś prezes Dyzma nieodmiennie natychmiast wydawał ostateczną decyzję:
— Tę propozycję odrzucić.
Albo też:
— Załatwić przychylnie.
Początkowo dyrektor miał daleko idące wątpliwości, jednakże z biegiem czasu ku swemu najwyższemu zdumieniu przekonał się, że decyzje prezesa zawsze są najszczęśliwsze.
Oczywiście, nie przypuszczał nawet, by w tych decyzjach jakąkolwiek rolę mogły odgrywać rozmowy prezesa z sekretarzem Krzepickim.
W tymże czasie patera do biletów wizytowych w prywatnem mieszkaniu prezesa Dyzmy zaczęła napełniać się kartami, na których widniały nazwiska nietylko wszystkich grubych ryb politycznych i finansowych, lecz i bardzo liczne nazwiska arystokratyczne. Nikodem własnoręcznie, za każdym razem, gdy inne bilety przykrywały kartę księcia Tomasza Roztockiego, wydobywał ją i kładł na samym wierzchu.
Wizyty przyjmował rzadko, tłumacząc się nawałem pracy. Tem niemniej rewizytował wszystkich, bacząc, by ściśle przestrzegać przepisów zawartych w książce „Bon-ton“.
Stosunki z panią Przełęską i magiczne słowo „Oxford“ otwarły przed Nikodemem wszystkie drzwi pluto- i arystokracji. Książę Tomasz nazywał go głośno nowoczesnym Wokulskim, a multimiljoner Zbigniew Szwarcnagel Neckerem dwudziestego wieku.
To też za rzecz normalną uznano, że gdy powstał ostry zatarg między rządem z jednej, a przemysłem naftowym z drugiej strony, obie z ufnością zwróciły się do prezesa Dyzmy, prosząc o arbitraż. Sprawa została przezeń rozstrzygnięta posalomonowemu. Najpierw zwlekał z decyzją, co zapewniło mu wdzięczność przemysłowców, następnie zaś uznał, że premje wywozowe na ropę naftową nie mogą być stosowane, co zadowoliło rząd.
Z racji tego arbitrażu, prasa ponownie zamieściła podobiznę Nikodema, z czego ten nie cieszyłby się wcale, gdyby mógł przewidzieć, jakie to da skutki i w jak prędkim czasie.
Pewnego dnia urzędował w swym gabinecie, pochłonięty lekturą kroniki kryminalnej w sensacyjnych dziennikach, gdy dobiegły go podniecone głosy z sąsiedniego pokoju, który był gabinetem Krzepickiego.
Wyraźnie ktoś chciał uzyskać audjencję u prezesa i wbrew wyprosinom Krzepickiego ośmielał się robić awanturę.
Zirytowało to Dyzmę. Zerwał się i otworzył drzwi:
— Cóż to za wrzask do djabła!
Krzepicki, który stał tuż przy drzwiach zameldował:
— Panie prezesie, tu jakiś Bączek, czy Boczek, chce gwałtem...
Nie dokończył, gdyż gruby, niski człowiek wysunął się przed niego i zawołał:
— Servus, panie Nikodemie, to ja.
Dyzma poczerwieniał. Przed nim z wyciągniętą łapą stał pan naczelnik urzędu pocztowego z Łyskowa. Trzeba było opanować się:
— A dzień dobry — powiedział — proszę wejść.
Zamknął drzwi, lecz licząc się z tem, że Krzepicki może podsłuchiwać, odprowadził gościa w najdalszy kąt pokoju i siadając na kanapie, wskazał mu krzesło:
— Czego pan chce, panie Boczek?
Boczek teraz dopiero uczuł się onieśmielony.
— Ja tak po starej znajomości, panie Nikodemie...
— Panie Boczek — przerwał Dyzma — do mnie prezes rady ministrów mówi „panie Nikodemie“, a pan możesz wysilić się na pana prezesa.
— Ja przepraszam, ale tak wyrwało się podawnemu, po koleżeńsku... panie prezesie.
— No, o tem pan zapomnij. Czego pan sobie życzysz, panie Boczek?
— Ot tak, z uniżoną prośbą przyjechałem do pana prezesa, niby po starej znajomości.
— Dobrze, dobrze, więc co?
— O wstawienie się za mną. Od miesiąca już jestem bez posady, a żona, dzieci...
— Wyleli pana?
— Zwolnili, eee... panie Nik.... panie prezesie, nasłali wrogi jakąś komisję i tam był taki Skowronek z okręgu, pies nie człowiek, to on doszperał się jakichś nieporządków w książce przesyłek wartościowych, w tej samej, wie pan, co to pan kiedyś prowadził...
— Ciszej, do cholery, czego pan wrzeszczysz!
Boczek ze zdumieniem otworzył szeroko małe, zarośnięte tłustemi powiekami oczy. Wcale nie mówił zbyt głośno, więc?... Czyżby jego dawny podwładny bał się, by ktoś nie usłyszał, że... Boczek był dość sprytny, by to spostrzec.
— No więc, czego pan chcesz?
— Prosiłbym pana prezesa o posadę, bo...
— Nie mam żadnych posad. Wszystko zajęte.
— Pan prezes żartuje. Na jedno kiwnięcie palcem wielmożnego pana prezesa...
— Ale ja nie myślę kiwać palcem, rozumiesz pan, panie Boczek? Ani myślę! Dlaczegoż to mam kiwać, co? Niby z jakiej takiej parady? Jak byłem pod panem, panie ładny, to pan mnie traktowałeś, pan wyrażałaś się do mnie, a teraz to koza do woza? Figa z makiem, o!
Boczek siedział ponury.
— Guzik panu, nie posadę! Widzisz go! Wielką szyszkę kroił, a teraz w pas się zgina.
Nikodem w podnieceniu wstał i tupnął nogą:
— Wiesz pan z kim masz do czynienia? Z panem prezesem, z przyjacielem ministrów! Bałwan jeden! Wstać, kiedy ja stoję!
Boczek ociągając się wstał.
— Ja pana mogę zaraz ze schodów kazać zrzucić, na zbity pysk! I nikt słowa nie powie! Wynoś się, pókim dobry, i gębę na kłódkę, rozumiesz pan?! Ani słówkiem nikomu o pańskiej z........j poczcie i o tem, że mnie znasz! Ani słówkiem! A teraz wont!
Boczek nie ruszał się z miejsca i po chwili patrząc w podłogę, powiedział:
— Dobrze, ja pójdę... Tylko chciałem powiedzieć, że co do zrzucenia ze schodów, to niby nie tak łatwo... Jest jeszcze sprawiedliwość na świecie... A jakby w jakiej gazecie napisali, że pan prezes swego byłego zwierzchnika...
— Co? — ryknął Dyzma.
— Czego pan krzyczy, panie prezesie, co pan myśli, że mi pan język zawiąże? Teraz pańskie na wierzchu, ale zobaczymy jeszcze. Idę... Dowidzenia...
Ukłonił się i ruszył ku drzwiom.
— Czekaj pan! — zawołał Dyzma.
Boczek stanął, patrząc zpodełba:
— Czekam, panie prezesie.
— Co pan chciał zrobić?
— Cóż ja mogę zrobić?
— Uuu... gadzina! — Nikodem splunął na dywan.
Zatarł ślady nogą i siadając za biurkiem wziął słuchawkę telefonu. Wymienił jakiś numer i po chwili odezwał się:
— Tu mówi prezes Banku Zbożowego Dyzma. Dzień dobry, panu dyrektorowi.
...........
— Dziękuję. Tak sobie. A panie dyrektorze, czy nie wsadziłby pan do swojej fabryki jednego faceta?...
...........
— Owszem, niczego, zdolny... tak... tak... Nazywa się Boczek, Józef Boczek.
...........
— Więc zrobione?... Dziękuję bardzo... zależało mi, owszem... Dowidzenia.
Odwrócił się do uśmiechniętego Boczka i powiedział:
— No, niech tam pana szlag trafi. Dam panu miejsce.
— Dziękuję uprzejmie panu prezesowi.
— Tylko uważaj pan, panie Boczek, — podszedł doń i grubą pięść podniósł pod sam nos byłego szefa — tylko uważaj pan: mordę na kłódkę!
— Rozumiem, panie prezesie, ani pary z gęby — ukłonił się i dziobnął nosem w pięść Dyzmy.
Nikodem usiadł przy biurku i na kartce z notesu napisał adres.
— Zgłosi się pan tam jutro o pierwszej.
— Dziękuję panu prezesowi.
Wyciągnął rękę na pożegnanie i cofnął ją, gdyż Nikodem swoje wpakował do kieszeni.
Ukłonił się jeszcze raz bardzo nisko i wyszedł.
— Cholera! — zaklął Dyzma.
Widział w oczach Boczka nienawiść i chociaż był pewien, że teraz go „nie wysypie“, postanowił coś wymyśleć na zaradzenie niebezpieczeństwu.
Tymczasem wszedł Krzepicki z jakąś korespondencją i z najnowszą plotką, dotyczącą jednego z buchalterów, który pisze listy miłosne do maszynistki z działu korespondencji.
— Która to? — zapytał Nikodem.
— Taka ładna brunetka. Siedzi przy oknie.
— A co na to dyrektor?
— Nie wie o niczem.
— Czy nie wylać tego buchaltera?
Krzepicki wzruszył ramionami:
— Cii... poco? Szkoda go, żonaty, dzieciaty...
— To świnia! Powiedz mu pan, że ja wiem o wszystkiem i żeby uspokoił się z temi romansami.
Krzepicki kiwnął głową i zaczął streszczać przyniesione papiery.
Nikodem słuchał z roztargnieniem i wreszcie przerwał:
— A ona jest ładna?
— Kto?
— No ta brunetka.
— Bardzo ładna.
Dyzma uśmiechnął się szeroko:
— A względem tego?...
Krzepicki przysiadł na rogu biurka:
— Panie prezesie, czy to można o jakiej kobiecie coś wiedzieć, he, he, he, he.
Nikodem klepnął go po kolanie:
— Z pana to też numer! Ale żeby pan wiedział, z jaką kobietą ja miałem okoliczność, tobyś pan zdębiał!
— Chyba nie mówisz pan o pani Jaszuńskiej?
— Tfu, klempa!
— A ja ją znam?
— Znasz pan, nie, znałeś pan, jak jeszcze była panną. No?...
— Pojęcia nie mam.
Nikodem podniósł palec i wyrecytował:
— Pani Kunicka.
— Nina?... Nina?... Niemożliwe.
— Daję słowo honoru.
— Niemożliwe...
Dyzma zatarł ręce:
— Pierszoklaśna baba! Powiadam panu tipes-topes!...
— Niech się pan prezes nie gniewa, ale ja nigdy nie uwierzę, żeby Nina puszczała się z każdym.
— A kto panu powiedział, że z każdym? Ze mną, to nie z każdym.
— A choćby z panem — upierał się Krzepicki — już ja tam w swoim czasie próbowałem i nic. A teraz, jak ma męża...
— Idźże pan do bani z takim mężem — zirytował się Nikodem — stary piernik, gruchot, co ani be, ani me! A mnie ona kocha, rozumiesz pan, zakochała się w try miga!...
Krzepicki z niedowierzaniem oglądał zwierzchnika. Znał subtelne usposobienie Niny i nie mógł sobie wyobrazić, jak ona...
— No co, nie wierzysz pan?
— Wierzę, po kobietach można się wszystkiego spodziewać.
W gruncie rzeczy pomyślał, że fakt ten jeszcze bardziej potwierdza to, że prezes Dyzma włada jakąś tajemniczą siłą, której on Krzepicki, nie zna i nie rozumie, lecz której objawy widzi na każdym kroku.
— W ogień rzuciłaby się ze mną — dodał chełpliwie Dyzma.
— A może pan prezes się ożeni?
Wzruszył ramionami.
— Goła.
— A Koborowo? Ona tam pewno ma jakąś część?
— Na papierze, to niby całe Koborowo jej własność. Ale tylko na papierze.
— Zaraz, bo już nie pamiętam dlaczego?
Dyzma pokrótce wyjaśnił sytuację.
Krzepicki pokręcił głową:
— Hm, ciekawe...
Na tem urwała się rozmowa, gdyż zadzwonił telefon. Dyrektor Wandryszewski prosił Krzepickiego, by zajrzał doń na chwilę w ważnej sprawie.
Tegoż wieczora pan prezes Dyzma był na „fajfie“ u księstwa Roztockich, w pierwszym salonie nie tylko w stolicy, lecz i całego kraju. Z tego powodu Nikodem chciał nawet nałożyć frak, żeby było uroczyściej i bardziej elegancko. Ponieważ zaś „Bon-ton“ wyraźnie nakazywał smoking, na wszelki wypadek zadzwonił do Krzepickiego i za jego radą zrezygnował z fraka.
Woźny bankowy Ignacy, pełniący jednocześnie funkcję lokaja pana prezesa, otwierając przed nim drzwi oświadczył:
— Jaśnie pan prezes wygląda niczem Valentino!
— Dobrze, co?
— Wszystkie kobity — trup! — uderzył się w piersi Ignacy.
To dodało Dyzmie pewności siebie. W istocie miał dużą tremę. Co innego ministrowie, czy tam pani Przełęska, a co innego prawdziwa wielka arystokracja. Kiedyś, jeszcze w Łyskowie wyobrażał sobie książąt i hrabiów tak, jak ich poznał w najpiękniejszej powieści na świecie, w „Trędowatej“. Nawet śniło mu się raz, że sam jest ordynatem Michorowskim i jako taki zdobywa względy młodszej panny Boczkówny, córki tego samego łajdaka Boczka. Od czasu jednak pobytu w Koborowie i zawarcia znajomości z tym zwarjowanym hrabią, nabrał obawy, że wszyscy arystokraci będą go traktowali na sposób Ponimirskiego.
To wstrzymało go nawet na czas dłuższy, przed bywaniem w domach arystokratycznych, które go zapraszały. Ograniczał się do rzucenia kart wizytowych i dopiero wieczór dzisiejszy miał być pierwszą próbą.
Pocieszał się myślą, że w salonie księcia Roztockiego odrazu znajdzie oparcie o Jaszuńskiego i Waredę. Istotnie już w sieni ujrzał tego ostatniego, oddającego garderobę służbie.
Przywitali się serdecznie i razem weszli po szerokich marmurowych schodach na pierwsze piętro, gdzie już było kilkanaście osób.
Tuż przy progu stał książę Tomasz, wysoki i smagły brunet o siwiejących włosach. Rozmawiał z dwoma panami po niemiecku.
— Uważasz, Nikuś — poinformował Wareda — ten myszkowaty mały, to baron Reintz, dyplomata berliński, rekordzista samochodowy, wiesz?...
— Aha, a ten drugi?
— Hrabia Hieronim Koniecpolski. Wygląda, jak burłak z nad Wołgi, bo podobno jego matka...
Nie dokończył, gdyż w tej chwili książę Tomasz spostrzegł Dyzmę i przeprosiwszy towarzyszy, zbliżył się ku nowoprzybywającym:
— Witam, witam, nareszcie pan prezes był łaskaw. Kiedyż, pułkowniku, ujrzymy pana w generalskich szlifach?... Proszę, panowie pozwolą...
Ruchem ręki skierował ich naprawo i przedstawił tamtym Dyzmę, pułkownik znał obu oddawna.
Mówiono po niemiecku. Książę podniósł pod niebiosa genjusz gospodarczy Dyzmy i raz po raz nazywał go Napoleonem ekonomicznym na co dyplomata uprzejmie kiwał głową, a hrabia Koniecpolski przytakiwał żarliwie.
Nagle z kanapy powstała wysoka i niezwykle szczupła dama. Książę przerwał swój wywód i wziął Dyzmę pod rękę:
— Pozwoli prezes, że go przedstawię mojej żonie. Oddawna pragnęła pana poznać.
Wyprowadził go na spotkanie chudej damy, mogącej liczyć równie dobrze lat dwadzieścia pięć, jak i czterdzieści. Uśmiechnęła się już zdaleka i nim książę zdążył wymienić nazwisko Nikodema, zawołała:
— Ależ wiem, wiem, już mi powiedziano. Witam pana, prezesie. Jakże się cieszę, że nareszcie mam możność podania ręki człowiekowi, który uratował egzystencję rdzenia narodu, jakiem jest ziemiaństwo.
Wyciągnęła ku Dyzmie szeroką brzydką rękę z małym skromnym pierścionkiem.
— Rolnictwo, rolnictwo — lekko poprawił książę.
— Czyż to nie synonim? — uśmiechnęła się księżna do Nikodema.
— Przepraszam państwa, — skłonił się jej mąż — ale mam obowiązki gospodarza.
— Czy zechce pan być przedstawiony hrabinie Koniecpolskiej? To pańska wielbicielka. Chociaż wychowała się w Wiedniu i bardzo źle mówi po polsku, żywo się interesuje naszemi sprawami. A propos, woli pan mówić po niemiecku, czy po angielsku?
— Wolę po polsku.
— Ach, to bardzo patrjotyczne. Rozumiem pana. Można poznać języki obce, by zaznajomić się bezpośrednio z literaturą obcą, ale przecie najwyżej cenić swój własny. Naprzykład Jean Ogiński... zna pan Ogińskiego?...
— Bardzo mało...
— No tak, przyznaję, że to trochę dziwak, lecz kto wie, czy nie stanie się jednym z zasłużonych dla ojczyzny dzięki temu odkryciu. Mianowicie lansuje on hasło: mówmy z cudzoziemcami jedynie po polsku! To ładnie, prawda? Bo istotnie, dlaczego w Paryżu, czy w Londynie my musimy używać ich języka? Niechże i oni, bawiąc u nas używają naszego?
— To prawda, tylko oni nie umieją...
— Ach, rozumiem, teorja bankrutuje w praktyce. To też ma prezes rację, że Jean Ogiński jest dziwakiem.
Zbliżyli się do kącika, gdzie siedem czy osiem osób, przeważnie panie, prowadziło ożywioną rozmowę:
— Pozwólcie państwo, — powiedziała księżna po francusku, — że wam przedstawię prezesa Dyzmę.
Panowie wstali i wymawiając swe nazwiska mocno ściskali ręce Nikodema. Pani Lala Koniecpolska zaszczebiotała coś uprzejmego po niemiecku, jakiś sztywny pan w monoklu wypowiedział cedząc słowa zdanie angielskie, z którego Nikodem zrozumiał tylko swoje nazwisko powtórzone dwukrotnie.
Speszył się i chciał uciec, lecz księżna już znikła, a jemu podsunięto krzesło.
Usiadł, nie było innego wyjścia, i uśmiechnął się bezradnie. Zapanowała cisza i Dyzma pojął, że musi coś powiedzieć. Czuł w mózgu rozpaczliwą pustkę i złość, że zaatakowano go w trzech niezrozumiałych dlań językach. Chciał coś powiedzieć i nie mógł.
Sytuację uratował tęgi łysy jegomość, siedzący obok hrabiny Koniecpolskiej, odezwawszy się:
— Zatem mamy możność sprawdzenia, że fama o małomówności pana prezesa nie jest legendą.
— Nareszcie coś po polsku! — wyrwało się Nikodemowi. Był tak podniecony beznadziejnością swej sytuacji, że mimowoli wypowiedział to, co zdawało się mu, grzebie go do reszty.
Towarzystwo roześmiało się i Dyzma ku swemu zdumieniu spostrzegł, że nie tylko nie popełnił gaffy, lecz powiedział coś dowcipnego.
— Pan prezes jest wrogiem języków obcych? — zapytała młoda panna o wąskich ustach i brwiach tak wyskubanych, że wyglądały jak niteczki.
— Nie, bynajmniej! — ochłonął Dyzma — ja tylko uważam, że pan Ogiński ma rację. Trzeba znać języki obce dla literatury i dla zagranicy, a mówić po polsku.
— Ach, — zawołała hrabina Koniecpolska — a gdy ktosz nie potrafił?
Dyzma zastanowił się i odparł:
— To niech się nauczy.
— Brawo, brawo — rozległy się głosy.
— Tak się rozcina węzły gordyjskie — z przekonaniem zaopinjował krępy brunet w złotych binoklach — to ma ścisły związek z naszą godnością państwową.
Sztywny pan w monoklu przechylił się do siwiejącej damy i powiedział niemal głośno:
— Szambelan Jego Świątobliwości znów nas poczęstuje mocarstwem. Przyszły hetman koronny!
Wszyscy uśmiechnęli się, zaś krępy brunet zaoponował:
— Ordynacie, żartami tych kwestyj nie zbywa się. Zawsze będę twierdził, że dwie drogi prowadzą do mocarstwowego rozwoju naszej kochanej ojczyzny: podniesienie naszej godności i związki rodzinne z wielkiemi rodami europejskiemi. Dlatego cieszę się, że mamy dziś w naszem gronie męża stanu i człowieka czynu, który stał się moim poplecznikiem. Albowiem...
Mówił dalej, a tymczasem Nikodem, korzystając z tego, że pan w monoklu poczęstował go papierosem, zapytał:
— Dlaczego powiedział pan o tym panu, że to przyszły hetman.
— Jakto? Prezes nie wie? To przecież poseł Laskownicki, ziemianin z pod Krakowa. Ot, nieszkodliwy snobizm... Uważa się za magnata, bo żonaty z baronówną von Lidemark...
— ...idea myśli mocarstwowej — ciągnął Laskownicki — od wieków była pielęgnowana właśnie w naszej sferze. Nie zapominajmy, że Czarniecki przepłynął przez morze, że Żółkiewski zajął Moskwę, że Jan Warneńczyk zdobył Wiedeń...
— Wszystko to prawda — przerwał łysy hrabia — ale kochany przyjacielu, dziś mamy inne czasy.
— A cóż to szkodzi? Dawniej karmazynowie przelewali swą błękitną krew na rubieżach, dziś my wewnątrz ojczyzny pozostaliśmy spadkobiercami idei mocarstwowej, niespożytą twierdzą, skarbnicą tej myśli!
— Zdaje się — powiedziała matowym głosem siwiejąca dama, — że w naszej skarbnicy pozostała niestety tylko idea.
Pan w monoklu nazwany przed chwilą ordynatem, odparł z półukłonem w stronę Nikodema:
— Miejmy nadzieję, że wkrótce zapełni się bardziej konkretną treścią.
Hrabina Koniecpolska z uroczym uśmiechem zwróciła się do Dyzmy:
— Ah, sagen sie bitte, Herr Praesident... ah, pardon... Mosze mi pan powi, jak sze robi taki szwietny pomysł?
— Jaki pomysł?
— No, ten jenjalna pomysł z te obligacja zborżowa? Nigdy nie widziałam ludzi no... no...
— Pomysłowych? — zagadnął ordynat.
— Mais non, ludzi w die Oekonomie takich, jak par exemple w muzice Strawiński...
— Aha, — wyjaśnił łysy pan — pani Lali chodzi o twórców nowych prądów!
— Tak, tak — potwierdziła — jestem ciekawy, jak to sze wymyśli?
Nikodem wzruszył ramionami:
— Całkiem prosto. Człowiek siądzie, pomyśli i wymyśli.
Dla ilustracji oparł na chwilę głowę na ręku. Wywołało to głośny śmiech całego towarzystwa. Pani w popielatej sukience, dotychczas milcząco obserwująca Dyzmę przez lorgnon, skinęła głową:
— Pan, prezesie, jest naprawdę nadzwyczajny. Pański rodzaj humoru przypomina mi Buster Keatona: nieruchoma maska znakomicie podkreśla dowcip.
— Pan jest sloszliwy — robiąc nieco urażoną minkę powiedziała hrabina Lala — ja pytała, czy to trudno wymiślić, cosz taki pomyśl?
— Nie — odparł Dyzma — całkiem łatwo. Trzeba tylko mieć trochę do myślenia...
Nie mógł sobie przypomnieć, czy w „Słowniku wyrazów obcych“ nazywało się to inwencją, czy intencją? Na wszelki wypadek zakończył:
— Mieć trochę... intencji.
Znowu rozległ się śmiech, a siwiejąca dama zawołała do zbliżającej się pani domu:
— Jeanetto! Twój prezes jest czarujący!
— No i co za esprit d‘apropos! — dorzuciła młoda panna z oskalpowanemi brwiami.
Księżna była uszczęśliwiona. Wprawdzie Dyzma nie zrobił takiej furory, jak sprowadzony na poprzedni „fajf“ podobno autentyczny kuzyn Allain Gerbault‘a, jednakże i dziś wszyscy byli zadowoleni z atrakcji. Świadczyło o tem wciąż rosnące koło osób, które otoczyło Nikodema.
Między innymi Dyzma przywitał się ze szczupłą starą damą, którą spotkał dawniej na bridge‘u u pani Przełęskiej. Była to baronowa Lesner, przed którą pani Przełęska widocznie nie miała wielu tajemnic, gdyż ta zapytała z miejsca Dyzmę, czy nie wie, jak się ma „ten biedny George Ponimirski“?
— Dziękuję, niezgorzej.
— Ach, to pan zna Ponimirskiego? — zainteresowała się panna bez brwi.
— Jeszcze jak — odparł — to mój kolega z Oxfordu.
Zaczęła się rozmowa o rodzinie Ponimirskich, którą wszyscy tu dobrze znali. W pewnym momencie zabrał głos poseł Laskownicki:
— Co za straszna tragedja tego domu! Wydali córkę za jakiegoś lichwiarza, jak on się nazywa?
— Kunicki — podpowiedział Nikodem.
— Straszno — ciągnął poseł — niedobrane związki małżeńskie ograbiają naszą sferę z...
— Panie pośle, — przerwała księżna — przepraszam, że przerywam, ale chciałam zapytać... — a gdy zbliżył się do niej, dodała szeptem:
— Niech pan uważa, prezes Dyzma jest zdaje się spokrewniony z Ponimirskimi.
Tymczasem mówiono o pani Przełęskiej. Baronowa utrzymywała, że pani Przełęska napewno przekroczyła pięćdziesiątkę, natomiast ordynat twierdził, że nie doszła do czterdziestu pięciu. Nikodem uważał za stosowne sprostować:
— Pani Przełęska ma trzydzieści dwa lata.
Wszyscy ze zdumieniem nań spojrzeli, zaś łysy hrabia zapytał:
— Skądże pan to wie, panie prezesie? Czy to nie zamało czasami?
— Co znowu — obruszył się Dyzma — wiem z całą dokładnością. Mówiła mi to sama pani Przełęska.
Powiedział to w najlepszej wierze, i zdumiał się, że znowu wszyscy wybuchnęli śmiechem, a pani Koniecpolska poraz dziesiąty powtórzyła, że jest „złoszliwy“.
Pomimo znacznego otrzaskania się w tem towarzystwie, Dyzma uczuł wielką ulgę, gdy spostrzegł Jaszuńskiego. Przeprosił wszystkich i poszedł ku niemu. Po chwili obaj stali we framudze okna. Jaszuński opowiadał jakąś anegdotę.
— Niezwykły człowiek — rzekł poseł Laskownicki.
— Z kim on tam rozmawia? — zapytała siwiejąca dama.
— Ach, tak. Ten prezes Dyzma... Widać, że nawet prowadząc lekką konwersację waży w głowie poważne sprawy. Bardzo ciekawy typ.
— Typ męża stanu — apodyktycznie zakończył poseł.
— Wcale interesujący — dorzuciła panna bez brwi.
— Czy on rzeczywiście wywodzi się z baronów kurlandzkich? — zapytała siwiejąca dama.
— O tak — potwierdził Laskownicki, mający ambicję heraldyka — z całą pewnością.
— Zupełnie comme il faut — zakończyła księżna.
Nikodem wcześnie wrócił do domu i położył się do łóżka. Początkowo rozważał swoje sukcesy z przyjęcia u księstwa Roztockich.
Poznał całą najwyższą arystokrację, która przyjmowała go z uznaniem. Otrzymał kilka zaproszeń na różne daty. Miał je zanotować w pugilaresie, gdyż postanowił bywać w jaknajwiększej ilości domów. Zaszkodzić to nie może, a pomóc może.
W gruncie rzeczy nie nabrał wygórowanego zdania o arystokracji:
— Głupki — myślał — dość im byle co powiedzieć, a już zachwycają się, jakby człowiek Amerykę odkrył.
Nie znaczyło to, by zdecydował się na zmianę taktyki, której zawdzięczał famę niezwykle małomównego.
Rozmyślania na te tematy wybiły go ze snu. Przewracał się z boku na bok, palił papierosy jeden po drugim i wreszcie zapalił światło.
Przyszło mu na myśl, czyby nie przejrzeć listów Niny?...
Miał ich trzy duże paczki, prawie wszystkie nieotwarte. Położył się znowu i zaczął je czytać. Powtarzało się w nich to samo: miłość, tęsknota, nadzieje, prośba o przyjazd, no i wszędzie długie wywody psychologiczne.
Były tak nudne, że po kilkunastu minutach zrzucił je na podłogę i znowu zgasił światło.
Myślał o kobietach, jakie spotkał w życiu. Nie było ich wiele i musiał w duchu przyznać, że żadna z nich nie zajęła mu tyle czasu i myśli, co Nina. Wspomniał o Mańce z Łuckiej. Pewno już całkiem zeszła na psy, a może i do książeczki się dochrapała... W gruncie rzeczy szkoda dziewczyny... Coby też powiedziała, gdyby dowiedziała się, że ich były sublokator jest teraz takim grubym fiszem?... Otworzyłaby gębę od ucha do ucha...
Bo z tych pań, co spotkał w salonie u księcia Roztockiego...
— No i te leciały na mnie, ale prawdę powiedziawszy, nie wiedziałbym, co z taką robić... Chociaż wszystkie jednakie. Byle zdrowy chłop, jak się patrzy, każdej da radę.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Tadeusz Dołęga-Mostowicz.