Kądziel/VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Maria Rodziewiczówna
Tytuł Kądziel
Podtytuł Powieść
Wydawca Wydawnictwo Polskie R. Wegnera
Data wyd. 1928
Druk Concordia
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VI.

Gdy Ozierskie osiadły w miasteczku, zawrzało w okolicy, jakby kto kij wetknął w mrowisko. Odrazu wszyscy dali sobie słowo, że u „baby“ leczyć się nie będą. Rzecz dziwna, że najbardziej oburzone były kobiety, jakby je spotkała osobista obelga i hańba, jakby Stasia okryła wstydem całą płeć kobiecą. Naturalnie też drwiny i różne niesmaczne żarty i koncepty wychodziły od Fijolskiego, a stamtąd mężczyźni kolportowali po całej okolicy. Kumoszki miejskie z panią Klarą Wawelską na czele poczęły znowu szkalować Stasię, opowiadać o niej skandale, wymyślać niestworzone rzeczy na jej obyczaje.
Jednem słowem, wrzało jak w garnku, tylko one same najmniej o tem wiedziały, zajęte urządzaniem się na nowej siedzibie.
Za parę tysięcy rubli nabyła Ozierska opodal rynku mały domek z dużym ogrodem, resztę swych kapitałów powierzyła Kaziowi i zachwycona taniością życia, własnością ziemską, oddała się cała uprawie ogrodu i doprowadzeniu do porządku domu.
Procent wystarczał im tutaj do zupełnie wygodnego życia, o byt tedy były bez troski.
— Tylko pacjentów nie będzie! — śmiali się wszyscy.
Ale pierwszej zaraz niedzieli chłopi, przybyli na targ ze strony Rudy, poczęli czegoś szukać, chodzić od domu do domu, rozpytywać i choć ich zbywano fukaniem lub drwinami, trafili do „panienki“.
Aptekarz zdumiał, gdy mu tegoż dnia trzech chłopów przyniosło recepty ze śmiałym podpisem: „Dr. Stanisława Ozierska“.
W aptece dużo ludzi było, był też i Fijolski. Obadwa obejrzeli recepty, podrwiwając, a aptekarz rzekł do jednego z chłopów:
— To od kaszlu dostałeś lekarstwo?
— Nie, to od febry.
— Tu stoi krople od kaszlu.
Poczęto się śmiać i ktoś spytał:
— A dużoś dał za tę poradę?
— Nic! — odparł chłop. — A krople niech mi pan da. Ja pewny, że pomogą. My tę panienkę już znamy. Ona jest chłopski doktór; od progu nie odpędza nikogo, a że pomocna, to wiemy.
Aptekarz z doktorem poczęli z sobą szeptać, ale farmaceuta wkońcu głową potrząsnął.
— Nie można! Straszno! — zcicha rozmowę zakończył i wziął się do sporządzenia lekarstw, a Fijolski wyszedł namarszczony.
Mieszczanka zbliżyła się do chłopów, za nią przysunęło się paru żydków ciekawych.
— Naprawdę mówicie? Darmo leczy? — poczęto pytać.
— A jakże? Grosza nie bierze, a człowieka tak osłucha, opatrzy, rozpyta jak rodzonego. A na drugiego ledwie spojrzy, i wnet, nie pytając, powie, co mu dolega. Takie oczy jakieś mądre ma, a dobra!
— A jakby „reperację“ trzeba robić, toby nie potrafiła! — szepnął żyd. — Alboby też kazała płacić. „Reperacja“ to drogi interes! — i westchnął.
— Mnie to się nie przytrafiło, — odparł chłop — ale jedna kobieta od nas, jeszcze przeszłego lata, leżała miesiąc u pani z Rudy, w szpitalu nieboszczki panny Dysi, a miała wrzód jak bochen chleba, a to ją nie kto wyleczył, a panienka.
— Wrzód? Ja właśnie „jego“ mam! — jęknął żyd.
— No, to idźcie do niej! — zakończył chłop, biorąc lekarstwo i wychodząc.
— Niesłychane bajki. Darmo leczy! — mruczała mieszczanka zdumiona, zbierając się też do domu.
Po ubogich domkach i kletkach żydowskich gruchnęła wieść bajeczna. Ktoś nie brał pieniędzy za poradę. Wskutek tego już po południu zjawiło się kilka żydówek do dworku Ozierskiej. Nie wierzyły one w doktora-kobietę, bały się Fijolskiego obrazić, więc prawie pokryjomu przyszły, ale pokusa bezpłatnego leczenia była nad wszystko mocniejsza.
I oto po kilku dniach tłok pacjentów miała Stasia. Coprawda, pacjenci ci nie przyjeżdżali własnemi powozami, a nawet nie byli obuci, a Ozierska patrzała ze zgrozą na tę wystawę łachmanów, łat, dziur, brudu i dzikości, ale Stasia nie zdradziła ni razu wstrętu ani niechęci. Z największą cierpliwością i poświęceniem opatrywała najnędzniejszych, tę tylko czyniąc między nimi różnicę, że kto miał koszulę, dostawał receptę do apteki, kto takowej nie posiadał, dostawał gotowe lekarstwo za jej pieniądze. W ten sposób pewna była sława i wzięcie; jakoż po tygodniu musiała przybić na drzwiach kartę z wymienieniem godzin przyjęcia, bo chorzy nie daliby jej chwili czasu ani na jedzenie, ani na sen, ani na czytanie.
— Dzięki Bogu, pozbyłem się fetoru i robactwa! — rzekł Fijolski szyderczo. — Muszę nowemu koledze w spódnicy złożyć wizytę z podziękowaniem, że to sobie raczyła zabrać.
Ale Stasia widocznie nie uśmiercała więcej niż inni doktorowie, bo liczba pogrzebów się nie wzmogła, a zyskała poparcie w aptekarzu, który począł zbierać żniwo od hołoty, której dotąd żaden szanujący się lekarz nie chciał nawet widzieć.
Skorzystał raz niby z nieczytelnej recepty i przyszedł do Ozierskich.
Powodzi jego komplementów słuchała Stasia obojętnie, a on wodził chciwemi oczami po ścianach i sprzętach, to znów oglądał ciekawie ją samą, zbierając materjał do wieczornej gawędy u sędziego lub geometry. Bo pomimo ostracyzmu każdy był ciekawy, jak mieszka, żyje, wygląda taka osobliwość doktór-kobieta.
To też wieczorem aptekarz był bohaterem zabawy.
— Czy prawda, że ma włosy obcięte jak rekrut, że pali papierosy? — pytały damy.
— Włosy ma długie, warkocz czarny, a papierosy pali bardzo dobre, długie, paliłem je.
— A ładna?
— Przystojna, zgrabna, wysoka, tylko snać ostra i pyszna, i wielkie ma o sobie rozumienie. Gdym jej winszował praktyki, popatrzała zgóry, domyśliła się, że żartuję, i powiada:
— Owszem. Rada jestem z moich pacjentów, takich właśnie sobie życzyłam.
— Ale to państwu powiem, że ma szafę z narzędziami — cudo! W Warszawie najpierwszy chirurg takąby się szczycił. Książek też pełno i pism w różnych językach. Widać, że dobrze się mają. Mówiła mi, że konia mieć będzie, żeby po wsiach jeździć.
— Musi ktoś za to wszystko płacić — rzekła zjadliwie pani Klara Wawelska, która, o ile sama szczyciła się swą cnotą niegdyś, o tyle teraz obgadywała każdą.
— Et, licho wie, co pleciesz! — wtrącił jej mąż. — Po pierwsze nikt tam taki nie bywa, a po drugie pani Skarszewska takąby się nie opiekowała.
— Opiekuje się i pani Skarszewska, i pan.
— Kto znowu? Pan Kazimierz! A któż go tam widział? Opamiętaj się, kobieto!
— Właśnie, że go nikt nie widział, to zły znak. Cnota nie boi się jasnego dnia i oka ludzkiego, a występek czai się w nocy.
Wawelski wybuchnął śmiechem.
— To on po nocach ma bywać! Cztery mile z Rudy lecieć tu i napowrót. Już też wymyśl kogo bliższego.
— Co wiem, to wiem! Jawnogrzesznica jest, w kościele nie bywa, ma cukiernicę z trupiej głowy podobno, w piątek nie pości, żyje źle z matką. A kto to wie, może się i nie spowiada nigdy. Progu tego moja nogaby nie przestąpiła, ale czy u nas jest opinja! — i westchnęła.
Wawelski machnął ręką i zasiadł do winta, wiedząc, że żony nie przegada.
Rzeczywiście, Kazio raz tylko z matką odwiedził Ozierskie na nowej siedzibie i potem więcej się nie pokazał. Wogóle stosunek między nimi się zmienił, a i Kazio nie był już ten, co dawniej. Spoważniał, zesztywniał, nie wyciągał jej po dawnemu na zwierzenia i sam nic o sobie nie mówił, prowadząc rozmowę ogólnikową jakby czemś znudzony, czy zmęczony. Pani Taida stękała przed Ozierską, że coraz jej ciężej podołać obowiązkom gospodarskim, a że syn ani daje sobie wspomnieć o małżeństwie, zacinając się na wzmiankę o tem w posępnem milczeniu.
Utyskiwały potem obie nad tem, ale żadnej nawet na myśl nie przyszło, że chłopak krył w sobie uczucie bez nadziei, gryzł się i cierpiał, ale ani go zapomnieć chciał, ani zmienić.
Zaciął się w swej stałości i wyborze, żadnej innej nie chciał, ani tej nie opuszczał, tylko bojąc się zdradzić, osłabnąć, nie dotrzymać danej obietnicy milczenia, na stosunki szczere i częstsze już sobie nie pozwalał.
I tak mijały Stasi miesiące w pracy i spokoju. Nadszedł dżdżysty, zimny marzec, coraz więcej było roboty, poczęto ją wzywać do wsi okolicznych, grasował bowiem wszędzie krup i dyfteryt, dzieci marły jak muchy, a Fijolski zapadał na swe reumatyzmy i ruszał się chyba na wezwanie najlepszych znajomych.
Pewnej nocy zachorował synek pani Klary Wawelskiej, jedynaczek pieszczony i cackany. Wawelskiego nie było w domu, wyjechał na robotę, pani Klara, nieprzytomna z rozpaczy, posłała służącą po Fijolskiego. Na dworze była pora straszna, deszcz ze śniegiem padał, wicher wył, z nóg obalał, błoto było po kolana w niebrukowanej mieścinie.
Po długiem, strasznem oczekiwaniu służąca wróciła z niczem. Fijolski ją odprawił, nagryzmoliwszy jakąś receptę na niewidziane, bo sam chory, przyjść nie mógł — powiadał.
Pani Klara poczęła sobie włosy drzeć, płakać i złorzeczyć, dzieciak rzęził i gorączkował.
— Chyba iść do panienki? — rzekła nieśmiało służąca, która znała drogę do Stasi i u niej się leczyła pokryjomu przed swą chlebodawczynią.
— Idź, proś! Niech mi dziecko ratuje! Ale i ona nie zechce, mój Boże! — jęczała pani Klara, rzucając się przy dziecku na kolana.
— Bylebym ją zastała w domu, bo teraz to ją rozrywają na wsze strony.
— Mój Boże! Może do mnie przyjść nie zechce. Powiedz, że ją na klęczkach błagam, albo nie mów do kogo, aż w drodze. Idź, idź.
Służąca poszła, i znowu minuty zdawały się wiekami dla matki.
— Nie przyjdzie! Nie zechce! Wie pewnie, com o niej mówiła, łaskawi pewnie donieśli. Teraz się zemści! O, ja nieszczęśliwa! Mój skarbie, mój Konrasiu śliczny!
I patrzała z zawiścią na troje pasierbów, którzy w sąsiednim pokoju spali zdrowi.
Ale oto skrzypnęły drzwi sieni, pani Klara wybiegła naprzeciw służącej.
— A co? Nie zechciała przyjść! — krzyknęła.
— Owszem! Jestem! — odpowiedziała Stasia, podnosząc latarnię i rozglądając się.
A gdy oniemiała Wawelska stała jak słup, zdjęła ze siebie ociekający wodą płaszcz gumowy i dodała swobodnie:
— Pozwoliłam sobie posłać pani służącą wprost do apteki, dla pośpiechu. Dziecko ma krup?
— Ach, proszę pani, jeśliby miało umrzeć, ja tego nie przeżyję. A tu doktór, ten bez sumienia, nie chciał przyjść!
— Nie tyle bez sumienia, ile bez nóg! — odparła Stasia. — Cóż robić, musi się pani zadowolnić moją poradą. Chwilę muszę się ogrzać. Czy dziecko dawno zapadło?
— Od wieczora! Ach, pani! Dla matki to wieki. Jeśli je pani mi uratuje, co mam, oddam z wdzięcznością. Proszę, proszę do salonu...
Stasia weszła i rozcierając ręce, rzekła swobodnie:
— Doktór Fijolski nie w porę zachorował. Przy tej epidemji i trzech lekarzy byłoby tu za mało.
— To dla pani pomyślnie! — rzekła pani Klara.
— Dlaczego? Przeciwnie, bo nie jestem w stanie podołać.
— Ale finansowo pomyślnie.
— Myli się pani. Ja leczę tylko bezpłatnie.
— Wszystkich? Jakże to być może?
— Szczęściem, nie potrzebuję leczyć, aby żyć. Zatem żyję, żeby leczyć! Ale otom gotowa. Możemy przejść do chorego. Śpieszno mi, bo już na mnie czekają konie.
— I pani pojedzie za darmo na taki czas?
— Nie mogę czekać na pogodę.
Weszły do sypialni i Stasia umilkła, zajęta tylko dzieckiem. Obejrzała je troskliwie, zbadała gorączkę, stan płuc i gardła. Wtedy zwróciła się do matki i rzekła:
— Nie obejdzie się bez operacji.
— Boże! Chce mu pani sama, bez konsyljum, gardło rozcinać?
— Cóż znowu! — ruszyła ramionami i dobywając z torebki igłę i flakonik, dodała, odkrywając kołdrę z dziecka: — niech mi pani poświeci!
— Pani go zabije! — jęknęła Wawelska. — Mój Boże, a tu ja sama, nieszczęsna. Ani męża, ani doktora!
Stasia popatrzała na nią surowo, chciała coś ostro rzec, ale się pohamowała na głośniejsze chrapanie dziecka; sama wzięła świecę, ustawiła ją wygodnie i zastrzyknęła surowicę; zanim się Wawelska obejrzała, operacja była skończona.
W tej chwili wróciła służąca z lekarstwem.
— Po panienkę przyszły konie z Rudy! — rzekła. — Szukały po całem mieście i z apteki tu furman zajechał. Tam podobno u ekonoma już dwoje dzieci zmarło, a trzecie dogorywa.
Stasia wzięła z jej rąk miksturę i pierwszą łyżkę sama dała dziecku, potem pogładziła je po główce i spojrzała na panią Klarę.
— Będzie zdrów, niech pani sama się uspokoi i zaśnie, lekarstwo dawać co parę godzin, jeśli nie będzie spał! Proszę być dobrej myśli!
Skinęła jej głową i wyszła. Wawelska, zawstydzona, rzuciła się za nią do sieni, ale już nie zastała nikogo.
Do rana chłopak był uratowany, a pani Klara coraz bardziej zawstydzona i z siebie nierada. Wobec odwiedzających kumoszek poczęła napadać na Fijolskiego.
— Udaje próżniak chorobę, żeby się nie fatygować. Z łez naszych i nieszczęść fortunę zebrał, a teraz ani dba o chorego. Musiałam sprowadzić Ozierską.
— Aaa! — zdziwiły się kumoszki. — No, i jakże? przyszła? Rozumie też cokolwiek?
— Przyszła zaraz. Bóg się nade mną ulitował, bo ona mało co dała. Mówiła o operacji, alem nie pozwoliła, więc mu tylko pod skórę zastrzyknęła, zapewne morfiny na sen, i zostawiła miksturę. Ale co gadali, że ona taki dziwoląg, to bajki. Taka sobie zwyczajna, ale zawsze co kobieta, to kobieta. Maleństwo pogładziła, delikatnie obejrzała, że nawet się nie przelękło.
— A pieniądze wzięła? — ktoś spytał.
— Nie miałam głowy. Mówiła, że darmo leczy, ale przecie my łaski nie potrzebujemy. Gdy tylko mąż wróci, odeślę pieniądze.
— Naturalnie. My nie żebraki — zawtórowały panie.
A właśnie wózek Wawelskiego pokazał się za oknem, a po chwili on sam wszedł.
— Jakże dziecko? — zagadnął niespokojnie.
— Dzięki Bogu, lepiej! — odpowiedziano mu chórem.
— Któż ci doniósł, że chore? — spytała żona.
— Spotkałem Fijolskiego. Powieźli go do hrabiego; szlak go trafił! Przepraszał, że do nas przyjść nie mógł, gdyś go wzywała.
— Nie mógł, nie mógł! A do hrabiego to może!
— Ba, przysłali powóz. A panna Ozierska przyszła, daj jej, Boże, zdrowie, no, i pomogła. A widzisz, obgadywałaś ją, kobieto, i wstyd teraz!
— Nigdym nie obgadywała. Powtarzałam, com słyszała. To Fijolski wymyślał. On ją szkalował przez zawiść.
Kumoszki, widząc, że się zanosi na scenę małżeńską, poczęły się wysuwać nieznacznie.
Gdy zostali sami, Wawelski spytał:
— A byłaś też grzeczna, uprzejma dla niej?
— Myślisz, że się znaleźć nie umiem! — obraziła się pani Klara. — Zapominasz, z jakiego domu pochodzę.
— Dość mi często przypominasz, żebym nie zapomniał, ale że cię znam, więc pytam.
— Z pośpiechu tylko nie dałam jej honorarjum. Trzeba odesłać.
— To lepiej sama tam pójdź i podziękuj. Pieniędzy nie dawaj, bo nie bierze.
— Ale ja jej łaski nie potrzebuję i odeślę.
— Jak sobie chcesz! — mruknął zły Wawelski i poszedł do chorego dziecka.
Pani Klara po południu wystylizowała piękny list, włożyła do środka trzy ruble i posłała służącą do Ozierskich, ale że Stasi nie było, odesłano jej list nietknięty. Następnego dnia powtórzyło się to samo, nareszcie na trzeci dzień odebrała pani Klara odpowiedź, a w niej trzy ruble.
„Żadnego honorarjum za poradę nie biorę, — pisała Stasia — mam dość wielką nagrodę w tem, że chłopak pani zdrów, jak mi to mówi służąca. O ilem go poznała, organizm ma silny i powinien się pani zdrowo chować“.
Na to pani Klara uczuła się zupełnie upokorzona, rozczulona nawet i poszła sama do Ozierskich.
Zastała Stasię, czytającą głośno matce, która szyła.
Przyjęto ją uprzejmie, a Stasia zaczęła wnet swobodną rozmowę, widząc zakłopotanie gościa.
— Przyszłam podziękować pani — rzekła wreszcie pani Klara. — Pani postawiła mnie w przykrej pozycji. My, dzięki Bogu, mamy się dostatnio, więc nie możemy korzystać z bezinteresownej porady; to nas upokarza względem ludzi.
— No, ludzie wiedzą, że pani mnie wezwała tylko w ostateczności! — uśmiechnęła się Stasia. — Bardzo mi przykro, żem panią uraziła, ale nie mogę wyjątku zrobić ze swych zasad i postanowień. Leczę tylko bezpłatnie, spełniając legat siostry pani Skarszewskiej, dzięki której zostałam doktorem. Zresztą, jeśli pani jeszcze przykro, proszę te pieniądze złożyć w aptece na lekarstwa dla ubogich, i niech się pani nadal tem nie trapi.
— Żeby to opisać, toby nikt nie uwierzył, że doktór, prawdziwy doktór, nie bierze pieniędzy.
— Bardzo mi przykro za kolegów, ale trzeba im to darować. Uważają medycynę jako środek utrzymania, rzemiosło lub karjerę. Nie moja zasługa, że tak nie czynię. Matka mnie chlebem karmi i utrzymuje, żyję na jej łasce, więc mogę ideałom mym dogadzać.
Przechyliła się do matki i pocałowała ją w rękę.
— Dajże pokój, bredzisz! — broniła się Ozierska. — Ot, nawlecz mi igłę, bo niedowidzę. To, pani łaskawa, są bajki, co ona plecie. Całe życie chorowałam i kwękałam, a teraz, dzięki jej, jestem zdrowa, a wie pani dlaczego, bo mam teraz dopiero naprawdę robotę.
— Panie mają śliczny ogród! — wtrąciła pani Klara.
— Otóż to jeszcze. Na starość przyszłam do własności ziemskiej. Jest z tem zajęcie, a przytem żeby pani wiedziała, ile to jest nędzy i biedy, i nagości w takiej małej mieścinie. Córka to wszystko leczy, a ja, o ile mogę, karmię i odziewam. Nauczyłam się krajać i szyć, i doprawdy tyle jest roboty, że nie mam czasu chorować. Od czasów młodych nie pamiętam, żebym była taka zdrowa i ruchliwa. Dobrze nam jest.
— Że też pani wytrzymała takie nauki! Sama wśród mężczyzn! Mój Boże! Mnie krew stygnie, gdy o tem pomyślę. Powiadają, że oni tam żadnej delikatności dla kobiet nie mają i jest się wciąż narażoną na najgorsze obejście.
— To przesada. Coprawda, ja bywałam zajęta tylko swoją nauką i nie myślałam o niczem innem, nawet o niebezpieczeństwie od mężczyzn. Delikatności też od nich nie wyglądałam ani opieki. No, i nikt mnie nie zaczepił.
Westchnęła pani Klara.
— Gdy zostałam sierotą, marzyłam też o pracy samodzielnej. O, jakże była gorzka i ciernista! Bóg mnie nareszcie doprowadził do bezpiecznego portu. Mąż mój wprawdzie nie jest z naszego stanu, ale potrafił mnie poznać i zrozumieć, więc mu wiele wybaczam. Zresztą, gdy zostałam matką, dla dziecka zrobiłam ofiarę z moich tradycyj.
Stasia zagryzła usta i odwróciła twarz, po której uśmiech latał. Ozierska, szczęściem, wybawiła ją z kłopotu dalszej rozmowy.
— Pani była w Rudzie czas dłuższy?
— Aż do zamążpójścia. Tam poznałam mego męża! Jakże zdrowie pani Skarszewskiej? Godna to osoba. Zawsze się wybieram ją odwiedzić, ale gdy się ma dziecko, nie należy się do siebie.
— Pani Skarszewska zdrowa — odparła Stasia. — Onegdaj tam byłam u chorych dzieci ekonoma, alem tylko jedno uratowała. Okropny tam w całej wsi krup panuje.
— A pan Kazimierz się nie żeni? — zagadnęła pani Wawelska, ciekawie na nią patrząc.
— Nie wiem. Nie było o tem mowy, bo i on był nieobecny.
— To dziwne, że się nie żeni. Taki majątek! Tu mówiono, że się stara o pannę hrabiankę Wandę. Mój mąż go tam nawet spotkał parę razy.
— Chyba nie, — odparła Ozierska — bo zeszłej niedzieli była u nas pani Skarszewska i nic nie mówiła.
Nie, temat ten ich nie zajmował. Poczęła tedy pani Klara pytać, czy znają proboszcza. Owszem, znała go Stasia.
— Jakże się pani podobał? — badała ciekawie.
— Zdrów jest i żyłby sto lat, gdyby mniej palił cygar.
— Ale ja się pytam, jak się pani podoba z rozmowy.
— Wcalem z nim nie rozmawiała, bom się śpieszyła do innych chorych. Właściwie ja nikogo tu nie znam. Nie mam czasu.
— Bardzo światły kierownik i spowiednik.
Chciała w ten sposób zbadać, czy Stasia bywa u spowiedzi, ale nie otrzymała żadnej odpowiedzi, a że w tej chwili przyszła żydówka z chorem dzieckiem, uznała za stosowne zakończyć swą wizytę.
Potem opowiadała znajomym, zawsze jeszcze pod wpływem urazy do Fijolskiego:
— Zupełnie przyzwoita osoba, a wszystko, co gadano, to ten stary rzeźnik wymyślił. Ja nawet powiem, że gdybym, broń, Boże, zachorowała, do niej pójdę. Zawsze śmielej z kobietą się rozmówić. Tylko to żenujące, że pieniędzy nie bierze.
Wszyscy się tem skandalizowali, ale pomimo to klientela Stasi rosła. Postanowiła kupić konia i pewnej niedzieli, zabrawszy matkę, pojechała do Rudy, by tam sprawunek załatwić.
Coprawda też, kampanja dyfterytowa wymęczyła ją bardzo i chciała wypocząć dni parę w towarzystwie pani Taidy.
Gdy zajechały pod ganek, Kazio wyszedł na ich spotkanie i powitał milczeniem, pomagając wysiąść.
— Mój drogi, musiałyśmy wam jakie projekty pokrzyżować, bo wyglądasz bynajmniej nie zachwycony naszym widokiem! — rzekła mu Ozierska szczerze.
Poczerwieniał jak rak. Jemu tak bardzo zabiło serce radością, że aż się słowem zdradzić obawiał.
Jął protestować:
— Takem się zdziwił. Panie nigdy nie bywają. Żadnych nie mamy projektów. Matka się bardzo ucieszy.
— Dziw, że pana zastałyśmy! — rzekła Stasia. — Przywiozłam panu pieniądze z prośbą o kupno konia i jakiej dryndulki.
— Tak dobrze idzie? A Włodzio wciąż narzeka na brak praktyki i ciężkie czasy.
— Ja tylko na brak czasu narzekam. Dostanie mi pan szkapę i wasąg?
— Choćby dzisiaj. Wszystko będzie. Matka w pasiece zajęta. Zaraz ją sprowadzę.
Ale już pani Taida szła ku nim, trzęsąc głową.
— Nie masz Boga w sercu, dziewczyno, trząść matkę żydowską furą pięć mil. Było napisać o konie.
Ucałowała Ozierską, pogładziła Stasię po głowie.
— Rozgośćcie się w Dysi pokoju. Zaraz wam jeść przygotuję. Bo u mnie zawsze po dawnemu: przybywa lat, a nie ubywa roboty. A ten — wskazała na syna — dawniej, gdym wspomniała o żonie, milczał, a teraz do oczu mi skacze, jakbym go do występku namawiała.
— Ależ, proszę mamy...
— Może raczysz milczeć. Ja dobrze pamiętam scenę, którąś mi dziś urządził.
— Fe, panie Kazimierzu! — pogroziła palcem Ozierska.
— Czego mama ode mnie chce! — wybuchnął z żałością. — Pracuję, zbieram, szczędzę, błagam matki, by wzięła kogo do pomocy, niech to tysiące kosztuje, zapracuję na nie, ale przecie nie mogę wbrew woli się żenić i kogoś okłamywać.
— Więc się żeń z kim chcesz. Ja ci swej woli nie narzucam.
Ruszył ramionami, milcząc.
— Oto masz zwykłe zakończenie rozmowy — rzekła gniewnie pani Taida, pokazując go Ozierskiej.
Stasia nie mieszała się do rozmowy.
— Czy mam co do roboty w szpitaliku? — spytała.
— A dajże pokój choć dzisiaj — zaprotestowała pani Taida. — Poświęć ten dzień nam, zdrowym.
— Możebyśmy poszli konie obejrzeć! — zaproponował Kazio. — Mam cztery do wyboru.
— Wczoraj odesłałam je na Poręby — rzekła pani Taida. — Chyba po obiedzie popłyniecie tam łodzią. Dobrze ci zrobi spacer, Stasiu, boś zmizerniała i schudła.
— Nie znam się na koniach i na wybór pana się zgadzam, ale łódką chętnie popłynę — odparła Stasia.
Kaziowi pojaśniała twarz uciechą; wyszedł, by dać stosowne rozporządzenie, a gdy wrócił, rozmawiał wesoło z Ozierską, dowiadując się o tryb ich życia, potrzeby, interesy.
Tylko raz wraz na zegarek spoglądał i zaledwie skończyli obiad, zwrócił się do Stasi:
— Jeśli pani sobie życzy, możemy zaraz jechać. Zajmie to nam godzin kilka.
— Ruszajmy tedy. Ale da mi pan wiosło.
Poszli przez ogród ku rzece. Łódka już czekała na nich i chłop z dwoma wiosłami.
— Przecie damy radę sami — rzekła Stasia. — Zawsześmy sami wiosłowali.
— Możesz wracać, Michale! — rzekł Kazio, podając jej rękę.
Usiadł potem sam u steru i odbili.
— Pod prąd płyniemy. Będzie ciężko pani! — zauważył.
— Pod prąd całe życie płynęłam. Przywykłam.
— Wracać zato lżej będzie.
— Jak zwykle, gdy się do celu dobrnęło.
— Pani już teraz zupełnie szczęśliwa?
— Zupełnie, dzięki wam! Ale mam troskę: pana.
— Mnie? — zdziwił się.
— Ano, tak. Dlaczego pan się nie żeni? Robi taką przykrość matce?
— Bo mam wstręt do wszystkich kobiet.
— Do wszystkich? Więc i do mnie? Zdejmuje mi pan ciężar z sumienia.
— Sumienie pani może być spokojne. Cóż pani temu winna!
— Czemu znowu?
— Poco się pani pyta? Ja już nie powtórzę mej spowiedzi. Będę milczał do śmierci.
— Opętanie! — mruknęła. — Niechże pan się raz opamięta!
— A poco? — ruszył ramionami. — Mnie tak dobrze, nie zmienię się.
— Ale w jakiem położeniu mnie pan stawia? Ja chyba to powiem matce pana.
— Jak pani chce! Ja nie powiem nikomu.
— Więc czegóż pan chce? Żebym spłacając dług wdzięczności, wydała się za pana? Do tego mnie pan chce doprowadzić! — wybuchnęła.
— A pani czego chce? Ja się pani nie narzucam, ani pokazuję, nie żądam, ani proszę. Unikam, by pani nie spotkać, nie dokuczam. Co więcej mogę uczynić? Chyba umrzeć. Ale kochać, pożądać, myśleć mi wolno.
— I cóż za wynik z tego?
— Lata przejdą, ostygnie krew, włosy zbieleją, kark się zgarbi. Wtedy może stanę się znowu przyjacielem pani, jakem był w dzieciństwie.
— Pan już teraz siwy na skroniach! Ile pan ma lat?
— Dwadzieścia siedem! Jeszcze drugie tyle i osiągnę swój cel.
— Co za brednie! Ładna perspektywa! Nie zazdroszczę.
— Słusznie zarobiona za karę, żem pani nie potrafił zdobyć, ani zjednać. A pani szydzi, a przecie też nie inaczej życie urządza.
— O bardzo przepraszam. Żebym kochała, tobym zdobyła swe kochanie.
— Doprawdy! Nawet na mojem miejscu?
— Na pana miejscu powiedziałabym: nie ta, to druga.
— Winszuję, ale według mnie, to nie kochanie.
— Otóż ja zapowiadam panu, że jeśli pan matce nie dogodzi i nie ożeni się, to ja wychodzę zamąż za pierwszego lepszego. Wtedy pan sobie te mrzonki i brednie wybije z głowy.
— Nie, bo wtedy już bez wyjątku wstręt będę miał do wszystkich kobiet.
— No, no zobaczymy. Ja już syta jestem przykrości wobec matki pana i uczynię raz koniec!
Nic nie odpowiedział, więc się obejrzała.
Blady był i taki ból i smutek miał w twarzy, że może po raz pierwszy w życiu uszanowała uczucie i przykro jej się zrobiło za niego.
Zapatrzony przed siebie na wodę, po chwili walki odparł krótko:
— Wola pani. Ja ni proszę, ni skarżyć się nie będę.
Długi czas płynęli, nic nie mówiąc, wreszcie Stasia rzekła niecierpliwie:
— Żeby się pan zastanowił, jakaby ze mnie była żona i gospodyni! Nie byłam nigdy nikomu uległa, nie spełniałam niczyjej woli, tylko swoją, o żadnem praktycznem zajęciu nie mam wyobrażenia, nawet rachunków nie umiem prowadzić, jestem roztargniona, niedbała, zajęta tylko swoim fachem. Prowadzić dom, przyjmować gości, bywać w sąsiedztwie, to wszystko nie dla mnie. Miałby pan w gospodarstwie ruinę, w domu nieład, ze mną piekło. Żeby tak można na próbę rok spędzić, tobym rada. Ręczę, że panby miał dosyć.
Jemu ogień przeleciał po twarzy i objął ją spojrzeniem rozkochanem.
— Ja za taki rok życiebym dał! — rzekł głucho.
— Co z panem się dzieje?
— Pani wie! Miłuję. Pierwszy i ostatni raz w życiu. Dlaczego pani tę rozmowę wszczęła? Jabym milczał, jak już milczę dwa lata. Nikt się po mnie nawet nie domyślił, jakie mam w duszy kochanie. Pani wolno drwić, proszę.
— Ja nie drwię. Żebym przypuszczała, że to jeszcze trwa, nie odezwałabym się słowem. Chciałam wpłynąć na pana, widząc, jak matka pana cierpi. I teraz doprawdy w rozpaczy jestem, że to z mojej przyczyny, a rady nie widzę. Żeby ciocia Dysia żyła!
— Żeby żyła! — powtórzył. — I mnieby lżej było, bo zrozumiałaby mnie i umiałaby może z losem pogodzić.
— Co mam robić, co mam robić! — zamruczała Stasia naprawdę strapiona.
— Poco się pani troska? Niech woda płynie — odparł, już znowu spokojny.
— Dobrze panu mówić. Pan się uparł jak muł. Pan nie ma, jak ja, długów wdzięczności.
— To i cóż z tego. Może pani być pewna, że ja tych mniemanych długów odbierać nie będę. Choćby mi pani za nie siebie ofiarowała, tobym odrzucił. Niema o czem mówić. Oto i dopływamy. Zaraz każę konie przyprowadzić.
Przybyli do brzegu, wyskoczył i podał jej rękę. Wysiadła też zamyślona, roztargniona i smutna.
— Dziękuję! — rzekła, opierając się na jego ramieniu. — Wie pan, wolałabym być na pańskiem miejscu, niż na swojem. Mam chaos w głowie.
— Gniewa się pani na mnie?
— Nie. Cóż pan winien! — odparła łagodnie. — Szkoda, wart pan kogoś lepszego.
Od tej chwili począł duch Kazia chodzić jej po głowie jak strachy w starym domu. Zaimponował jej swą stałością i powagą uczucia.
Patrzała na niego z zajęciem, jakby dopiero go poznała. Podobało się jej, że się niczem nie zdradzał, że jej się nie zalecał, nie usługiwał, nie ścigał oczami. Zabawiły w Rudzie trzy dni, a on na chwilę nie wyszedł z powagi i panowania nad sobą, nie szukał zbliżenia sam na sam. Jakby ten spacer łódką snem był, tak do tamtego był niepodobny.
Gdy odjeżdżały, przeprowadził je konno wiorst parę od folwarku i dopiero, gdy się pożegnał, a Stasia raz jeszcze się obejrzała, zobaczyła, że patrzał za niemi tak jak wtedy na łódce, smutno i gorąco, wiedział bowiem, że znowu się nie zobaczą prędko, pomimo, że na zaproszenie Ozierskiej, obiecał je odwiedzić, gdy tylko czas znajdzie.
Ale czasu widocznie nie znalazł, bo lato całe przeszło, a on się nie pokazał, ilekroć zaś Stasia przyjeżdżała do chorych w szpitaliku, jego nie było w domu. A że przyjazdy jej miały zgóry oznaczony termin, wiedziała, iż wyjeżdżał umyślnie, by się z nią nie spotkać. Pomyślała sobie tedy pewnego razu:
— Coprawda, moc ma i charakter, i zuch cały. Ten się nie rozmyśli łatwo, no, i szkoda mi go.
— A gdyby się rozmyślił?... — spytała siebie.
— Szkodaby było! — odparła szczerze i rozgniewała się.
Nie rada była z siebie.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maria Rodziewiczówna.