Przejdź do zawartości

Intruz/XXXVII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Gabriele D’Annunzio
Tytuł Intruz
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1899
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Aleksandra Callier
Tytuł orygin. Intrus
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXXVII.

Doktór Jemma, kawaler św. Grobu Jerozolimy, piękny starzec jowialny, przyniósł Julianie, na podarek poranny, bukiet chryzantemów białych.
— Och! moje kwiaty ulubione! — zawołała Juliana. — Dziękuję panu.
Wzięła bukiet, przyglądała mu się długo, zanurzyła w nich wysmukłe swe palce — i była smutna analogia między jej bladością a temi kwiatami.
Były to chryzantemy tak rozłożyste, jak róże rozwinięte, pełne, ciężkie; barwą przypominały ciało chorobliwe, bezkrwiste, niemal martwe, tę białość sinawą, którą świecą policzki dzieci żebraczych, skostniałych od zimna. Niektóre były poznaczone niedostrzegalnemi fioletowemi żyłkami, inne wpadały nieco w kolor żółtawy o delikatnych tonach.
— Weź — powiedziała mi — i włóż je w wodę.

Było to rankiem w listopadzie; zaledwie przeminęła rocznica owego dnia złowieszczego, którego wspomnienie te kwiaty właśnie przywodziły na pamięć:

Co zrobiłbym bez Eurydyki?...

Kiedym wkładał w wazon bukiet z białych chryzantemów, arya z „Orfeusza“ brzmiała mi w uszach. Przed umysłem moim pojawiły się nagle niektóre urywki tej sceny osobliwszej, co miała miejsce zeszłego roku — i zobaczyłem znów Julianę w tem świetle ciepłem i złotawem, wśród tej woni tak orzeźwiającej, pośród wszystkich tych przedmiotów, na których leżało piętno wdzięku kobiecego, drgających życiem pod powiewem owej staroświeckiej melodyi, owianych, rzekłbyś, jakimś cieniem tajemniczym, spływającym z tych dźwięków. Czyż te kwiaty nie zbudziły i w niej również jakiego wspomnienia?

Śmiertelny smutek ciążył na duszy mojej, smutek kochanka, nie dającego się pocieszyć. Ów drugi stanął znów przedemną a oczy jego były szare tak, jak u intruza.
Doktór przemówił do mnie z alkowy:
— Możesz pan otworzyć okno. Dobrze jest przewietrzać pokój, wpuszczać jak najwięcej słońca.
— O! tak, tak, otwórz! — zawołała chora.
Otwarłem. W tej chwili matka moja weszła z mamką, niosącą na ręku Rajmunda. Stałem po za firankami, oparty o poręcz okna, wpatrując się w krajobraz wsi rozległej. Po za sobą usłyszałem znajome głosy.
Dochodziliśmy do końca listopada; już babie lato minęło oddawna. Wielka jasność martwa, czcza jakaś, zaległa wioskę, przesiąkłą wilgocią, kładąc się na szlachetnych, spokojnych konturach wybrzeży. Zdawało się, że ponad szczytami niewyraźnemi oliwnego gaju unosi się opar srebrnawy. Tu i owdzie kilka smug dymu przyćmiewało słońce. Wietrzyk od czasu do czasu przynosił lekki szmer liści opadających. Reszta była tylko spokojem i ciszą. „Dlaczego — myślałem — śpiewała ona tego ranka? Dlaczego słysząc ją wówczas, doznałem tego niepokoju? Wydała mi się inną kobietą. Czyż była w nim zakochaną? Jakiegoż stanu duszy przejawem była ta piosenka nucona? Śpiewała, bo kochała. A może też się mylę. Ale nigdy nie będę tu wiedział prawdy“. Nie była to już mętna zazdrość zmysłowa, była to szlachetniejsza zgryzota. I myślałem dalej: „Jakie też o nim zachowała wspomnienie? Czy to wspomnienie powracało jej często na pamięć? Syn jest węzłem żywym. W Rajmundzie odnajduje coś z tego człowieka. do którego należała; z czasem odnajdzie wyraźniejsze podobieństwa. Niepodobna, by miała zapomnieć ojca Rajmunda a może nawet ma go bezustannie przed oczyma. Czego doznaje, jeśli wie, że jest skazany na śmierć?“ I zatrzymałem się, wyobrażając sobie postępy paraliżu, tworząc ze stanu tego człowieka obraz, do ktérego zapożyczyłem barw ze wspomnień o nieszczęśliwym Juliuszu Spinelli. Widziałem go, siedzącego na wielkim fotelu, bladego tą bladocią ziemistą, ze stężałemi rysami twarzy, z usta mi obwisłemi, otwartemi, pełnemi spływającej śliny i niezrozumiałego jąkania; widziałem ten ruch ręki, powtarzany co chwilę, kiedy ocierał chustką ociekającą bezustannie ślinę, co mu spływała z kącików ust...
— Tullio!
Był to głos matki. Odwróciłem się, postąpiłem ku alkowie.
Juliana leżała na wznak, nadzwyczaj osłabiona, wyczerpana, milcząca. Doktór przypatrywał się główce dziecka, na której poczynały tworzyć się strupki mleczne.
— Umówione więc już; pojutrze sprawim chrzciny — mówiła matka. — Doktór sądzi, że Juliana jeszcze czas jakiś będzie musiała pozostać w łóżku.
— Jakże ją pan znalazłeś, doktorze? — spytałem starca, głową ukazując mu chorą.
— Zdaje mi się, że nastąpiła pewna przerwa w polepszeniu — odpowiedział, wstrząsając białą swą głową. — Zastałem ją osłabioną, bardzo osłabioną. Trzebaby wzmódz odżywianie, postarać się...
Juliana przerwała mu, patrząc na mnie z dziwnie znużonym uśmiechem:
— Doktór auskultował mi serce.
— Cóż więc? — spytałem, zwracając się nagle ku starcowi.
Zdawało mi się, że cień jakiś przemknął po jego twarzy.
— Serce jest najzupełniej zdrowe — odpowiedział pośpiesznie. — Potrzeba mu tylko krwi więcej... i spokoju. No, no, odwagi! Jakie i apetytem dziś rano?
Chora zrobiła ustami ruch, wyrażający obrzydzenie. Oczy miała utkwione w okno otwarte, gdzie odcinał się kwadrat jasnego nieba.
— Dzień jest cokolwiek zimny, nieprawdaż? — spytała z pewną nieśmiałością, chowając ręce pod kołdrę.
Widać było, że drży z zimna.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Gabriele D’Annunzio i tłumacza: Aleksandra Callier.