Przejdź do zawartości

Jan bez ziemi/XXIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Weyssenhoff
Tytuł Jan bez ziemi
Podtytuł Romans
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1929
Druk Zakłady Graficzne Straszewiczów
Miejsce wyd. Warszawa — Kraków — Lublin — Łódź — Paryż — Poznań — Wilno — Zakopane
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XXIII.

Początek wiosny kalendarzowej, przy schyłku marca, był tego roku smutny i przekorny pragnieniom ludzi, wyczekujących odrodzenia przyrody. Po fałszywym uśmiechu wiosny w lutym, rychło obumarłym, nastąpił istny powrót zimy, zgniłej i wietrznej. W początku kwietnia zdarzyły się mrozy tak silne, że jezioro w Radogoszczy, które już było odtajało, pokryło się na nowo szklistą powłoką lodu. Dosia nie miała już nawet pociechy ze swego jeziora, rozbudzonego niedawno do odżycia, okolonego już nieśmiałą zielenią po brzegach i jasno-zielonemi świeczkami na ciemniejszej choinie przybrzeżnej. Powrotna fala śmiertelnego smętku była nieznośniejsza od pierwszej, regularnie zimowej.
Drugi miesiąc przeżywała Dosia w oczekiwaniu, przechodzącem już czasem w zwątpienie o możliwości szczęścia w tym roku. Wiosna opóźniała się leniwie i w sercu nagromadzone kiełki, niecierpliwe do rozkwitu, czekały boleśnie na ożywcze słońce. — Skumin od czasu owego pojedynku i wyjazdu do Warszawy nie dawał znaku życia.
Choć nie opuściła przygotowań i dozoru robót wiosennych w gospodarstwie, Dosia sprawowała te zadania mechanicznie, z obowiązku, bez zwykłego zadowolenia. Rozmowy z ojcem nie uśmierzały jej wewnętrznej rozterki i tęsknoty. Właściwie była z nim w zgodzie teraz co do wadliwego przeprowadzenia sprawy zaręczyn z Jankiem i poczuwała się do winy, ale ciężko jej było do niej się przyznać. Ani ojciec też, ani ona, nie umieli wymyślić narazie sposobu nawiązania serdecznego zbliżenia ze Skuminem. Niepodobna było obecnie, po tylu miesiącach i po widzeniu się osobistem z Jankiem, odpowiadać przychylnie na przedawnione oświadczyny, a tem bardziej brać asumpt z pojedynku dla wyrażenia mu swych uczuć. — Czy przytem on strzelał się z Bobrkowskim z miłości dla niej?? Może tylko dla dogodzenia swej fantazji, lub dumie pogardzonego konkurenta??
Na dobitkę zauważyła Dosia z żalem, że ojciec okazywał już znużenie z powodu zagmatwania i przewlekłości sytuacji i osłabł w zapale do wymarzonego zięcia.
— Nie chce ciebie i nas — mówił — to i my go nie chcemy. Mamy duży wybór.
Dosia nie odpowiadała: „ten, albo żaden“, bo tak pokorne wyznanie nie przeszłoby jej przez usta.
Gdy zaś w połowie kwietnia pan Robert oświadczył, że zdrowie jego wymaga porady zagranicznych lekarzy, i wybierał się znowu w podróż, Dosia zapowiedziała, że pojedzie do Gdecza, do wuja Ambrożego, gdyż Gdecz leży na wysokich, suchych gruntach, a wiosna nad jeziorem naprowadza na nią malarję. Zadziwił się pan Robert, który wiedział, że Dosia urodziła się nad tem jeziorem, kwitnie zdrowo przy niem i kocha je nieodmiennie, ale zrozumiał, że córka ucieka od samotności i od ciężkich w niej myśli, więc zamiar wyjazdu pochwalił. Gospodarstwo nie pierwszy raz pozostanie chwilowo bez nadzoru właścicieli.
W Gdeczu natrafiła Dosia na rozpływanie się zjazdu ziemian, który pan Ambroży zgromadził dla dalszego popierania swych zdawna przedsięwziętych zamierzeń. Sesje już się skończyły, ale kilku uczestników ociągało się z wyjazdem dla rozkoszy przebywania w tem ognisku ziemiańskiem, pośród pięknie zorganizowanego życia, któremu nadciągająca wiosna dodawała nadziejnych i radosnych prądów. Coś, niby generalne szczęście, czuć było w powietrzu. Do tej błogiej atmosfery przyczyniał się dobór towarzystwa i zharmonizowanie dążeń; przyczyniał się kapitalnie panujący tu spokój sumień.
Dosia dostrzegła odrazu doniosłe przeobrażenia, które zaszły w humorach i w samopoczuciu, zwłaszcza gospodarzy domu. Składali parę małżeńską dobraną. Ambroży odmłodniał pozornie, pomimo, że posiwiał na skroniach; Wercia, zachowując swój urok kobiecy, znacznie spoważniała. Porozumiewali się ciągle, głośno, lub pocichu, w sprawach domowych, a zapewne i uczuciowych.
Ogarnęło Dosię ciepło wyrozumiałej przyjaźni, którego jej zatroskana dusza bardzo potrzebowała. Ambroży, Wercia, ciocia Figa, stary Chalecki uradowali się naprawdę z jej przyjazdu. Przyjął ją też serdecznie ksiądz prałat Lipski, który uczestniczył w obradach ziemian, jako również właściciel folwarku, a teraz pozostał na parę dni w Gdeczu, ściślej jeszcze zaprzyjaźniony z całym domem po swym dłuższym pobycie podczas niebezpiecznych dni Ambrożego.
Dosia trzymała się z Wercią, jedyną młodą kobietą w towarzystwie, dawną znajomą, ale dzisiaj nową i zaciekawiającą. Jej z gruntu poprawiony stosunek do męża budził w Dosi żywą sympatję i szacunek.
— Widzę, Werciu, że dobrze się tu dzieje.
— Dobrze, Dosiu; spokojnie i z jasnym widokiem na przyszłość.
— Nie mogę tego powiedzieć o sobie — westchnęła Dosia.
— Rozumiem. Wszystkie twoje projekty są w zawieszeniu?
— Ach, projekty! Niema nawet projektów — rzekła i zamilkła.
— Dosieńko! — Tyle już o sobie wiemy nawzajem — nic sobie złego nie uczyniłyśmy. — Mówmy z sobą, jak siostry — odezwała się Wercia serdecznie.
Pierwszy chyba raz w życiu ucałowały się te dwie ufnie i naprawdę przyjaźnie.
— Więc powiedz, jak stoi ta sprawa twoich zaręczyn?
— Mówię ci zupełnie szczerze, Werciu; nie jestem zaręczona.
— Dlaczego?
— To cały dramat — i głupi. Głupi z mojej strony. Ale powiedz mi najprzód, Werciu, czy ty jeszcze dbasz o niego?
— Czy dbam? — to trudno powiedzieć. Nie mam do niego urazy. Mnie poniosło do marzeń niezdrowych, których teraz żałuję. On był względem mnie szczery i lojalny. Nasze porozumienie nie miało dobrej przyszłości. A że się Janek prędko odsunął ode mnie, za to mu dzisiaj wdzięczna jestem. Gdyby nie to i gdybym nie miała tak szlachetnego i kochanego męża, mógłby mi był Janek złamać życie i popsuć zupełnie ten spokój, który ci się dzisiaj u nas tak podoba.
Pomimo palącej ciekawości, Dosia nie zdecydowała się na badanie Werci, jak to ona pogodziła miłość i szacunek dla męża z romansem z Jankiem. Bo że był to romans regularny, nie miała wątpliwości. Zamyśliła się tylko nad tym problematem, aż przerwała jej zadumę Wercia:
— Powiedz zatem, dlaczego nie doszło dotychczas do waszych zaręczyn? — Nie kochasz go?
— Czy ja wiem — uśmiechnęła się Dosia blado. — A szczególniej nie wiem, co on teraz o mnie myśli. Bo, widzisz, było tak...
Opowiedziała pokrótce, ale szczerze, historję wymuszonych przez ojca oświadczyn, na które nigdy nie odpowiedziała; rozmowę na balu ziemiańskim; zatarg z Bobrkowskim, pojedynek i po nim niewytłumaczone długie milczenie Skumina, niby odwet za jej milczenie.
Wercia wysłuchała wszystkiego ze skupioną uwagą. Nie krytykowała nic ze stanowiska moralnego, bo też i nie było tu wiele do zarzucenia; rzecz brała praktycznie.
— Jeżeli chcesz wyjść za niego — rzekła wreszcie — to trzeba go do tego zmusić.
— Jakimże to sposobem?
— Moja Dosiu! Kobiety piękne, jak my — możemy to sobie przyznać — mają takie sposoby z mężczyzną, o którym wiedzą na pewno, że jest pod silnym urokiem ich zmysłowego powabu.
— Więc jakże? Mam mu się rzucić na szyję?! — zawołała Dosia z przestrachem raczej, niż z oburzeniem.
— Ano — tak to się robi, oczywiście z człowiekiem kochanym i godnym zaufania.
— Ja tego nie potrafię!
— Jeżeli nie potrafisz, to musisz szukać innego sposobu. Narazie nie przychodzi mi inny do głowy.
Rozmowa ta uwięzła w pamięci Dosi. Pomyślała, że Wercia tym właśnie radykalnym sposobem musiała przyciągnąć do siebie Janka. Tylko oni oboje nie mieli do tego prawa. — Ale ona, Dosia z Jankiem, wolna z wolnym? — Jedynie duma wstrzymywała ją od takiego kroku; wstrętu do oddania się Jankowi nie czuła wcale.
Wogóle Dosia znalazła w Gdeczu duże zainteresowanie do projektu jej małżeństwa z Janem Skuminem. Już i ciocia Figa wypytywała ją troskliwie, jak ta sprawa stoi — i senator Chalecki dogadywał jej przyjaźnie:
— Jakże to pani nagrodziła, czy skarciła piękny gest swego rycerza, który spółzawodnika aż kulą od Niej odpędził z narażeniem własnego życia.
— Mówiono mi — odparła Dosia — że gdy zapytano pana senatora, czy Skumin bił się z Bobrkowskim o moją rękę, odpowiedział pan, że mowy o mnie nie było w całym ich zatargu?
— Rzeczywiście układałem protokół, w którym ani słowa o pani nie wspomniano. Wydało mi się to stosowne, gdyż nie znałem zapatrywania pani na sprawę, a raczej na pomienionego rycerza.
— A pan senator jak się na niego zapatruje?
Chalecki zmienił lekki ton rozmowy na poważny, prawie uroczysty:
— Jest to chyba najdzielniejszy i najlepiej obiecujący człowiek, jakiego spotkałem wśród młodego pokolenia — a ja, przepraszam panią, patrzę jeszcze dobrze i kocham młodzież.
Dosia nagrodziła starego przyjaciela bardzo pięknem spojrzeniem.
Znowu prałat Lipski zaczepiał ją wesoło:
— Kiedyż ślub Dosi? Mam nadzieję, że znajdę się na nim, choć w asyście?
— Nie ode mnie to zależy — odpowiedziała Dosia.
— A od kogoż naprzykład?
— Chyba od Pana Boga.
— To w każdym razie. Chcesz, abym się na tę intencję pomodlił?
— Bardzo proszę wuja prałata.
Wszystkie te objawy sympatji dla niej i dla Jana głaskały Dosię po sercu i samym swym zgodnym chórem zagłuszały ciężkie wątpienie o zamiarach Jana. Jednego wszelako brak jej było zdania, o które dbała najbardziej — zdania wuja Ambrożego. Ten nie potrącił dotychczas w rozmowie z nią o małżeństwo ze Skuminem.
Maj nadszedł i pogoda zaczynała być rozmarzająca. W parku zielone zamglenie ogarniało codzień gęściej drzewa i krzaki, pączki bzów rozwierały się w wiązanki wesołych dziobków, a lepkie pąki kasztanów w wielkopalczaste rozkrzewienia; niektóre gałęzie drzew okryły się powodzią złotawych szczoteczek. Poetyczna mgła czepiała się wysokich porostów, a proza traw rozsiadła się już szeroko przy ziemi. Szemrało powietrze głosami ptasząt i brzęczeniem żuków, a z za parku dochodziły rozochocone rżenia koni. Na dróżkach parkowych szare ptaszki poskakiwały radośnie, dziwiąc się odnowionemu światu, a wysoko przepływał ptak wielki, niby goniec od najjaśniejszego słońca.
Ranek był tak pociągający do swych wdzięków, gadań i woni, że ksiądz prałat Lipski przymknął swój brewjarz, który odmawiał ambulando, i schylił się do niskiego gaiku liści konwaljowych, który wytrysnął w cieniu wielkich drzew, dostrzegł pierwsze źdźbło konwalji, zerwał je, powąchał i założył niem kartę brewjarza. Niepodobna było tutaj modlić się do Boga łacińskiemi zwrotkami psalmu, skoro cały świat cześć Mu oddawał żywą mową zachwytu nad Jego stworzeniem.
Nawet pan Ambroży, przeciw swemu zwyczajowi, poszedł popróżnować w parku, aby zażyć rozkosznego wiosennego ranka. Gdy spostrzegła to Dosia, wybiegła za nim.
— Nareszcie łapię wujaszka niezajętego „sprawami“ — łapię go dla siebie — rzekła przymilnie, czepiając się jego ramienia.
— Tak, moja mała, nie masz tu młodzieży do zabawy.
— Niecierpię młodzieży.
— No, no, nie opowiadaj. Kręci się koło ciebie kilku; żebyś ich niecierpiała, nie kręciliby się.
— Wszystkich odpędziłam — oprócz jednego. — Ale i do tego nie mam przekonania.
Uśmiechnięty dotychczas Radomicki zapytał poważnie, lecz zupełnie swobodnie:
— Mówisz zapewne o Janku Skuminie?
— Tak, wuju. — Ale to człowiek niezrozumiały dla mnie, albo lekkoduch. — Zaleca się to do Zosi Golanczewskiej, to znów daje się swatać z jakąś bogatą kuzynką. — Tak mi z paru stron opowiadano.
— Nie sądzę, aby to była prawda — odrzekł Ambroży. — Przystojny chłopiec, z dobrem nazwiskiem, inteligentny, coś tam z poezją ma do czynienia... Kobiety lgną do niego. W większości teraźniejszych flirtów, niewinnych czy grzesznych, kobiety biorą inicjatywę. Nie uniewinnia to mężczyzny, ani go rozgrzesza, ale stanowi silną pokusę, której tylko bardzo sumienny i wytrawny mężczyzna potrafi się oprzeć. — Młodzieniec zwykle ulega.
Dosia zadała sobie w myśli pytanie, czy wuj nie mówi o własnej żonie?! — Pośpiesznie zwróciła konwersację:
— Gdyby mu już darować flirty, pozostaje inna jego właściwość: jest ogromnie pyszny.
— Pyszny? — Względem ciebie? — Tego już nie rozumiem. — Jest dumny, ale tej zalety nie trzeba mieszać z grzechem pychy.
— No, może być. Ale to właśnie niech mi wujaszek kochany wyjaśni. Ojciec mój zakochał się poprostu w Janku Skuminie i różnemi zabiegami zmusił go prawie do oświadczenia się oficjalnego o moją rękę. To mi wcale nie dogadzało wówczas — byłam na niego obrażona z powodu jego postępowania. Przyjechał do Radogoszczy, a wtedy właśnie wujaszek zachorował i przyjechał do Gdecza...
— To wiem — przerwał Radomicki — opowiedziano mi po chorobie. Skumin czekał podobno długo na twoją odpowiedź. — Ale cóż potem?
— Potem... nic się nie stało. Nie odpowiedziałam wcale.
— To niezbyt uprzejmie.
— Dlatego też on się na mnie obraził. Kiedyśmy się spotkali na balu ziemiańskim w Poznaniu, zrobił mi nawet prawdziwą przykrość: zaczął mówić do mnie „pani“, kiedy przedtem mówiliśmy sobie „ty“.
— Dosieńko! — daruj uwagę życzliwemu ci wujowi: w rozważaniach nie nadawaj zbytniej wagi drobiazgom, bo się zmylisz w rozważaniu i ocenisz fałszywie człowieka, lub sytuację. A jest to pospolitym błędem rozumowania kobiet.
— To można łatwo naprawić przy następnem spotkaniu. Ale on się naprawdę obraził.
— Miał przecie pojedynek z Bobrkowskim, jak powiadają, o ciebie, czy tam w twojej obronie. Nie powiem, aby mi ten rodzaj bohaterstwa imponował, jednak ty mu tego nie wzięłaś za złe?
— Ani trochę! Owszem, bardzo mi się to podobało.
— Więc skądże wnosisz, że jest na ciebie obrażony, kiedy tak gorliwie cię broni i stara się ci przypodobać?
— Tak i ja myślałam przez parę godzin, ale po pojedynku zaraz wyjechał, nie pożegnawszy się ze mną, i od tego czasu, już znowu dwa miesiące, wcale się do mnie nie odezwał!
— Teraz on zatem kaprysi, jak ty poprzednio? Nie spodziewałem się tego po nim.
— O nie, wujaszku, on nie kaprysi. On się zapewne zraził do mnie z powodu moich... niekonsekwencyj. On pracuje, chce zebrać jaki taki majątek, aby niczyjej nie potrzebować łaski. Idzie to powoli tymczasem, więc przemyśla o szerszych polach działania. Wszystko to nic mu nie ubliża, ale — niech sobie wuj wyobrazi: on chce wyjechać do Ameryki!
Przy ostatnich wyrazach oczy Dosi zaszły łzami. Radomicki wpatrzył się w nią z głębokiem spółczuciem:
— Więc ty go jednak naprawdę kochasz?
— Zdaje się, że tak, wujaszku. Tylko nie wiem, co z tem wszystkiem począć. I nie wiem, czy on...?
Zamyślił się Radomicki.
— To trzeba sprawdzić — rozplątać, lub mocno związać. — Musicie się gdzieś spotkać. — Sprowadzić go do Gdecza nie mogę, bo mam ważne... wyjazdy temi czasy. Ale da się to przecie jakoś urządzić.
Po chwili odezwał się znowu:
— Przychodzi mi myśl.
— Prałat jedzie od nas do Warszawy. Zna przecie Skumina; mógłby mu coś pożytecznego powiedzieć. A to człowiek pewny i kawał dyplomaty. Poproś go — dla ciebie pewno to uczyni, bo on się w tobie też kocha.
— Co też wujaszek wygaduje! I kto mnie wogóle naprawdę kocha, oprócz wuja? Za wuja wyszłabym odrazu, gdyby mnie chciał i gdyby był wolny. Niema takich między moimi wielbicielami.
Chwyciła i ucałowała rękę Ambrożego, a on ją w przychyloną głowę. Żart bardzo był podobny do miłosnego rozrzewnienia.
Ambroży przeszedł kilkanaście kroków w milczeniu, nie pozwalając sobie spojrzeć na Dosię. Pod przymrużonemi powiekami ukrywał jakieś widzenie szczęścia ogromnie ponętne, ale według jego logiki i poczucia obowiązku zakazane — zatem nieziszczalne. Odepchnął je szybko od siebie i powrócił do roli serdecznie życzliwego wuja.
— Twój Janek — rzekł po chwili — zdaje się być wart ciebie. Bywał on może słaby w oporze przeciw zmysłowym pokusom, ale zachował sumienie i serce szlachetne. I przeciw tobie nigdy chyba nie zawinił.
Dosia zamilkła, pełna uwielbienia dla kochanego wuja.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Weyssenhoff.