Przejdź do zawartości

Historya o Janaszu Korczaku i o pięknej miecznikównie/IX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Historya o Janaszu Korczaku i o pięknej miecznikównie
Podtytuł powieść z czasów Jana Sobieskiego
Wydawca Michał Glücksberg
Data wyd. 1875
Druk Drukarnia S. Orgelbranda Synów
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


W zamku co żyło zerwało się na nogi na odgłos — orda idzie! orda. Tatarzy! Miecznikowa usłyszała wrzawę, otworzyła okno, doszły ją te wyrazy, ale mężna niewiasta zamiast się zwrócić tam, gdzie panowała trwoga, poszła tam gdzie pokój znaleźć zawsze mogła, do ołtarza. Uklękła w kapliczce z Jadzią na krótką modlitwę. Jedna lampka oświecała ją słabem światełkiem, które drgało na zwieszonej konającego Chrystusa głowie. Pocichu odmówiły obie — Kto się w Opiekę... i pod Twoją Obronę...
Miecznikowa wstała pokrzepiona i wyszła do pierwszej izby, rozmyślając czy tu ma czekać na jakieś wieści, czy wynijść do ludzi. Zdało się jej na teraz właściwszem pozostać, gdyż więcejby tam przeszkodzić niż dopomódz mogła. — Stanęła więc w oknie, z którego część podwórza, murów i zamku widać było. Most palący się jeszcze łuną czerwoną rozświecał okolicę na tle jej czarne mury stały groźne i posępne. Widać było przy blasku pożaru ludzi biegnących zewsząd ku murom i basztom, spinających się na dachy, i Jabłonowskiego, który ze swemi porządek starał się utrzymać.
Największy gwar, jęki płynęły od dolnego zamku gdzie się znaczniejsza część ludności schroniła, przestrach był wielki i wyrażał się ślochaniem, a zawodzeniem kobiet, płaczem dzieci, wykrzykami gromady.
Stary Abraham chodził w śmiertelnej koszuli i modlił się, inni jego wyznawcy kulili się po kątach.
Większa część ludu wysypała się przed wrota ku palącemu się mostowi, w pewnem oddaleniu widać było kupkę jezdnych i kręcące się gromady niszczącej dziczy. Nieśmiała ona przypaść bliżej, znać obawiając się strzałów. Niektórzy jakby dla postrachu tylko wypuszczali z łuków pociski, które padały na bramę i między ludzi, ale bezsilne. Most suchy płonął częścią w górze częścią obalony w wąwozie, kawałami opadał, iskry sypały się z dymem, płomię przygasało i wzmagało z nową gwałtownością. Ogień przeskakiwał z pala na pal i szedł niszcząc całą starą tę budowę.
Tatarzy dosyć gwałtownie przypadłszy pod zamek, znać się nie spodziewali, aby miano czas most podpalić lub nawet przygotować się do tego. Myśleli, że wprost przypadną do pierwszej bramy bez przeszkody, podłożą ogień i opanują podwórze, które zająwszy, łatwo górny zamek do poddania się zmuszą. Pożar, który ich przywitał, zdumił razem i złość pobudził. O ile widzieć było można przy łunie pożarnej, znaczna część skoczyła zaraz na bezbronne miasteczko, w domu już żywej nie było duszy. Najśmielsi pozakopywali się w lochach, dołach i pokopanych pod domami pieczarach.
Domy pustkami stały. Ci co mieli trzody uszli z niemi w góry i pochowali się w znanych sobie jaskiniach. Nie było więc na kim złości swej wywrzeć. Miasteczko z chat i domów lepionych z gliny i chrustu złożone, z dachami słomą i trzciną krytemi, łatwo było podpalić.
Była to pierwsza zemsta za most, który ich wstrzymał. Tu dogasały głownie dymiąc w przekopie, gdy nie opodal płomię buchnęło po rogach mieściny. Lud, który zbiegł z domostwa odpowiedział jękiem ogromnym. Nędzne te chaty były jedynym jego przytułkiem. Wspinano się na mury, aby dojrzeć zkąd szło płomię i czy się co cudem nieda ocalić. Miasteczko położone w dolinie widać było jak na dłoni. Dym buchał z kilku zażegniętych ognisk stłumiony jeszcze, zwolna dobywając się gęstemi kłęby czerwonemi z pod dachów. Wśród rynku, płotów i po ogródkach uwijały się kupy dziczy plądrując, przetrząsając kryjówki i szukając tych co się tam schronić mogli. Kiedy niekiedy jęk bolesny i krzyk radosny dolatywały razem. Pożar szerzył się szybko, gdyż Tatarowie pamiętali o tem, aby od wiatru podłożyć ogień, i mieć w pomoc pęd jego, który niósł iskry i żagwie na dachy. Szerzej jeszcze niż przedtem od mostu, rozjaśniała okolica, nawet bliższe góry zarumieniły się łunami, które, chmury pędzące po niebie odbijały jak zwierciadła.
W strumieniu krwawy blask, czynił go jakby potokiem krwią płynącym. Teraz dopiero można było całe niebezpieczeństwo i siły tatarskie rozmierzyć. Zalegali całą dolinę, podzieleni na różne kupy, które niespokojnie kręciły się do koła. Po kikadziesięciu puszczali się pod zamek, stawali wrzeszcząc, jak najbliżej murów, potrząsali łukami, puszczali strzały na lud, który po blankach się ukazywał, i biegli dalej szukając kędyby przystęp był łatwiejszy.
Tymczasem Kasztelanic, który z dworaka nagle stał się żołnierzem, z zapałem rzucił się ku obronie. Przemówiła krew i rycerskie tradycye, zapomniał o pięknej twarzy, o stroju i o wszystkiem. Biegał, zagrzewał i śmiejąc się dodawał otuchy. Tak zwiedzając wszystkie kąty napadł na obalone w kącie dwie stare śmigownice, znalazł się i moździerz dawny, niewiele wart, ale mogący nastraszyć nieprzyjaciela. Ze swoimi ludźmi, z których jeden był, jak mówił, kawałkiem puszkarza, zajął się opatrzeniem tej od Boga zesłanej artyleryi. Jedna ze śmigownic z dawnych czasów znać zagwożdżoną była, druga całą. Moździerz też z biedy mógł służyć. Kule acz kamienne jakieś stare, do kalibru się znalazły..... a gdyby ich nie było, siekańcami by strzelać można. Z jednej strony staw zamku bronił tak, iż się doń dostać nie było podobna. Śmigownicę więc na boczny mur wciągnięto jedną, a po drugiej stronie ustawiono moździerz. Ponieważ w nocy podkradzenia się lękać było można, po rogach rozpalono ognie, aby mury w ciemnościach strzedz od drabin i cichej jakiej próby, którą Dorszak mógł pokierować.
Tatarzy jawnie ani się kusić nawet zdawali nocą, i poczęli kłaść obozem w dolinie, podzieleni na różne kotły i kupy. Tu i ówdzie zaświeciły ich ogniska, a przy nich naprędce postawiono namioty. Tuż naprzeciwko mostu, w niewielkiem oddaleniu, położył się znać Murza Szejtan, bo tam był namiot największy, a przed nim na kiju zatknięty powiewał buńczuk z ogona końskiego.
Przy świetle płonącego miasta, można było widzieć przed buńczukiem, na trzech pikach, dla postrachu wetknięte, trzy ludzkie głowy — mieszczan których z lochów wydobyto i pościnano. Tłum który stał w bramie poznawał te twarze i głowy ze zgrozą i spierał się o nie. Kobiety płacząc ręce łamały, starsi stali w ponurem milczeniu.
— Lepszy jassyr! — mówili jedni.
— Lepsza śmierć — odpowiadali drudzy.
Niektórym zdało się, że przy namiocie Szejtana rozpoznawali Dorszaka, chodzącego w krymce tatarskiej na głowie i przyodziewku, jakiego ani Nogajcy, ani Budżaki, ani Lipki nie nosili.
Całą noc, jak się zdawało, potrzeba było w oczekiwaniu i czujno spędzić, bo któż mógł przewidzieć co zdrada obmyśli i spróbować może?
Lud też wszystek zagrzany był niezmiernie zemstą za zamordowanych i gotów ku rozpaczliwej obronie. Wprawne oko tych, co kupy tatarskie widywali, rozliczało tabor ten Tatarów na tysiące, chociaż w ciemnościach dojrzeć było trudno, ale z rozległości obozu wnoszono. Jabłonowski ledwie na tysiąc głów go rachował. Na zamku tych, co bronić się mogli i umieli ani sta nie było, ale mury i woda, brzeg stromy i męztwo wielkie. Wiedziano też że Tatarowie nigdy długo nie stoją i nie trwają w jednem miejscu, a ten rój, zebrany z różnych band rozpierzchłych, prędko rozstroić się musiał.
Od miejscowych ludzi dowiedział się Jabłonowski, że Dorszak pewnie na noc rachował, mając kogoś ze swoich na zamku i zdradliwą jakąś gotując niespodziankę. — Żona jego jak tylko pierwsza wrzawa powstała, zabrać kazawszy co miała swego, schroniła się z Horpynką na wieżę pod opiekę Miecznikowej. Chociaż tylko jedno dziewczę mówiło że postrzegło Tatianę, wierzono iż ona musiała się na zamku ukrywać i przybyła tu niedaremnie. Ludzie suche dachy i kawałki drzewa zbierali, koląc na drzazgi, aby ogień przez noc dla oświecenia bliższych części zamku utrzymać.
Tak zbiegł czas do północy.
Pierwszy popłoch przeszedł powoli, niektórzy kładli się pod wozami znękani, niedbając już co się z nimi stanie. Powoli gwar ustawał, cisza się rozciągała po nad popieliskami dogorywającej mieściny i na zamku; ostatnie głownie dogasały.... Dolina pełna była duszącego dymu, który wilgotne powietrze przyciskało do ziemi. Kiedy niekiedy odzywały się czaty. Jabłonowski z dziedzińca nie schodził. Był w swoim żywiole i piękna twarz pałała mu rycerskim ogniem; zapomniał o wszystkiem oprócz boju, którego był żądny.
Kobiety patrząc nań zdala z okien nie mogły się powstrzymać od wdzięczności, a Miecznikowa szczególniej bohaterem go znajdowała. Córka żołnierza, nie mogła się nacieszyć młodzieńcem, który i rycerskie przymioty i ogładę dworaka łączył w sobie. W jej oczach był to ideał, o jakim marzyła, żywego nigdy nie spotkawszy w życiu. Bolała, że jej Bóg nie dał takiego syna, a pocichu, wzdychała może żeby takiego mogła mieć zięcia. Daleko chłodniej patrzała nań Jadzia, ale i jej się podobał. Smutno jej tylko było, że chory Janasz nie mógł stanąć obok niego i niepośledniejszej odegrać roli. — Widziała przed sobą Kasztelanica, ale myślała więcej o tym, którego nie było....
Jabłonowski, który się często po górnym zamku przesuwał, zobaczywszy w oknie kobiety, podnosił ku nim piękną swą głowę, witał je, otuchy dodawał i zawiązywał krótką z Miecznikową rozmowę. Pani Zboińska nie mogła się owego kawalera tak mężnego, przytomnego i tak zręcznego odchwalić.
Jadzia milczała podparta na ręku. Ile razy wzrok Kasztelanica padał na nią, spuszczała oczy i starała się patrzeć gdzieindziej.
Z północy się wszystko uspokoiło. Pożar, który zniszczył miasteczko, znikł był zupełnie, a głownie pozostałe ze spalonego mostu dymiły w parowie. Spuszczono się na nie zrazu nie oświecając tej strony zamku. Teraz prawie była ciemną. Dosyć głęboki przekop zdawał się z tej strony zabezpieczać. Straże stały u bramy w pewnem oddaleniu.
Nikicie, który tu objął stanowisko i ucho miał czujne.... zdało się że posłyszał szelest naprzód ze strony przeciwnej parowu, potem w samej jego głębinie.
Ciemno już było, rzucił się na ziemię i podpełznął na sam brzeg, gdzie para osmalonych palów stała. Chwycił się za jeden z nich ręką i pochylił przysłuchując w głębinie. Z początku cicho było, leżał nieruchomy, szmer i szeptanie usłyszał po chwili.
Odgadnąć było łatwo, że się musiano podkradać zwolna, korzystając z ciemności i że tylko Dorszak znający doskonale miejscowość, mógł tędy ludzi prowadzić. Co prędzej podpełznął Nikita ku bramie, cicho się ze swoimi kilku rozmówił i wszyscy pobrawszy rusznice, znowu tuląc się do ziemi, unikając najmniejszego szelestu, zbliżyli się nad samo urwisko, rozłożyli rzędem i legli.
Po chwili mogli już rozeznać drapanie się przez krzaki, brnięcie ostrożne przez wodę, ciche nawoływania i chód ku brzegowi, którego pilnowali.
Nikita posłał uwiadomić Jabłonowskiego, ale zażądał, aby nie czyniono najmniejszego hałasu. Ciemność nie dozwalała widzieć ilu Dorszak mógł mieć z sobą ludzi. Zdawało się, że coraz nowi spuszczali się z przeciwnego brzegu i zalegali parów. Wprawnem uchem Nikita rozmierzał odległość od siebie tych, którzy torowali drogę. Ciche szepty ich zbliżały się.
Jabłonowski nadbiegł ze swemi ludźmi i kazał się im na ziemi położyć, i jak pierwsi.... tak, aby na dany znak ognia dać mogli. Na bramie przygotowano suche drzewo na sklepieniu drugiego piętra, i Kasztelanic poleciwszy je wstożek ułożyć na grubym murze okna, smołą podlane, nagle kazał zapalić. Błysnęło w górze jasne płomię, a światło padając na część parowu, odkryło całą jego ścianę jakby usłaną głowami tatarskiemi. Jedni stali na dnie, drudzy się ku niemu spuszczali. Kilkunastu już pięło się do góry. Na znak od ognia, Nikita i z nim będący ludzie, wypalili z rusznic do parowu. Za nimi skoczyli Kasztelanica ludzie i strzelili po raz drugi.
Jak w poruszonem mrowisku zawrzało wszystko w głębi przekopu, krzyk powstał dziki, którym Tatarzy nawykli byli straszyć równie jak strzałami. Ci co stali na spadzistości sypnęli niemi.... Tymczasem Kasztelanic sam jako tako wycelowawszy śmigownicę, podpalił ją. Huk się rozległ ogromny. Kłęb dymu okrył na chwilę głębię parowu i Tatarzy z popłochem wielkim uciekać zaczęli. Nikita już miał czas rusznice ponabijać, dano z nich ognia raz jeszcze do pierzchających, a ludzie Kasztelanica poprawili wkrótce.... W głębi widać było i słychać pluszczących się w wodzie ranionych i ciała zabitych. Kula ze śmigownicy padła szczęśliwie w samą gąszcz i stłukła kupę na miazgę. Niewysłowiona trwoga i złość razem objęła dzicz, której wrzaski powtórzył obóz rozbudzony.... W tem nagromadzone łuczywo w oknie bramy dogasało i ciemność znowu zaległa przed chwilą krwawą scenę.... Słychać było kupy uchodzące, niezrozumiałą wrzawę i przekleństwa. W pewnem oddaleniu zatrzymało się to wszystko. Na zamku znowu cisza była. Ludzie w dolnem podwórzu wylękli i ściśnięci w kupę, zaczynali się uspokajać. Jabłonowski pod karą nakazywał milczenie.
Po tej nieudałej wycieczce, zdawało się że noc przejść może spokojnie i że się już drugiej obawiać niema potrzeby. Było jeszcze godzin kilka do dnia. Jabłonowski z tryumfem wrócił na górny zamek, a spostrzegłszy Miecznikową w oknie z Jadzią, poszedł je uspokoić.
Zboińska powitała go we drzwiach, twarzą jasną i wyrazami wdzięczności.
— Mój Kasztelanicu, jakże my się wam wywdzięczemy, za wasze dla nas poświęcenie!
— Ale to szczęście prawdziwe trafić na tak wyśmienitą grę, jaką mam z łaski pani Miecznikowej, odezwał śmiejąc się Kasztelanic. — Dwadzieścia lat czekać potrzeba nim się co podobnego trafi! To prawdziwa gratka dla młodego jak ja wojskowego.
Tatarzy chcieli nas wziąść cichaczem pociemku podpełzłszy pod bramę. Nikita pani podsłuchał ich, zakradł się, i — prawdą a Bogiem, jemu należy się główny dank za to, żeśmy im dali naukę. Nie wiem ilu padło, ale musiało sporo legnąć, bo mi śmigownica dobrze dopisała i ludzie usłużyli wybornie. Słowem, że na dzisiejszą noc spokojni być możemy i przyszedłem prosić pani Miecznikowej, aby raczyła spocząć bezpiecznie.
— A! mnie się wcale na sen nie zbiera, westchnęła Zboińska.
— Ale pannie Jadwidze pewnie piękne oczki się kleją.
Nazwanie pięknemi jej oczów, zdało się oburzać Jadzię, która zdziwioną i dumną minkę zrobiła.
— O! mnie się wcale spać nie chce, gdy drudzy dla nas czuwać muszą, rzekła spokojnie, prędzejbym na basztę poszła gdzie się przyglądać.
— Na nieszczęście nie widać nic a nic, oprócz ciemnej jak piekło nocy, odezwał się Kasztelanic nieco zbliżając się do Jadzi, która powoli oddalała się w miarę jak ku niej postępował.
Spostrzegłszy to Jabłonowski, stanął, pokręcił wąsika, nie nawykł znać był do tak surowego obejścia. Matka też znajdowała go niewłaściwem w Jadzi, gdyż chętniejby zbliżeniu się pomogła niżeli zaszkodziła.
Kazano przynieść wina, którego był jeszcze zapas, znalazł się piernik toruński i Miecznikowa rada była, że gościa czem przyjąć miała. W tem nadszedł i ksiądz Żudra, pot ocierając z czoła.
— Cóż Janasz? spytała Jadzia, podchodząc, z widoczną niespokojnością.
— No, teraz już nic — odpowiedział ksiądz Żudra, jakoś mi się udało go uspokoić. Na pierwszy okrzyk, który się dał słyszeć, zerwał się był, ubrał i wyskoczył na wschody, opaski mu z ran pospadały, krew zaczęła uchodzić, i ledwiem go zmógł, że na pół omdlały, dał się do łóżka położyć. Przez cały czas, gdy trwała wrzawa, na siłę go mogłem przytrzymać, bo się jak szalony wyrywał, dopiero gdy ucichło, mogłem go gwałtem do łóżka zmusić i usnął osłabiony. Kara Boża z tą młodością! dodał kapłan.
Jabłonowski się rozśmiał.
— Przecież się i ona na coś w świecie przydać może! zawołał na Jadzię patrząc.
Miecznikowa milczała, córka oczy miała wlepione w księdza, blada była i wzruszona. Poznać było łatwo, że gdyby jej dozwolono, pobiegłaby zobaczyć co się tam dzieje, lecz teraz ani o tem myśleć mogła. Surowy wzrok matki trzymał ją przykutą.
— Młodość, dodał Kasztelanic, i na to się jeszcze zda, że tam gdzie stary by nie wytrwał, młody się wyliże. Goi młodość rany, choć — nie wszystkie — rzekł ciszej, z rycerza przechodząc w uśmiechu na dworaka. Serdeczne za to rany dla nas niebezpieczniejsze.
Miecznikowa odpowiedziała mu uśmiechem. Znajdowała ten ton młodzika, du dernier galant. Bardzo się jej to podobało. Spojrzała na Jadzię: ta ze spuszczonemi oczyma stała, nie zdając się smakować w zagajonej rozprawie o medycynie serca.
Matce się dziwnem wydawało, że Jabłonowski tak na dziewczęciu mało czynił wrażenia. Chociaż czas był nie potemu myśleć o czem innem nad to, co dolegało, pomyślała znowu, iż Janasza należało oddalić koniecznie. Czuła, że ta braterska miłość bez wiedzy niewinnej Jadwisi na inną wcale zmienić się w jej sercu musiała.
Kasztelanic pił za zdrowie Miecznikowej i panny Jadwigi razem, szukając jej oczyma, gdy kieliszek mu o mało nie wypadł z ręki.
W pierwszem podwórzu jakby jednym głosem i z jednej piersi zaryczał krzyk dziki. W tejże chwili w okna wieży uderzyła łuna światła.
Jabłonowski nie żegnając się, wybiegł po wschodach. Ludzie na dole biegali jak oszaleli, pokazując palcami do góry, potraciwszy głowy. Z dolnego zamku ciągły ryk i jęk płynął. Gdzieś w dali odpowiadały mu wiski tatarskie. Kasztelanic zrozumieć nie mógł co się stało. Biegł przez podwórze sądząc, że Tatarzy powtórnie od parowu napadli, gdy ludzie właśni zatrzymali go, pokazując mu dach na murowanym domu, w którym niegdyś mieszkał Dorszak, płonący w dwóch rogach, już rozżarzonem płomieniem.
Zkąd się tam ogień mógł wziąść na strychach? Nikt inny jak zbrodnicza ręka, podłożyć go nie mogła. Przerażenie ogarnęło wszystkich. Łatwo było Tatarom korzystając z niego i z łuny, która biła do koła, napaść z której bądź strony zamczysko. Jabłonowski rozrachował łatwo ogrom niebezpieczeństwa....
W rogu wieży Agafia stała z Horpynką, a dziewczę łamiąc ręce, wołało płaczliwie:
— Tatiana! Tatiana!
W tej pierwszej chwili wszystko zależało na utrzymaniu porządku, na rozdzieleniu sił....
Wody do ratunku nie było.... wiatr niósł płomię coraz rosnące, na inne dachy stare, cały zamek łatwo mógł spłonąć i w gruzach zasypać wszystkich.... Zdaje się, że dzicz tatarska musiała to przewidywać i czekać tylko na ogień, bo po nad parowem zjawił się tłum, który strzałami sypać i wrzaskiem popłoch wzbudzić usiłował. Chwila była nad wyraz straszna, stanowcza. Z początku wszyscy stracili przytomność, ratunek zdawał się niepodobieństwem, lecz wnet przytomniejsi się znaleźli.
Nikita krzyczał, że należało dach rozrywać, aby się nie dać szerzyć ogniowi. Siekiery znalazły się w wozach u ludzi, drabin kilka było pod murem, śmielszych garstka ofiarowała się na dach.
Nikita chwyciwszy topór, który mu podano, chciał dać przykład i wpadł do murowanego domu, aby probować ratunku ze wnętrza. Wyłamano drzwi, dymu już było pełno.... W progu jakieś ciało leżało zapierające drogę. Nikita schylił się i poznał uduszoną od dymu Tatianę, która jeszcze w konwulsyjnie ściśniętej ręce trzymała drzazgi i siarkowane nici. Nie probując ją cucić, po ciele jej wpadł dalej, inni poszli za nim. Środek dachu zdawał się jeszcze niezajęty od ognia, ale dla gęstego dymu, który oczy wyjadał, trudno było postąpić dalej. Musiano się zwrócić ku drabinom, i po nich wlazłszy dach rąbać.
Jabłonowski zostawiwszy ratunek od ognia Nikicie, sam już tylko pilnował rozstawiając ludzi z rusznicami, ażeby z popłochu nie skorzystała orda. Do koła widać ją było stojącą w dolinie.
Pożar tymczasem coraz się powiększał, ogromne płomieni snopy, chylone od wiatru rzucały się ku dachom jeszcze nietkniętym, których nie było czem ani oblać, ani komu wczas rozerwać. Wprawdzie gromadę z dolnego zamku popędzono do ognia, ale starcy, kobiety, wyrostki, mało co pomódz mogli. Część dachu zawaliła się na pułapy.... belki gorzeć zaczynały.
Miecznikowa z Jadwigą, obie blade i strwożone zeszły milcząc, czekając co Bóg ześle. W tem z górnego piętra usłyszały biegnącego człowieka.
Jadzi uderzyło serce. Był to Janasz, który burkę narzuciwszy na siebie, leciał na ratunek. Dziewczę chciało go wstrzymać, lecz jak obłąkany wyśliznął się jej z rąk i pobiegł na pierwsze podwórze. Kilka kroków za nim zrobiła Jadzia, matka milcząc chwyciła ją za rękę i wstrzymała.
Janasz pierwszemu, którego spotkał, wyrwał z rąk siekierę i rzucił się na drabinę. Miał gorączkę i odzyskał siły. Nikita i on dostali się na dach budynku i w płomieniach rąbali co napadli, gorejące głownie strącając w podwórze, gdzie je ludzie gasić mogli.
Za nimi dwóma poszli drudzy. Przerąbano w środku dach, aby przerwać drogę płomieniom. Gruba nalepa gliny na górze nie dała belkom rozgorzeć. Wciągano wiadra z wodą i polewano głownie. Pożar się zmniejszał.
W kilku miejscach zapalone dachy zdołano natychmiast ugasić. Nikicie i Janaszowi winien był zamek ocalenie swoje.... Tatarzy widzieli czujność wszędzie i z chwili trwogi skorzystać nie mogli.
Gdy ostatnią gorejącą płatew nogą na dół strącił Janasz, zachwiał się sam, głową upadłby na rozżarzone resztki krokwi, gdyby Nikita go nie pochwycił. Korczak znowu zasłabł był z wysiłku, a krwią płynął cały. Silniejszy od niego wziął go na barki dworak i z pomocą ludzi zsunął na dół po wątłej drabinie. Tu go znalazł ksiądz Żudra, który w milczeniu ręce załamał.
— Ten chłopiec bo szuka śmierci! zawołał, byłoby się bez niego obeszło.
— Przepraszam jegomości dobrodzieja — rzekł Nikita, gdyby nie on, a troszkę ja, to byśmy się byli wszyscy na pieczyste dla Tatarów upiekli. Jam tylko patrzał i dziwował się, jak on rąbał i zkąd on brał tę siłę. A to belki, którchby człek pod spokojny czas nie dźwignął, rzucał jak słomę.
Gaszono resztki pożaru, gdy Janasza ponieśli ludzie na górę. Na drodze stała Miecznikowa, zbliżyła się doń, popatrzała na bladą twarz, załamała ręce. Jadzia podeszła za nim aż do drzwi wieży, ale matka ją odwołała, tak żałośliwym głosem żądając by została przy niej, że posłuchać musiała. Agafia, która była też w podwórzu, choć nie bardzo przytomna, ofiarowała się pójść dozorować chorego. Był też ksiądz Żudra i stara sługa Miecznikowej, tak, że mu na opiece zbywać nie mogło.
Zdawało się na dzień zanosić, gdy naostatek niepokój ten ustał i ludzie posiadali, pot ocierając z czoła.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.