Przejdź do zawartości

Huculszczyzna: Gorgany i Czarnohora/Z biegiem Prutu

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Huculszczyzna
Podtytuł Gorgany i Czarnohora
Pochodzenie Cuda Polski
Wydawca Wydawnictwo Polskie R. Wegner
Data wyd. 1936
Druk Drukarnia Św. Wojciecha
Miejsce wyd. Poznań
Ilustrator wielu autorów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



Willa w Tatarowie kwieciem okryta
ROZDZIAŁ CZWARTY
Z BIEGIEM PRUTU


Rusałeczka
Z małych, choć wartkich źródlisk zrodzony na Howerli mknie pienny Prut w swych brzegach urwistych na północ, setki rzeczek i potoków przyjmując sprawa i zlewa, aż, przeciąwszy niby nożem stłoczone zbiegowisko domów Delatyna, skręca na wschód, by uradować swym widokiem Kołomyję i Śniatyń, bez wiz i przepustek wedrzeć się do Rumunji, popędzić przez nią, bo taka już mu wypadła droga ku morzu. Od jego groźnego przełomu w skałach twardych piaskowców pod Jaremczem pobiegły ścieżki ku południowi — tam, gdzie, niby siny mur zębaty, wznosi się duma i krasa Karpat polskich — Czarnohora potężna i malownicza, źródło natchnienia dla Hucułów i ich miłości dla tej „wierchowiny“ — miłości tak wiernej i głębokiej, że pozbawieni jej widoku, zapadają na ciężką tęsknicę, która ich nieraz do zbrodni lub samobójstwa doprowadza. U stóp lesistej Makowicy, co stromemi spychami opada aż do łożyska Prutu, przytuliło się Jaremcze, tonąc w otaczających je ze wszystkich stron lasach, rosnących na stromej zerwie Ostrej z olbrzymim spychem „Słoniem“, na najeżonej skałami zębatej grani Jawornika-Gorganu i na widniejącym pod nim Poharze. Narciarze omijają Jaremcze, gdyż mało tu dogodnych terenów, ale zato turyści znajdą tu pole do bliskich i łatwych lub dalekich i trudnych wycieczek, zaczynając od pięknego wiaduktu, co niby cięciwa wyprężył się na 65 metrów rozpiętym łuku kamiennym, pod którym mknie Prut, skacząc po głazach i skrząc się w migotliwej łusce „szypotów“; od wodospadu, gdzie w głębokim białozielonym wyboju, w kipieli, mętnej od piennych wirów, pstrągi walczą z syczącą zwarą, stale zasilaną nowym narybkiem z wzorowo urządzonej pstrągarni rządowej; od przełomu Prutu, gdzie jego wart zwyciężył skalną pierś gór, przebijając ją i zrzucając głazy, podmyte wściekłemi strugami; od Pogóru i Czarnohoricy — do bezdroży i złomisk na szczycie Makowicy, do połonin pod wierchem Sinieczki i przez zarośla kosodrzewiny do ponurego Jawornika-Gorganu. Kto stąd dopiero zwiedza Gorgany, ten może z Jaremcza zdobyć szczyty Syniaka, Chomiaka, Doboszanki, a z wyżyny wierchów napatrzeć się dosyta na wesołe kaskady w łożyskach potoków, okiem ogarnąć groźne pola „arszyc“ Gorgańskich i daleką, ciągnącą ku sobie panoramę Czarnohory i Świdowca, który poza naszą pozostał granicą. Romantycznie i tajemniczo wygląda koło Jaremcza olbrzymi głaz, co napewne stoczył się niegdyś z grani spychów pobliskich, — ten, co tkwi przy torze kolejowym i zwraca na siebie uwagę krzyżem, wieńczącym ciemną skałę.


Worochta

To — „kamień Dobosza“, herszta opryszków, przez legendę wyniesionego na szczyt bohaterstwa narodowego. Tam mają spoczywać jego kości, ale... inne też są gawędy o jego grobie, inne — mniej romantyczne niż ten prawie czarny kamień i ukryte w lesie „komory Dobosza“ — głębokie szczeliny, ciemne wnęki śród potwornych bloków skalnych. Tam mógł istotnie mieć bezpieczny schron dla siebie przesławny zbójnik huculski, — rycerski i tragiczny Ołeksa Doubuszczuk i tu gromadzić i ukrywać swoje skarby między złomami, spowitemi gęstym płaszczem borówek, czernic, paproci, orlicy i wrońca. Nad wartem Prutu pochylają się gałęzie szarych olch i jesionów, a na zboczach górskich, w dolnym reglu panują buki, jodły i świerki, wyżej — same świerki, a w paśmie jawornickiem — sosny w znacznych skupieniach. Ludne to miejsce i rozbudowane — owe Jaremcze, wspaniałe letnisko wypoczynkowe, rozrastające się szybko i pomyślnie, bo wszystko temu sprzyja: klimat, okolica, opieka rządu i przedsiębiorczość Hucułów. Jednak mimowoli westchnienie podnosi pierś, gdy przed oczami przepływa panorama tego malowniczego zakątka...


Gorgany zimą

Budynki, najczęściej brzydkie i tandetne, ani w treści, ani w formie swej nie mają nic wspólnego z charakterem pięknego krajobrazu, którego zeszpecenie ostateczne równałoby się zbrodni. Szosa, wykuta w skałach przełomu Prutu, przebiega wieś Jamną, koło której, w czeluści doliny małego potoku z wysokości 15 metrów spada cienka struga wody i niby srebrna nić babiego lata, to znów niby szkliwie ruchome spływa na kamienne podnoże. Jest to wodospad Kapliwiec, w upalne dnie mały, a w chmurne i dżdżyste — szumny i gniewny, w zimie znów zdobny w fantastyczne roziskrzone stalaktyty i w zwisające ze skał zasłony lodowe.
Schron narciarski P.T.T. na Sołotwince pod Sywanią
Dalej rozbiegła się po łąkach rozrzucona szeroko wieś Mikuliczyn, gdzie kwitnie przemysł, gdyż kolejka z lasów nad Prutcem Czemegowskim dowozi świerki do tartaków i do fabryki wełny drzewnej. Na łagodnych zboczach Jaworowej i Neresnego, w chatach huculskich spędzają lato zmęczeni i chorzy ludzie z miast; w słonecznym, zasłoniętym od wichrów Mikuliczynie powstały sanatorja szkolne i związków zawodowych, stacje turystyczne, zwabione tu nasłonecznionemi górami, gdzie już panuje swojska rdzennej Huculszczyźnie architektura cerkwi, dzwonnic i chat góralskich. Między Strymką, Jahodynkiem i Hreblą, w obramowaniu borów świerkowych, rozłożył się Tatarów, w czasie ostatniej wojny, jak niegdyś za najazdów tatarskich, niemal doszczętnie zniszczony, lecz odbudowujący się szybko, co zawdzięcza stałemu napływowi letników i istniejącym już tu sanatorjom. Nad Prutem stoją pionowo skały Nadpłytnej, niedaleko — w dzikim wąwozie spada wodospad Tatarowczyka...
Dalej, na drodze, pnącej się ku granicznej przełęczy Tatarskiej, leży wieś Jabłonka, rozrzucona po spychach, prawie już pozbawionych lasu, gdzie zielenią się łąki, a tam i sam — pola orne, gdzie jęczmień się kłosi, złoci się żyto i dojrzewają ziemniaki. Za dawnych czasów osiedli tu Huculi z Mikuliczyna i znaleźli


Cerkiew w Tatarowie
dla siebie stały i niezły zarobek, jako przewoźnicy towarów do Węgier. Warunki klimatyczne tej zimowej stacji uzdrowiskowej zależą od gór Doboszanki, Syniaka, Chomiaka i Hrebli, zasłaniających ją od północy; istnieją tu też znakomite warunki dla sportu narciarskiego. Zachowało się tu kilka charakterystycznych starych grażd, gdzie panuje niemal całkowita samowystarczalność, oparta z jednej strony na hodowli owiec, dających wszystkie niezbędne produkty mleczne, jak bryndza i masło, oraz — wełnę, z której wyrabia się odzież. W kleciach i ambarach tych gazdów można oglądać niemal cały huculski przemysł domowy. Za Jabłonicą, na przełęczy Tatarskiej zbudowano obszerne, dogodne schronisko Polskiego T-wa Tatrzańskiego dla turystów i narciarzy, a od niego tuż za strażnicami granicznemi — dobra droga serpentyną zbiega w dolinę Cisy po stronie czeskiej, skąd widnieją ciężkie masywy Pietrosa i Howerli.

Woronienka — dawny przysiółek Jabłonicy — zrosła się w jedną całość z Worochtą, bardzo znaną miejscowością uzdrowiskową, leżącą w kotlinie, przeciętej Prutem i wpadającemi do niego potokami. Kilka sanatorjów powstało tu i czynne są przez cały rok. Okoliczne szczyty — Magura, Rebrowacz, Ryza, Worochteński i Łysinka ze skocznią dla narciarzy osłaniają ją od północnego wschodu, woddali widać Kostrzycę, Kukul i Kiczerę. Większość tych gór zalesiona jest aż po wierzchołki, inne mają trawiaste stoki lub połoniny po graniach. W okolicznych lasach spotkać można wysokie do 50 metrów świerki, w wieku lat 500, a silne i zdrowe; tamże w niższym reglu — sosnę, pomieszaną z bukiem i świerkiem, a w jednej miejscowości na torfowisku, leżącem na wysokości 800 metrów, — sosny o krótkiej strzale i płaskiej koronie. W Ardżeluży wykryto specjalny gatunek świerka wężowego, którego gałęzie, niby węże, zwisają z szaro-srebrzystego pionu. Na ciemnem tle borów świerkowych odcinają się białe gmachy sanatorjów, zbudowanych wśród gór i rozrzuconych po ich zboczach i po łąkach, duże, nieraz estetyczne wille i pensjonaty; w dolinie kreśli się półkole wiaduktu i śmiały wiraż toru kolejowego; widnieją kopułki i krzyże cerkiewek i dzwonnic huculskich z kilkoma, jak pagody chińskie, kondygnacjami dachów i opuszczonemi nisko okapami; zasługują na zwiedzenie rygorystycznie huculska w każdym calu, „demonstracyjna“ chata Andrzeja Moczerniaka, białe, stare kapliczki o sczerniałych gontach wymyślnych strzech i stojące woddali jedna od drugiej zagrody Hucułów, przygotowane na przyjęcie gości, przybywających tu po zdrowie i ciszę. Wesoła, jak urocza „mołodycia“ i niby uśmiechnięta w lecie Worochta nie traci swego powabu i w zimie, gdy góry okoliczne owiną sobie głowice śnieżnemi „peremitkami“, a na ramiona narzucą białe, puszyste „gugle“ i „keptary“, zdobne w cienki, czarny haft konarów olch i buków i zielony, prawie szafirowy — świerków i jodeł. Z nisko opuszczonych okapów chat zwisają wtedy połyskliwe sople lodu, skrzy się i skrzypie pod nartami i pod płozami sanek śnieg, ciesząc sportowców i dziatwę huculską, do nart nawykłą, a jednocześnie sprawiając kłopoty gazdom, gdy to zaspy przywalą płoty i „perełazy“ w nich a, zdobywszy wrota — „rozłohy“, wedrą się nawet na „pidgania“, zasypią stogi siana, sągi drzewa, zawalą „kosziery“ i „prytuły“, tak, że nie można z nich owiec i krów wypuścić na podwórze, aby odetchnęły świeżem i słonecznem powietrzem.
Rojno w Worochcie w lecie i w zimie. Ciągną tu „gazdynie“, wioząc z połonin berbenycie z bryndzą i masłem, niosą mleko, jajka i drób, pędzą cielaki i wieprzki na sprzedaż; gazdowie oczekują amatorów przejażdżki na dobrym koniku huculskim lub na sankach, grupy turystów, obładowanych plecakami, z laskami w ręku, dążą w góry wyciągniętym krokiem, w zimie — uwijają się wszędzie narciarze — ci, co się trenują na skoczni, i ci, co dalekie i trudne odbywają wycieczki w Gorgany, do Beskidu Huculskiego i aż pod Pop Iwana. W Worochcie wszystko już tchnie Huculszczyzną, bo świadczą o niej te swojskie dla kraju tego cerkiewki, kapliczki i krzyże przydrożne, architektura zagród góralskich, stroje nieraz dla efektu i przynęty przesadnie nawet... „prawdziwe“; wędrowni handlarze, bednarze i „prodajflojery“, zachwalający swoje fujarki i koszyki, „cybulennyki“, roznoszący po domach cebulę; wnętrza chat z olbrzymiemi piecami z barwnych kafli wypalanych, pięknie rzeźbione i „pysane“ statki domowe, skrzynie, meble, półki, „namisnyki“ i „obraznyki“, ale, wobec krajobrazu, tak bardzo zmodernizowanego już współczesnemi budynkami i przez wszystkich tych „łeńtiuchów“ i „zajdejów“, co to niewiedzieć skąd tu napływają z szerokiego świata, — bez obrazy dla uprzejmych i gościnnych górali worochteńskich — wyodrębnić ich można w osobną grupę „Hucułów ze szlaków utartych“. Do tej grupy możnaby było, coprawda, dołączyć również mieszkańców innych wsi, a często już nawet takich, co w samem sercu Huculszczyzny leżą. Niestety! Postęp, zapotrzebowanie „rynku“, „cywilizacja“ i „kultura“ piętno swoje wyciskają wszędzie, zmieniając przedewszystkiem cechy charakteru ludności, ale któż przekształcić potrafi wymogi i wpływy ducha czasu? To wdzieranie się postępu ma jednak dla gór i dobre skutki, bo oto worochteńscy watahowie i juhasi niebawem już staną się wzorem dla innych pasterzy połoninnych. Zostali oni bowiem częściowo ujęci w karby przez Dyrekcję lasów państwowych, z całą stanowczością występującą w obronie najżywotniejszych potrzeb Hucułów. Wielki istotnie był po temu czas! Huculi — właściciele połonin, z różnych powodów, przedewszystkiem jednak na skutek rozdrobnienia własności ziemskiej pomiędzy członkami rozradzających się rodzin i ogólnego zubożenia, potracili połoniny — to najważniejsze źródło swego dobrobytu. Połoniny przeszły do rąk kapitalistów, przeważnie żydowskich, i wtedy zaczął się niebywały wyzysk gazdów, posyłających swoje bydło na letni wypas w góry. Nowi właściciele nie dbali o stan połonin i te wkrótce niemal całkowicie utraciły znaczenie pastwisk, porósłszy szczawiem alpejskim i kwaśnemi trawami, a tego wszystkiego tknąć nie chciały ani konie, ani krowy i owce. Z braku dobrej paszy marnieć zaczęła rasa bydła, degenerować się i coraz częściej ulegać różnym chorobom. Ciężki był to cios dla pasterskiej Huculszczyzny! Jednak obecnie znaczna część połonin worochteńskich przeszła już w ręce lub pod dozór rządu i powierzona została opiece poszczególnych nadleśnictw, odgrywających rolę tak zwanych „deputatów“, czyli właścicieli połonin, przyjmujących bydło na wypas. Nadleśniczowie rozpoczęli energiczną walkę z „zakwaszeniem“ połonin, a w tym celu uczą juhasów przenoszenia koszar owczych codziennie na inne miejsca, aby gleba nie była nadmiernie użyźniona, zapędzania bydła rogatego na noc do obór z cementowemi gnojówkami, użyźniania jałowych części połonin i nieużytków i wreszcie zastosowania w gospodarce połoninnej nowych sposobów produkcji różnych przetworów z mleka. W pierwszym rzędzie wprowadzono czystość przy dojeniu i przygotowaniu sera w „stajach“, użycie dla procesu fermentacyjnego zamiast zwyczajnej podpuszczki, ulegającej gniciu i zanieczyszczaniu przez robactwo, — odpowiednio przygotowanych chemicznych preparatów. Wprowadzono wreszcie gospodarkę czteropolową, opartą na tem, że jeden płat połoniny przeznacza się na wypas bydła, gdy tymczasem na drugim podrasta trawa, na trzecim — odbywa się nawożenie sposobem gnojenia lub systematycznego koszarowania owiec, na czwartym wreszcie — sianożęcie. Taki plan gospodarki dał odrazu dobre wyniki, a jednocześnie wzbudził zainteresowanie i zaufanie Hucułów, nie mniejsze od tego, jakie spostrzegać się daje w gospodarce leśnej. Tam również wyzysk drwali przez właścicieli wyrębu przechodził wszelkie granice, gdyż posyłano tam watahów leśnych — „kieronów“, którzy oszukiwali Hucułów, krzywdzili ich przy wypłatach zarobku i najbezczelniej okradali przy rozrachunkach za prowjant, tytoń, narzędzia i wszelkie potrzebne drwalom w lesie towary, sprzedawane na miejscach zrębów po cenach wygórowanych. Śród tych „kieronów“, niestety, tych samych Hucułów zdarzał się spryciarz, który, jak kręcąc głowami bezradnie, mówili drwale, był „takij mudry, szczoby okpyw desić żydów i dwóch wirmeniw (Ormian)“. Na takiego wygę, co to „borgowaniem“ mąki, soli i tytoniu wyciągał ze swoich ziomków ostatni ciężko zapracowany grosz, Huculi mieli tylko dwa sposoby, albo wbić mu ostrze toporka w głowę, albo, splunąwszy zamaszyście, zamruczeć: „A hyj na twoju hołowu, bodajbys konaw, a nikoły nie skonaw!“ Pierwszy nader radykalny sposób powodował pojawienie się nagle nowego opryszka, grasującego po płajach, bo gdzież, jeżeli nie w górach i borach miał się ukryć zrozpaczony morderca? Drugi — bierny, chociaż również ponury w swej treści, — w niczem nie zmieniał losu biedaka — łeginia, który musiał pozostać nadal w swej ośmiogrannej „kołybie“, wyrąbywać świerki i w milczeniu znosić wyzysk. Trwa to jednak do chwili, aż djabeł włoży mu do ręki topirec-ciupagę lub sam biedaczysko ciśnie przed kieronem siekierę, hardo zsunie zrudziałą „kłepanię“ w tył głowy i, rzuciwszy przez zęby słowo „pohane“, pójdzie po zlodowaciałych urwiskach w niziny, otulając się w podarty „bajbarak“ i myśląc o tem, że, chociaż idzie na głód i chłód, ale jest już wolny, jak Hucuł, a nie jakiś tam pokorny „hodowaniec“ żydowski. W tę dziedzinę wkroczyła również Dyrekcja lasów państwowych i położyła tamę odwiecznemu wyzyskowi Hucułów — drwali, wprowadzając ścisłą rachunkowość i swoje własne składy aprowizacyjne, zaopatrzone w dobre i tanie towary — kukurydzę, mąkę pszenną i żytnią, słoninę, sprowadzaną z Warszawy, tabakę, sól, skórę na postoły, sukna, mydło, chleb i wszelkie narzędzia, przez drwali używane, jak — siekiery, „capiny“ do podciągania kloców, „gryfy“ do ich podważania i cały szereg innych przedmiotów po cenach bezkonkurencyjnie niskich. Z tego zarządzenia administracji leśnej wpłynęło podniesienie poziomu niezwykle pierwotnych jeszcze zapotrzebowań życiowych Hucuła, gdyż zaczyna on już przyzwyczajać się do cukru, zapałek, pszenicy i żyta, co znów zmniejszyło import kukurydzy z Rumunji. Dla ułatwienia zaopatrzenia ludzi, pracujących na zrębach, nadleśnictwa posyłają specjalne wagony kolejkami leśnemi, dowożącemi niezbędne materjały nieraz do miejsca robót.
Współcześnie urządzone tartaki przerabiają drewno huculskie na najbardziej poszukiwane rodzaje towaru leśnego i szybko podnoszą standarty polskiego drzewa na rynkach zagranicznych. Ogołocone połacie borów zostają zalesione, przyczem zwraca się uwagę na to, aby nie iść śladami niektórych firm prywatnych, które obniżały wartość lasów, zarażając je małowartościową i szkodliwą buczyną, bo drzewo to, nie mające w Karpatach zastosowania, szybko wypierało świerki, stanowiące towar eksportowy. Nadleśniczowie rozpoczęli też kampanję przeciwko przedsiębiorcom, co przerabiając kosodrzewinę na olejki, wyniszczają te pożyteczne drzewo. Kampanję tę jednak zupełnie niespodziewanie zakończyła powódź, gdyż zniosła i zburzyła destylarnię. Wreszcie łowiectwo w rejonie Worochty, znacznie podczas wielkiej wojny podupadłe pod względem zwierzostanu, tak się polepszyło i rozwinęło pod kierownictwem państwowej administracji leśnej, że może współzawodniczyć z terenem łowieckim Rafajłowej. W nadleśnictwie worochteńskiem właśnie zostały upolowane dwa rekordowe jelenie, o wieńcach rzadko spotykanej wagi, potężnego rozrzutu i wyjątkowej grubości.
Zarządzenia, wydane w tej dziedzinie gospodarki miejscowej, dotyczyły wzmożenia ochrony zwierzyny, przetrzebienia wilków — tych najstraszliwszych szkodników, podkarmiania jeleni i kozłów w zimie, jak też zakładania dla nich solanek-lizawisk, co ma niezawodny wpływ na rozwój kości, wybujałość poroży i ogólną zdrowotność. Łowy w nadleśnictwie worochteńskiem należą do najprzyjemniejszych. Składa się na to kilka przyczyn. Niezwykle malownicze okolice, stosunkowo nietrudne podejścia, obfitość ścieżek, kolejka leśna i doskonale wyszkolona straż. Nadleśnictwo zna tu każde drzewo, każdą „myśliwaczkę“, każdego niemal głuszca, godnego strzału, i każde zwierzę.
Okoliczni Huculi czerpią z Worochty nieraz znaczne dla siebie korzyści. Bogaci gazdowie sprzedają tu bryndzę, masło i bydło; „płajowi“ zaś, mieszkający wpobliżu dróg górskich, zarabiają na wędrujących turystach, biedniejsi wynajmują się na przewodników, na cieśli przy budowie nowych will, na roboty drogowe i wreszcie na drwali do lasu, gdzie nie zdziera już z nich ostatniej skóry zbyt gorliwy „kieron“, pragnący przypodobać się właścicielowi boru lub może chciwemu żydowi — wszechmożnemu dzierżawcy porębu.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.