Przejdź do zawartości

Emilja Plater/VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Wacław Gąsiorowski
Tytuł Emilja Plater
Podtytuł Powieść historyczna z XIX wieku
Wydawca Dom Książki Polskiej Spółka Akcyjna
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VI.

Pani podkomorzyna Zybergowa aż rozśmiała się z ukontentowania, gdy jej marszałek zameldował, że pocztyljon przyjechał z listami.
Listy na początku grudnia! Dziw nad dziwy! Kra na Dźwinie, rozciecz z gołoledzią spierają się na drogach, do Kirupia z Liksny przedostać się nie można, a tu listy. Dwa dla Emilki, a jeden tylko dla podkomorzyny, lecz czterykroć zamaszystszy.
Pani podkomorzyna poprawiła się na fotelu i kazała szkła sobie podać i świecznik zapalić. Żal jej było skracać szarą godzinę, żal rozstawać się z migotliwemi blaskami, idącemi z prychających na kominku głowni, ale ciekawość przemogła. I nie żadna błaha ciekawość, jeno pragnienie dobycia się z głuszy, na którą pani podkomorzyna, a z nią wszyscy mieszkańcy liksnańskiego pałacu, byli dwa razy do roku, na jesieni i na wiosnę, skazani; pragnienie odświeżenia myśli nowinami, pragnienie dowiedzenia się, co u najbliższych, co u rodzonych.
Niedarmo trzy razy pod rząd miała wczoraj pamfila. Pamfil potrójny zawsze siurpryzę wróży.
Wniesiono światło. Pani podkomorzyna spojrzała na pieczęć do niej adresowanego pisma i skinęła mu przyjaźnie.
— Od Dowgiałłowej!
Poczem rzuciła okiem na listy dla Emilji. Pierwszy z nich sam nastręczył się podkomorzynie „Trzema Kretami“ Maryni Mohlówny, zato drugi, zmięty nieco, jakby ukryć chciał w bladym wosku swą cyfrę, bo ledwie zygzakiem ją znaczył.
Pani podkomorzyna baczniej przyjrzała się listowi, namarszczyła się i odrzuciła go na tacę z niechęcią.
List ten na chwilę pogrążył staruszkę w zadumę, lecz pierwszy, klejnot Dowgiałłów noszący, wnet dobył ją smutnemu zapatrzeniu.
Chude, zeschłe palce podkomorzyny ujęły za list. Pieczęć prysła. Papier rozprostował się z szelestem.
Oblicze pani podkomorzyny pogodą spłynęło.
— Juścić od Dowgiałłowej z Siesik! Pisze dwudziestego ósmego novembra, a dziś ledwie piąty czy siódmy december. Więc raptem tydzień temu! Osobliwość z tą pocztą. Na taki czas z Siesik, więc prawie z Wiłkomierza. I list dopiero. Dominikowa zawsze miała przedziwny jeniusz do stylizowania, lecz dziś prawdziwie przeszła samą siebie, żeby tyle napisać.
Pani podkomorzyna jeszcze kilka uwag zrobiła, aż, porwana treścią listu, zatopiła się w czytaniu.
Mnóstwo bo wiadomości słała podkomorzynie pani Dowgiałłowa. I nie z samych Siesik, lecz i z Dowboryszek, i z Hermaniszek i z Wiłkomierza, z całego świata. A wszystko wiadomości dobre. Tam było niedomaganie, ówdzie taka czy inna turbacja, ale już dobrze. Minęło, przeszło. — Pan Jan Weyssenhoff smali koperczaki do Antosi, a pani Piotuch-Kublicka zagięła parol, aby syna swego Justyna z Kostusią ożenić. Złote serce w tej Dowgiałłowej i w nim także. Poczciwi Krzysztofowie Platerowie radują się z nieba córce, która młodszemu rodzeństwu sieroctwo tak potrafi łagodzić. Antosia weźmie w posagu Pokrewne a Kostusia kapitał, bo Piotuchy mają sami ziemi do syta, a Szopów musi wypaść na młodego Krzyszka. Tylko, że za młode, więc z pół roku wypadnie zbałamucić! — Pół roku, cale zbyteczna mitręga. Nie wymawiając, przecież Marysia, gdy za Dominika wychodziła, miała ledwie szesnaście lat. I na zdrowie jej poszło. Pół roku, — szkoda, szkoda. Go? Józiowa ma bliźnięta! Patrzcie, Sołtanówna się spisała, — dwie córki! Trzeba natychmiast do Krasławia posłać, bo i oni, za Dźwiną pokutując, gotowi nie wiedzieć nic o własnych bratanicach. — Kossakowskim urodziła się córka. — Krzyszek Plater precz z Krzemieńca listy pisze, że mu się służba wojskowa uprzykrzyła. — Generał Weyssenhoff wrócił ze swego poselstwa do dworów zagranicznych i otrzymał w darze une bôite a chiffre. Prezent bardzo piękny, ale szkoda, że tylko pudełko.
Podkomorzyna już do końca listu dobiegała, już coraz wolniej czytała, już układała sobie, ile z tego będzie przedmiotu do rozmów przy wieczerzy, gdy niespodzianie na taką nowinę trafiła, że strzymać się nie mogła z chęcią powiadomienia o niej Emilki. I, bez ociągania, dźwignęła się na lasce, zgarnęła listy i ruszyła żwawo do komnatki hrabianki.
— Patrzże, moje dziecko! — zawołała podkomorzyna od proga. — Nie przeszkadzam ci? To dobrze. Daj, niech usiądę. No, szałaput, zawadjaka! List przyszedł od Dowgiałłowej! Rozmaitości pisze bez liku — ale żeby takim był szałaputem nic dobrego, nie spodziałam się, nie spodziałam.
— Kto, cioteńko? — zagadnęła hrabianka, przysuwając stołeczek pod nogi podkomorzyny.
— No, ten twój Grużewski!
Emilja uśmiechnęła się swobodnie.
— I cóż nabroił?
— Imaginuj sobie: jakiegoś majora w zajeździe tak pokiereszował, że Dowgiałłowa do nas z Siesik pisze!... Masz, blisko ćwiartka o kawalerze Grużewskim.
— Trzebaby wiedzieć, o co poszło!
— I wiadomo — o jakąś tam pannę.
— O pannę?
— Możesz sobie wystawić, co to musi być za panna, że o nią do bijatyki w karczmie dochodzi. Nie — nie, tego nadto. Lubiłam go nawet, bo mi się zdawał dość układnym, ale teraz niech mi się nie pokazuje na oczy. Tyś każdego bronić gotowa. Mniemasz, widzę, że to lekka sprawa. Czytaj! Dowgiałłowa wstawia się do nas, żebyśmy instancję wniosły przez którego z generałów znajomych do Wilna. Kawalerowi grozi okrutna odpowiedzialność.
Twarzyczka Emilji spoważniała.
— Więc to zajście aż tak dalece...
— Zobacz, kochanie, przekonaj się.
Hrabianka przebiegła szybko wskazany sobie urywek pisma.
— Ale młodzieniaszka nie żal. Niechby go sobie i skarali, jeno rodziny żal. Lecz cóż my potrafimy — nic!... Dawniej można byłoby przez Kabłukowa...
Podkomorzyna westchnęła. Emilja prostowała machinalnie zagięty rożek papieru.
— Niefortunnie się skończyło z Kabłukowem.
— Inaczej stać się nie mogło.
— Tak i nie, moje kochanie — zauważyła podkomorzyna tonem lekkiej wymówki. — Nigdy mi nie postał zamysł, abyś miała zostać panią Kabłukow czy też panią Klemeńko, jeno wolałabym, abyś polityczniej rekuzy udzieliła. Żołnierzysko sam by się spostrzegł na własnej śmieszności i przyjaźńby zachował. A przecież i Klemeńko i Kabłukow wiele dobrej woli nam okazali...
— Dlatego miałam sobie za obowiązek być z nimi zupełnie szczerą.
— Więc starczyło powiedzieć i temu, że nie wzbudził w tobie sentymentu, że nie rozporządzasz sobą. I te przyczyny byłyby szczeremi. Dorozumiałby się sam, że, jako polka, miałaś i trzecią jeszcze rację do odrzucenia marjażu. Ty zaś tylko na tę jedyną wskazałaś.
— Zdała mi się najważniejszą.
— Bezwątpienia, lecz o cóż szło?... o odrobinę dyplomacji. Wszak zniewoleni jesteśmy do obcowania z nimi, wszak w ich mocy jest oszczędzić nam niejednej przykrości, niejednego upokorzenia. Zważ, ile spraw granicznych mamy z dyneburgską fortecą, ile razy generał Klemeńko dobył nas z kłopotu. Nie dla siebie ich pragnę. Cale mi nietęskno, zaciszniej nawet bez widoku mundurów. Ale, patrz, bodaj teraz. Dobrze byłoby tego szaławiłę uchronić od kary, a łez oszczędzić.
Hrabianka nic nie odrzekła. Podkomorzyna przesunęła ręką po czole.
— Możeby do Dallwiga?
— Do Dallwiga...
— Jestem pewna, że uczyni, co w jego mocy. Wstawi się chętnie do Klemeńki, toć jego zwierzchnik... Choćby do Schirmana się odwołać...
— Prawdopodobnie.
Podkomorzyna spojrzała uważnie na roztargnioną twarzyczkę Emilji.
— Dallwig dawno nie był.
— Nie był — powtórzyła bezbarwnym tonem hrabianka.
— Zdawało mi się, kochanie, że nie jest ci to obojętnem.
Emilja poruszyła się niespokojnie. Podkomorzyna wyczekała chwilę, poczem dodała z intencją.
— Mogłabyś napisać kilka słów.
— Nie sądzę. Pismo z Liksny gotoweby zaszkodzić karjerze barona...
— Mam przekonanie, że, gdybyś jeno chciała, Dallwig wyrzekłby się tej, jak ją zwiesz karjery.
— Nie, cioteńko, takiej ofiary nie godziło by mi się żądać.
Podkomorzyna westchnęła z cicha i dźwignęła się z fotela.
— Nie nalegam, nie spieram się. Choć szkoda, szkoda, szkoda mi go!... Nie bierz za złe, iż tego przedmiotu tknęłam, lecz wynika on z pragnienia twego dobra, twego szczęścia. A czas, kochanie, o tem myśleć, czas sobie stworzyć własne ognisko. Nie z samolubsłwa powiadam, bo radabym cię zawsze mieć przy sobie. Nieboszczka Marynia niegdy układała sobie twój marjaż z Cezarym. Nie nalegałam, boć między stryjeczno-stryjecznymi związek za bliski, a przytem postrzegłam, że jeno braterski sentyment was łączy. Więc tego mi nie żal, zresztą pan Cezary coś nadto hula po szerokim świecie. Uczy się, studjuje? Wiem, wiem, zawisześ go w obronę brać gotowa. Niechby już przywiózł do Dusiat te zamorskie rozumy, niechby ojcowizna nie zostawała na łasce ekonomów. Udręczyłam cię, moje dziecko. Nie dopuszczaj smutnych myśli. Życie całe przed tobą, cały świat przed tobą! Wracam do czytania listu. Mnóstwo takie nowin, że przepomniałam! A trzebaby jednakże coś dla tego zawieruchy. No, no, awanturnik kawaler. Daj, niech cię ucałuję. Niczem nieboszczyk Piotr Żaba! Ot byłby kompan dla imć Grużewskiego! Ale wypada coś... Pomówimy przy wieczerzy. Idę już sobie. A... są i do ciebie dwa listy...
— Do mnie? — szepnęła hrabianka, biorąc z rąk podkomorzyny pisma.
Ta ostatnia szurgnęła nogami w stronę drzwi i dodała cicho:
— Tak, a z tych o jedno za wiele.
Emilja, nie bacząc na tę uwagę, roztworzyła szybko pierwszy list i, nim w głębi korytarza umilkł miarowy stukot laski oddalającej się podkomorzyny, już zdołała odczytać go, wchłonąć i już śladami słanych myśli pomknąć. Łatwem to było zadaniem. List ten pochodził od Marysi Mohlówny, ukochanej siostry matczynej, a Emilji najmilszej powierniczki i przyjaciółki. List ten do tajników serca hrabianki sięgał, przeczuciem ogarniał wszystkie jej tęsknoty. W jednem tylko grzeszył, gdy słowa otuchy niósł, gdy krzepić usiłował, gdy samemu sobie gwałt zadawał, gdy sprzymierzać się chciał z podkomorzyną, z Dowgiałłowa, z Gasparami.
Emilja atoli wybaczała Mohlównie tę zdradę niewinną. Wybaczała tem skwapliwiej, że wyrazy, któremi siostra matki nakłaniała ją do życia światowego, do małżeństwa, do pójścia utartemi ścieżkami posażnej panny, do wyrzeczenia się smętków, które jeno zatruwają, jeno dręczą, do pojednania się z rolą, wskazaną przez los damie, dziedziczce możnego rodu, kobiecie, że wyrazy te brzmiały zawsze tak nieśmiało, tak chropowato, jakby własnym przeczyły głoskom, jakby własnego sromały się znaczenia.
Mohlówna była tym medykiem uczonym, który wszystkie odgadł cierpienia, ogarnął całą mękę chorego, lecz który, nie widząc ratunku, z niewiary własnej próbuje wiarę dla zbolałego wykrzesać.
Szczęście! Może-ż o szczęściu roić ta: której uśmiech, od lat dziecinnych gasiły łzy matki? Może-ż jednać się z losem jego ofiara? Może-ż poddać mu się istota, zatruwana od poczęcia swego buntem na niegodziwość jego ślepych wyroków?....
Przyszłość! Niegdy, niegdy śniła o jakiejś mocy niepożytej, o jakiejś potędze nad potęgami, co ją poniesie, co gorycz nurtującą ubezwładni, co dźwignie ją tam, kędy myśl wielka niweczy bole samolubne, kędy cierpienie staje się rozkoszą.
Niegdy Emilja miała matkę, więc, obok tych mar nieuchwytnych, posiadała widomy, bliski sercu cel życia. Dla matki i przy matce trwać, koić jej rozterkę, macierzyńskiej radości przyczynić jej tyle, by widma przeszłości zatrzeć w niej bezpowrotnie.
Niegdy Emilja z rozkoszą zadawała sobie przymus. Dla matki rozchmurzała czoło, dla niej śmiała się, dla niej siliła się na swywole, dla niej potakiwała planom, w ziszczeniu których matka upatrywała rękojmię szczęścia córki. Dla siebie zaś, na chwile samotności, miała Emilja książki, rysunki, malarstwo, muzykę, konne wycieczki, zaglądanie do chat wieśniaczych, pustotę amazońskich ćwiczeń i ciągłą, nieustanną czynność i pogoń za znużeniem ciała, za uciszeniem duszy.
Niegdy Emilja, na momenty wyczerpania, kryła nadto w zakątku swego serca pragnienie tak upajające, tak niezmożone, że dość go było tknąć, dość musnąć, by tęczowemi rozpostarło się blaski, by zahuczało zewem całego ludu, całej ziemi ojczystej, by piorunowemi zygzakami kreśliło hrabiance tak zawrotne hasła, że ani ich w głos wyznać, ani trzeźwym sądem ogarnąć.
Emilja zresztą nie śmiałaby nawet poddawać tego zakątka wiwisekcji rozumu. Cóż, że lada skalpel mógłby go zniweczyć, gdy z tej wątłej mrzonki tyle hrabianka czerpała mocy, tyle przestrzeni dla lotu myśli, tyle zapału do pracy...
Ileż pod czarem tego zewu tajemniczego przęślęczała dni nad księgami! Toć on, on właśnie budził w niej żarliwość do zapoznania się z arkanami polityki do badania dziejów ojczystych, do krzepienia się ich chwałami, do szukania przyczyn ich klęsk. On, i wciąż on, niewolił ją do upijania się tem wszystkiem, co w życiu narodów było męstwem, odrodzeniem, bohaterstwem, zmartwychwstaniem. I on, ten zew tajemniczy, uginał kolana hrabianki przed wizerunkiem Dziewicy Orleańskiej i pogrążał ją w modlitewnej zadumie. I on sprawiał, że Emilja na wszystko, co nie było swojskiem, rodzonem, ojczystem, co było kompromisem, oportunizmem politycznym, zimnem wyrachowaniem, obojętnością społeczną — miała wrażliwość czułka.
Tak bywało niegdy. Aż ze śmiercią matki szczezł dla Emilji i cel widomy, ten najbliższy, i ów zew niedosięgły. Została jeno pustka, jeno świadomość sieroctwa, jeno pamięć męczeństwa rodzicielki, jeno wrażliwość taż sama, lecz z nią już tylko bezsilność, tylko niemoc.
Hrabianka pochyliła się nad listem Mohlówny. Uśmiech bolesny wygiął jej usta.
Ocknąć się? Chyba zasnąć! Boć właśnie ocknienie ją łamie, boć ono sprawia, że niemasz wokół niej dali, któraby ją pociągała, że niemasz ułudy, któraby jednała ją z życiem. Ocknąć się! Cóż uczynić, jak zgasić te przerażająco białe światła rzeczywistości! Ocknąć się! Więc skłamać miłość, więc pójść z obojętnym, pójść w łańcuchach na udawanie małżeństwa dobranego? Czy może dla miłości wyrzec się samej siebie, zaprzeć się tego, co miała za relikwie?... Czy też pogłądać spokojnie i radować się, iż ukochany nie ma uprzedzeń, iż do każdej da się nakłonić ojczyzny?
Dallwig! Tegoby pragnęła widzieć innym, — ale nie kosztem ofiary, nie za wpływem postronnych sentymentów, pragnęłaby mieć go polakiem, lecz nie renegatem, nie polskim neofitą... Zaniechał odwiedzin, nie przyjeżdża... Gdy był poraź ostatni, zagadnął, czy prawdą jest, iż generał Kabłukow otrzymał taką samą odpowiedź, jak Klemeńko. A potem, wtrącił nieśmiało, czy bezwzględnie polakowi tylko oddałaby rękę, czy nie znalazłaby pobłażania dla pochodzenia mniej zdecydowanego? Emilja zrozumiała ukrytą intencję, zrozumiała, iż jednem słowem zerwie nici, namotane przez lata, iż własnemu sercu zada cios... I to słowo wymówiła... I tu ocknęła się z ostatniego złudzenia!... Z tego nawet złudzenia, że te lekcje, że te strategiczne rozprawy, że te długie rozmowy w ulubionej altance na „Wyspie Wierności“, że te przejażdżki nad Kołupskiem jeziorem trwać będą ciągle, zawsze, że nic w nich nie zmieni się na lepsze, ale że tak zostanie!
Zmóc się, przezwyciężyć? — Przecież pragnęła, przecież ważyła się na krok ku zdobyciu sobie celu życia!
Z ostatniego błogosławieństwa matczynego przesłała pożegnanie gorące, tkliwego przebaczenia pełne... temu, który wypadał jej po matce najbliższym, a którego nie znała, nie pamiętała...
W pismo, do niego wystosowane, zaklęła nadto wszystek ból sierocy, wszystką tęsknotę krwi. I wówczas zdało się jej, że stanie się węzłem, godzącym ojca z grobem matki, że cieniom rodzicielki zgotuje wieczne uciszenie. I wówczas odżyła, wówczas dziękowała Bogu, że ją tą myślą natchnął, że ją do niej ośmielił.
Upłynęły miesiące na wyczekiwaniu — odpowiedź nie nadchodziła. Napisała po raz wtóry, powierzyła list najzaufańszemu ze sług... Hrabia odebrał, kazał pozdrowić hrabiankę, zapowiedział odpis — i znów na daremnem wyczekiwaniu zeszły miesiące! A wszak nie pozwoliła sobie na żadną przesłankę, bo i w sumieniu własnem nigdy nie sądziła ojca, nigdy nie potępiała!... Może odstręczyły go względy na podkomorzynę, która doń nieukrywany żal podotąd żywi? Lecz Emilja napisała ojcu wyraźnie, że, mimo całe przywiązanie do podkomorzyny, do rodziny, do krewnych, gotowa jest przy ojcu trwać, gotowa wyrzec się posagu, zbytków, usunąć w zacisze, pracować na chleb, byle z nim być.
Hrabianka wsparła ociężałą głowę na ręku.
Nagle, z pod rozpostartego arkusika, wyjrzała ku Emilji niewyraźna, licho odciśnięta w bladym wosku pieczątka.
Emilja zatrzęsła się całem ciałem.
Znała ten rzut pisma, znała te skośne pociągnięcia, znała te rozwarte owale liter... W sepeciku matki dostał jej się list tą samą nakreślony ręką...
Od ojca! — Tak, tak, od ojca! Więc odpowiada, więc serce w nim przemogło, więc nie pozostał głuchym na głos dziecka!....
Oczy hrabianki łzami zaszły. Chciała tchem jednym odczytać pismo, chciała jednem spojrzeniem ugasić radosną trwogę — nie mogła. List drżał jej w ręku, promienie, idące ze świec, opalowemi blaskami wypełniły źrenice Emilji.
A gdy nakoniec hrabianka zdołała opanować wzruszenie, list ozwał się do niej nadewszystko zakończeniem „kochający cię Ksawery“ i tem zakończeniem powiódł ją do swej treści... Z tego wynikło, iż ociężałe, zawiłe słowa pisma hrabiego nabrały dla Emilji przejrzystości, nabrały znaczenia.
Hrabia Ksawery zagajał podziękowaniem za drogą mu pamięć i pełną mglistej melancholji aluzją do niezbadanych wyroków, które rozszczepiają najlepiej skojarzone stadła. A dalej, wspomniawszy, iż ze swej strony, cokolwiek miał do przebaczenia, przebaczył dawno, — zwracał się wprost do odwołania się córki. Dola Emilji — pisał hrabia — obchodzi go bardzo i dlatego właśnie na propozycję, by przy nim zamieszkała, zgodzić się nie może, nie jest bowiem w stanie zapewnić jej przystojnego bytu. Śmiech wyznać: jemu samemu niezbędne nie wystarcza! A przecież dobra Antuzowskie nie Gasparowi, lecz jemu się należały! Ale, co tu mówić — rad jest, gdy może sprostać w wydatkach łykowi wileńskiemu. Emilja nie powinna dręczyć się skrupułami; to, co ma, należy jej się święcie, bo rachunki z posagu matki nigdy nie były regulowane z Imbrodami. Tak samo jak i wiele, wiele innych. Serce ojcowskie raduje się szlachetnej gotowości podzielenia z nim niedoli, ale nie, nie może tej ofiary przyjąć. Wiedział o tem, że Emilja wyrosła na urodziwą pannę, — dziś przekonał się, że i dusza jej równie pięknie się ukształciła.
Spodziewa się, że los świetny będzie jej udziałem i że zacność charakteru nie pozwoli jej nigdy zapomnieć o tym, który w swych wielkich utrapieniach, nie małą znajdzie pociechę, że choć ona, Emilja, nie doświadcza niedostatku, że choć ona ocalała z pogromu, zgotowanego mu przez fatalność i ludzką obmowę.
Hrabiankę ból serdeczny przejął.
Więc ojciec, jej własny ojciec, w tak strasznem jest położeniu, gdy ona opływa we wszystko — Cha, i żyje myślą, że ona ma zadość, że ona nie cierpi! Winy. Któż bez nich? — Lecz gdyby były, gdyby istniały, jej nic do win ojca, jej prawo upomnieć się o niego, nie zezwolić, by w opuszczeniu pozostawał! Boże! a ona wątpiła, brak dość szybkiej odpowiedzi uważała za oziębłość!... A on, on tymczasem toczył z samym sobą walkę, pragnął... ale wzgląd na dobro dziecka rozstrzygnął. Myślał: wolej niech się sam dręczę, niżby ona miała ponure dni ze mną dzielić! — Żal do ludzi porze go! Stryj Gaspar — toż najgodniejszy człek! — Ale nie jej rzecz dociekać, co było między braćmi. Powinnością jej: iść za głosem obowiązku, za głosem krwi.. I pójdzie, pójdzie śmiało i nic, nic jej nie powstrzyma...
Z tem postanowieniem tego jeszcze wieczora zwierzyła się Emilja swej najbliższej opiekunce.
Podkomorzyna, na pierwsze słowa o hrabi Ksawerym, wyprostowała się, zacięła usta i stężała tak, w chłodem wiejącym, bezruchu. Lecz, pod tchnieniem gorących argumentów hrabianki, twarz staruszki złagodniała.
— Droższe mi są twe dobre intencje, niż moja gorzka racja. Powiedziałam ci, że możesz rozporządzać procentami twego posagu. Podziel je na dwie równe części...
Emilja chciała dziękować. Podkomorzyna nie zezwoliła.
— Nie mówmy o tem więcej, nie mówmy. Dasz adres Prószyńskiemu, a już on dopilnuje, by uchybienia w wypłatach nie było.
— Jeszcze jedna prośba, cioteńko. — Tę pierwszą wypłatę zawiozę sama do Wilna.
Podkomorzyna zbladła.
— Do Wilna, ty, ty chcesz do niego?...
— Do ojca! — odrzekła z naciskiem hrabianka.
— Ależ to niepodobieństwo! Dziecko drogie, porzuć ten niewczesny zamysł... Tam niema dla cię miejsca — słyszysz, niema! Zważ na pamięć matki! Przebaczyła mu! — Lecz z przebaczenia tego dla cię nic zgolą.
— Powinność nietylko materjalnej pomocy...
— Żadnej powinności! Ksawery stracił majątek, potargał wszystkie węzły. Dziesięciokroć razy usiłowano go ratować. Przepaść między wami. Pisze do ciebie! Lecz nie dociekaj pobudki!
Podkomorzyna długo jeszcze przekładała Emilji, by nie wystawiała się dobrowolnie na bolesne odczarowanie, aż pokonana uporem hrabianki, a bardziej widokiem jej przygnębienia, uległa.
Emilja chciała natychmiast wyjeżdżać. Podkomorzyna atoli zdołała wymódz, iż zaczeka bodaj na pierwszy mróz, na dróg wygładzenie.
Wzamian zaś, by niecierpliwość hrabianki zaspokoić, doradziła jej przesłać kilka słów odpowiedzi wraz z obligiem do wileńskiego bankiera.
Tymczasem, snąć mróz postanowił dopomóc Emilji, bo we dwa dni całą rozciecz jesienną zwarł i, dopiero sfolgowawszy nieco, aby śnieg miał czas grudę puchami wysłać, jął Dźwinę skuwać.
W tydzień niespełna przed dostatni dom pana radcy Prószyńskiego, położony tuż pod Górą Zamkową, w Wilnie, zajechała poszóstna, na saniach osadzona, landara, przywożąc hrabiankę Emilję i towarzyszącą jej, z woli podkomorzyny, Anetkę Prószyńską, córkę liksnańskiego zarządcy.
Państwo radcowie dwakroć uradowani, bo nietylko widokiem krewniaczki, lecz i zaszczytem goszczenia hrabianki Platerówny, wychowanicy i familjantki podkomorzyny Zybergowej, jęli co tchu posiłek gotować dla przybyłych. Aliści, kiedy po troskliwym przeglądzie zastawy, zastukali do pokoiku panien — we drzwiach stanęła tylko Anetka...
Pani radczyni jeszcze nie potrafiła wyrozumieć z półsłówek Anetki, co za pilna sprawa zniewoliła hrabiankę do tak pośpiesznego udania się na miasto, gdy Emilja już zdołała dosięgnąć niepozornego dworku na Zarzeczu.
Tu hrabianka przystanęła, odetchnęła i jakby sił nabrawszy, wstąpiła na ganek i zastukała zlekka do drzwi.
Dworek milczał.
Emilja rozejrzała się dokoła po pustkowiu i zastukała znów. I tym razem odpowiedzi nie było.
Hrabiankę zdjęła niepewność. Może złe dano jej objaśnienie, może drogę zmyliła.
Zeszła z ganku, upatrując, czyli kogo nie znajdzie w pobliżu.
Aż z za węgła zczerniałej chaty, poglądającej ku Emilji bielmem, porosłego mrozem, okienka, wysunęła się szara postać niewieścia.
Emilja postąpiła naprzeciw.
— Moja kobieto, nie wiecie, gdzie mieszka hrabia Ksawery Plater?
Baba postawiła wiadro na ziemi i ręką na dworek wskazała.
— Ano i!
— Kołatałam, lecz nikt się nie ozwał.
— Trza od czeladnej.
— Pewni jesteście, że tu mieszka hrabia Plater?
— Co mam nie być. Jak się zwą akuratnie, nie wiem, ale jest i tego hrabstwa pełen dom... a będzie temu rok...
Emilja nie słuchała więcej, zawróciła na tyły dworku, za opłotki, i, dostrzegłszy uchylone drzwi do bocznej sionki, pchnęła je zlekka. W głębi ukazało się hrabiance wnętrze szerokiej izby czeladnej, spowitej kłębami pary.
— Jest tu kto?
— Co to? czego? — odpowiedziała pytaniem jakaś chuda kobieta, podchodząc ku progowi.
— Chciałam widzieć się z panem hrabią.
— Z jaśnie panem! — podchwyciła żwawo kobieta. — Nie wiem, czy jest, ale niech wielmożna pani pozwoli tędy, tem przejściem, o tu, do tej komnatki; zaraz zamelduję.
Emilja poszła za sługą, lecz, nim wskazaną jej komnatę ogarnęła, tuż przed sobą, zobaczyła parę szeroko otwartych oczu i jasną główkę sporej dziewczynki.
— Niech panienka powie mamusi, że jedna pani przyszła — ozwała się sługa.
Dziewczynka znikła za drzwiami. Hrabiankę niepokój zdjął.
— Za pozwoleniem, ale chyba się pomyliłam; idzie mi o hrabiego Ksawerego...
— A to właśnie, proszę wielmożnej pani, jaśnie panu Ksawery... a jaśnie pani Marja...
Hrabianka nie zdążyła odpowiedzieć, gdy w bocznych drzwiach ukazała się niemłoda, lecz przystojna jeszcze dama w jedwabnej, wiśniowej sukni.
Emilji krew uderzyła do głowy.
Dama tymczasem skinęła na sługę, aby odeszła i, zwracając się do Emilji, zagadnęła z ukłonem:
— Czem mogę pani służyć?...
— Mam sprawę do hrabiego Ksawerego Platera!
— Ach, tak! Niechże pani raczy zająć miejsce... Mąż mój niebawem nadejdzie...
— Hrabia Ksawery... pani mąż?
Dama zmieszała się. Na pełną jej twarz wystąpiły rumieńce, bystre oczy skryły się pod zawałami mięsistych powiek.
— Tak — odparła cierpko, — mój mąż! Lecz z kim mam honor?
Emilja obciągnęła nerwowo swój welon żałobny i, bez słowa odpowiedzi... skierowała się ku wyjściu. Ale w tejże chwili zagrodził jej drogę szpakowaty mężczyzna w długim, opiętymi surducie i na brodę zachodzącym halsztuku.
Hrabiance nogi wrosły w ziemię.
— Sługa... proszę, czego pani sobie życzy? — podjął mężczyzna, poglądając z widocznem zakłopotaniem na Emilję.
— Ale może przeszkadzam? — wtrąciła podrażnionym tonem dama w jedwabnej sukni.
— Cóż znowu podjął mężczyzna. — Nie mam przed żoną żadnych sekretów! Więc proszę... słucham.
Dama w jedwabnej sukni rozsiadła się z triumfującą miną na fotelu. Hrabianka wyprostowała się z wysiłkiem.
— Przychodzę z polecenia hrabianki Emilji... jestem... jestem Prószyńska, córka zarządcy...
Mężczyzna skonfudował się.
— A, bardzo miło... niech panna siada. Ojca znałem, pamiętam...
Emilja wsparła się na poręczy krzesła.
— Hrabianka — zaczęła cicho Emilja — pragnęła upewnić się, czy... pan... hrabia otrzymał jej list z przesyłką.
— Z obligiem?... Owszem i ten... zbierałem się odpisać... bo właśnie zachodzi poważna kwestja, niezmiernie poważna... ale nie wiem, czy pannie mogę wyłuszczyć...
— Mój Ksawery, skoro panna przybywa z polecenia...
— A no tak, niezawodnie. Panna wie zapewne o zaszłym układzie...
Hrabianka skłoniła głowę.
— Owóż... Szajman wypłacił mi należność według obligu, ale równocześnie zawiadomił, że ten... że ma rozkaz wstrzymania wypłat dotychczasowych, czynionych przez dominjum Liksna i Antuzów... Stąd zmienił się jedynie tytuł, bo suma ogólna zaledwie powiększyła się o drobiazg, o bagatelę...
— Ależ zapominasz powiedzieć pannie o najważniejszem, o posagu!
— Pozwól mi...
— A czyń zresztą, jak ci się podoba! — zakonkludowała dama i, podniósłszy się raptownie, wyszła z komnatki.
Hrabia spojrzał ku drzwiom, za którem! ucichł szelest jedwabnej sukni, potarł czoło i dodał po pauzie:
— A no istotnie, najważniejsze, że procenty nie dosięgają nawet jednej trzeciej posagu. Panna rozumie?
Hrabianka zaprzeczyła poruszeniem.
— Bo tak, skoro ma się nazywać, że połowa procentów z posagu, winna być połowa. Hrabianka zaś wyliczyła posag, należny jej z Liksny, nie wspominając o tem, co przypada jej z Antuzowa i z Imbrodów.
— O ile mi wiadomo, rozporządziła tem, czem może dziś rozporządzać...
— Hm, niezawodnie, niezawodnie. Tylko, że, wobec cofnięcia wypłat, otrzymywanych dotąd przezemnie, oświadczenie hrabianki schodzi do zera...
Emilja mocniej zacisnęła kiście rąk na poręczy krzesła. Hrabia tymczasem mierzył leniwie krokami komnatkę i wciąż rozwodził się nad sprawą odebranego obligu.
Aż Emilja, ostatkiem sił broniąc się wyczerpaniu, zagadnęła chropowato.
— A prócz tego, co pan rozkaże powiedzieć córce?
— Prócz tego? — zdziwił się hrabia. — A no, że bardzo, bardzo... Ale zapomniałbym! Pisze mi, że chce tu przybyć! Otóż nie mogę... wyjeżdżam!... Więc nie trzeba by się trudziła... Są okoliczności, które mi nie zezwalają... Zresztą niema co wiele tłumaczyć, hrabianka wie zapewne więcej odemnie. Usłużnych wokół niej niebrak. Musiałem sobie życie jakoś inaczej urządzić... Wzrusza mnie, że pamiętała o obowiązkach względem ojca. Lecz na widzenie się przystać nie mogę. Jestem cierpiącym, lekarze wysyłają mnie na gwałt do wód... rozrzewnienie zaszkodziłoby mi... Kiedyś, w przyszłości, gdy wyjdzie zamąż, gdy będzie miała swój dom, nie uchylam się. Niech panna przedstawi to, z łaski swojej, hrabiance Emilji. Naturalnie delikatnie, bo nie chciałbym jej urazić. Co?
W tem miejscu oczy hrabiego spotkały się na mgnienie z oczyma Emilji i jakby ich palącym błyskiem rozgorzeć chciały, bo zaniepokoiły się w źrenicach, lecz zgasły wnet.
Emilja postąpiła ku drzwiom.
— I pozdrowienia najserdeczniejsze proszę odemnie!... Panna Prószyńska! Pamiętam ojca, pamiętam!... I waćpannę pamiętam, tylko żeś wyrosła, ślicznieś wyrosła!... kłaniam!...
Hrabianka zachwiała się.
— Ależ, bo pannie coś jest!... Może utrudzenie?... proszę, niechże panna!... Co panna?...
Hrabia nie zdołał dokończyć, gdy Emilja, która znalazła oparcie na framudze drzwi, oderwała się od niej, rzuciła się w głąb przejścia, dosięgnęła kuchni i sionki, i, dobywszy się z dworku, skręciła w uliczkę.
Tu uszedłszy kilkadziesiąt kroków, zatrzymała się, chwyciła gwałtownie powietrza i, czepiając się, biegnących wzdłuż uliczki, opłotków, jęła sunąć z wysiłkiem, a wlec się naprzód, naprzód.
Chwilami, brnące w śniegu nogi, odmawiały Emilji posłuszeństwa, chwilami grzebień opłotków ucinał się, pozbawiając hrabiankę jedynej podpory, chwilami zdało się, że nie dobędzie się z zaspy, że zastygnie w omdlałym ruchu, że się nie podźwignie. Lecz gdy wyczerpanie miało Emilję ostatnim skuć łańcuchem, w bezwładnym mózgu hrabianki buchał płomień myśli i ten nowych jej sił użyczał, nową przejmował mocą.
Emilja zresztą nie ważyła widzenia się z ojcem, nie wypominała ani jego słów, ani roztrząsała jego racji i nie uczuwała ani żalu, ani goryczy, ani bólu, ani zawodu, ani smutku, ani odczarowania. Całą jej świadomością było, że bezdenna, przepastna otchłań, ściga ją, zagarnia a całem pragnieniem ów płomień myśli, wołający ku niej, by uchodziła, by ratowała się, by szła naprzód, byle prędzej, byle coraz dalej od tej paszczy czarnej, potwornej, od tej ciemni śmiertelnej.
I hrabianka szła, nie bacząc, że mija ulicę za ulicą, że kluczy po zaułkach, że wchodzi na zbocze wzgórza zamkowego, że błądzi śród sosen antokolskiego lasu, że po raz drugi i trzeci tę samą przebywa drogę, że mroźny wiatr odrzucił jej welon żałobny i że smaga jej drobną twarzyczkę, że ręce jej kostnieją, że nogi drżą, chwieją się, wypowiadają posłuszeństwo.
Hrabianka oparła się o, pochylony nad drogą, pień wierzby.
Byle chwilę jedną, byle tchu więcej nabrać, byle przystanąć. Tak i teraz znów naprzód, bo już nadchodzi, zbliża się, już wyciąga ku niej swe szpony, już ją chłonie...
Emilja natężyła wszystkie muskuły, szarpnęła się, lecz pień wierzby nie puszczał jej od siebie, trzymał, więził, aby ją wydać, aby pogrążyć w ścigającej ją ciemni...
Wtem jakiś głos przytłumiony, nieśmiały zadźwięczał w uszach hrabianki.
Ach, zna ten głos, zna, pamięta, choć to było bardzo dawno... I te oczy skrzące się zna również... Należy uśmiechnąć się na powitanie, wypada z uprzejmości samej!... Uśmiechnąć się!... Lecz jakże trudno to uczynić... Juljusz Grużewski!... Słyszała, niezawodnie!... Juljusz!...
Emilja zachwiała się, ale równocześnie uczuła, że jakieś silne ramię wspiera ją, dźwiga, unosi...
Hrabiankę lęk zdjął, lecz wnet rozwiał się, sczezł pod wpływem głosu, który tuż mówił coś do niej, mówił a grzał, ciepłem przejmował, budził...
Emilja otwarła oczy i rozejrzała się ze zdziwieniem dokoła po obcej izdebce, w której się znajdowała.
Zanim atoli zdołała ogarnąć ubogie sprzęty, kominek ceglany, ogień, prychający żwawo po białej korze brzozowych polan, sczerniały pułap, staroświeckie krzesło, w którem spoczywała, puszysty, miękki, ale tchnący dusznym zapachem, szal, który ją otulał, — poraził hrabiankę domysł okrutny, straszny, że wciąż jeszcze przebywa w dworku na Zarzeczu, iż lada moment usłyszy znów ten sam nieznośny, szyderczy chrzęst jedwabnej szaty, iż ukaże się jej znów ta twarz pełna, biała, nalana...
Drzwi skrzypnęły. Hrabiankę przejął dreszcz. Ktoś wszedł na palcach do izdebki i zatrzymał się w pobliżu. Emilja przymknęła oczy. Upłynęła chwila. Hrabianka, by zbyć ostatnią wątpliwość, poprzez zamknięte zasłony rzęs spojrzała i ledwie nie krzyknęła ze zdumienia. O dwa kroki przed nią stał Grużewski.
Ten ostatni w lot pochwycił odruch Emilji.
— Jak się pani czuje?
— Więc to waćpan... waćpan? Tutaj... bo nie orjentuję się...
— Spotkałem panią na placyku przed Bernardynami... Była pani tak osłabioną, że poważyłem się panią doprowadzić do tego zajazdu... Ale pani cierpi.. Może wezwać medyka?...
— Nie, nie trzeba. Nic mi nie jest. Znużenie i tylko znużenie. Szłam, a raczej wracałam... powietrze mnie odurzyło. Proszę darować, że mu tyle kłopotu przyczyniłam.
— Mnie, mnie... panno hrabianko?....
Emilja spojrzała smutnie ku buzującym na kominku głowniom.
— Dziękuję waćpanu. Wiem, iż mi nie skąpisz przyjaźni. Rada jestem, że przypadek ciebie a nie kogo innego sprowadził. Zachowaj to spotkanie nasze przy sobie... Mogę polegać?
— Ależ, panno hrabianko, najsroższej tajemnicy może być pani pewną!
Emilja próbowała się uśmiechnąć.
— Jeno — dodał Juljusz — należy baczyć na zdrowie, cierpienia nie lekceważyć...
— Nie lekceważyć!
— Tak, bo nieraz z błahego niedomagania ciężka wywiązuje się choroba. Pani drży?
— Nie, nic mi. Nasuń waćpan szala. Tak, dziękuję.
— A zdrowie odzyskać potem trudno.
— Gdybym je nawet utraciła!... Cóż mi zeń dzisiaj!... Waćpan tego nie rozumie?... I słusznie... Świerk ku niebu strzela. Powój szukać musi oparcia, inaczej na wieczne czołganie się jest skazanym, na zamieranie. Życie kobiety jest dolą powoju; moje jest już dolą tego powoju, któremu ostatnią wydarto oścień, któremu już jeno pełzać wolno po ziemi i tylko po ziemi...
— Mościa hrabianko, a czyż nie lepiej, nie szczęśniej, miast cudzą mocą w zachmurza poglądać, trwać o własnych siłach! Pełzać po ziemi! A czyż ta ziemia nasza, rodzona, nie jest i świerków żywicielką? Nie śmiem tknąć pani udręczeń, nie śmiem dociekać przyczyny bólu, który cię łamie, ale do twych własnych słów się odwołam... Powiadałaś, mościa hrabianko, gdym raz ze smętkiem moim się zdradził, że my wszyscy, wobec innych ludów, jesteśmy bogaczami, ile, że na dnie serc posiadamy skarb nad skarbami, bo pragnienie wielkie święte. Że dość nam wspomnieć nań, aby wszelka żałość osobista spławiła się w zniczu podniosłych zadań. Tak powiadałaś, mościa hrabianko, nie czyniąc żadnych wyjątków dla płci... A dziś, a teraz, gdy twemi wskazaniami silny rwałem się do Liksny, aby zwiastować ci nowinę promienną... spotykam cię przygnębioną cierpieniem... A Bóg mi świadkiem, lżejby mi było samemu najokrutniej zażyć męki, niż panią oglądać zasmuconą.
— Wiem, żeś mi waćpan życzliw. Mówisz o nowinie promiennej. Dla mnie niema takiej, bo niema odzewu, niema echa w ogłuchłem sercu.
— W ogłuchłem! — podjął Juljusz. — Prawda, serce kobiety może i ma prawo być głuchem i bywa głuchem... lecz serce polki nigdy!
— Polki... Polki?! — powtórzyła przeciągle Emilja, jakby usiłując przypomnieć sobie znaczenie zapomnianego wyrazu.
— Tak... a tyle dla tego właśnie serca jest dziś wesela, tyle radości, że dość się ku nim zwrócić, aby pełną odetchnąć piersią, aby rozchmurzyć oblicze, aby błogosławić życiu, któremu danem jest takiego doczekać momentu!
Hrabianka rozwarła szeroko oczy.
Juljusz dalej mówił. Mówił cicho, nieśmiało, zawile, głos mu przygasał.
Emilja poglądała nań z zafrasowaniem, z natężeniem, daremnie próbując zrozumieć, co do niej mówił.
Nagle ciemne oczy Grużewskiego na węgle się rozpaliły, głos pełniej zabrzmiał.
Emilja poruszyła się niespokojnie.
Juljusz teraz jakby rósł, dźwigał się, mężniał olbrzymiał.
Hrabianka mocniej się weń wpatrzyła, niby na rozproszenie uroku, który ją naszedł, gdy wtem z rozlśnionych oczu Grużewskiego grom w nią uderzył i jednym zygzakiem błyskawicy rozdarł mroki, spowijające duszę Emilji.
Hrabianka porwała się z krzesła.
— Boże! Co waćpan powiadasz!...
— W Warszawie rząd narodowy rozkazuje. Gwardje uchodzą z wielkim księciem. Kto żyw za broń porywa! Za Szkołą Podchorążych cały naród poszedł. Chłopicki obwołany dyktatorem! Wódz nad wodze, bohater saragoski. Z bagnetem w ręku powiedzie nasze regimenty tu, do nas, na Litwę, na Inflanty, aż do Batorowych kresów! Od trzech dni popłoch. Kłamstwami o błahych rozruchach chciano zrazu tumanić, lecz wieść nie dała się kordonami otoczyć... i bieży, rozlewa się, drogę toruje naszym żołnierzom, naszym sztandarom!
Emilja chwyciła Juljusza za ręce.
— Mów waćpan, powiadaj jeszcze! Więc to nie sen, więc stało się nareszcie! Życie mi wracasz! Nigdy waćpanu nie przestanę być wdzięczną! Nigdy!
Grużewski pochylił się do rączek hrabianki. Emilja nie broniła ich całunkom.
— Tak, tak, masz waćpan słuszność! Ani jednej sekundy uronić nam nie wolno, wszystkie myśli, wszystkie siły wytężyć należy, wszystkie troski powszednie złożyć na ołtarzu! Bóg waćpana natchnął, Bóg cię zesłał! Patrz, a jam traciła ufność, jam bluźniła, bom poddała się samolubnemu żalowi!... bom zwątpiła, aby życie moje przydać się na coś mogło! Tyżeś mnie zbudził...
— Mościa hrabianko — rzekł cicho Juljusz, cisnąc w drżącem ujęciu rączki Emilji, jest to zasługą tych ziarn, które rzuciłaś w kłoniące się ku tobie serce...
— Waćpan płaczesz?...
— Ze szczęścia, hrabianko.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wacław Gąsiorowski.