Przejdź do zawartości

Intruz/XLVII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Gabriele D’Annunzio
Tytuł Intruz
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1899
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Aleksandra Callier
Tytuł orygin. Intrus
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XLVII.

Doktór mówił:
— Niema żadnej przyczyny niepokojenia się. To zwykłe lekkie przeziębienie. Oskrzele nie są zaatakowane.
Pochylił się ponownie nad obnażoną piersią Rajmunda, opukując.
— Niema najmniejszego zaflegmienia. Możesz się pan sam przekonać, przyłożywszy ucho — dodał, zwracając się do mnie.
Z kolei przyłożyłem ucho do wątłej piersi dziecka i poczułem pieszczące jej ciepło.
— Rzeczywiście...
I popatrzałem na matkę, drżącą z obawy po drugiej stronie kołyski.
Brak było wszelkich symptomatów bronchitycznych. Dziecko było spokojne; miewało w długich przerwach napady lekkiego kaszlu, nic więcej; ssało równie często, jak zazwyczaj; sen jego był głęboki i spokojny. Ja sam, złudzony pozorami, począłem wątpić. „Moje usiłowanie zatem było daremnem, bezpotrzebnem. Zdaje się, że nie umrze. Jakżeż uporną jest u niego siła żywotna!“ I czułem, jak budzi się we mnie dawna przeciw niemu zawziętość, jeszcze bardziej zaostrzona, jeszcze głębsza. Widok jego twarzy różowej i spokojnej drażnił mnie. Dla niczego więc wycierpiałem wszystkie te udręczenia, wystawiałem się na takie niebezpieczeństwo! Do głuchego gniewu dołączał się jeszcze rodzaj przesądnego strachu, spowodowany nadzwyczajną trwałością tego życia. „Zdaje mi się, że nie będę już miał odwagi rozpoczęcia tego wszystkiego na nowo. A wtedy? Ja tu będę jego ofiarą i nie będę mógł uciec przed nim nigdy!“ Małe widmo przewrotne, dziecko złośliwe, żółciowe, pełne inteligencyi i złych instynktów, pojawiło się znów przedemną — i znów wlepiło we mnie zimne swe, twarde, siwe oczy, z wyrazem wyzwania. I straszliwe sceny w cieniu opustoszałych pokojów, sceny stworzone niegdyś przez wrogą moją wyobraźnię, przedstawiły mi się ponownie, ponownie uwypukliły się, nabrały życia, ruchu, całego charakteru rzeczywistości.
Dzień był blady, chmurny, zapowiadający śnieg. Alkowa Juliany wydawała mi się jeszcze jedynem schronieniem. Intruz nie miał opuszczać swe go pokoju, nie mógł przeto przyjść prześladować mnie w głębi tego schronienia. Oddałem się cały smutkowi, nie starając się nawet go ukrywać.
Patrząc na biedną chorą, myślałem w duszy: „Ona nie wyzdrowieje, nie podniesie się już!“ Dziwne słowa, wypowiedziane przez nią wczorajszego wieczora, powracały mi na pamięć, przestraszały. Bez wszelkiego wątpienia intruz był tak samo dla niej, jak dla mnie katem; bez wszelkiego wątpienia narzucał się on wyłącznie jej myśli — i z tego to umierała ona powolnie. Ciężar tak wielki na serce tak słabe!
Z tem niepowiązaniem obrazów, co się roztaczają we śnie, widziałem w duchu rozmaite urywki życia mego poprzedniego. Przypomniałem sobie inną chorobę, inną odległą już rekonwalescencyę. I zatrzymywałem się nad myślą odtwarzaniem tych urywków, nad odtwarzaniem tej epoki tak uroczej i tak bolesnej, podczas której posiałem ziarna obecnej mojej niedoli. Białość rozlana światła przywodziła mi na pamięć to łagodne, kołyszące popołudnie, które spędziliśmy, Juliana i ja, na czytaniu poezyj, pochyleni razem nad jedną kartką, śledząc tęż samą linię oczyma. I widziałem znów na marginesie jej smukłym palcem wskazującym zakreślone słowa...
Pochwyciłem wówczas jej rękę; zwolna pochyliłem głowę tak, żem ustami dotknął jej dłoni — i wyszeptałem; „Więc ty... mogłabyś zapomnieć?“ A ona zamknęła mi usta wymawiając to wielkie, pełne znaczenia słowo: „Cicho!“
Przechodziłem ponownie w duchu ten strzęp życia pod postacią wrażenia rzeczywistego a głębokiego. I wciąż, wciąż, chwila po chwili przechodziłem powtórnie ubiegłe życie; dochodziłem do ranka, kiedy wstała ona po raz pierwszy, w ów poranek straszliwy; słyszałem głos jej śmiejący się i przerywany; widziałem gest ten, którym ofiarowała mi swoją miłość, widziałem ją samą na fotelu, po tym nieprzewidzianym dla niej ciosie, widziałem także wszystko to, co potem nastąpiło. Dlaczego dusza moja nie mogła już oderwać się od tych obrazów? Na nic nie przydało się rozpaczać; nie, na nic już. Było już zapóźno.
— O czem myślisz? — spytała mnie Juliana, która dotychczas przez czas mego milczenia, bolała może tylko nad moim smutkiem.
Nie ukrywałem przed nią moich myśli. A ona głosem, który wychodził z najtajniejszych głębia serca, słabym, lecz przenikliwszym niż okrzyk rozpaczy, wyszeptała:
— Oh! całe nieba były wówczas dla ciebie w mej duszy.
Po długiej przerwie, w czasie której bez wątpienia napowrót cofnęła do serca łzy, co nie spłynęły, dodała jeszcze:
— Teraz nie mogę cię już pocieszyć. Niema pociechy ani dla mnie, ani dla ciebie; nie będzie jej nigdy... Wszystko stracone.
Odparłem:
— Kto to wie?
I spojrzeliśmy na siebie. Jasnem było, że w tej chwili oboje myśleliśmy o jednem: o możliwej śmierci Rajmunda.
Zawahawszy się przez chwilę, chciałem ją spytać, czyniąc aluzyę do rozmowy, którą mieliśmy z sobą w ów wieczór pod wiązami.
— Czyś się modliła o to?
Głos mój drżał bardzo mocno.
Ona odpowiedziała (zaledwiem dosłyszał jej odpowiedź):
— Tak.
I zamknęła oczy, obróciła się na bok, zanurzyła głowę w poduszki, skurczyła się, zwinęła w kłębek pod kołdrami, jak gdyby ją przeszło wielkie zimno.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Gabriele D’Annunzio i tłumacza: Aleksandra Callier.