Przejdź do zawartości

Hetmani/2 czerwca

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Weyssenhoff
Tytuł Hetmani
Rozdział 2 czerwca
Wydawca Wydawnictwo Polskie <R. Wegner>
Data wyd. 1930
Druk Concordia Sp. Akc.
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
2 czerwca.

Rudy, jak słońce, Rembrandt!“ Podoba mi się to określenie, wynalezione przedwczoraj; trzeba je będzie kiedy wydrukować.
Znowu cało popołudnie aż do zmierzchu spędziłem w galerji Mauritshuys’u, jednak nie sam, — o czem w następstwie.
Miasto Haga, jeżeli dba o sławę swoich skarbów z dziedziny malarstwa, powinnoby dla Rembrandta obmyśleć pomieszczenie w osobnym gmachu. Nie wiem, czy Rembrandt stałby się przez to sławniejszym i bardziej jeszcze źródłem rozkoszy oczu, ale nie gnębiłby tak niemiłosiernie swych współczesnych rodaków. Ostatecznie wszystko, co tu jest hors ligne, powstało z tej żyznej ziemi w XVII wieku. I, gdyby zasłonić trzydzieści płócien mistrza van Rijn, człowiekby miał harmonijną gamę zadowoleń, wznoszącą się aż do Halsa i Jana Vermeer; miałby czas i ochotę pobawienia się w karczmie z Adrjanem van Ostade i w kurniku z Janem Steen’em, i oddychałby pełną piersią krajobrazami Ruysdael’a, Vermeer’a. Zapadłby człowiek w ten stan artystycznego zadowolenia, pokrewnego z wrażeniem komfortu, które daje szkoła holenderska. To dobre, to bardzo dobre, a to jeszcze lepsze — tobym sobie zawiesił w pracowni, a to w jadalni, a to w łazience. — Dopiero Rembrandt, zwłaszcza w takiej ilości i rozmaitości okazów, jak tutaj, przenosi w dziedzinę wielkiej sztuki; zadawalniając oczy niezrównanym kunsztem, myśl gdzieś niesie aż do wynalazków w treści wiecznego życia, aż do umiłowania kraju, który wydał takiego twórcę. I blednie dobre wspomnienie Steen’ów, nawet Vermeer’ow i Halsów.
Wrażenia moje z galerji zostały dziś pomnożone przez towarzystwo innej osoby, niezbyt fachowego znawcy, ale jakiego temperamentu!
Zaledwiem wszedł do sali, w której wystawiono kilkanaście płócien złotego mistrza, patrzę, aż... (nie mogę inaczej napisać, patrzyłem bowiem, aż głupio musiałem wyglądać w tej chwili zdziwienia). Idzie prosto do mnie owa panna z wczorajszego obiadu w hotelu „des Indes“, ale bez ojca, bez Stead’a, bez nikogo — sama i ta sama. Suknia tylko inna, sportowy jakiś strój; włosy obfite, barwy dojrzałej pszenicy, uśmiech ożywiający nawet starców, oczy czarne, bez wahania we mnie wymierzone. Zbliża się, podaje mi rękę i przemawia po francusku:
— Nazywam się Hela Latzka.
— Tadeusz Sworski.
Głęboki ukłon i dalej nic. Pozostawiłem jej inicjatywę rozmowy.
— Ojciec mi mówił, że pan jest literatem i zna się na sztuce — najlepszy kompan w galerji.
Nie zapisuję mych pierwszych odpowiedzi, bo były pod każdym względem niedostateczne.
— Jestem poniekąd rodaczką pana. Pochodzimy z Polski — pan wie?
Znowu ukłon mój. Trzeba było odpowiedzieć, że to pochodzenie, gdy się jest funkcjonującym obywatelem pruskim, należy do zabytków archeologicznych. Albo — że miło się przyznać do jakiejkolwiek spólności z tak ładną panną. Wszystko to jednak pozostało w projekcie. Zapytałem tylko:
— Czy pani sama przyszła do galerji?
— Sama. Tak zwanych dam do towarzystwa nie znoszę. Są obowiązkowo nudne, a przytem upokarzające i dla osoby, której towarzyszą, i dla kraju. W kraju cywilizowanym młoda osoba nie bywa przecie napastowana przez mężczyzn?
— W zasadzie tak być powinno.
— A przytem damy do towarzystwa przypominają najczęściej owe inne panie...
Nie śmiałem rozumieć.
— Wie pan? — — les appareilleuses'.
Potakiwałem wesoło, ukradkiem śledząc wyraz tej dziwnej panny. Mówiła żywo, ale z godnością; wyglądała też dziewiczo, pomimo swego „uświadomienia“.
Przeszliśmy do oglądania obrazów, przyczem łatwiej mi już było trzymać prym w rozmowie. Nie jest to jednak pokorna słuchaczka ta panna Hela. Staliśmy właśnie przed obrazem Rembrandta: „Dawid grający przed Saulem“.
— To niewykończone — odezwała się.
— Bardzo szeroko malowane — poprawiłem. — Wynik jest już osiągnięty w rysunku i w barwie. I nietylko mistrza techniki poznajemy w tym wyniku, ale możemy iść za myślą wielkiego twórcy. Niech pani patrzy, jak ten młody Żyd utonął w swoim psalmie, jak głęboko patrzy, zezując trochę, w swoją wizję poetyczną i zdaje się cierpieć namiętnie od nadmiaru rozkoszy. Gra dla siebie, nie dla króla — — Ich singe, wie der Vogel singt, der in den Zweigen wohnet — zaryzykowałem cytatę po niemiecku.
Panna patrzyła uważnie na mnie, nie na obraz; wreszcie rzuciła okiem na młodą postać grającego Dawida:
— Brzydki chłopak — — a obraz, pomimo wszystko, nieskończony. Niech pan zauważy naprzykład płaszcz Saula. — — Teraz chciałabym zobaczyć z panem „Lekcję anatomji“.
Przez szereg sal zaprowadziłem moją krnąbrną towarzyszkę do słynnego obrazu Rembrandta, zajmującego całą ścianę w osobnym gabinecie.
— Czy pani to już zna?
— Znam z fotografji. W galerji jestem po raz pierwszy.
— I jakie wrażenie? — Teraz ja będę słuchał, a potem będę z panią dyskutował.
— Widzę, że pan przewiduje zgóry dyskusję. A zgodzić się to nigdy nie potrafimy?
Twarz jej, zwrócona do mnie z wyrazem jakimś bolejącym przez wcale zmysłowy uśmiech, przypomniała mi nagle twarz młodego Dawida. Dlaczego? — nie umiałbym wytłumaczyć. Czy włosy jej rudawe, na które padał rywalizujący z Rembrandtem górny promień, czy natchnienie jej czarnych oczu? — — Odpowiedziałem po chwili zapatrzenia, że bardzo pragnąłbym zgody między nami.
— I jakież pierwsze wrażenie obrazu? — powtórzyłem.
— No — — ten trup rozciągnięty na stole — — on się podobno obraca za widzem? zaraz, panie.
Przeszła po parę kroków w prawo i w lewo.
— Nie — to inny się obraca — taki, który leży piętami wprost do widza. Zdaje się, że jest w Amsterdamie.
— A wie pani, że ja o tym trupie prawie zapominam, gdy patrzę na obraz.
— Jakim sposobom? Przecie to główny temat.
— Nie dla mnie. Ja tu, oprócz grupy portretów, co innego widzę. To jest obraz działania nauki na rozmaite umysły ludzkie.
— Aba, więc to portrety? Czy wie pan, czyje?
— Przypadkiem wiem — chociaż i to do wrażenia rzecz podrzędna...
— Jak dla kogo. Ja lubię wszystko wiedzieć dokładnie. Niech mi pan nazwie te postaci.
Naszkicowałem małą prelekcję:
— Więc ten, który stoi na prawo, profesor anatomji Mikołaj Tulp, przyjaciel osobisty Rembrandta, wzrokiem wychodzi poza audytorjum, ogłasza światu odkryte przez siebie prawdy. To powaga nauki, niezachwiana teorja, kapłaństwo, wiara w naukę — albo, razem wziąwszy, to uosobienie nauki. A słuchacze przyjmują tę naukę każdy według rodzaju swego. Niektórym, np. tym na lewo, słowa profesora zaledwie odbijają się o uszy. — — Myśl główna streszcza się w trzech głowach pośrodku obrazu, nachylonych ku leżącemu na stole demonstracyjnym trupowi. Najniżej ten — Matjas Kalkoen — to słuchacz pospolity, ciekawy nowości, ale i niewierny. Proszę patrzyć — zdaje się chcieć nosem namacać teorję mistrza na okazie anatomicznym.
— Głupia twarz — wtrąciła Hela.
— Rzeczywiście, wcale nie lotna. — Drugi przy nim — Jakób de Witt — wpatrzony w profesora, skupia wszystkie swe władze umysłowe, aby zapamiętać słowa i objąć teorję. To będzie spisywacz, uczeń wierny, może biograf mistrza.
— Najlepiej mi się podoba ten trzeci, ze środkowej grupy, u góry.
— Tu się zgadzam z panią najzupełniej. Ten Jakób Blok to jedna z najciekawszych dusz ludzkich, utrwalonych w malarstwie. Oddźwięczna i rozumna twarz drga od powiadomień otrzymanych, a zarazem myśli już samoistnie, syntetyzuje, roi jakąś dumę o losie ludzkim, pełną serdecznej mądrości. To poeta w tem towarzystwie uczonych.
— Dobrze pan mówi o malarstwie; miałam szczęśliwy instynkt, żem tu dzisiaj przyszła. I widzi pan, że się możemy zgodzić. Ten obraz jest malowany przez mistrza!
— Ale tamten, Dawid przed Saulem, jest jeszcze lepiej malowany — spierałem się dalej, bom się już uparł, żeby w tę przekorną główkę wpoić jakieś pojęcie czysto malarskie.
— Gdzież tam! — zawołała — niech pan patrzy, jak tu wszystko skończone, jak te postacie występują z ramy!
— Tak — — ale wielki, jedyny Rembrandt jest tutaj tylko w pomyśle ogólnym, w kompozycji. Mógłby ten obraz, podług jego szkicu, namalować np. Frans Hals, a samego trupa np.... Mantegna. Dawida zaś, z tem bogactwem barw i światła, jeden tylko na świecie Rembrandt mógł wykonać.
Nie sprzeczała się już panna Latzka, ale czułem, że tylko przez towarzyską uprzejmość zamilkła.
Weszliśmy potem w dzieła innych Holendrów, przyczem starałem się odciągnąć moją przygodną uczenicę od podziwiania tematów i „wykończeń“, a zajmować ją głównemi zaletami malarstwa — wypowiadaniem się duszy artysty przez linje i barwy. Zauważyłem, że najlepiej odczuwa krajobrazy. Nowożytna kobieta! Pociąga ją sztuka dająca łatwiejsze i bezpośredniejsze wzruszenia, bardziej zbliżono do wzruszeń czysto zmysłowych, płynących do nas od przyrody. Ponioważ galerji, nawet stosunkowo nielicznej, nie można przejrzeć ze smakiem w jeden dzień, wyszukiwaliśmy już same tylko krajobrazy. I o tym rodzaju rozprawialiśmy do końca.
— Widział pan tu muzeum Mesdaga?
— Byłem raz, ale jeszcze powrócę.
— Ze mną — dobrze? Tam ja będę ciceronowała, tam byłam już parę razy i znam wogóle dużo pejzażystów. Corot! Rousseau! co za malarze!
— Majstry — odpowiedziałem. — Są i tutejsi nowsi niepospolici: Mesdag, Maris’owie, Mauve...
— A Iraels, panie! Ja go wolę, niż Rembrandta.
— Ja nie. Wielki malarz, to prawda, i bliższy nas tematami; ale żeby mi dawał tego gatunku wrażenia, co Rembrandt — nie powiem.
— A Böcklin? Nie lubi pan może Böcklina?
— Jakto, nie lubię?! — obraziłem się nieomal. — Jeden z największych kolorystów świata i malarz z urodzenia, z duszy.
— Niech pan przyjdzie do nas w Berlinie; mamy dwa Böckliny, większy obraz i szkic. — I tu zapewne pan nas odwiedzi w hotelu „des Indes?“
— Niewątpliwie, pani.
Rozsypała się dalsza rozmowa o sztuce na wyliczanie nazwisk i dzieł bez ściślejszego związku myśli. Panna Latzka popisywała się widocznie swą erudycją, zauważyłem nawet, że gdy się czegoś dowiedziała ode mnie, zaraz coś dobywała ze swoich wiadomości analogicznych, jakby chciała mnie przelicytować.
— Czy pan wie, że Rembrandt, kiedy sprzedawano z licytacji jego dom i obrazy na Breestraat w Amsterdamie, zniszczył parę swych portretów i skazany został za to na dodatkowe grzywny?
— Nie wiedziałem.
To znowu w jednej z sal, gdzie nisza miała poboczne kolumny jonickie, panna Hela rzekła, zatrzymując się przed kolumną z powagą profesorską:
— Czy pan wie, jak się nazywa ten pasek, niby tasiemka pod samym kapitelem?
— Zapomniałem, proszę pani.
— Astragala.
— Bardzo dziękuję za przypomnienie — rzekłem, zniecierpliwiony. — A pani czy wie, jak się nazywała u Fenicjan kłódka do zamykania ksiąg mądrości?
— Pewnie... Hela? — odpaliła, spoglądając mi w oczy sprytnie i rozbrajająco.
Tu mnie pobiła.
Rozstaliśmy się w wybornej komitywie po parugodzinnym pobycie w eterach sztuki czystej i stosowanej do intelektualnego flirtu.
Wesoły incydent, nie pozbawiony oryginalności. Możnaby tak zacząć powieść i dalsze rozdziały pisać tak zwaną krwią serdeczną... Ale nie będzie dalszych rozdziałów. Wcale inne mam zamiary w życiu, niż studjowanie tej zajmującej Niemki polskiego pochodzenia (?), która mi do życia tak potrzebna, jak np. świegotliwy ptak w pracowni.
Wiem teraz, co jest w tej pannie podobnego do Dawida: kolorystyczność. Te włosy rude rzucają na płeć jej złoty refleks; jest różowa, oświetlona śniadością. Oczy może za czarne? nie umiałyby głaskać spojrzeniem... Jednak, kto wie? Postać ma nowożytną, stworzoną do tualety. Niegdyś linja ciała była panującą w postaci kobiecej dzisiaj — linja krawca. Pannę Helę można ubrać całą i... do połowy; stwierdziłem to wo wczorajszym stroju wieczorowym i w dzisiejszem przebraniu angielskiem, przeznaczonem do ruchu i sportu. Jest w niej zawsze coś z gibkości i falowań węża. Może to właśnie kształt kobiety pierwotnej, rajskiej, a kanon grecki to stadjum rozwoju późniejsze, które coś z ponęty ustąpiło na rzecz siły? Tylko to pewna, że panna Ilcla znacznie się różni od kanonu greckiego. Choćby ten nosek trochę gruby, wietrzący ciekawie. I nic ze starożytnego spokoju w drgającej zmiennemi wyrazami twarzy, w ruchach ciała bezkostnych, budzących grzeszną ciekawość. Ładne stopy i ręce...
Mój pamiętnik zaczyna być niedyskretny. Z tego jednak powodu nie traci na wartości ani dla mnie, ani dla tych, którzyby go mogli czytać. Nawet gdyby panna Latzka do rąk go dostała i zrozumiała, mam przeczucie, że nie obraziłaby się. Ona wyraża, wmawia, zachwala całą postacią to, co ja piszę pod jej ładnem dyktandem.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Weyssenhoff.