Przejdź do zawartości

Intruz/V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Gabriele D’Annunzio
Tytuł Intruz
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1899
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Aleksandra Callier
Tytuł orygin. Intrus
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


V.

Popołudniu tejże samej soboty — napadł mnie dziwny smutek.
Poczta nadeszła była władnie do Badioli i obaj z bratem siedzieliśmy w pokoju bilardowym, przeglądając dzienniki. Wzrok mój padł przypadkiem na nazwisko Filipa Arborio, zacytowane w kronice. Nagły niepokój mnie ogarnął. Tak to słabe trącenie podnosi męty opadłe na dnie płynu.
Przypominam sobie coś nagle. Było to w mgliste popołudnie, oświetlone jakby zmęczonym odblaskiem białawego światła. Na dworze, przed oknami oszklonej galeryi, wychodzącej na taras, Juliana przechadzała się z moją matką pod rękę, gawędząc. Juliana w ręku trzymała książkę i szła powolnym, znużonym krokiem.
Z tą luźnością obrazów, pojawiających się we śnie, pojawiły się w moim umyśle strzępy rozmaite życia przeszłego; Juliana, stojąca przed lustrem owego dnia listopadowego; bukiet chryzantemów białych; mój niepokój, kiedy posłyszałem aryę z „Orfeusza“; słowa, napisane na tytułowej stronnicy powieści Arboria; kolor ubioru Juliany; moje rozmyślania podówczas przy oknie; twarz Filipa Arborio, ociekająca potem; scena w szatni sali fechtunkowej. Z dreszczem trwogi myślałem jak człowiek, który znalazłby się niespodziewanie zawieszonym nad brzegiem przepaści: „Jestże to możliwe, abym miał być zgubionym?“
Przejęty niepokojem, dręczony potrzebą samotności, by módz wejrzeć w samego siebie, by wprost w twarz spojrzeć mej obawie, pożegnałem się z bratem, wyszedłem z sali bilardowej i powróciłem do swoich komnat.
W niepokój ten mieszała się u mnie niecierpliwość i gniew. Byłem podobny do człowieka, który w pośród błogostanu wyzdrowienia pozornego, pewien w zupełności tego że odzyskał życie, poczułby nagle w sobie jad gryzący dawnej choroby, spostrzegłby, że nosi w ciele swem jeszcze to złe nieuleczone i byłby znaglony do bacznej nad sobą obserwacyi, ciągłego czuwania, w celu upewnienia się o straszliwej prawdzie. „Więc możliwem byłoby, że jestem zgubiony! I dlaczego?“
W tem szczególniejszem zapomnieniu, w która zapadła cała przeszłość dla mnie, w tym rodzaju zaćmienia, które, zda się, pochłonęło cały wielki pokład mej świadomości, moje poprzednie podejrzenia względem Juliany, to ohydne powątpiewanie zatonęło również, rozproszyło się zupełnie. Dusza moja czuła tak wielką potrzebę ukołysania się złudzeniami, potrzebę wiary i nadziei! Święta dłoń matki mojej, co położyła się z pieszczotą na włosach Juliany, otoczyła napowrót aureolą tę głowę. Na podstawie jednej z tych omyłek serca, tak częstych w okresach słabości, kiedy zobaczyłem obie te kobiety, żyjące jednakiem życiem, w takiej zgodzie serdecznej, pomieszałem z sobą obie te postacie, obie spłynęły w moich oczach w jednym promiennym kręgu czystości.
Dziś jednak drobny wypadek, proste nazwisko, wyczytane przypadkiem w dzienniku, obudzenia się jakiegoś mętnego wspomnienia, wystarczyły, by mnie wzburzyć, przerazić do głębi, by otworzyć pod memi stopami przepaść; i nie śmiałem oto zmierzyć głębokości jej śmiałem spojrzeniem, bo powstrzymywało mnie w tem śnione marzenia o szczęściu, pochwyciwszy wpół odciągało mnie ono od przepaści, uczepiwszy się uparcie. Naprzód chwiałem się pośród niepokoju niejasnego, nieokreślonego jeszcze, przeświecanego chwilami tylko przez błyski przejmujące mnie przerażeniem.
„Być może, że nie jest już czystą. A w takim razie co?... Filip Arborio czy kto inny?.. Kto to wie? Gdybym był pewny jej winy, czy mógłbym jej przebaczyć?... Jakiej winy? Zkąd przebaczać? Nie masz zgoła prawa sądzić ją; nie masz prawa zabierać głosu w tej sprawie. Zbyt długo ona milczała. Teraz twoim obowiązkiem milczeć... A szczęście? Ależ szczęście, o którem marzysz, czyliż to ma być szczęście twoje tylko, czy też obojga? Obojga, to rzecz pewna; bo cień jej smutku wystarczyłby na to, aby zaćmić wszystkie twe radości. Przypuszczasz, że skoro ty będziesz zadowolony i jej z tem będzie dobrze; ty, z twą przeszłością bezustannej rozpusty, ona za swą przeszłością bezustannego męczeństwa. Szczęście, o którem marzysz, ma za podwalinę wyłączną obalenie tej przeszłości. Dlaczegóż zatem, jeśli rzeczywiście przestała być czystą, byłoby niepodobieństwem dla ciebie zarzucić zasłonę lab położyć kamień na jej winie tak dobrze, jak na winach twoich? Dlaczego żądając od niej tego, by zapomniała o wszystkiem, nie miałbyś i ty z twojej strony zapomnieć? Dlaczego twierdząc, że sam jesteś nowym zupełnie człowiekiem, całkowicie oswobodzonym od twej przeszłości, nie mógłbyś i na nią zapatrywać się, jako na kobietę nową, inną zupełnie? Taka nierówność byłaby może największą ze wszystkich wyrządzonych jej nie sprawiedliwości... Ale ideał? Ale ideał?.. Moje własne szczęście nie byłoby możliwem inaczej, jak pod warunkiem uznania w Julianie istoty absolutnie wyższej, nieskalanej, godnej wszelkiego uwielbienia i ona również tylko w poczucia we wnętrznem tej swojej wyższości, w świadomość swej wielkości moralnej osobistej, znalazłaby najcenniejszy żywioł własnego swego szczęścia. Nie mógłbym dojść do absolutnego oderwania ani mojej, ani jej przeszłości, ponieważ istnienie tego szczęścia specjalnego wyklucza i nikczemność mego życia poprzedniego i ten heroizm niezwalczony, niemal nadludzki, którego obraz znaglał zawsze mego ducha do oddawania jej hołdu, do korzenia się przed nią... Ale czy ty zdajesz sobie sprawę z całego rozmiaru egoizmu i wysokości idealizmu, które wchodzą w te twoje marzenie? Czy wyobrażasz sobie może, żeś zasłużył na tę najwyższą nagrodę, szczęście? Na mocy jakiegoż przywileju miałbyś je otrzymać? A zatem twoje długie zbłąkania miałyby doprowadzić cię nie już do ekspiacji, ale do nagrody?“...
Otrząsnąłem się, aby przerwać te rozmyślania. „Ogółem biorąc, chodzi tu tylko o dawne podejrzenie, wielce nieokreślone jeszcze nawet, zmartwychwstałe przypadkiem. Ten niepokój bezpodstawny a niedorzeczny rozproszy się. Nadaję ciało cieniowi jakiemuś. We dwa, trzy dni po Wielkiejnocy pojedziemy do willi Bzów — a wtedy wiedzieć będę, odczuję niewątpliwie prawdę. Ale ten głęboki i bezprzestanny smutek w jej oczach, czyż on nie podejrzany? Ten wyraz twarzy jakiś błędny, ten rodzaj ciągłego zamyślenia, ciągłej nieobecności myśli przy sprawach życia bieżącego, widocznie ciążące jej między brwiami to znużenie niezmierne, które ujawnia się w niektórych pozach, ten niepokój, którego nie jest w stanie pokryć, ilekroć do niej się przybliżysz, wszystko to czyż ci nie jest podejrzanem?“ Dwuznaczność takich wskazówek dopuszczała jednak równocześnie i pomyślne tłomaczenie. Wtedy gdy o serce moje uderzyła fala boleści gwałtowniejszej, zrywałem się i podchodziłem do okna z instynktownem pragnieniem pogrążyć się w widoku świata zewnętrznego, by odkryć w nim coś, co odpowiadałoby stanowi mojej duszy: bądź to jakąś rewelacyę, bądź ukojenie.
Niebo było całkiem białe, podobne do rozwieszonych w przestrzeni welonów, pośród których krążyłoby powietrze, układając je w szerokie fałdy ruchome. Jeden z tych welonów zdawał się chwilami odrywać, przybliżać ku ziemi, dotykać wierzchołków drzew, rozdzierać się, zamieniać w opadające strzępy, unosić tuż ponad ziemią i rozpływać mgłą. Na widnokręgu linie wyżyn spływały się z sobą, utracały istotne kształty, znowu wracały do nich w fantastycznej oddali, niby krajobraz spostrzeżony we śnie, pozbawiony rzeczywistości. Cieć ołowiany kładł się nad doliną i Assoro, której brzegi były niewidzialne, ożywiała ją swoim odblaskiem. Ta rzeka kręta, połyskująca pośród tej zatoki cienia, pod tem rozsypującem się powolnie niebem, pociągała wzrok, miała dla umysłu urok rzeczy symbolicznych, zdała się nieść w sobie treść tajemniczą obrazu nieokreślonego.
Boleść moja zwolna utracała potrochu swą gorycz, uspakajała się. „Dlaczego pożądać z taką chciwością szczęścia, którego nie jesteś godnym? Dlaczego budować całe szczęście życia twego przyszłego na tem złudzeniu? Dlaczego wierzyć z tą wiarą ślepą w przywilej nieistniejący? Wszyscy ludzie może w ciągu swego życia natrafiają na punkt stanowczy, gdzie przenikliwszym dane jest zrozumieć, czem życie ich powinnohy być. Na taki punkt ty już natrafiłeś. Przypomnij sobie tę chwilę, kiedy ręka biała i wierna, która podawała ci miłość, wyrozumienie, pokój, marzenie, zapomnienie — wszystko, co jest tylko pięknego i co jest dobrego na ziemi, drżała w powietrzu wyciągnięta ku tobie, jakby ostatnią dań podając“...
Goryczą niezmierną wezbrało mi serce, oczy nabrzmiały łzami. Wsparłem się łokciami o poręcz okna, głowę ująłem w dłonie i z oczyma utkwionemi w zakręty rzeki, w głębi doliny ołowianej; ponad którą niebo rozpraszało się i darło w szmaty bezprzestannie, pozostałem przez kilka minut pod groźbą bliskiej kary, poczułem, że jakieś nieszczęście nieznane zawisło nad moją głową.
Nagle jednak z pokoju położonego pod mojem mieszkaniem dobiegł mnie dźwięk fortepianu; w jednej chwili to ciężkie przygnębienie zniknęło a przejął mnie niepokój jakiś nieokreślony, w którym wszystkie marzenia, wszystkie wyrzuty sumienia, wszystkie obawy zmieszały się z sobą ponownie z szybkością niepojętą, przygniatającą.
Poznałem muzykę. Była to „Pieśń bez słów*, w której Juliana szczególne znajdowała upodobanie a którą często grywała mis Edyta; jedna z tych melodyj niewybitnych, zaćmionych nieco, ale głębokich, którą słysząc zdaje się, że dusza rzuca bezustannie życiu to jedno wyłączne pytanie; „Dlaczego zawiodłaś moje oczekiwania?“
Ulegając pewnego rodzaju porywowi instynktowemu, wyszedłem śpiesznie, przeszedłem korytarz, zbiegłem po schodach i zatrzymałem się przed drzwiami, z po za których dochodziły dźwięki. Drzwi były wpółotwarte; wsunąłem się bez szelestu i patrzałem przez uchylone portyery. Czy to grała Juliana? Z początku oczy moje, przesiąkłe światłem, nie były w stanie nic rozróżnić, dopóki nie nawykły do zmroku; ale uderzył mnie zapach przenikliwy tarniny białej; ten zapach, gdzie tymianek łączy się z wonią gorzkiego migdała, tak świeży i orzeźwiający, jak mleko z zagrody wieśniaczej. Rozpatrywałem się. Pokój zaledwie cokolwiek był oświecony odblaskiem zielonawym, wślizgującym się przez szczeliny żaluzy. Mis Edyta siedziała sama jedna u fortepianu i grała w dalszym ciągu nie spostrzegłszy mojej obecności. Pudło instrumentu połyskiwało w cieniu; gałązki tarniny odcinały się na nim białą plamą. W spokoju tej ustroni, w tym zapachu ulatniającym się z gałązek, które mi przypominały poranne moje zdrowe upojenie i uśmiech Juliany i własny mój przestrach, pieśń ta wydała mi się rozpaczniejszą, niż kiedykolwiek.
Gdzie była Juliana? Czy poszła na górę? Czy pozostała jeszcze na dworze?... Wyszedłem po cichu, zeszedłem po schodach drugiego piętra, przeszedłem korytarz nie spotkawszy nikogo. Czułem potrzebę nieposkromioną szukania jej, zobaczenia koniecznie; myślałem, że może dość mi będzie być obok niej, aby odzyskać spokój, odzyskać ufność. Wychodząc na trawnik przed domem, spostrzegłem ją pod cieniem wiązów w towarzystwie Fryderyka.
Oboje uśmiechnęli się do mnie. Kiedy podszedłem bliżej, brat mój ozwał się z uśmiechem:
— Mówiliśmy tu o tobie, Juliana sądzi, że niebawem sprzykrzy ci się Badiola... A wtedy w cóż obrócą się nasze plany?
— Nie, Juliana tego nie odpowiedziałem, siląc się na odzyskanie zwykłej swobody. — Ale ty się przekonasz, że to przeciwnie, znudził mi się Rzym... i wszystko inne.
Patrzałem na Julianę, I dziwny, prawdziwie cudowny przewrót odbywał się w mojej duszy. Wszystkie smutne myśli, które dotychczas mnie przygnębiały, spływały gdzieś w głąb obecnie, przyćmiewały się, rozpraszały, ustępując miejsca jakiemuś zbawiennemu uczuciu, które sam widok tylko jej i brata mego budził we mnie. Ona siedziała w pozie niedbałej, trzymając na kolanach rozłożoną książkę; poznałem, że to książka, którą jej dałem przed kilku dniami, „Wojna i pokój“. Rzeczywiście, wszystko w niej, jej poza, jej spojrzenie tchnęło łagodnością i dobrocią. I zrodziło się we mnie wzruszenie podobne do tego, którego niezawodnie doznałbym, gdybym w tem samem miejscu, pod cieniem wiązów tych starych, tak dobrze mi znanych, z opadającemi pożółkłemi liśćmi, zobaczył młodą dzieweczkę Konstancyę, biedną siostrzyczkę moją obok Fryderyka.
Z wiązów za każdym powiewem wiatru osypywały się tysiące kwiatów. W białem świetle była to bezustanna ulewa spadających zwolna łuszczek przezroczych, niedostrzegalnych niemal, które zatrzymywały się w powietrzu, chwiały i drżały, jak skrzydła ważki, barwy nieokreślonej między zielenią a złoto — blond kolorem, przyprawiając patrzącego tym bezustannym spadkiem o zawrót głowy. Julianie deszcz ten osypywał kolana i ramiona; od czasu do czasu machinalnie strącała który z tych listków, co się zaplątał we włosy.
— A! gdyby to Tullio został w Badioli — mówił Fryderyk zwracając się do niej — dokazalibyśmy wielkich rzeczy, wprowadzili w życie nowe prawa agrarne, położyli podwaliny nowego porządku rolniczego... Uśmiechasz się? Daj pokój i tobie przypadnie również cząstka w naszem dziele; powierzymy ci wykonanie dwu czy trzech prawideł z naszego dziesięciorga przykazań. Pracować będziesz, jak wszyscy inni. No i cóż, Tullio, kiedyż rozpoczniemy nowicyat? Ręce masz zanadto białe. Ech, bo to nie dosyć pokłóć sobie palce pewnemi cierniami...
Mówił wesoło, głosem dźwięcznym a silnym, który budził w każdym, co go słuchał, uczucie ufności i pewności. Mówił o swoich zamiarach dawnych i nowych, odnośnie do pojmowania prawa chrześciańskiego o pracy alimentarnej mówił z powagą myśli i wzruszeniem, miarkowanem tą wesołością żartobliwą, którą osłaniał się zawsze, niby zasłoną skromności przed uwielbieniem i pochwałą swych słuchaczów. W nim wszystko wydawało się prostem, łatwem, wynikającem z siebie. Ten młodzieniec siłą tylko umysłu, który rozświecała dobroć wrodzona, od kilku lat już miał przeczucie tej teorji socyalnej, którą włościanin Tymoteusz Bondarew natchnął Leona Tołstoja. W tych czasach nie znał on zupełnie „Wojny i pokoju“, wielkiej księgi, która zaledwie ukazała się na Zachodzie.
— Oto, jak raz książka dla ciebie — powiedziałem, biorąc tom z kolan Juliany.
— Dobrze, dasz mi ją. Przeczytam ją sobie.
— A tobie, jakże się ona podoba? — spytałem Julianę.
— O! bardzo. Smutną jest i pocieszającą zarazem. Pokochałam tę Marję Bołkońską a także i Piotra Bezukowa.
Usiadłem obok niej na ławce. Zdawało mi się, że nie myślę o niczem, że nie było we mnie żadnej myśli określonej; ale dusza moja czuwała i rozmyślała, Zachodził kontrast widoczny między uczuciami, które rodziły się pod wpływem okoliczności a uczuciami odnoszącemi się do rozmów Fryderyka, do tej książki, której postacie pokochała Juliana. Czas obiegał powoli i przyjemnie, leniwie niemal w tej mgle, rozsypującej się i białawej, w której wiązy potrochu utracały swe kwiecie. Dźwięki fortepianu dochodziły aż do nas, zgłuszone, niewyraźne, dodając oświetleniu jeszcze większego smętku, kołysząc, powiedziałbyś drzemiącą atmosferę.
Zamyślony, nie słuchając już nic więcej, otwarłem tę książkę, przerzucając jej kartki tu i owdzie. Zauważyłem, że w niektórych miejscach kilka kartek było pozakładanych na rogach, jakby na znak pamięci; na innych znów na marginesach były pozaznaczane paznokciem miejsca, obyczajem czytelniczki. To mnie zaciekawiło i z kolei zapragnąłem przeczytać, co ją uderzyło w tej książce; była to ciekawość trwożna nie omal. W scenie z Piotrem Bezukowem i starcem nieznanym, na poczcie w Torżoku, wiele ustępów było zaznaczonych.
„Niechaj wzrok twój duchowy zwróci się ku twej istotocie wewaętrzaej. Zadaj sobie pytanie, czyś zadowolony sam z siebie? Do jakiego rezultatu doszedłeś mając wyłącznie za jedynego sternika twoją inteligencyę? Jesteś młodym, jesteś bogatym, jesteś inteligentnym. Co zrobiłeś z temi wszystkiemi darami? Czyś zadowolony z samego siebie i z twego istnienia?
„— Nie, brzydzę się niem!
„— Jeśli się niem brzydzisz, odmień je, dąż do oczyszczenia samego siebie i w miarę, jak się będziesz przetwarzał, nauczysz się poznawać mądrość. Jakże przepędziłeś twe życie? Na orgiach, na rozpuście na deprawacyi, otrzymując wszystko od społeczeństwa, nie mu wzajem nie oddając. Z tych dóbr otrzymanych od losu, jaki zrobiłeś użytek? Coś uczynił dla twego bliźniego? Czyż pomyślałeś o dziesiątce tysiący twoich poddanych? Czyś im dopomógł materyalnie lub moralnie? Wszakże nie, nieprawdaż? Korzystałeś z ich pracy, z ich potu, aby żyć życiem zepsucia. Czy starałeś się stać w czemkolwiek użytecznym twemu bliźniemu? Nie. Żyłeś w bezczynności. A potem ożeniłeś się; wziąłeś na siebie odpowiedzialność, przyrzekłeś służyć za przewodnika młodej kobiecie. I cóż z tego? Zamiast dopomódz jej do znalezienia drogi prawdy, strąciłeś ją w przepaść kłamstwa i nędzy“...
Ponownie ciężar nieznośny zwalił się na mnie, przygniatając mnie, miażdżąc; i dziksza jeszcze, straszniejsza od tej, którą wycierpiałem, była to teraz męczarnia, obecność bowiem Juliany potęgowała boleść. Na kartce książki ustęp przepisany, zaznaczony był jedną jedyną kreską. Bez wszelkiego wątpienia Juliana zaznaczając go myślała o mnie, o moich błędach. Wiersz ostatni jednak do kogo miał się odnosić? Do mnie? Do nas? Alboż ja ją strąciłem, alboż ona upadła, w przepaść kłamstw i nędzy?“
Lękałem się by Fryderyk i ona nie posłyszeli bicia mego serca.
Była tam także inna stronica załamana na rogu i zakreślona dokładnie kreską; karta opisująca śmierć księżnej Lizy.
„...Oczy zmarłej były zamknięte; ale drobna twarzyczka nie uległa żadnej zmianie i zdawała się mówić zawsze: „Coście zrobili ze mnie?“ — Książę Andrzej nie płakał; ale czuł, że serce szarpie mu się w kawały na myśl, że winnym był błędów niedających się już naprawić i odtąd niezapomnianych. Stary książę przyszedł tak że i ucałował jedną z wątłych rączek woskowych, co spoczywały złożone na krzyż. I mógłbyś sądzić, że biedna ta drobna twarzyczka powtarza mu teraz jeszcze: „Coście zrobili ze mnie?“...
To łagodne a tak straszliwe pytanie wbiło mi się w serce, jak sztylet: „Coście zrobili ze mnie?“ Trzymałem oczy utkwione w stronicy książki, nie śmiejąc zrobić najmniejszego ruchu, by spojrzeć na Julianę, dręczony jednak pragnieniem nieprzepartem popatrzenia na nią i drżałem z obawy, żeby czasem ona lub Fryderyk nie posłyszeli bicia mego serca, żeby nie odwrócili się ku mnie i nie spostrzegli mego pomieszania. Pomieszanie moje bowiem było tak wielkiem, że zdawało mi się, iż mam twarz całkowicie zmienioną, że nie byłbym w stanie podnieść się, nie byłbym w stanie wymówić ani jednej sylaby. Rzuciłem na Julianę jedno jedyne tylko spojrzenie szybkie, ukradkowe i profil jej wyżłobił się w mej pamięci tak silnie, że szczególniejszem złudzeniem wydawało mi się, iż go widzę wyrysowanym na kartce książki tuż obok słów; „o biednej drobnej twarzyczce“ zmarłej księżnej. Był to profil myślący, spoważniały w tej chwili baczną uwagą, ocieniony długiemi rzęsami, i te wargi zaciśnięte, nieco w dół pochylone u kącików, zdały się składać mimowolne wyznanie zmęczenia niezmiernego i smutku bez granic. Słuchała dowodzeń mego brata. Głos jego dochodził do uszu moich niewyraźny, jakby gdzieś zdaleka, choć był tak bliskim. I wszystkie te kwiaty wiązów, co padały, padały bez ustanku, te kwiaty obumarłe, uduchowione, niemal pozbawione istnienia, niewypowiedziane jakieś sprawiały na mnie wrażenie, jak gdyby ta wizya fizyczna przetworzyła się dla mnie w dziwny jakiś objaw życia wewnętrznego, jak gdybym był obecnym nieprzerwanemu pochodowi wciąż zmieniających się cieniów niepochwytnych w głębinach mej duszy. „Coście zrobili ze mnie?“ — powtarzała umarła i żyjąca, jedna i druga zamkniętemi usty. „Coście zrobili ze mnie?“
— Ale co ty tak czytasz, Tullio? — ozwała się Juliana, odwróciwszy się i wyjmując mi z rąk książkę, którą zamknęła i położyła sobie na kolanach, z odcieniem niecierpliwości nerwowej.
I natychmiast bez jakiejkolwiek przerwy, jak gdyby chciała czynowi swemu odjąć wszelkie znaczenie:
— Dlaczego nie idziemy posłuchać mis Edyty? Słyszycie? Gra teraz, jak mi się zdaje, „Marsz pogrzebowy na śmierć bohatera“, ten sam, który tak się tobie podoba, Fryderyku...
I wytężyła ucho. Nasłuchiwaliśmy wszyscy troje. Niektóre takty dobiegały do nas wyraźnie pośród ciszy. Nie omyliła się. I dodała, powstając:
— Więc chodźmy. Pójdziecie?
Ja wstałem ostatni, aby ją widzieć przed sobą. Nie otrząsnęła nawet z ubrania opadłych kwiatów wiązu, które dokoła utworzyły mięki kobierzec spływając, spływając bez ustanku. Powstawszy już, zatrzymała się na chwilę, z głową pochyloną, przypatrując się pokładowi kwiatów, które rozgniatała jej noga; a równocześnie ulewa kwiecia padała na nią, padała bez przerwy. Nie widziałem w tej chwili jej twarzy. Czy w rzeczy samej przygląda się uważnie temu zjawisku? A może była to tylko głęboka zaduma?





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Gabriele D’Annunzio i tłumacza: Aleksandra Callier.