Przejdź do zawartości

Intruz/XIX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Gabriele D’Annunzio
Tytuł Intruz
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1899
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Aleksandra Callier
Tytuł orygin. Intrus
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XIX.

Między Julianą a mną układ zdawał się zawarty. Oboje żyliśmy dalej, udając, ukrywając wszystko. Żyliśmy życiem dwoistem, kolejno występującem; jedno było spokojne, złożone całe z pozorów słodyczy, uprzejmości, dobroci, z uczuć synowskich, z przywiązań czystych, z grzeczności wzajemnej; drugie było burzliwem, gorączkowem, beznadziejoem, wydanem na pastwę jednej uporczywej myśli, ściganem ciągle przez zawieszoną nad niem groźbę, śpiesznie dążącem do jakiejś katastrofy nieznanej.
Bywały chwile, gdzie dusza moja, uciekając przed napaścią tylu rzeczy okropnych, wyswobadzała się od złego, co ją opanowało, jak tysiące macek owadu i garnęła spragniona ku wzniosłemu ideałowi dobroci, nieraz dojrzanemu. Powracała mi pamięć słów osobliwszych, które mówił brat mój na skraju lasu Assorio, z okazyi rozmowy naszej o Janie Scordio: „Dobrze zrobisz, Tullio, jeśli nie zapomnisz tego uśmiechu“. I ten uśmiech na uwiędłych ustach starca nabierał głębokiego znaczenia, stawał się nadzwyczaj promiennym, unosił mnie, jak objawienie najwyższej prawdy.
Prawie zawsze, w rzadkich tych chwilach, widziałem także inny uśmiech, uśmiech Juliany chorej na poduszkach łóżka, ten uśmiech nieprzewidziany, który łagodniał, łagodniał ciągle, słabł, nie znikając przecież. I wspomnienie odległego popołudnia spokojnego, kiedy to upajałem zwodną nadzieją biedną rekonwalescentkę o rękach tak białych; wspomnienie ranka, w którym powstała po raz pierwszy i gdzie w pośrodku pokoju upadła w moje ramiona, śmiejąc się zdyszana; wspomnienie gestu, prawdziwie wzniosłego, którym ofiarowywała mi miłość, wyrozumienie, pokój, spełnienie marzeń, zapomnienie, wszystko, co tylko jest pięknem i dobrem na ziemi, przejmowało mnie żalem i nieskcńczonemi, rozpacznemi wyrzutami. Słodkie a straszliwe pytanie, które Andrzej Wołkoński wyczytał na zagasłej twarzy księżnej Lizy, ja je czytałem bezprzestannie na żywej jeszcze twarzy Juliany: „Co zrobiliście ze mnie?“ Żaden wyrzut nie wyszedł z jej ust. Nie umiała dla zmniejszenia ważności swej winy zarzucić mi żadnej z własnych mych nikczemności; była pokorną wobec swego kata; ani jedna kropla goryczy nie zaprawiła cierpkością jej słów. A przecież oczy jej powtarzały mi: „Co zrobiłeś ze mnie?“
Dziwny zapał poświęcenia rozpłomienił mnie nagle, popychając do ucałowania włożonego na mnie krzyża. Wielkość ekspiacji wydawała mi się godną mej odwagi. Czułem nadmiar sił w sobie, duszę bohaterską, umysł pełen światła. Idąc do tej siostry w boleści, myślałem: „Znajdę jakieś dobre słowo, co ją pocieszy, znajdę ten ton braterski, który uśmierzy jej boleść, który podniesie w górę jej czoło“. Ale skoro tylko stanąłem w jej obecności, nie mogłem nic już mówić; zdawało się, że na usta moje kładła się pieczęć nierozerwalna, cała istota moja zdawała się dotkniętą jakąś klątwą. Światło wewnętrzne zagasło nagle, jakby pod wichrem lodowatym nieznanego pochodzenia. A w czynach poczynała poruszać się nieznacznie ta głucha uraza, której doznawałem aż nadto często i której nie byłem w stanie nigdy pohamować.
Był to symptomat napadu. Wybąknąłem kilka słów pomieszany, unikałem spojrzenia w oczy Juliany i odchodziłem, uciekałem po prostu.
Nieraz zdarzało mi się, żem zostawał. Kiedy już niepodobieństwem było dla mnie powstrzymać tego napadu, szukałem z szaleństwem ust Juliany; i wówczas następowały pocałunki, które pozostawiały nas bardziej złamanych, smutniejszych jeszcze, oddzielonych od siebie większą coraz przepaścią.
„Dziki! dziki!“ W głębi wszystkich tych uniesień była zawsze intencja mordu, intencya, do do której nie śmiałem się przyznać sam przed sobą. Nie myślałem bynajmniej o niebezpieczeństwie śmiertelnem, na jakie narażałem Julianę. Oczywiście w razie gdyby zaszedł jakiś wypadek, życie matki byłoby na wielkie niebezpieczeństwo wystawionem. Pod wpływem szału wszakże nie myślałem o niczem innem, tylko o zagładzie dziecka. Póżniej dopiero zastanowiłem się nad tem, że dwa te życia były z sobą solidarnie złączone i że szalonemi memi przedsięwzięciami jeden cios wymierzam przeciw matce zarówno, jak przeciw dziecku.
Zresztą Juliana nie przeciwstawiała mi nigdy oporu. Ciche łzy duszy znieważanej nie zapełniały już nigdy jej oczu. Zapał jej, złowrogi jakiś niemal, odpowiadał moim uniesieniom szalonym.
W rzeczy samej czasami widziałem na jej czole pot konających i powierzchowność trupa, która przejmowała mnie dreszczem. Raz, bezprzytomna niemal, zawołała zdławionym głosem:
— Tak, tak, zabijaj mnie!
Zrozumiałem. Spodziewała się śmierci i to odemnie się jej spodziewała.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Gabriele D’Annunzio i tłumacza: Aleksandra Callier.