Przejdź do zawartości

Intruz/XXXI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Gabriele D’Annunzio
Tytuł Intruz
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1899
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Aleksandra Callier
Tytuł orygin. Intrus
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXXI.

Kres ostateczny się ubliżał. Pierwsza połowa października minęła. Doktór Vebesti byt zawiadomiony. Ostatnie boleści mogły nadejść lada dzień.
Mój niepokój rosnął z każdą godziną, stawał się już teraz do niezniesienia. Czasami nachodziły mnie napady szaleństwa, podobne do tego, jaki mną wstrząsnął na brzegach Assoro. Uciekałem zdala od Badioli, spędzałem długie godziny na koniu, znaglałem Orlanda do przesadzania rowów i płotów, gnałem go w galopie po najniebezpieczniejszych ścieżkach. Zawsze wracaliśmy, biedne zwierzę i ja, ociekli potem, pomęczeni, ale zawsze cali.
Wreszcie przybył doktór Vebeste. Wszystko, co żyło w Badioli, doznało ulgi; ufność i nadzieja pojawiły się z nim razem. Juliana jedna tylko nie mogła odzyskać odwagi i nieraz spostrzegałem w jej oczach błysk jakiejś myśli złowróżbnej, ponury blask jakiejś myśli stałej, przestrach grobowego jakiegoś przeczucia.
Bóle porodowe rozpoczęły się; trwały one przez dzień cały z chwilowemi tylko przerwami spokoju, to mocniejsze, to znowu słabsze, tu znośne, to znów rozdzierające. Nie kładła się, ale stała oparta to o stół, to znów plecami o szafę, zaciskając zęby, aby nie krzyknąć; to siadała na fotelu i siedziała w nim nieruchoma niemal, z twarzą ukrytą w dłoniach, wydając od chwili do chwili jęk stłumiony; to znów zmieniała bezustannie miejsce, chodziła z jednego rogu pokoju w drugi, zatrzymywała się tu lub owdzie, ściskając konwulsyjnie w palcach pierwszy lepszy napotkany przedmiot. Widok jej cierpień był dla mnie męczarnią. Nie mogłem wytrzymać dłużej, wyszedłem z pokoju, aby bodaj na chwil kilka się oddalić; potem powracałem, mimowiednie niemal, jakby pociągany atrakcyą jakąś magnetyczną — i hypnotyzował mnie ten widok jej cierpień a nie mogłem ją pocieszyć ani jednem słowem.
— Tullio, Tullio! Co za okropność! O! co za okropność! Nigdy nie cierpiałam tyle, nigdy, nigdy!
Noc zapadała. Matka moja, miss Edyta, doktór zeszli do sali jadalnej. My pozostaliśmy sami, Juliana i ja. Nie przyniesiono jeszcze lamp. Do pokoju wpadał zmrok fioletowy października; od czasu do czasu wiatr wstrząsał szybami.
— Na pomoc, Tullio, na pomoc! — wołała w obłędzie spazmatycznym, z rękoma wyciągniętemi ku mnie, utkwiwszy we mnie rozszerzone swe źrenice, których białka miały nadzwyczajną jakąś białość w tym półzmroku, w którym twarz jej nabierała kolorytu sinawego.
— Powiedz, powiedz, co mógłbym zrobić dla ciebie, jak mógłbym ci pomódz? — szeptałem, tracąc głowę, nie wiedząc, co począć, gładząc jej włosy na skroniach, ruchem w który pragnąłem wlać nadnaturalną jakąś potęgę. — Powiedz, powiedz! Co zrobić?
Nie rozpaczała już, wpatrywała się we mnie, słuchała, rzekłbyś, że zapomina o swej boleści, jakby przejęta zdziwieniem, zdumiona bezwątpienia dźwiękiem mego głosu, wyrazem mojego pomieszania i mojej męczarni, drżeniem rąk moich na jej włosach, tą tkliwością zrozpaczoną, tym gestem bezradnym.
— Ty mnie kochasz, nieprawdaż? — mówiła, nie przestając patrzeć na mnie, jak gdyby nie chciała stracić żadnego objawu mego wzruszenia. — Przebaczasz mi wszystko.
I unosząc się znowu, zawołała:
— Trzeba mnie kochać! trzeba ci teraz kochać mnie bardzo bo jutro już tu nie będę, bo umrę tej nocy; tego wieczora może jeszcze żyć przestanę. A ty żałować będziesz, żeś mnie nie kochał, żeś mi nie przebaczył. O! tak, będziesz żałował...
Zdawała się tak pewną śmierci, że nagły przestrach ściął mi krew w żyłach.
— Musisz mnie kochać! Widzisz. Może ty nie wierzyłeś temu, com powiedziała ci owej nocy: może nie wierzysz mi i teraz jeszcze, ale uwierzysz mi z pewnością, skoro mnie tu już nie będzie. Wtedy stanie się światło w twym umyśle, wtedy pojmiesz i zrozumiesz prawdę, i żałować będziesz, żeś mnie nie dość kochał, żeś mi nie dał swego przebaczenia...
Łkanie ścisnęło ją za gardło i tamowało słowa.
— Wiesz, dlaczego żal mi umierać? Dlatego, że umieram pierwej, nim ty dowiedziałeś się, jak bardzo cię kochałam... jak bardzo kochałam cię potem zwłaszcza... O! jakaż to straszna kara! Czyż zasłużyłam na taki koniec?
Ukryła twarz w dłoniach. Ale natychmiast znów odsłoniła twarz i bardzo blada utkwiła wzrok we mnie. Myśl okropniejsza jeszcze raziła ją widocznie gromem.
— A jeśli umierając — wybąknęła — jeśli umierając dam życie...
— Cicho bądź!
— Rozumiesz mnie!
— Cicho, Juliano, cicho!
Byłem bardziej jeszcze niż ona złamany. Przerażenie przygniotło mnie tak, że nie miałem dość siły nawet, by ją pocieszyć bodaj słowem dobrem, by przeciwstawić jej urojeniom o śmierci jakąś ożywczą nadzieję. I ja także pewien byłem niemal straszliwego rozwiązania tego dramatu. W tym fioletowym cieniu spojrzenia moje krzyżowany się ze wzrokiem Juliany — i na biednej tej wyczerpanej twarzy, zdało mi się, że spostrzegam już symptomaty agonii, symptomaty rozkładu, poczynającego się i nieuniknionego. Nie mogła stłumić jakiegoś rodzaju ryku, który nie miał w sobie nic ludzkiego i uczepiła się mego ramienia.
— Ratuj mnie, ratuj, Tullio!
Ściskała mnie z całych sił, ale nie tak silnie jeszcze, jakbym ja sam pragnął, bo chciałbym był przez szaloną potrzebę męczarni fizycznej, co byłaby współuczestnictwem w jej męczarni, poczuć jej paznokcie, zagłębiające się w mojem ciele. A ona, z czołem przyciśniętem do mego ramienia, wciąż ryczała z bólu. Był to ów dźwięk, który zmienia głos nasz do niepoznania w nadmiarze boleści fizycznej, ten dźwięk, który równa człowieka co cierpi, z zwierzęciem cierpiącem; skarga instynktowna wszelakiego ciała zbolałego, czy to zwierzęcego, czy ludzkiego.
Od czasu do czasu odzyskiwała władzę mowy na to tylko, by zawołać:
— Ratuj mnie!
Gwałtowny dreszcz bólu, co nią wstrząsał, udzielał się i mnie również. I czułem dotknięcie tego brzucha, gdzie drobna istota, niosąca z sobą nieszczęście, podnosiła bunt przeciw życiu matki, nieubłaganie, baz odpocznienia. Fala nienawiści nabiegła z najgłębszego rdzenia mej istoty, rozeszła się po całem ciele aż do rąk w popędzie morderczym. Popęd ten przychodził przedwcześnie; ale wizya zbrodni już spełnionej oświeciła umysł mój jak błyskawica:, Nie będziesz żył!“
— Ach! Tullio, Tullio! Zaduś mnie! Zabij mnie! Nie mogę dłużej już wytrzymać, nie mogę, słyszysz, nie mogę już, nie chcę dłużej cierpieć.
Krzyczała okropnie, tocząc dokoła błędnemi oczyma, jak gdyby szukała kogoś czy czegoś od czego mogłaby otrzymać pomoc, której ja nie zdołałem jej udzielić.
— Uspokój się, Juliano, uspokój się!... Może to chwila stanowcza już nadeszła. Odwagi! Usiądź. Odwagi, kochane dziecko! Cierpliwości trochę! Wszakże jestem przy tubie. Nie lękaj się!...
I pobiegłem do dzwonka.
— Doktora! Prędzej doktora! Niechaj przychodzi natychmiast!...
Juliana nie jęczała już. Nagle zdawało się, że ustało cierpienie, lub że przynajmniej zapomina o niem pod wpływem nowej jakiejś myśli. Widocznem było, że rozważa w głębi duszy coś, że nad czemś rozmyśla. Zaledwie miałem czas rozważyć tę zmianę chwilową.
— Słuchaj, Tullio. Gdybym miała wpaść w malignę...
— Co mówisz?
— Jeślibym potem w gorączce miała wpaść w malignę, gdybym umierała nieprzytomna...
— Cóż?
Taki akcent przestrachu był w jej głosie, tyle rozpaczy w przemilczeniach, w tych urywanych słowach, że drżałem jak liść, przejęty jakimś strachem panicznym, nie rozumiejąc jeszcze, dokąd dąży.
— Cóż więc?
— Oni tu będą wszyscy mnie otaczać... Gdybym miała w malignie mówić coś, gdybym wyznała... Rozumiesz mnie? Rozumiesz? Na to dość byłoby jednego słowa. A w malignie człowiek nie wie, co mówi. Powinienbyś...
W tej chwili matka moja, doktór i akuszerka weszli.
— Ach! doktorze — westchnęła Juliana — zdawało mi się, że już umieram.
— Odwagi, odwagi tylko! — podjął doktór serdecznym swym głosem. — Niema przecież żadnego niebezpieczeństwa. Wszystko pójdzie dobrze.
I popatrzał na mnie.
— Mąż pani — dorzucił z uśmiechem — zdaje mi się jeszcze bardziej chorym niż pani.
I wskazał mi drzwi.
— Idź pan, idź. Nie jesteś pan tu zgoła potrzebny.
Spotkałem się z oczyma matki niespokojnemi, przestraszonemi, pełnemi współczucia.
— Tak, Tullio — rzekła. — Lepiej będzie, abyś odszedł. Fryderyk czeka na ciebie na dole.
Popatrzałem na Julianę. Nie zwracając na innych uwagi, utkwiła we mnie błyszczące swe oczy, ożywione niezwykłym blaskiem. Była w tych oczach cała namiętność zrozpaczonej duszy.
— Nie ruszę się z sąsiedniego pokoju — oświadczyłem stanowczo, nie spuszczając wzroku z Jaliany.
Odwracając się, by wyjść, spostrzegłem akuszerkę rozkładającą poduszki na łożu boleści, ca łożu rozpaczy — i zadrżałem, jak pod powiewem śmierci.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Gabriele D’Annunzio i tłumacza: Aleksandra Callier.