Przejdź do zawartości

Hetmani/Kraków, 1 kwietnia 1906

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Weyssenhoff
Tytuł Hetmani
Rozdział Kraków, 1 kwietnia 1906
Wydawca Wydawnictwo Polskie <R. Wegner>
Data wyd. 1930
Druk Concordia Sp. Akc.
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Kraków, 1 kwietnia 1906.

Przyjechał Wiśniakowski z ważnemi nowinami z Warszawy. Sprawa Piasta toczy się przed sądem wojennym.
Odłączono ją zupełnie od zabójstwa berlińskiego, w którem Piast nie mógł oczywiście mieć udziału. Delator Latzki oskarża jednak Piasta o cały szereg rzekomych zbrodni Stanu, powołując się na świadectwa i dokumenty, dostarczone z Berlina.
Ale i z Warszawy pociągnięto do świadczenia wiele osób, między innemi i niewinnego pod każdym względem Wiśniakowskiego z naszego biura, który tym sposobem był obecny przy kilku scenach i konfrontacjach znamiennych. Opowiada chaotycznie i z niewczesnym zapałem do swojej roli, jednak nachwytał dużo wiadomości. Teraz dano mu już spokój, pogardziwszy zapewne drobnym świadkiem. Ale on skorzystał ze swej „kompromitacji politycznej“, aby przyjechać tutaj i udawać wygnańca. Niezły człowiek, tylko śmieszny.
Powoływano i naczelnika Słomińskiego. I ja otrzymałem pozew do sądu. Szukają mnie.
— Uważacie, kolego — opowiadał po swojemu Wiśniakowski — musiałem sobie stworzyć... panie tego... plan — o! Niby Piasta nie znam, tylko mam o nim najlepszą opinję — o! I Piast jest już człowiekiem przeżytym, należącym do przeszłości.
— A naprawdę znaliście Piasta uprzednio?
— Byliśmy, panie tego, w korespondencji... Ale widzieć go — nie widziałem.
— Teraz zaś widzieliście go?
— Jakżeż! przy śledztwie, w dziesiątym pawilonie! W kancelarji — tej sławnej! — badał oficer żandarmerji i prokurator cywilny. A ja stałem tak — na lewo, kiedy jego wprowadzono. — Tęgi dziad! w surducie starożytnym, jak te — wiecie? — ze stu portretów litografowanych powstańców — czub srebrny, wąsy ciemne, prosty, suchy, spokojny — malowaćby go, panie tego.
— W kajdanach?
— Nie — strzeżony tylko zbliska. — Bo to jest tak, widzicie: oficer, który prowadził śledztwo, rozkazał: „Podać mnie numer 44“ — niby jego, Piasta.
— Miał numer czterdzieści i cztery?!
— A tak. Więc wszedł najprzód podoficer, za nim żołnierz pod bronią, dalej on, na końcu znowu żołnierz. Ja, panie tego, nie pozdrowiłem go, nie poznałem, gdy mnie zapytano, czy znam — powiedziałem tylko swoją o nim opinję — o! Ze słyszenia, z ust obywateli poważnych i starszych. — — Mówiłem, zdaje się, dobrze, panie tego, sekretarz pilnie notował w protokole.
— Ale cóż mówił Wojciech Piast?
— Jakoś ze mną nic — zaciął się. Tylko, gdy skończyłem, panie tego, skinął mi głową powoli, z uśmiechem — o tak. — Oczy ma jak świdry, ten stary! Mówię wam, pokochałem go za to jedno spojrzenie.
— I nie słyszeliście go wogóle mówiącego?
— Ależ poczekajcie, kolego! Słyszałem i jego i wielu innych, bo mnie trzymano przez parę dni w pogotowiu do badania. Siedziałem w cy-ta-de-li — tak, panie!
— Mówcież więc — jaki jest akt oskarżenia?
— O ile mogłem wyrozumieć ze śledztwa, panie tego — Piasta oskarżył prokurator o mnóstwo spisków i zbrodni Stanu, starożytnych bardzo i nowszych, o recedywę kilkakrotną, a teraz przypisuje mu cały szereg przestępstw i szczególniej wpływów. Jakby chcieli całą rewolucję zwalić, panie tego, na tę siwą głowę. Nie mogłem go bronić, gdy mnie nie pytano — ale poznawałem zupełnie cudze akcje w tych, które mu przypisują.
— Któż go będzie bronił przed sądem wojennym?
— Paru tęgich adwokatów pójdzie na ochotnika. Jeden mi mówił — o, przedwczoraj — że dowiedzie niepoczytalności swego klienta. Zacytuje jakieś broszury o „Błękitnej Królowej“, okaże niekonsekwencje w zdaniach, a przytem nieposzlakowaną prawość życia księcia Wojciecha Piasta. Czy on książę?
— Podobno. Nie o to chodzi.
— Adwokat kładzie na to nacisk. Powie o ruinie, o przewrotach w życiu Piasta, o jego podeszłym wieku... Chce niby, panie tego, dowieść, że przez klęski i zmiany losu pomieszało się w głowie staremu. Nie wiem, czy go tem obroni?
— Daj Boże! Ale tymczasem jakże się bronił sam Piast? Co mówił na śledztwie?
— Na indagacje mało odpowiadał — prawie tylko: tak, albo nie. Udziału w dawnych ruchach narodowych nie zapierał się, to nowych spiskach nie chciał mówić, gdy go zapytywano o jego stosunek do nich. Przeczył zarzutom oczywiście fałszywym; czuć było, że mówił tylko rzeczy niezbędne. A wszystko wie! i nie da się wyprowadzić w pole przez zapytania — nie wymienił ani jednego nazwiska! Uczyć się nam od takich twardych ludzi! Ćwik i orator, co się zowie, panie tego.
— Wspomnieliście dopiero co, że odpowiadał przez tak i nie?
— Raz się rozgadał. Usłyszałem, bo mnie widać zapomniano w sąsiedniej izbie. Innych świadków usunięto. A było to, gdy dopuszczono do śledztwa tego Latzkiego co przyjechał z Berlina. Posadzono go za stołem, pozwolono badać na swoją rękę. — A to figura zapowietrzona! Cóż to mówiliście, że on pół Polaka, że nam pomaga, panie tego?
— Tak się zdawało. No, mówcie dalej.
— Szwargotał po niemiecku i nie zwracał się bezpośrednio do Piasta, tylko do prowadzącego śledztwo lub do prokuratora. Ale widać było, panie tego, że on tu wszystkiem jest, że oskarża i szczuje. Mówił też i głośno, że występuje w interesie swojego rządu, który ma do oskarżonego różne pretensje... Skrzywił się i nadął, jak ta butla w kształcie Bismarcka, żydowskiej fabryki. Przewracał jakieś papiery, z których dowodził, że Piast jest naczelnikiem rewolucji polskiej teraźniejszej, w Rosji i w Prusiech — wyobraźcie sobie, kolego!
— I wtedy Piast odpowiedział?
— Wtedy odpowiedział... Zaraz, niech złożę, aby dobrze przypomnieć. — — — Dotąd drży we mnie, kiedy wspominam. — Powiedział Piast:
„Człowiek obcy (tak on nazywał Latzkiego, a tam ten jego „oskarżonym“) — człowiek obcy wystąpił tutaj z delacją, chcąc swą osobistą zemstę wywrzeć na mnie, iż zwalczam bez ustanku jego knowania, które są przeciw Chrystusowi i przeciw mnie i przeciw wam, sędziowie, którzy mu wierzycie. — Nie zapieram się, że stawiam opór sprzymierzonym rządom. Wszystkie moje roboty są w granicach prawa narodów. Jakikolwiek wyrok dadzą o mnie sądy ludzkie, roboty te pójdą naprzód. Nie ja bowiem niemi kieruję, ale Duch przeze mnie.“
— O! tak im wygarnął!
— A oni jemu co na to?
— Nic — słuchali. Zaczęli szeptać pomiędzy sobą, panie tego — nie mogłem dosłyszeć. Oficer do prokuratora coś musiał mówić, że podsądny ma pstro w głowie, bo palcem na czole rysował sobie kółka. — Potem przeczytał Piastowi długi referat, tłumaczony z niemieckiego, o jego kryminałach w Berlinie, w Hadze, w Paryżu, w Galicji — Bóg wie gdzie! Warjat, czy nie warjat, nawojował po świecie niemało, panie tego — a po naszemu: pilnował sprawy, gdzie tylko była. — Więc znowu gdy wysłuchał, powiedział Piast:
„Dokumenty wasze noszą podpisy uprawnione i pieczęcie odciśnięte rękoma, które je dzierżą z urzędu. Ale treść aktów jest fałszywa i oszczercza, bo dyktowali je ludzie bez sumień i przerabiacze prawa na narzędzia podłych instynktów swoich, — jako ten człowiek obcy, który usiadł dzisiaj między wami, a gdzie zasiądzie, przynosi z sobą przewrotność sądu i splamienie ducha“.
— Tak powiedział Piast na śledztwie?! — zawołałem.
— Chyba że tak?... — odrzekł Wiśniakowski. — Harmider się zrobił. Latzki zerwał się z krzesła — rozumie jucha wszystko po polsku. — „Jak pan śmiesz — zawołał po niemiecku — rzucać potwarze na człowieka i rządy, którym tylko dobrodziejstwa zawdzięczacie?“ A Piast pierwszy raz spojrzał Latzkiemu prosto w oczy — i cicho się zrobiło przez chwilę — i sąd zaniemówił — i Latzki usiadł, drapiąc palcami po stole. A nasz stary tak powiedział:
„Chwila jest, Lejbo Latzki, że trzeba ogłosić prawdę o tobie i o was, bo przebrała się miara liczby i nieprawości waszej. Dopóki władaliście tylko złotem, byliście jeszcze znośni. Gdy przez złoto sięgacie do innych potęg i oplatacie dusze — czas jest otrząsnąć się od was i z wami walczyć“.
— Tu mu już oficer przerwał, Latzki zaś zażądał zapisania do protokółu wyrazów obelżywych i potwarczych, skierowanych do urzędnika pruskiego ministerjum. Wyprowadzono potem Piasta, to jest, panie tego, on sam na wezwanie wrócił spokojnym krokiem do więzienia. Wtedy dopiero Latzki zaczął szwargotać zapalczywie, przyciszonym głosem, aż mu gały na łeb wylazły. Oficer i prokurator słuchali go grzecznie, ale niby zprzymusu. I wiecie, kolego? — dziwna rzecz! Nikt tam nie zdawał się nienawidzieć Piasta, oprócz Latzkiego. Oficer okazywał mu nawet pewną względność, żołnierze — stupajki usuwały mu się prawie ode drzwi. — Ja przecie wiem, jak to innych traktują po naszych więzieniach!
— Najgorszy ten rozwścieczony Latzki — zauważyłem — ten zgubić gotów Piasta. — — Ale jakże dalej poszedł proces? czy prokurator sformułował już akt oskarżenia?
— Podobno jeszcze nie. Czekają na innych świadków z Berlina. A także mówią między naszymi, panie tego, że Piast jest dawnym oficerem francuskim? — — Kto takiego wie?! I nie mogłem zebrać dokładnych dalszych wiadomości, bo mnie, panie tego... uwolniono. Siedzę tam jeszcze z naszej kolei: Tatur, panna Czadowska, ale dostępu do nich niema.
— Panna Czadowska! czegóż nie mówicie?!
— Nie bójcie się, kolego, nic jej nie będzie. Właściwie zrobili u niej tylko rewizję przy aresztowaniu Piasta. Ona sama chciała pójść za nim do więzienia. I zaraz oficer od żandarmów oświadczył jej gotowość do usług. Prosiła tylko, żeby mogła widywać Piasta, jako, panie tego, krewna. Zdaje się, że go widuje.
— A Tatur?
— Ten głęboko siedzi, nie tylko jako świadek.
— Dużo innych naszych nachwytano?
— Rajkowskiego! — I to za tę checę na Kruczej, przeciw której powstawał!
— A Helda?
— Gdzie zaś! Łazi po świecie. — — Ja doszedłem do przekonania, kolego, że my za naszych Żydów to jeszcze, panie tego, zapłacimy — o!
— Mnie się już dawno zdaje...




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Weyssenhoff.