Przejdź do zawartości

Insurekcya/II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Władysław Stanisław Reymont
Tytuł Insurekcya
Pochodzenie Rok 1794
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1925
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
II.

Qui non est nobiscum, est contra nos — zakończył obszerne wywody ks. Dmochowski, zabierając się do pisania — zaczekaj Waszmość na instrukcyę!
Zaręba, który miał z nim tajną naradę imieniem klubu »Obrońców wolności«, obsunął się na jakieś krzesło, śmiertelnie przemęczony. Dyskurowali bowiem od paru godzin, a teraz już przebrzmiał hejnał Maryackiej wieży i dzwony po kościołach rozgłaszały południe. Ta właśnie długa narada, przeplatana zaciekłemi dygresyami, namiętna i co chwila grożąca wybuchem partykularnych animozyi, przyprawiła go o wielkie wzburzenie.
Ksiądz bowiem wydał się Jakobinem najkrwawszego wzoru i z nieprzezwyciężonym uporem powtarzał swoje generalne principia: doskonała równość, śmierć króla i objęcie rządów przez Kołłątaja. Tymi tylko sposoby mniemał wydźwignąć Rzeczpospolitą. Zaś ani słuchać nie chciał przedstawień rozsądku, jako praktyki paryskich sankulotów, zastosowane w Polsce, mogą zaszkodzić powstaniu: odstręczą umiarkowanych i wystraszą szlachtę.
— Powiesić z tysiąc, a reszta skapituluje! — uznawał tylko takie remedium.
Takim też duchem przejęte desideria i instrukcye koncypował dla socyuszów, w klubie »Obrońców wolności« zebranych. Zaręba miał je przewieźć do Warszawy; ale Zarębą jęły targać buntownicze wątpliwości.
— Żołnierzem jestem, wodzem mi Naczelnik, a powinnością — posłuszeństwo i walka w polu — zdeterminował, otrząsając się z awersyą. Zwłaszcza to formowanie politycznej fakcyi za plecami Naczelnika, może nawet i przeciwko niemu, przejmowało go zgryzotą. Zali mógł się przykładać do takiej sprawy? Wydawała mu się niegodną zdradą ubóstwianego wodza! Innemi teraz oczami spojrzał na swoich przyjaciół z klubu »Obrońców wolności«. I przeraził się obrazem panowania fakcyonistów i pospólstwa — obrazem zamętów, terroru i nieuniknionej wojny domowej. Przykład Francyi utwierdzał go w tem przeświadczeniu. Zaś z wielu półsłówek Dmochowskiego, nieoględnie rzucanych w zapale dyskursów, wychodziło, jako Naczelnik miał być tylko powolną kukłą w rękach Kołłątaja.
— Jakże? — zastanawiał się, przejęty gniewem i troską — Wódz ma iść pod dyktaturę klechy? Prawy da pierwszeństwo podstępnemu? Najwyższa cnota i patryotyzm ustąpi miejsca maksymom, widzącym zbawienie jeno w szubienicach! Nie może tak być! — protestował w duszy, spoglądając na Dmochowskiego.
Ksiądz pisał pod oknem, wychodzącem na ciemną uliczkę, że tylko profil jego głowy znaczył się wyraźnie. Często się prostował, gryzł pióro, zażywał tabakę, wyciągał palec u rąk, aż trzeszczały stawy, śmiał się cichym, okrutnym śmiechem i rzucał się z powrotem do pracy, z takim rozmachem atakując papier, jakby godził w nieprzyjacioły. Jego sucha twarz mieniła się w grze najróżniejszych dyspozycyi serca, blado-niebieskie oczy świeciły lodowymi blaski, a przez zaciśnięte wargi wił się przyśmiech, podobien do migotu puginała.
— W rogowej szafie znajdziesz waszmość kiełbasę, chleb i gorzałkę! Przegryź, jeśliś głodny — poradził, nie odrywając się od pracy. — Zaraz skończę. A sentymenta wybij sobie z głowy. Rozumem wszystkiego dochodź, nie pobłądzisz.
— Sam rozum chuda szkapa, niedaleko na niej zajedzie! — zaśmiał się rubasznie.
Ksiądz wkrótce skończył i wręczając mu pismo, wyznał z naciskiem:
— Stawiam jeno principia, waszmość resztę wyłożysz ustnie. Jak tylko ksiądz Podkanclerzy przyjedzie, znajdziemy się rychło w Warszawie. Kiedy wyruszasz?
— Kiedy mi rozkaże Naczelnik. — Skłonił się po wojskowemu i odchodził.
— Jeszcze jedno — zatrzymał go, dźwigając się z miejsca — przypominam, jako każdy z klubistów powinien najgłębszą tajemnicę i posłuszeństwo.
— Ojczyźnie powinien, nie fakcyi! — mruknął, szarpnięty gniewną przekornością, i nie zważając na jego dłoń wyciągniętą do pożegnania, wyszedł pospiesznie.
— Właśnie moją powinnością uwiadomić Naczelnika o formującej się kabale!
Wrzał, przyprowadzony do wzburzenia, i w pierwszem poruszeniu postanowił wydać te zamysły. Nim się jednak przedostał do Naczelnika, przyszło zastanowienie i rozwaga wzięła górę nad denerwacyą i gniewem.
— Dawałem na sekret kawalerski parol! Niepodobna mi zdradzać socyuszów!
Łamał się w sobie czas jakiś, błąkając się bezradnie po Szarej kamienicy, którą był Żeleński, kasztelan biecki, oddał do dyspozycyi Naczelnika. Przeto cały ogromny dom przedstawiał się aktualnie jednem obozowiskiem. W sieni obszernej i wysokiej, niby kościół, rozkładało się wojsko; na dziedzińcu paliły się ogniska, parkotały kotły z jedzeniem i również mrowiło się od żołnierstwa; po schodach, wiodących na piętra, snuły się nieskończone sznury schodzących i wchodzących, brzęczały szable i ostrogi, rozlegały się rozmowy i ciężkie tupoty, a wszędzie połyskiwały bagnety i wrzał gorączkowy, zadyszany ruch. Bowiem na pierwszem piętrze znajdowały się kancelarye Naczelnika. W pierwszej izbie ze schodów, poprzedzonej ciemną antyszambrą, siedział kasztelan Dębowski w asyście skrybów, prowadzących regestra ofiar, jakie składano na cele insurekcyi. Izba duża, sklepiona i mroczna, zapchana była ludźmi po wręby. Na szerokim stole pod oknem, na ławach, na podłodze nawet i gdzie się dało, piętrzyły się góry tobołów, paczek i przeróżnych rzeczy.
Kilkadziesiąt person różnego wieku, płci i stanu, tłoczyło się do regestru, że pisarze zaledwie nadążyli konotować, bowiem wciąż napływali nowi ludzie i znoszono nowe ofiary: składano broń sieczną i palną, klejnoty, stopione srebra i połamane, stołowe zastawy, ciężkie dzbany i roztruhany, złote pektoraliki, staroświeckiego kunsztu manele, zausznice i pierścienie, tręsienia od kołpaków, rzęsiście obsypane dyamentami, pasy przerabiane złotą i srebrną nicią, srebrne faramuszki z kobiecych gotowalni, wyczynione marcypanową robotą; wschodnie kubki sadzone kamieniami, zapinki złote, guzy od kontuszów, rznięte w koralach i drogich kamieniach. Niektórzy zaś gotowym groszem wyliczali po kilkadziesiąt dukatów, inni srebrem supłali po paręset złotych, a jakieś mieszczki wytartych trojaków przynosiły torebki. Byli deklarujący całe wozy mąki, zboża, słoniny i siana, które już stały w Rynku pod oknami. Byli, za którymi pachołkowie dźwigali kręgi ołowiu, beczułki prochów, torby skałek, postawy żołnierskiego sukna i ogromne sztuki płócien. Dawali stadka baranów i wołów. Którzy ofiarowywali wozy z zaprzęgami i woźnikami, którzy znosili stosy ładownic, wypełnionych gotowymi ładunkami; którzy znosili skóry, siodła z czaprakami, pasy do karabinów, pendenty i tornistry, którzy dźwigali toboły koszul i lejbików dla gemejnów. Nie brakowało i czystych szmat na flejtuchy. Dostawiono też sporą kwotę co najwybrańszych koni do harmat. Jacyś szewieccy majsterkowie przynieśli kilkanaście par butów, submitując się pokornie, że nie mogą dać ojczyźnie więcej. Kapostas ofiarował pięć tysięcy kos. Ksieni Norbertanek na Zwierzyńcu, przystała dwie armatki, dwa moździerze i jednę szmigownicę — i ktoby tam wszystkich wyliczył i wszystko!
Na głos powinności stawili się wszyscy cnotliwi obywatelowie, że nie brakowało szlachty, księży i mnichów, mieszczan, ni nawet pospólstwa, składającego ostatnie grosze na potrzeby ojczyzny. Zbrakło jeno najbogatszych, Jaśnie Wielmożnych, jak zawsze, nieobecnych w podobnych okolicznościach. A że przytem Kraków był zdawna podupadły wielce i cały kraj zrujnowany, więc summa summarum te ofiary w proporcyi potrzeb insurekcyjnych były jeno przykładem poczciwości i żarliwego patryotyzmu, podnoszącego ducha.
Zaręba przyglądając się czas jakiś ludziom i darom, przeszedł do sąsiedniej komnaty, gdzie pod komendą szambelana Linowskiego pracowała osobista kancelarya Kościuszki. W następnym pokoju siedział on sam z generałem Wodzickim, któremu właśnie chirurg bandażował chore, opuchnięte nogi.
Na widok wchodzącego Fiszer podniósł się od stołu.
— Masz sprawę do Naczelnika?
— Nie... nie... Przyszedłem za nowinami. Gdzie wojska wychodzą?
— W pole! Tyle ci jeno powiem: naprzeciw Moskalom! — szepnął mu do ucha.
— Fama rozgłasza, jako pod Skałą widziano już kozaków!
Usiedli w kącie pod oknem. Z Rynku biły wrzawy głosów, turkoty wozów, porykiwania spędzonych stad, a niekiedy grania trąbek, aż pobrzękiwały szyby.
— Tak blizko jeszcze ich niema — szepnął Fiszer — ale z wielu stron nadciągają.
— Skutek ucieczki Łykoszyna. Ciężko się będzie wywinąć z tej matni.
— Przyjdzie chwycić byka za rogi!
— Żeby to nastąpiło jak najrychlej, bo już w mieście szerzą się popłochy!
— Nastąpi to prędzej, niźli sobie imaginujesz. Gdzie ci się spieszy?
— Nigdzie! Powłóczę się po mieście, a o zmierzchu pójdę do Parissota.
— Rozumiem: Kraków dał ci się we znaki! — zaśmiał się cicho. — Gdzie mu do Warszawy!
— Bezczynność raczej. Nie wypieram się, radbym do Warszawy, choćby w tej minucie i nie potrafię wyrozumieć, dlaczego mnie Naczelnik nie wyprawia.
— Szykuje ci jakąś szczególną funkcyę. Tak sobie imaginuję! — dodał ostrożnie.
— I przyznam ci racyę, Kraków nudzi mnie setnie. Mam powyżej uszów tego lamusa, gdzie żywe, pomieszane z umarłem i zwalone na jedną kupę rupieci, truchleje w czcigodnem zapomnieniu, jak w grobie.
Wybiła godzina, wyznaczona na przyjęcie u Naczelnika. Fiszer porwał się do swoich powinności, gdyż w antyszambrze pełno już było wyczekujących.
I drzwi się prawie już niezamykały w tej niezliczonej procesyi.
Szła szlachta przyjezdna i okoliczna: buńczuczne posesyonaty w odświętnych kontuszach, pasach i pozłocistych karabelach; i szli chudopachołkowie przy szerpentynach na konopnych rapciach, w wytartych czamarach, z czapkami w garściach i kłaniający się na wszystkie strony. Szli mieszczanie, szły mnichy z odległych klasztorów; szły damy w czerni żałobnej i szły damy wyfiokowane, pachnące francuskiemi wódkami. Przemykali się żydzi z tajnemi wiadomościami. Były jakieś postacie, proszalnych dziadów przypominające. Wpadali kuryerzy, obłoceni po czoła. Cisnęli się zdezarmowani oficyerowie. Nie brakowało modnych frantów, brząkających łańcuszkami i pieczątkami. Znalazł się i poeta z sążnistym dytyrambem na cześć wodza. Zgłaszali się ludzie, mający sekret pewnego zwycięstwa. Inni zasię znali niechybne sposoby wyniszczenia wrogów z kretesem. Dopraszała się przed oblicze Naczelnika różna biedota, filuci, wydrwigrosze i ludzie, wiecznie cisnący się do wszystkich możniejszych. Trafiła się i chłopska para z poblizkich Bronowic, z koszykiem jaj i gąską w podarunku, którzy zaraz w progu gruchnęli na kolana, wybuchając lamentliwą skargą na jakieś żołnierskie swywole. Cisnęli się nawet, którzy pragnęli jeno nasycić oczy widokiem ukochanego wodza, wyrazić mu swoją radość i wziąć ze słów jego święty wiatyk nadziei.
Słowem, jakoby pan zasiadł na majestacie, z powszechnej ufności zbudowanym, tak niby rzeka wezbrana, niosły się przed niego serdeczne troski, bezgraniczne uwielbienia, krzywdy zadawnione, sieroce łzy, powinne hołdy, prośby i skargi.
Napróżno Fiszer mnożył przeszkody, napróżno szambelan Linowski wystawiał utrudzenie Naczelnika i brak czasu. Fala wzbierała z minuty na minutę, takiemi molestacyami szturmując w strzeżone podwoje, że Naczelnik rozkazał dopuszczać wszystkich.
Zaręba, nie widząc końca tych audyencyi, wyszedł na świat.
Dzień był jasny, nagrzany, a przejęty chłodnymi powiewy, jak to bywa w początkach kwietnia. Słońce stało jeszcze wysoko. Strzeliste wieże i dachy miasta pławiły się w bladem, złotawem świetle. Grały szyby wyniosłych kamienic. Spokój leżał na wysokościach pod szaro-modrawem niebem, gdzie stada gołębi wirowały wystraszonym lotem. Zasię na dole, w gęstwie ulic, placów i domów wrzały tysiączne gwary, głosy muzyk, porykiwania stad, tententy końskie, turkoty wozów i jakby szamotania burzy, miotającej się wśród murów. Albowiem główny Rynek i przyległe ulice dawały obraz walnego jarmarku. Na całej połaci między Sukiennicami a Maryackim kościołem, ledwie się było można przecisnąć wśród mrowia wozów z furażami, bryk pod białemi budami, chłopskich wasągów, koni wyłożonych, wołów spędzanych z różnych stron, bab z kramami, chłopstwa i przeróżnej liberyi.
Na każdym kroku widziało się ciągnące z dalszych stron, srodze obłocone, dworskie kałamaszki, karoce, pojazdy, przypominające strukturą, odległe czasy, podwody pełne podróżnych tobołów, kredensów i spyży.
Zaś co pewien czas maszerowały przez Rynek, bojowe kolumny wojsk, wychodzących w pole przy grzmiącej muzyce trąb, piszczałek, suchym warkocie tarabanów i wrzasku pauprów i pospólstwa, wieszającego się po bokach. Rozwinięte chorągwie, furkoty proporców, migotanie bagnetów, twardy, akuratny łomot kroków i marsowe postacie żołnierstwa, wyruszającego na wroga, budziły powszechne uniesienia. Jakby szał radości ogarnął tłumy. Zatrzeszczały rzęsiste aplauzy; powiewano czapkami, krzyczano ze wszystkiej mocy, błogosławiono, żegnano łzami, zachętą, pacierzem, obdarowywano czem kto jeno mógł. Kto grosze dawał, kto złotówki, kto i dukata wciskał w twarde, żołnierskie ręce. A ile kiełbas ponieśli, wiele chlebów i flach z gorzałkami! A kiedy w jakiejś chwili wyrwała się z ciżby, znana wszystkim piosenka:

»Do broni! bracia, do broni!«
»Dzień sławy dla nas przychodzi!«

tłumy zawtórowały z entuzyazmem nie do opisania. Cały Rynek buchnął w niebo taką potęgą zapału, szczęścia i radości, aż mury zadygotały, załomotały chorągwie i zakolebowały się drzewa. Śpiewali, jak jeden mąż, czuciem jednem porwani, jedną wiarą zwarci i jedną nadzieją pijani.
Gdy zasię szeregi przeszły, pospólstwo zbierało się pod Szarą kamienicą i dojrzawszy w oknach pierwszego piętra choćby cień, przypominający Kościuszkę, wiwatowało na jego cześć długo i burzliwie. Rozanimowanie było tak powszechnem, iż co chwila znajdowały się powody zbiegowisk, tumultów, wzburzeń i okazowywania najżywszej radości. Nawet prawieczne pałace i domy, otaczające Rynek, zrujnowane, obdarte z tynków do żywej cegły i kamienia, ponure, z pozabijanemi oknami, prawie opuszczone, przybierały weselszą postać pod ozdobą powywieszanych chorągwi i dywanów. Nie raziły nawet łachmany pospólstwa i nędza, wyzierająca ze wszystkich twarzy i kątów. Radość nadawała wszystkiemu tęczowe farby nadziei. Tchnienie wielkości uskrzydlało duszę, wynosząc ją ponad nędzę szarych, przyziemnych bytowań. Bowiem cały Kraków żył pod wtór tarabanów, wymarszów, głuchego dudnienia przetaczanych harmat, żołnierskich piosenek, ognistych przemówień, patryotycznych uniesień i wojennych wieści, nadlatujących ze wszystkich stron. Każda nowina znajdowała wiarę i głębokich wyznawców. Każda szynkownia stawała się klubem zawzięcie politykujących. Każda plotka szerzyła się gwałtownie, niby ogień. Najnieprawdopodobniejsze wieści wstrząsały do głębi. Rozporządzenia Naczelnika i władz świeżo uformowanych, rozlepiane po murach, odczytywano w modlitewnem skupieniu. Nie brakowało i trwóg, niepokojów i fałszywych alarmów. Byli, którzy jako krucy krakali najgorsze horoskopy. Byli z rozmysłem, a po cichu sączący jady zwątpień i niewiary i tacy, dla których wszystko przybierało kształt przerażenia, klęski i upadku. Miasto żyło w gorączce, naprężeniach i zmieniających się z godziny na godzinę nastrojach. Lecz pomimo wszystko dawało obraz wytężonej pracy, zabiegów i patryotyzmu. Zbierano broń, formowano milicyę, składano ofiary. Po kramach i sklepach sprzedawano konterfekty Kościuszki, puginały wolności, narodowe kokardy, bandolety z napisami, piosenki, patryotyczne pisma, mapy. W kuźniach dzień i noc kuto kosy i piki, toczono szable i bagnety. Po klasztorach wyrabiano ładunki. Kobiety w oknach i po głębokich sieniach skubały szarpie i szyły bieliznę dla żołnierzów. Mówiono sobie »obywatelu«. Przysięgano na wolność, równość i Kościuszkę. Zawzięcie tropiono za szpiegunami. Całe miasto wylęgało na ulice zbrojnie i wrzaskliwie, gdy prowadzono kozaków, złapanych w okolicach. Publicznie nazywano zdrajcami Targowiczan, domagając się na nich szubienicy. Sadzono drzewa wolności. Klubiści na oczach powszechności palili konterfekty króla Jegomości. Młodzież paryską modą paradowała we frygijskich czapkach. Sypano szańce pod Wawelem i dokoła Krakowa. Codzień o świtaniu wychodziło przeszło trzystu ludzi do tej roboty: szli starzy i młodzi, bogaci i biedni, arystokraci zarówno, jak i pospólstwo. Nie brakowało znacznych dam ni gamratek. Były to regimenty pracy, maszerujące przez miasto ze śpiewami, zbrojne w łopaty, taczki, żelazne łomy...
Kto zaś był czulszego serca na niedolę ojczyzny, zaciągał się do wolentaryuszów.
Opustoszały sklepy, handle i warstaty, gdyż wszystka młodzież stanęła pod insurekcyjnemi chorągwiami. Napływali z przedmieść i miasteczek, przedzierali się mimo zdwojonych straży z cesarskiego kordonu, uciekali z klasztorów. Major Jagielski egzercyrował ich od rana do późnej nocy pod ratuszem.
Właśnie Zaręba przecisnął się był na drugą stronę Rynku, gdzie na ogromnym kwadracie, ocembrowanym głowami gapiów, uczyli się wojskowych obrotów. Było ich paruset, podzielonych na drobne oddziały, pod wodzą starszyzny z regimentu Wodzickiego. Jagielski miał nad nimi generalną komendę, a sierżant Derysarz, podoficer Mikołajczyk prowadzili egzereyrunek. Nauka szła dosyć nieskładnie i tępo, gdyż zbieranina to była szczególniej pstrokata.
Obok szlacheckich synków, sejmikowych rębaczów i jarmarcznych obiboków znajdowali się mniszkowie, zbiegli z pod klasztornej klauzury, rzemieślnicy, kupczykowie, przeróżna liberya, pokłóceni z ekonomskimi kijami parobcy, dezerterzy i ultajstwo, pourywane z postronków. Jednym pachniały żołnierskie swywole, drugich pędziła żądza przygód, trzecich zaś kondemnatki przymuszały chronić się pod chorągwiami. Stawali i z przyrodzonego animuszu. Byli, którym żołnierka widziała się jedyną deską ratunku. Większość jednak pchnął w szeregi święty głos powinności. Słowem, były to zgoniny, nawiane podmuchami gotującej się wojny ze wszystkich kątów Polski. Każdy też był na swój sposób obdarty, nieledwie w łachmanach, lecz gęby mieli zabijaków, na każdą sprawę zdeterminowanych. Naród był przytem niesforny, burzliwy, przebiegły, do karności nieprzywykły, w szelmostwach nieprzebrany, a posłuch za kajdany uważający. Trzeba go było wziąć w żelazne garście, by na jakiego takiego żołnierza przerobić. I akuratnie trafili; wprawdzie komendant Jagielski mimo srogich maksym, jakie wyznawał, był ciapą, lecz sierżant Derysarz i podoficer Mikołajczyk pokazali się w sam raz. Derysarz ze szczególniejszą pasyą pieścił się z nimi po swojemu, nie przepuszczając żadnych uchybień, a żołnierz był srogi i wymagający.
— Pluton, marsz! Na prawo, zwrot! Stój! Równaj się! — grzmiała po sto razy jedna i ta sama komenda, i po sto razy sierżant, przelatując przed rozwiniętym szeregiem, wyrównywał front pięścią, kolanem i kpinami.
— Wciągnij kałdun — wrzeszczał — Mocium tego, gdzie to zostawiasz kulasy! Ty, trąba, nie zadzieraj łba, bo ci gołębie napuszczą!
Mikołajczyk miał inne zgoła sposoby egzecyrunku, cichsze, ale przy których niejeden gwiazdy zobaczył w południe, popuścił juchą, lub splunął własnymi zębami. I posłuch znajdował prędszy, że jego plutony sprawniej wykonywały obroty, maszerując z takim wigorem, aż błoto rozbryzgiwało się na wszystkie strony.
Zaręba przystąpił do Jagielskiego z zapytaniem:
— Cóż to za franty w obcisłych, białych portkach? Chodzą niczem tancmistrze.
— Górale z Nowotarszczyzny! Chwaty i zbóje pierwszej wody.
— Za dużo laktansów — mruknął, rozpatrując się w twarzach i postaciach.
— Takim najbardziej pachnie wojenka i ojczyzna nie jest czczem słowem.
— A tamci przed Derysarzem? Istne łamignaty, paroby, jak tury!
— Cieńskiego z Polanki ludzie. Sam ich zwerbował w kordonie cesarskim.
— Generalnie mało tu widzieć chłopstwa! — zauważył, lustrując szeregi przebrane w kapelusze wojskowego kształtu, natomiast nierzadko powiewające łachmanami.
— Dziedzice bronią ich na wszystkie sposoby. Wczoraj z niemałą burdą odebrali mi kilkunastu swoich zbiegłych poddanych. Prawo mają za sobą. Wzięli ich w dyby i pognali kijami, jak stado. Nawet Naczelnik nie mógł przeszkodzić!
— Jabym chłopów nie dał, a dziedziców przepędził choćby kolbami! — warknął.
— Chciałem tak postąpić, ale przyleciał Fiszer z dyspozycyą, żeby się nie przeciwić, bo szlachta może podnieść larum na całą Rzeczpospolitą, czego ze względu na aktualne okoliczności, unikać nam potrzeba. I słuchać musiałem! — westchnął ciężko.
— Psiakrew — zawrzał poruszony do gniewu — byle szlachetka ma swoje prawa, niema ich tylko ojczyzna! Jakżebym pragnął takiej okazyi! — wzdychał żarliwie i napatrzywszy się do syta egzercyrunkom, ludziom i miastu, gdy zmierzch zaczął zapadać, pociągnął do zajazdu Parissota na Floryańskiej. Tam bowiem, w izbie od podwórza, obszernej, nizkiej i pełnej fetorów gorzałek i zwietrzałego piwska, zbierali się klubiści. Ku niemałemu zdumieniu zastał tam Kapostasa na rozmowie z Siedleckim, plenipotentem podkomorzyny Górskiej, gorącym patryotą, lecz również, jak i bankier, zaliczanym do moderantów.
— Właśnie imieniem podkomorzyny poluję na porucznika — przywitał go na wstępie, odciągając do kąta na dłuższą i sekretną rozmowę.
Tymczasem w izbie, w miarę następującej nocy, zbierało się coraz więcej osób. Wchodzili na palcach, lękliwie, z minami srogich spiskowców i przywitawszy się umówionymi znaki, zabierali miejsca przy dużym, okrągłym stole, ustawionym na środku. Parę łojówek w mosiężnym świeczniku rozniecało żółtawe, dymne światło. Stołowy chłopak z głową okręconą w białą ścierkę, drzemał pod zielonym, pękatym piecem. Z sąsiedniej stancyi przedzierał się brzęk naczyń, a niekiedy wrzaskliwe głosy pijaków. Klubiści rozmawiali z cicha, obzierając się podejrzliwie na milczącego Kapostasa i szepcących na stronie. Kurzono tylko zawzięcie lulki, że wkrótce dym wypełnił nizką, sklepioną izbę, że ledwie było można rozpoznać twarze. Dopiero wejście Żukowskiego, miejskiego patrona, ożywiło socyetę. Żukowski, człowiek dorodnej postaci, twarzy gładkiej i ozdobionej pięknym, sumiastym wąsem, pomimo znacznej cyrkumferencyi, wielce żywy i ognistego temperamentu, stawał się duszą każdej kompanii. Zadzierżysty, kąśliwy, w gębie obrotny, nie przebierający w słowach, zaciekły Jakobin, choć nosił się po polsku w kontuszu i przy karabeli, był postrachem wszystkich spokój miłujących. Z jego też wejściem wnet się zagotowało, powstały spory i głosy nabierały wigoru. Zjawiły się również cynowe dzbany z piwem, a tu i owdzie zalakowana flacha.
Kilku młodzieńców, poprzepasywanych bandoletami, patrzyło w niego, jak w obraz, nie opuszczając ani słóweczka. Rozmowa stawała się powszechną o ewentach dnia, nowinach, plotkach i nadziejach. Żukowski, protestant z zasady, z pasyi i z pieniackiego usposobienia, burzył się, powstając ogniście na wszystko, co zrobiono bez jego współudziału. Oponentów mieszał z błotem i wydrwiwał. Wszędzie widział jeno zdrajców, jurgeltników i głupców.
Wejście Berniera w kompanii Kuczerowicza, Wolfa, Stumera i Wilanta podnieciło jeszcze jego zapalczywość. Były to persony w mieście rej wiodące i socyusze stanowiący jądro krakowskich, Jakobinów. Rzucił się do nich o poparcie swoich dowodzeń.
— Oto cnotliwi obywatele! Prawda czy nieprawda? Najlepiej wiedzą, co się dzieje. Mówcież aspanowie. Cóż słychać?
— Bardzo źle — odpowiedział Wilant, najstarszy, chudy jegomość, napychając krogulczy nos tabaką. — Bardzo źle! — powtórzył złowrogo zabierając się do kichania. — Naród się burzy i niepokoi. Bezczynność i pobłażliwość władz nie budzi otuchy w pomyślne skutki powstania. Złe wiadomości lecą ze wszystkich stron...
Exemplum: Kozacy byli wczoraj pod Szycami — przerwał mu Wolf.
— Wiem gorsze — jął prawić Kuczerowicz, ogromny, łysy, z kwitnącym nosem i twarzą osypaną pryszczami; srodze wysadzony brzuch oparł na rancie stoła i, odsapnąwszy, gadał, pryskając śliną dokoła:
— Znajomy ksiądz uciekł z pod Pińczowa! Wiecież, dlaczego? Oto przed wielkiemi siłami Moskali, ciągnących na Kraków!
— W mieście już powiadają, jako brygada Madalińskiego rozbita ze szczętem. Z pewnych ust wiem! Plotekbym nie powtarzał — wyrzekł nieśmiało Sztumer.
— A ja wam powiem najgorsze! — zabrał głos Bernier, francuz, ale czujący po polsku i gorący patryota. — W mieście zmawiają się, aby skoro tylko wojska wyruszą w pole, oddać się pod cesarską protekcyę!
Nowina była wagi niezmiernej; wszystkie oczy wpiły się w niego z niepokojem, on zaś podniósł się i żywo gestykulując, jął siekać prędkimi, syczącymi wyrazy:
— Ja wiem, kiedy! Ja wiem, gdzie! Ja będę wiedział, kto! Tyle wam jeno zawierzę, że dzisiejszej nocy chodziła deputacya na Podgórze do cesarskiego komisarza. Bayr przyjął ich otwartemi ramionami. Paktowali z nim do świtania. I musiano tam zawrzeć jakieś haniebne układy! — poczerwieniał nagle i bijąc pięścią w stół, aż zadzwoniły naczynia, zakrzyczał: — To zdrada główna! Domagam się na zdrajców szubienicy!
Porwali się, żądając ściślejszej relacyi. Odmówił, zasłaniając się tajemnicą in statu, którą zaraz poniesie Naczelnikowi. Strach i przygnębienie zasępiły oblicza. Nowina zdawała się nie do wiary, ale przynosił ją człowiek godny, żarliwy patryota i doskonały Jakobin. Spoglądano więc na siebie w cichem przerażeniu. Nawet Zaręba srodze się zaniepokoił, na co zaszeptał mu do ucha Kapostas:
— Bajędy strachajłów, zbierane po kafehauzach i rynkach. Słuchajmy cierpliwie dalej tych osłów, poprzybieranych we lwie skóry!
I czekali niedługo, bowiem Żukowski zaintonował na ten sam tenor:
— Po owocach ich poznacie je! Prawda czy nieprawda? Cóż to mamy dzisiaj? Ostatni marca. Ileż czasu od proklamowania insurekcyi? Cały tydzień. I cóż przez tyle dni uczyniono? Pytam się, cóż uczyniła Rada Narodowa? Nic jeszcze nie uczyniła — odpowiedział, wodząc tryumfalnie oczami po kompanionach.
— A ja się pytam — skorzystał z przerwy Kuczerowicz — czemu jeszcze nie wystąpiła Warszawa? Czemu Poznań milczy? Czemu Wilno nie ruszyło? My tutaj, boże światy, wystawiamy się na sztych, nadstawiamy głowy, na nas cała moc moskiewska spada, my boże światy, pierwsi możemy paść... — Wyrzucał coraz żałośliwsze słowa.
— Nie to jest groźne — przerwał mu niecierpliwie Bernicz — ale to, że Targowiczanie spiskują, księża spiskują, arystokraci spiskują, zdrada chodzi w biały dzień i naigrawa się z ojczyzny! I wszystko bezkarnie. Trybunału żądam i szubienic!
— Skoro się tak zaczyna, nie trudno przewidzieć skutki — zakrakał Wilant.
— A któż to pierwszy wołał na ratuszu: króla zdetronizować i zdrajców powywieszać! Prawda czy nieprawda? Nie w smak im to poszło, radzi mostów za sobą nie palić. A któż się domagał wyrzucenia ze sali królewskiego konterfektu? Znowu ja, i znowu na darmo! Ja pierwszy wołałem: rewolucyę dokonywa się rewolucyjnemi praktykami. Ja pierwszy żądałem: skonfiskować majętności kościołów, arystokratów i opieszałych; ogłosić uniwersał o zrównanie stanów, zniesieniu tytułów i zaprowadzenie doskonałej równości. Żądałem zaprowadzenia trybunałów rewolucyjnych, szubienic na każdym placu i wieszania zdrajców, wieszania arystokratów, wieszania podejrzanych! Nie słuchano mnie! A dla czego? Bowiem u góry siedzą zamaskowani wrogowie ludu! Bowiem tyranowie przywdziali maski patryotów! Prawda czy nie prawda? — grzmiał coraz potężniej.
— Właśnie, nieprawda! padł mocny, spokojny głos z ciemnego kąta.
— Kto śmie! Zdrada! — zaryczał w gniewie Żukowski. — Mości panowie, do broni! Zdrada!
Rumor się uczynił, porwali się z miejsc, zamigotały puginały i kilkanaście stalowych żądeł zmierzyło w piersi Kapostasa, który nie bacząc na zabójcze żelaza, wystąpił na światło. Poruszony był do głębi, ale wyrzekł spokojnie:
— Schowajcie broń na prawdziwe nieprzyjacioły! Nie pusta ciekawość mnie przywiedła, chciałem jeno posłuchać mężów radzących de publicis. I byłbym głosu nie zabierał, lecz skoro tutaj padło tyle inwektyw i insynuacyi, skoro jakieś zawiedzione ambicye przewodzą, skoro byle bajęda znajduje wiarę, a strach kieruje opiniami, muszę wystąpić i powiedzieć: W tydzień po przysiędze już bunty! już formowanie spisków przeciw władzy przez was ustanowionej! już warchoły! już nieszczęsne liberum veto! Rozumiałem was mężami in statu, a widzę poczynania fakcyonistów. Kto zaś mówi: lepiej niech przepadnie Polska, jeśli miałaby powstać nie na obraz moich maksym, ten ci ją po trzykroć zabija! Chodźmy, poruczniku, nic tu po nas.
Ustępowali im z drogi bez słowa, nawet Żukowski, zaskoczony srogą reprymendą, nie zdobył się na respons. Powszechna konsternacya odprowadzała ich w grobowem milczeniu, gdy drzwiami, do których się kierowali, wpadł G. Taszycki z Januszewiczem, sekretarzem akademii, duszą i głową krakowskiego sprzysiężenia.
— Wiecie — wołał od proga — nadzwyczajne nowiny! Cielecki w Sieradzkiem podniósł powstanie. Toruń również powstał, nawet nie przepraszając króla pruskiego, wyrżnięto jego knechtów co do nogi. W Gdańsku wylądowali Francuzi, przy ich pomocy wierni Gdańszczanie, przywrócili panowanie Rzeczypospolitej. Niektóre komendy dywizyi ukraińskiej ruszyły ze swoich leż i jak burza roznoszą wrogów, zastępujących im drogę, na szablach i kopytach. Litwa lada dzień wybuchnie! Oto macie pewne nowiny!
Kapostas wyszedłszy przed dom, szepnął smutnie do Zaręby.
— Tyle prawdy w tem, co i w tamtych, trwożnych wieściach! Bajędy i oman!
— Nawet pierwsze rozumiem bliższemi prawdy. Waszmość odchodzi?
— U pani starościny wolbromskiej dzisiaj asamble, obiecałem przyjść. Zbiera się tam wyższa socyeta krakowska i wszyscy bawiący przejazdem. Pani Dembińska wzór patryotek i poświęcenia. Warto się jej pokłonić.
— Żałuję, lecz powinienem oczekiwać na Fiszera w tym zajeździe! — submitował się i pożegnawszy Kapostasa, powrócił do Parissota, jeno już do głównej izby, od ulicy, gdzie było pełno gwarów i dymów z lulek.
Zebrała się liczniejsza kompania miejskich personatów, przejezdnej szlachty i oficyerów. Rozprawiano z ożywieniem, a niekiedy z gorącością, buchającą ostremi kontrowersyami, że Zaręba znalazł się jakoby na dnie kipiącego kotła. Dopiero usadowiwszy się w jakimś ustronniejszym kącie, zaczął to i owo wyławiać ze sprzeczek i dyskursów. Przeszkadzały mu jeno pijackie wrzaski, huczące nieustannie z bocznej stancyi. Lusztykowali tam oficyerowie ze swojemi gamratkami. Brzęki kielichów, piski dziewczyn, sprośne przyśpiewki, nieprzystojne słowa i żołnierskie klątwy hulały tam wraz z szaloną wesołością.
Znany dobrze Zarębie głos Biegańskiego górował nad wszystkimi, trzymał prym i najczęściej pobudzał towarzyszów do śmiechów, tupań, dzikich okrzyków i wznoszenia coraz innego zdrowia. Pito na umor i zabawiano się, jak zwyczajnie przed wymarszem na wojnę. Ale generalną uwagę zwracała obszerna nisza w głębi, gdzie siedziała kupa okolicznej szlachty: kontuszowa, podgolona, wąsata, miniasta, głośno wyznająca swoje opinie, trącące staroświecczyzną, i dziedzicowskie, święte racye. Kwitnął pomiędzy nimi, na pierwszem usadzony miejscu, gruby bernardyński przeor, o czerwonej i pełnej niby księżyc twarzy, wspartej na obfitych kondygnacyach tłustych podbródków, przyozdobionej potężnym nochalem ślicznej farby śliwkowej. Mówił przez nos reformacką modą, gęsto szpikując wywody łaciną i jeszcze gęściej zalewając wzniosłe cytacye wielkiemi szklenicami wina. Snać dyskursy, jakie prowadzili, były gorzkawe w posmaku, bowiem mimo częstych kolejek twarze mieli skwaszone, posępnie brzmiały słowa i troska wyzierała z oczów. Dawali obraz zebranych na pogrzebową stypę. Deliberowali też nad sprawami de publicis, jakby odprawowali egzekwie wśród długich pauz, ciężkich westchnień i nieledwie płaczów.
— A w konkluzyi, bunty i rebelie! — determinował ponuro i z najgłębszem przeświadczeniem stary Chwalibóg — jeno patrzeć, jak rozbestwione podżeganiami chłopstwo, rzuci się na nas i primo impeto zacznie wyrzynać, rabować i palić! Jeśli ta rewolucya zwycięży, to kaput z nami, mości panowie!
— Frukta to nikczemnych maksym i niedowiarstwa! — rzekł swoje ktoś drugi.
— Co poczyna się nie z Bogiem, przeciwko porządkowi świata się aklamuje!
Volenti non fit iniuria — szepnął mnich, wycierając spoconą łysinę.
— Co przeor powiada? A któż z nas pragnął tego, co się aktualnie zaczyna?
Vide, cui fide — dorzucił jak wyrocznia, macając za szklenicą.
— Słyszane to rzeczy! — zabrał głos szlachcic tak chudy, że grały mu gnaty przez granatowy kontusz; twarz miał na podobieństwo szabli, strzępiaste wąsiska i siwy, srodze zwichrzony czub na długiej głowie. — Chamom wolność i ziemię! Moją ziemią i moimi poddanymi sobie dysponują! I kto? Rzeczpospolita! prawa! konstytucye? Zaśby! Jacyś zwarcholeni oficyerkowie, jakieś głodne sawanty, jakieś pierwsze lepsze skurczybyki! Zali to krotochwila? A my, panowie bracia, pozwalamy czynić ze siebie pośmiewisko, my szlachta, my sól tej ziemi, my jedyni panowie tej Rzeczypospolitej! — huczał groźnie Jacek Kluszewski.
Veto, powiadam! Veto! — podjął namiętnie, siwy ale zadzierżysty szlachcic w pawiowym kontuszu, wspaniałej postawy i pięknego oblicza. — Więc ja, Kasper Męciszewski, szlachcic z dziada pradziada, od prawieków broniący swoją krwią tej ziemi, od prawieków stanowiący fundamentum tej Rzeczypospolitej, mam mieć odjęte wolności i przywileje! Mnie, Kacprowi Męciszewskiemu, mogą nadawać prawa jakieś Kościuszki, jakieś skryby, jakieś zbrojne ultajstwo! Chrystusie ukrzyżowany! Królowo Korony polskiej, ratujcie, bo nie wytrzymam! — wołał z rozpaczą.
Vana sine viribus ira! — żgnął niby z przypadku przeor.
— Bezsilnego! Co też jegomość powiada! — zaprotestował gorąco najmłodszy pomiędzy niemi, Sobieniowski, rudy jak lis i zapalny niby siarka — otóż nie! Właśnie ważyłem w głowie pewien zamysł, miałem go wyłożyć indziej, ale kiedy okoliczności przymuszają, zaraz wyłożę: Eo instante zawiązać konfederacyę: za wiarę, ojczyznę i klejnot szlachecki! Rozesłać uniwersały, a sto tysięcy szabel nas poprze. Wszystek naród szlachecki opowie się przy nas, jak jeden mąż. Innej rady nie znajduję.
— I powtórzy się historya nieszczęsna Barskiej! — szepnął smutnie Chwalibóg.
— Właśnie iż się powtórzyć nie może! Barska miała przeciwko sobie prawie wszystkie sąsiedzkie potencye, a za nami stanie cała potęga najjaśniejszej gwarantki, stanie król pruski, staną wszyscy monarchowie, walczący z hydrą rewolucyi. Wszakże hasłem naszej konfederacyi, będzie walka za wolność, porządek, święte zasady, za monarchię i Boga! — wrzał, porwany zapałem.
— Nie krzycz tak głośno! Posłyszy który z tamtych frantów i każe cię przyaresztować. Mają władzę. Może się przytem waści coś niemiłego przygodzić — ostrzegał szydliwie przeor — gotowi zapomnieć się! Gbury są, wiadomo.
— Mnie aresztować! Niechaj spróbują — burzył się, uderzając dłonią po głowni karabeli — ktoby mnie śmiał tknąć! — wyzywał tocząc zdziczonemi oczami.
— Królom obcinają głowy, to i do szlacheckiej skóry dobrać się potrafią — jurzył z jakimś tajonym rozmysłem Bernardyn. Rozmowa przeto przybrała obrót ostrzejszy, namiętny i przejęty rozdrażnieniem. Rozsrożone oczy krzyżowały się ze spojrzeniami mieszczan, niby szable tnące ze ślepą, mściwą uporczywością gniewów. Niekiedy leciały ku nim kąśliwe, zaczepne słowa, niekiedy urągliwe, wyzywające śmiechy. Nie dali się jednak sprowokować. Siedzieli porozpierani przy stolikach, zajęci jedynie grą w domino, kurzeniem lulek, piciem i dosyć swarliwymi dyskursami. Ale Zaręba, biorący miejsce jakby na miedzy dzielącej obie socyety, dobrze widział, że pod tym pozornym spokojem dygotali ledwie powstrzymywaną wściekłością, że ten i ów zgrzytał zębami, przeklinając z cicha, na czem świat stoi. Odwieczne awersye groziły wybuchem lada chwila i Zaręba był zdeterminowany wystąpić, chociażby przyszło do szabel, przeciwko braciom szlachcie. Na szczęście do burdy nie doszło, nie musiała być na rękę przeorowi, gdyż skierowawszy rozmowę na inne materye, wyrzekł na końcu:
— Chciałbym sobie wyimaginować, który z nas najpierwej uczyni akces do powstania.
Podniesła się cała burza, każdy z osobna i najuroczyściej przysięgał o niezmienności swoich opinii. Nawet myśl o akcesie wydawała się im zdradą i zaprzaństwem. Przeor się bronił, całował najbliższych, dolewał wszystkim i dobrodusznie prawił.
— A jeśli za Kościuszkiem opowie się cały naród? Pora jeszcze zawrócić! Uderzyć w pokorę! Jak to powiadają: pokorne cielę dwie matki ssie.
Juści, że tem wywołał jeszcze gorętsze protestacye i wzburzenia. Zaręba zdumiewał się obrotności, z jaką Bernardyn prowadził swoich kompanionów do jakiegoś, sobie jeno wiadomego celu. Przerwał mu te mimowolne podsłuchiwania Fiszer, który wpadł do kafehauzu, jak zawsze, buńczuczny, strojny, miniasty, pobrzękujący szablą i ostrogami, roześmiany i witający się na wszystkie strony.
— Mam dla ciebie rozkaz — szepnął, siadając przy nim i podając szarą, zalakowaną kopertę — rozkaz Naczelnika, otworzysz go na miejscu, w Rzeplinie. Ślaski już tam pojechał rano. Konie i twój mantelzak czekają przed domem. Możesz jechać, kiedy zechcesz, byleś jeno zdążył do Rzeplina na świtanie. Uprzedzam: cztery mile i droga, że i do piekła gorsza być nie potrafi.
— Moje gnaty zwyczajne wszystkiego. Naczelnik już wyruszył?
— Nie wiem. Wojska pomaszerowały do Bosutowa. Są ważne doniesienia. Lada dzień przyjdzie do spotkania z Moskalami. Bóg jeno wie, jak wypadnie: harmat mało, jazdy mało i licha, cała nadzieja w piechocie, garść to jednak nikczemna! — szeptał zatroskany.
— Męstwo i poświęcenie musi starczyć za liczbę — odrzekł z wiarą Zaręba.
— A musi! Chodźmy do towarzyszów! Słyszysz, jak się zabawiają? Wypijemy strzemiennego i pojedziesz. Na jedną tylko minutkę! — prosił serdecznie.
Ale Zaręba nie dając się niczem skusić, wyszedł pospiesznie.
Przed kafehauzem czekał wózek i z pod budy odezwał się jakiś głos.
— Powinne służby panu porucznikowi! Jestem ojciec Anioł, kapucyn, kapelan kosynierów Ślaskiego! Jedziemy razem do Rzeplina.
— Bardzom rad kompanii! Będzie weselej i Ojciec musi znać drogę.
— Jak swój różaniec! Juści, zawżdy milej duszy, jak jedna drugą ruszy.
Noc była ciemna, przejmował mroźny wiatr, na ulicach było pusto i właśnie, gdy ruszali, Maryacki hejnał zaczął wyśpiewywać swoje cudne trele i zegary wybijały dziesiątą godzinę.

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Władysław Stanisław Reymont.