Przejdź do zawartości

Dziedzice z Rejgeth

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Arthur Conan Doyle
Tytuł Dziedzice z Rejgeth
Pochodzenie Pamiętniki Holmsa, słynnego ajenta londyńskiego : Tom I
Wydawca Skład główny w księgarni M. Borkowskiego
Data wyd. 1905
Druk J. Bruś i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Anonimowy
Tytuł orygin. The Adventure of the Reigate Squires
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Artykuł w Wikipedii Artykuł w Wikipedii


Dziedzice z Rejgeth.

Przyjaciel mój, mister Holms, przez długi czas nie mógł wrócić do zdrowia po trudach wyczerpujących tej wiosny, poniesionych w sprawie towarzystwa Niderlandzko-Sumatrzańskiego, o których tutaj zamilczymy; powiemy jedynie, że ubocznie doprowadziły one do zadania, bardzo niezwykłego i bardzo złożonego, gdzie przyjacielowi memu udało się zastosować nowy sposób w walce z przestępstwem.
14-go kwietnia otrzymałem telegram z Lugdunu, zwiastujący mi, że Holms leży chory w Hotelu Dubuy. W dwadzieścia cztery godziny byłem już przy łożu chorego i tu ku wielkiej mej radości obaczyłem, że trwoga była przedwczesna i że chory ma się lepiej, niż przypuszczałem. Żelazne jego zdrowie ugięło się w ciągu ostatnich dwóch miesięcy pod wysiłkiem pracy piętnastogodzinnej na dobę — i do tego w ciągu pięciu dni zrzędu, jak sam mi to opowiadał. Pomyślny rezultat pracy nie uchronił ciała od reakcyi po takiem wytężeniu wszystkich sił — i wtedy gdy imię jego rozgłośnie brzmiało po całej Europie, a pokój jego cały był zasypany winszującemi i hołdującemi depeszami, on sam był pogrążony w zniechęceniu i najczarniejszym smętku. Nawet to przeświadczenie, że udało mu się osiągnąć to, czemu nie podołała zjednoczona policya trzech mocarstw, nie było w stanie rozproszyć mrocznych jego myśli.
W trzy dni potem byliśmy już na ulicy Beker, w jego mieszkaniu, przyjaciel mój atoli najwidoczniej potrzebował zupełnej zmiany miejsca i warunków, by módz powrócić do zdrowia; z przyjemnością tedy począłem rozmyślać, jak by spędzić tydzień lub dwa zdala od miasta, na łonie natury. Stary druh mój, pułkownik Gejter, którego leczyłem ongi w Afganistanie, kupił właśnie w tym czasie majątek koło Rejgeru w Serrey i zapraszał mnie niejednokrotnie, bym przyjechał do niego na dłużej. Podczas ostatniego widzenia się ze mną oświadczył mi, że czuł by się szczęśliwym, gdyby i mój przyjaciel zechciał ze mną przyjechać. Trzeba było, rzecz prosta, użyć pewnych fortelów, żeby namówić Holmsa do przyjęcia zaproszenia, gdy jednak dowiedział się, że pułkownik jest kawalerem i że nic nie będzie krępowało jego swobody, zgodził się ostatecznie. W tydzień tedy po powrocie z Lugdunu byliśmy już pod dachem pułkownika.
Gejter był żołnierzem starej daty, który dużo widział na świecie; jak też przypuszczałem, znaleźli wkrótce z Holmsem pokrewne tematy. Wieczorem w dzień przyjazdu siedzieliśmy wszyscy w pokoju, który był zbrojownią. Holms w półleżącej pozycyi spoczywał na kanapie, Gejter i ja oglądaliśmy nie wielką, lecz wspaniałą kolekcyę broni palnej.
— Aha! dobrze, żem sobie przypomniał, — rzekł nagle pułkownik, — muszę wziąć jeden z rewolwerów na górę — na wypadek napaści.
— Napaści? — zapytałem.
— Tak. Ostatniemi czasy jakoś nie bardzo spokojnie u nas. W przeszły, zdaje się, poniedziałek złodzieje dostali się do tutejszego bogacza, starego Aktona. Chociaż nie wiele się obłowili, to jednak dotychczas jeszcze hulają.
— Czyż dotychczas nie natrafiono na ich ślady? — zapytał Holms, wyciągając się na kanapie.
— Dotychczas nie natrafiono. Wogóle jednak sądzę, że cała ta sprawa zanadto bagatelna, by mogła interesować pana, panie Holms, po tych czynach iście Heraklesowych, jakich pan niedawno dokonałeś.
Holms uśmiechnął się zadowolony.
— No, ale to coś ciekawego?
— Mojem zdaniem, nie. Złodzieje dostali się do biblioteki — i trudy ich nieszczególnie się opłaciły. Przetrząśli wszystko do góry nogami, pootwierali szafy i szuflady — i ostatecznie zabrali tylko jeden tom dzieł Szekspira, parę srebrnych lichtarzy, małe wagi z kości słoniowej do ważenia listów, mały termometr dębowy i kłębek szpagatu.
— A to komplet oryginalny! — zauważyłem.
— Widocznie zabrali to, co się najpierwej nawinęło im pod rękę.
— Ale jakże policya? nic dotychczas nie zrobiła? — wykrzyknął Holms ożywiony, — przecie to jasne, że to...
Pogroziłem mu palcem.
— Mój drogi! Jesteś tu dla odpoczynku. Ani mi się waż rozwiązywać nowych zagadnień, dopóki nie będziesz w zupełnym porządku z nerwami.
Holms wzruszył ramionami, z pokorą komiczną mrugnął w stronę pułkownika, i rozmowa przeszła na rzeczy mniej ryzykowne.
Los jednakże zrządził, że wszystkie moje zabiegi doktorskie poszły na marne; nazajutrz rankiem ta sama sprawa tak blizko otarła się o nas, że niepodobieństwem było nie zwrócić na nią uwagi — i oto pobyt nasz, mający na celu odpoczynek, zaznaczył się działalnością, której żaden z nas nie rokował.
Siedzieliśmy właśnie przy śniadaniu, gdy nagle wbiegł do pokoju ekonom, zapominając o wszelkich względach należnych.
— Czy słyszał sir nowinę? — począł zdyszany. — Wie sir, co się stało u Kuningamów?
— Cóż tam? nowa kradzież? — zapytał pułkownik, z podziwu przewracając szklankę kawy.
— Zabójstwo!
— Ładne rzeczy! Któż zabity? Sam sędzia, czy jego syn?
— Ani jeden, ani drugi. Zabity stangret, Wiliam. Zabity wystrzałem z broni palnej prosto w pierś
— Któż go tak ufetował?
— Zbój, panie łaskawy. Zbój, który zbiegł, zniknął bez śladu. Tylko co się zakradł do spichrza, gdy wtem wszedł Wiliam — i zbrodniarz strzelił do niego.
— Kiedy to było?
— Dziś w nocy, sir, koło dwunastej.
— Dobrze. Przyjedziemy tam potem, — rzekł pułkownik, zabierając się na nowo do śniadania. — Bądź co bądź, przykry to wypadek, — rzekł pułkownik po wyjściu ekonoma. — Akton jest naszym sędzią pokoju; to bardzo porządny człowiek. Zmartwi się zapewne tą stratą; stangret służył u niego przez długie lata i cieszył się dobrą opinią. Widocznie to ci sami złoczyńcy, którzy zakradli się do biblioteki.
— I zabrali takie dziwne rzeczy, — wtrącił Holms głosem zamyślonym.
— Tak jest.
— Hm! Może to wszystko ostatecznie będzie bardzo proste. Na pierwszy jednak rzut oka zdumiewa. Banda złoczyńców nigdy nie operuje w jednem i tem samem miejscu w tak krótkich odstępach czasu. Gdyś pan mówił wczoraj, że trzeba przedsięwziąć środki ostrożności, myślałem sobie, że chyba teraz nie zechce się nikomu w te strony zakradać. To wskazuje, jak często jeszcze mylę się w swych przypuszczeniach.
— Musi to być jakiś artysta miejscowy, — rzekł pułkownik. — Zresztą, to całkiem naturalne, że się zakradł do Kuningamów; po Aktonie to najbogatsi ludzie w tej okolicy.
— Najbogatsi?
— Tak jest. Przynajmniej co do obszarów majątkowych. Od wielu bowiem lat procesują się między sobą i to nie mało krwi im kosztowało. Stary Akton ma podobno prawo do połowy majątku Kuningamów i adwokaci jego chwycili się tego natarczywie.
— Jeżeli złoczyńca — miejscowy, — rzekł Holms poziewając, — nie będzie wszelkiego trudu przyłapać go. Ależ dobrze, dobrze, Watsonie, — dodał na moje znaki przestrzegające, — nie będę się do tego wtrącał.
— Pan inspektor Forrester! — oznajmił ekonom, otwierając drzwi naoścież.
W progu ukazał się młody mężczyzna, z delikatnemi rysami twarzy, o ruchach swobodnych.
— Dzień dobry panu, panie pułkowniku! — rzekł wchodząc. Przepraszam za moję wizytę, ale dowiedziałem się, że gości u pana mister Holms.
Pułkownik wskazał ręką mego przyjaciela.
— Mam nadzieję, mister Holms, — rzekł inspektor, składając ukłon, pełen uszanowania, — że zechce dopomódz nam pan w tej sprawie.
— Widzisz, Watsonie, los się spiknął na ciebie! — rzekł Holms śmiejąc się. — Mówiliśmy właśnie o sprawie, panie inspektorze, gdy pan wszedł. Może pan nam udzieli szczegółów.
I z temi słowy przybrał pozę, jaką zwykł w tych razach przybierać, a ja spostrzegłem odrazu, że sprawa moja przegrana.
— Co się tycze kradzieży u Aktona, to nic nie dociekliśmy. W obecnym jednak wypadku mamy, zdaje się, punkt oparcia — i nie ulega wątpliwości, że i tu, i tam działał ten sam sprawca — i sprawcę tego widziano.
— Czyż tak?
— Tak, sir. Po strzale atoli, od którego padł Wiliam Kirwan, zbiegł z szybkością charta. Mister Kuningam widział go z okna sypialni, a mister Alek Kuningam z korytarza. Było trzy kwandranse na dwunastą, gdy wszczął się popłoch. Mister Kuningam tylko co się położył do łóżka, a mister Alek palił jeszcze cygaro, siedząc w szlafroku. Obadwaj słyszeli, jak stangret Wiliam wołał na pomoc, i mister Alek pobiegł na dół dowiedzieć się, co się dzieje. Drzwi na dole były otwarte; schodząc po wschodach, zobaczył dwoje ludzi, walczących ze sobą. Jeden z nich strzelił, drugi padł, i zabójca pomknął przez ogród, a potem przeskoczył przez parkan. Mister Kuningam, wyjrzawszy przez okno sypialni, widział, jak człowiek ów przebiegł przez drogę, lecz zaraz zniknął mu z oczu. Mister Alek zatrzymał się, by zobaczyć, czy nie można udzielić pomocy ranionemu — i tym sposobem zabójca umknął bezkarnie. Wiemy tylko, że był wzrostu średniego i ubranie miał ciemne; nie tracimy przecież nadziei, że uda nam się złowić go ostatecznie.
— A cóż Wiliam robił w tem miejscu? Czy mówił co przed śmiercią?
— Ani słowa. Mieszkał w małym domku stróża wraz z matką; widocznie, jako wierny sługa, wyszedł zobaczyć, czy wszystko koło domu w porządku. Wypadek ze złodziejami w domu Aktona zniewalał wszystkich do czujności. Złoczyńca wtedy widocznie zdołał już wyłamać drzwi (zamek jest popsuty), gdy Wiliam go przyłapał.
— Czy Wiliam mówił co do matki, kiedy wychodził z domu?
— Matka jego jest stara i głucha, nie mogliśmy nic od niej wydobyć. Wypadek ten pozbawił ją do reszty rozumu. Mamy natomiast dokument bardzo ważny; proszę, niech pan to obejrzy.
Z temi słowy inspektor wyjął z kieszeni zgnieciony świstek papieru i rozłożył go na kolanie.
— Znaleźliśmy to w dłoni zabitego. Stanowi to najoczywiściej rożek od całego arkusza. Ciekawa rzecz, że godzina, oznaczona na tym świstku, odpowiada najzupełniej porze, w której spełniono zabójstwo.


Należy przypuszczać, że zabójca wyrwał z rąk ofiary resztę papieru, lub że zabity oderwał ten strzępek od całości, która była w ręku złoczyńcy. Z sensu można się tu domyślać jakiegoś wezwania na schadzkę.
Holms wziął ów świstek do ręki i odczytał uważnie następujące słowa: trzy kwadranse na dwunastą dowiesz się, co może być.
— Jeżeli przypuścimy, że to wezwanie na schadzkę, — mówił dalej inspektor, — to wyniknie, że Wiliam Kirwan, chociaż cieszący się opinią uczciwego człowieka, był w spółce ze złodziejem. Być może, że zeszli się w umówionem miejscu, razem wyłamali drzwi, a potem o coś się poróżnili.
— Bardzo ciekawy jest ten strzępek, — zauważył Holms, badając go z największą uwagą. — Rzecz bardziej powikłana, niźli przypuszczałem.
Pochylił głowę na dłonie, a inspektor patrzał na niego z uśmiechem, rad, że wypadek ten podziałał na znakomitość londyńską tak zastanawiająco.
— Ostatnie pańskie przypuszczenie, rzekł Holms po dłuższem milczeniu, — co do wspólnictwa stangreta ze złodziejem, bardzo prawdopodobne, chociaż z drugiej strony to pismo... I znowu się zadumał.
Gdy uniósł głowę po chwili, spostrzegłem zdziwiony, że oczy jego rozbłysły, policzki zarumieniły się, jak to bywało nieraz przed chorobą. Porwał się na nogi z całą dawną energią.
— Oto, co powiem panom! — wykrzyknął raźnie. — Pragnąłbym zbadać niektóre szczegóły tej sprawy; zaciekawia mnie ona szczególnie. Jeżeli pan pozwoli, panie pułkowniku, opuszczę pana i Watsona na jakie pół godzinki i udam się z panem inspektorem, by sprawdzić niektóre przypuszczenia, które się w mej głowie zrodziły.
Minęło półtorej godziny, wreszcie powrócił inspektor sam.
— Mister Holms na łące; spaceruje tam i napowrót, — rzekł. — Życzy sobie, byśmy wszyscy czterej udali się razem z nim.
— Do mister Kuningama?
— Tak jest, sir.
— Po co?
Inspektor wzruszył ramionami.
— Nie wiem, sir. Mówiąc między nami, mnie się zdaje, że mister Holms nie bardzo jeszcze okrzepł po tej chorobie. Zachowuje się tak dziwnie, przytem cały jest jak naelektryzowany.
— Napróżno się pan niepokoi, — rzekłem inspektorowi. — Mister Holms doskonale wie, co robi, mogę pana zapewnić.
— Prosił, byście panowie pospieszyli, — przerwał inspektor głosem zlekka obrażonym.
Gdyśmy wyszli z domu, zobaczyliśmy Holmsa, chodzącego tam i napowrót, z głową opuszczoną, z rękoma w kieszeniach.
— Rzecz staje się bardzo ciekawą, — rzekł do nas. To tobie zawdzięczam, Watson, żem przybył tu w porę. Cudownie spędziłem ten ranek.
— Byłeś pan na miejscu zbrodni? — zapytał pułkownik.
— Tak jest. Zarządziliśmy z panem inspektorem małe śledztwo.
— Cóż? pomyślnie?
— Jakby to panu powiedzieć? Widzieliśmy wiele ciekawych rzeczy. Opowiem panom w drodze. Nasamprzód obejrzeliśmy ciało zabitego. Ani cienia wątpliwości, że zmarł od wystrzału prosto w piersi.
— Czyż to nastręczało wątpliwości?
— Ho, ho! W naszym fachu trzeba wątpić o wszystkiem. Następnie widzieliśmy mister Kuningama i jego syna. Pokazali nam to miejsce, w którem zabójca przeskakiwał przez płot. Przecie to także bardzo interesujące.
— Bez wątpienia.
— Potem udaliśmy się do matki biednego stangreta. Nic nie mogliśmy od niej wydobyć, taka stara i chora.
— Jakiż rezultat pańskich poszukiwań?
— Przyszliśmy do przekonania, że sprawa jest bardzo złożona. Być może, że teraźniejsza wizyta pomoże nam nieco do jej rozwikłania. Czyż nie prawda, panie inspektorze, że strzępek papieru, znaleziony w ręce zabitego z oznaczeniem godziny jego śmierci, jest dokumentem niezmiernej wagi?
— Winien on być kluczem, mister Holms, który rozwiąże zagadkę.
— Tak. Nie wątpię o tem. Ten, co pisał tę kartkę, ściągnął Wiliama Kirwana na miejsce jego zguby. Ale gdzie jest reszta tego pisma?
— Obszukałem całą okolicę krok za krokiem, spodziewając się, że ją znajdę, — rzekł inspektor.
— Wyrwaną została z dłoni zabitego. Lecz na co była potrzebną? Służyła bowiem, pozostawiona w jego ręku, jako dowód przeciw zabójcy. Co z nią uczynił zabójca? Włożył ją do kieszeni, nie spostrzegłszy, że rożek został w ręku zabitego. Gdyby udało nam się odnaleźć całość od tego strzępka, postąpilibyśmy znacznie w naszych poszukiwaniach.
— Ale jakże możemy sięgnąć pierwej do kieszeni zabójcy, zanim go samego złapiemy?
— Tak. Nad tem warto się zastanowić. Poza tem — rzecz oczywista: kartka była przesłaną Wiliamowi. Ten, co ją pisał, nie doręczał by własnoręcznie, lecz ustnie by to powiedział. Któż tedy doręczył to pismo? Lub może przyszło pocztą?
— Dowiadywałem się już, — rzekł inspektor. Wiliam otrzymał wczoraj list pocztą. Sam rozpieczętował.
— Wybornie! — wykrzyknął Holms, uderzając inspektora po ramieniu. Prawdziwa przyjemność — pracować razem z panem! Ale otóż i parkan. Jeżeli pan życzy sobie, panie pułkowniku, pokażę panu miejsce wypadku.
Przeszliśmy koło pięknego domku, w którym mieszkał nieboszczyk i aleją dębową skierowaliśmy się do okazałego pięknego dworu, z czasów królowej Anny. Holms i inspektor powiedli nas ku drzwiom bocznym, które od gościńca oddzielał kołowy niewysoki płot. U drzwi kuchennych stał policyant.
— Otwórz no drzwi, mój kochany, rzekł Holms. Tu oto na tych schodach stał młody Kuningam, gdy zobaczył dwoje ludzi, walczących ze sobą na tem miejscu, gdzie my teraz stoimy. Stary Kuningam znajdował się przy tem oknie — drugie na lewo — i widział, jak zabójca zniknął nalewo od tego krzaka. To samo widział syn. Co do tego, zgadzają się w świadectwie. Następnie mister Alek zbiegł na dół i przyklęknął nad ugodzonym, pragnąc mu nieść pomoc. Ziemia w tem miejscu bardzo twarda i śladów nie zostało.
Gdy to mówił, z za węgła domu wyszło dwoje ludzi i zbliżało się ku nam. Jeden z nich — człek w latach, z twarzą wyrażającą energię i stanowczość, drugi — piękny młodzieniec z uśmiechem na ustach, w jasnem ubraniu, wesoły, niefrasobliwy, stanowiący dziwne przeciwieństwo z całą tą sprawą ohydną, która nas tu ściągnęła.
— Panowie wciąż jeszcze swoje? — zwrócił się wesoło do Holmsa, — sądziłem, że panowie z Londynu szybko takie sprawy spychacie. Widocznie się omyliłem.
— Dajże nam pan trochę czasu! — rzekł Holms, także się uśmiechając.
— Ba! sądzę, że wiele go jeszcze będzie potrzeba! — rzekł młody Kuningam, — przecież dotychczas nie mamy żadnych dowodów potępiających, — ani nawet śladów zabójcy.
— A! przepraszam pana! mamy jeden, niezmiernie ważny, — zaprzeczył inspektor, — pozostaje nam jedynie... Mister Holms! Co panu? Na Boga!
Twarz mego przyjaciela zmieniła się naraz nie do poznania. Oczy stanęły mu w słup, twarz drgała konwulsyjnie, wreszcie upadł z jękiem na ziemię, całkiem bez czucia.
Zatrwożeni tym raptownym atakiem, zanieśliśmy go do kuchni i złożyliśmy na stołku szerokim; po chwili przyszedł do siebie i rzekł stropiony:
— Watson mówił to panom zapewne, żem nie dawno przechodził ciężką chorobę. Wogóle jestem skłonny do ataków nerwowych.
— Jeżeli pan życzy sobie, odwiozę pana swym powozem do domu? — ofiarował się stary Kuningam.
— O, nie! dziękuje panu; gdy już tu jestem, chciałbym sprawdzić jednę rzecz, tembardziej, że to nie trudne do spełnienia.
— Cóż to takiego?
— Uważa pan, zdaje mi się to bardzo możebnem, że ów nieszczęsny Wiliam zjawił się już po tem, jak ów zbrodzień tu gościł. Wszak pan jest przekonany, że chociaż drzwi były wyłamane, złodziej nie wchodził do mieszkania?
— Mnie się zdaje, że to nie ulega wątpliwości, — rzekł mister Kuningam. — Przecież syn mój Alek jeszcze nie spał i słyszał by chyba.
— A gdzie był pański syn?
— Byłem w swoim pokoju.
— Które to okno?
— Ostatnie na lewo — tuż obok pokoju ojca.
— Prawdopodobnie światło się paliło u obydwóch panów?
— Naturalnie.
— Otóż dziwi mnie to niezmiernie, — rzekł Holms uśmiechając się, — że złodziej, w dodatku złodziej tak doświadczony, ważył się wyłamywać zamek, widząc, że jeszcze światła nie zgaszone.
— Musiał to być złodziej bardzo czelny — jak się okazuje.
— Ostatecznie, gdyby rzecz ta nie była tak zawiłą, nigdybyśmy nie zwracali się do pana, mister Holms, — rzekł młody Kuningam. — Co się tycze jednakże pańskiego przypuszczenia, że złodziej był w mieszkaniu, zanim przyszedł Wiliam, uważam to zgoła za nieprawdopodobne. Pozostawiłby przecie jakiś ślad po sobie i napewno nie doliczylibyśmy się wszystkich rzeczy.
— To zależy, jakie były te rzeczy, — rzekł Holms. — Nie powinien pan zapominać, że mamy do czynienia nie z pospolitym złodziejem. Wszak pamięta pan, jakie dziwne rzeczy skradziono u Aktona; jeśli się nie mylę, był to kłębek szpagatu, waga do listów i tym podobne rupiecie.
— Bądź co bądź, jesteśmy na pańskie usługi, mister Holms, — rzekł stary Kuningam. — Wszystko, co pan lub pan inspektor rozkażecie, będzie niebawem wykonane.
— Przedewszystkiem, — rzekł Holms, — radził bym panom wyznaczyć nagrodę za schwytanie złodzieja. To rzecz przyspieszy. Nakreśliłem tu wzór ogłoszenia; może pan je podpisze. Sądzę, że 50 funtów — dostateczna nagroda.
— Z przyjemnością dam 500, — rzekł sędzia pokoju, biorąc z rąk Holmsa papier i ołówek. — Ale pan się tu omyliłeś, — rzekł, przebiegając pismo oczyma.
— Tak? Być może... Spieszyłem się.
— Piszesz pan: „Wobec napadu, jakiego dokonano we wtorek, o pierwszej po północy i t. d.“, podczas gdy wypadek nastąpił o trzy kwadranse na dwunastą.
Przykro mi się zrobiło za Holmsa, że się tak omylił. Wiedziałem, jak dotknie to jego ambicyę. Szczycił się zawsze dotychczas niezrównaną ścisłością i skrupulatnością, widocznie atoli choroba targnęła jego władze i nie wydobrzał jeszcze zupełnie. Zasępił się tedy, jak winowajca, inspektor spojrzał oczyma zadziwionemi, a młody Kuningam parsknął śmiechem.
Sędzia poprawił błąd i oddał notatkę Holmsowi.
— Proszę, niech pan każe ogłosić jaknajprędzej, — rzekł. — Znajduję, że to pomysł wyśmienity.
Holms złożył kartkę starannie i schował ją do swego portfelu.
— A teraz, — rzekł, — pójdziemy wszyscy razem obejrzeć mieszkanie, by się przekonać, czy złodziej rzeczywiście nic nie zabrał...
Zanim weszli do domu, Holms bacznie obejrzał drzwi wyłamane. Ślady na drzewie wskazywały, że do wyłamania zamku użyte było dłuto czy też mocny tępy nóż.
— Pan nie stosuje łańcuchów do drzwi? — zapytał Holms.
— Dotychczas nie uważałem za potrzebne.
— A czy pies jest koło domu?
— Jest, lecz jego budka znajduje się z drugiej strony domu.
— O której służba pańska kładzie się spać?
— Koło dziesiątej.
— Wiliam prawdopodobnie też kładł się o tej porze.
— Tak jest.
— Dziwna rzecz, że tej nocy jeszcze się nie położył. A więc — prosimy pana, mister Kuningam, byś raczył nam pokazać mieszkanie.
Korytarz z kamienną posadzką prowadził do wschodów drewnianych, które wiodły na pierwsze piętro; ztąd też poczynały się drugie wschody, bardziej okazałe, które wiodły do wielkiego salonu. Obok znajdowała się bawialnia i parę pokojów sypialnych, a między niemi pokój mister Kuningama i jego syna. Holms postępował powoli, oglądał uważnie każdy szczegół budowy. Widziałem z jego twarzy, że idzie po tropie niezawodnym, nie mogłem atoli rozwiązać, co było w jego myślach.
— Ależ, panie łaskawy, — zauważył wreszcie mister Kuningam, — to trud zbyteczny z pańskiej strony. W tamtym rogu jest mój pokój, a tam pokój mego syna. Czyż pan puszcza, że złodziej aż tu się zakradł i żeśmy go nie spostrzegli?
— Mnie się zdaje, że pan będziesz musiał zacząć wszystko na nowo, — rzekł młody Kuningam złośliwie.
— Ależ, proszę pana, niech pan chwilkę będzie cierpliwy! Chciałbym jeszcze zobaczyć, jak daleko widać z okien sypialni panów. To — pokój, zdaje się, pańskiego syna, — rzekł, otwierając drzwi, — a to jego ubieralnia, w której palił cygaro, gdy wszczął się popłoch. To okno dokąd wychodzi?
Wszedł do sypialni, otworzył drzwi do sąsiedniego pokoju i zajrzał tam.
— Cóż? zaspokojony pan? — rzekł mister Kuningam zjadliwie.
— Dziękuję panu! Widziałem wszystko, co mi było potrzeba.
— Teraz, jeżeli pan sobie życzy, możemy obejrzeć jeszcze mój pokój.
— A! owszem! jeżeli pan pozwoli.
Sędzia wzruszył ramionami i poprowadził nas do swego pokoju, bardzo skromnie umeblowanego. Gdy reszta skierowała się ku oknu, Holms wraz ze mną pozostał nieco w tyle. U nóg łóżka stał mały stolik, a na nim karafka z wodą i pomarańcze na talerzu. Gdyśmy przechodzili koło stolika, Holms, ku wielkiemu memu zdziwieniu, natknął się na stolik i przewrócił go. Karafka rozprysła się na kawałki, a pomarańcze potoczyły się po pokoju.
— Ale też z ciebie uważny człowiek, mój Watsonie, — rzekł na to z flegmą, — patrz, jakeś przystroił dywan!
Zmięszałem się i pochyliwszy się, począłem zbierać pomarańcze; zrozumiałem to, że Holms, dla niewiadomych mi powodów, pragnął zwalić na mnie to zdarzenie. Inni też poszli za mym przykładem, doprowadzając wszystko do porządku.
— Ale gdzież to on się podział? — zawołał inspektor.
Holms zniknął.
— Przepraszam panów na chwilę, — rzekł młody Kuningam, — ale zdaje mi się, że głowa pana Holmsa nie bardzo jest w porządku. Chodźmy, ojcze, zobaczyć, co się z nim dzieje! Wyszli szybko z pokoju, pozostawiając mnie, pułkownika i inspektora, nie na żarty zdumionych tą przygodą.
— Wiecie panowie, przykro mi, — począł inspektor, — ale, zdaje mi się, muszę podzielić zdanie mister Aleka. Może to skutki choroby, lecz to widoczne, że...
Słowa te przerwało wołanie: „Na pomoc! na pomoc!“ Poznałem głos mego druha i wybiegłem z pokoju do sionki. Krzyk stawał się zduszonym, chrapliwym i pochodził z pokoju Aleka. Wbiegłem do sypialni, ztąd do ubieralni. Obaj Kuninganowie pochyleni byli nad Holmsem; młody dusił go za gardło, stary wykręcał mu ręce. Jednej chwili rzuciliśmy się na nich i oderwaliśmy od powalonego. Holms skoczył na nogi blady i wielce wzburzony.
— Panie inspektorze! proszę aresztować tych ludzi! — zawołał, z trudem chwytając oddech.
— Za co?
— Za zabójstwo stangreta Wiliama Kirwana.
Inspektor spojrzał na niego zdziwiony.
— Co panu jest, panie Holms? — rzekł po krótkiej chwili, — pan się myli widocznie.
— Spojrzyj pan na ich twarze! — zawołał Holms.
Nigdy nie widziałem, żeby na twarzy człowieka jaśniej się malowało świadectwo zbrodni. Stary Kuningam stał, jak gromem rażony, obezprzytomniały. Młody nic nie miał teraz wspólnego z wesołością, która go stale cechowała: patrzał, jak dziki zwierz, z przestrachem w oczach, który zohydził i wykrzywił piękne jego rysy.
Inspektor podszedł ku drzwiom w milczeniu i dał sygnał świstawką.
Do pokoju weszło dwóch policyantów.
— Nie mogę postąpić inaczej, mister Kuningam, — rzekł inspektor, — mam jednak nadzieję, że wszystko to się wyjaśni. Sam pan to widzi... A to co takiego? Rzuć pan to zaraz!
Z temi słowy podbił mu rękę i rewolwer, wymierzony w niego przez młodego Kuningama, upadł z hałasem na ziemię.
— Proszę to zachować, przyda się przy śledztwie, — rzekł Holms, następując na rewolwer. — A oto jest to, czegośmy szukali. To mówiąc, wyciągnął dłoń z kawałkiem zmiętego papieru.
— Reszta tamtego pisma! — wykrzyknął inspektor.
— Najzupełniejsza!
— Gdzież była?
— Tam, gdzie przypuszczałem. Opowiem to panom po kolei. Przedewszystkiem atoli wypada, by Watson i pułkownik powrócili do siebie. Za godzinkę i my podążymy z panem inspektorem, pierwej jednakże musimy wybadać aresztowanych. Sądzę, że zdążymy powrócić na śniadanie.
Mister Holms dotrzymał słowa, jak zwykle, i około pierwszej zjawił się w pokoju, gdyśmy siedzieli razem z pułkownikiem. Towarzyszył mu jegomość średniego wzrostu, dosyć już wiekowy, którego przedstawił mi, jako mister Aktona, u którego odbyła się niedawno owa dziwna kradzież.
— Pragnąłem, żeby i mister Akton był obecny przy mojem tłomaczeniu, jakie tu uczynię, nic bowiem chyba dziwnego, że przebiegiem tej sprawy mocno się interesuje. obawiam się, czy nie pożałujesz pan, panie pułkowniku, żeś zaprosił do siebie stworzenie z naturą tak niespokojną, jak moja.
— Przeciwnie, — odrzekł pułkownik przyjaźnie, — mam to sobie za zaszczyt, żem zdołał osobiście przyjrzeć się temu niezwykłemu darowi pańskiemu rozplątywania spraw zawiłych. Przeszedłeś pan wszystkie moje oczekiwania.
— Obawiam się tedy raz jeszcze, czy memi wytłomaczeniami nie utracę tego dobrego mniemania, jakie w oczach jego zdobyłem; położyłem sobie jednak za zasadę nie ukrywać nigdy ani przed Watsonem, ani przed kim bądź innym, jak prostemi nieraz drogami dochodzę do rezultatów oszałamiających. Pierwej atoli, zanim zacznę opowiadać, pragnąłbym pokrzepić siły kieliszkiem wybornej pańskiej starki, pułkowniku! W ostatnich czasach spracowałem się rzetelnie.
— Przypuszczam, że atak pański już się nie powtórzy.
Holms zaśmiał się serdecznie.
— O tem — po tem, a teraz opowiem panom wszystko po kolei. Proszę, przerywajcie mi, ilekroć się nastręcza jakie wątpliwości.
— W naszym fachu ajenta policyjnego niezmiernie ważną jest rzeczą umieć odróżniać fakty prawdziwe od mnóstwa rzeczy pobocznych i błahych. Kto tego nie przestrzega, traci całą energię i uwagę na drobiazgi, miast ją skupić na samej istocie rzeczy. W wypadku niniejszym nie wątpiłem od samego początku, że kluczem, rozwiązującym całą rzecz, jest strzępek papieru, znaleziony w ręku zabitego.
— Zanim przejdę do szczegółów, zwrócę uwagę panów na tę okoliczność, że gdyby oświadczenie Aleka Kuningama było słusznem i gdyby zabójca, strzeliwszy do Wiliama Kirwana, zbiegł natychmiastowo, wtedy, rzecz prosta, nie wyrwał by papieru z rąk zabitego. Jeżeli zaś tego nie zrobił zabójca, to zrobił to sam Alek, bowiem, gdy z góry zszedł stary Kuningam, na dole było już kilkoro sług. Fakt ten, sam przez się niezmiernie prosty, inspektor atoli nie zwrócił na niego uwagi, w zasadzie bowiem odrzucił wszelką myśl, by dziedzice mogli być do sprawy wplątani. Ja uważam za swój obowiązek odrzucać wszelkie przesądy i uprzednie sądy i zdążać jedynie ślepo za tem, co nastręczają mi fakty. I oto odrazu począłem badać, jaką rolę w tej sprawie grał mister Alek Kuningam.
— Najsumienniej przestudyowałem strzępek papieru, dostarczony mi przez inspektora; byłem mocno przekonany, że stanowi on część dokumentu niezmiernie ważnego. Oto jest tu ten kawałek. Czy nie dostrzegacie w nim panowie nic osobliwego?
— Owszem, jest w nim coś niezwyczajnego, — rzekł pułkownik, badając strzępek.
— Kochany panie, — rzekł Holms, — tu niema wątpliwości, że kartkę tę pisały dwie osoby, na zmianę. Jeżeli się pan dobrze przyjrzy, spostrzeże pan odrazu, że wyrazy „bez“ i „dwunasta“ napisane innym charakterem, „kwadransa“ i „dowiesz się“ — również innym. Dosyć spojrzeć, by orzec, że pierwsze dwa wyrazy pisała ręka pewniejsza, drugie dwa — ręka mniej pewna i wahająca się.
— Bezwarunkowo! to widoczne! — dziwił się pułkownik. — Po cóż jednak było dwojgu pisać jedną kartkę?
— Rzecz prosta! Widocznie sprawa była nie czysta i jeden nie ufał drugiemu; postanowili tedy napisać ją wspólnie, by razem odpowiadać, gdyby się wykryła, lub gdyby jeden z nich chciał zdradzić drugiego. Ten, co pisał „bez“ i „dwunasta“ był inicyatorem i kierownikiem sprawy.
— Zkąd pan to wnioskuje?
— Porównując obydwa charaktery pisma, chociaż można to twierdzić również na mocy innych poszlak. Wpatrzywszy się uważnie, dostrzeże pan, że ten, co pisał ręką pewniejszą, pisał pierwszy i układał właściwie tekst, drugi — wypełniał już potem miejsca pozostawione. Przestrzenie, pozostawione między wyrazami, nie wszędzie dostateczne do napisania dłuższego wyrazu, widocznie w pośpiechu źle wymiarkowane, tak że ów drugi piszący zmuszony był wyraz „kwadransa“ ścisnąć, by go pomieścić między „bez“ i „dwunasta“. To wskazuje, że te ostatnie były pierwej napisane. I oczywista, że kierował ten, co pisał pierwszy i układał tekst.
— Wspaniale! — okrzyknął mister Akton.
— To jednak mniej ważne; przejdziemy do rzeczy istotniejszych. Wiadomo panom zapewne, że ostatniemi czasy sztuka poznawania lat piszącego z charakteru jego pisma znacznie się posunęła. Mam na myśli jedynie stany normalne, choroba bowiem i niedomagania fizyczne tak mogą wpłynąć na charakter pisma, że młodzieńca łatwo wziąć za starca.
W obecnym tu wypadku, obserwując jedno pismo, pewne i stanowcze, i drugie, mniej pewne i wahające, można śmiało utrzymywać, że posiadacz pierwszego — w latach, choć jeszcze nie starzec zupełny.
— Wspaniale! — zachwycał się mister Akton.
— Poza tem istnieją jeszcze pewne rysy, mniej ważne, choć nie mniej ciekawe. Oto, naprzykład, obydwa te charaktery pisma mają cechy jakiegoś pokrewieństwa i spólności duchowej; można tedy przypuszczać, że należą do osób, pozostających w węzłach pokrewieństwa. Temi oto drogami przyszedłem do wniosku, że strzępek ten pisali obadwaj Kuningamowie.
— Potem zająłem się, rzecz prosta, innemi szczegółami tego ciekawego dramatu. Razem z inspektorem udałem się na miejsce wypadku i obejrzałem wszystko, co mi było potrzeba. Rana zabitego świadczyła wyraźnie, że strzał padł z odległości czterech do pięciu yardów. Mogę to twierdzić stanowczo, bowiem na ubraniu zabitego nie znalazłem śladów prochu. I dla tego Alek Kuningam kłamał, dowodząc, że wystrzał nastąpił wtedy, gdy dwaj ci ludzie walczyli ze sobą. Następnie, i ojciec, i syn, obadwaj zgadzali się w zeznaniach co do tego miejsca, w którem zabójca miał przeleźć przez parkan; ponieważ jednak ziemia w tem miejscu wilgotna, a śladów żadnych na niej nie znalazłem, przekonałem się tedy powtórnie, że Kuningamowie kłamią — i że nikt obcy w tę noc tu nie gościł.
— Pozostawało mi jedynie wyjaśnić sobie pobudki, które pchnęły Kuningamów do tak ohydnej zbrodni. By dociec tego, należało pierwej rozwiązać szaradę, dotyczącą tej dziwnej kradzieży u mister Aktona. Ze słów pułkownika dowiedziałem się, że pomiędzy panem, mister Aktonie, i Kuningamami toczył się spór o posiadłości. I oto zrodziła się myśl w mej głowie, czy nie zakradli się ci panowie do pańskiej biblioteki w celu porwania jakiego dokumentu, który mógł by sprawę na ich stronę przechylić.
— Najzupełniej słusznie, — zauważył mister Akton, — nie wątpię o tem obecnie. Mam prawo niezbite do połowy ich majątku i gdyby mogli zdobyć jeden dokument, który na szczęście spoczywa w kasie ogniotrwałej u mego adwokata, wygrali by proces niezawodnie.
— A co? — rzekł Holms zadowolony.
— Był to krok, rzecz prosta, bardzo ryzykowny i jestem pewien, że projektodawcą co do niego był młody Kuningam. Nie znalazłszy dokumentu, pragnęli odwrócić wszelkie podejrzenie, nadając temu charakter zwykłej kradzieży i dla tego porwali to, co mieli pod ręką. To wszystko dotąd bardzo zrozumiałe, są atoli w tem ogniwa, dotychczas bardzo tajemnicze. Przedewszystkiem dążyłem do tego, by odnaleźć brakującą cześć listu. Byłem pewien, że to Alek wyrwał ją z rąk zabitego, i przypuszczałem, że włożył do kieszeni swego ubrania. Gdzież bo ją mógł by włożyć? Pozostawało pytanie: czy nie wyjął jej już ztamtąd? Co do tego, należało się nieco potrudzić — i oto dla czego udaliśmy się do nich do domu.
— Kuningamowie, jeśli panowie pamiętacie, zbliżyli się do nas, gdyśmy byli u drzwi kuchennych. Ogromnie ważną było dla mnie rzeczą, żeby nie było mowy o kartce i żeby jej nie zniszczyli. Inspektor już miał o niej zagadać i zwiastować, jak ważnym jest dla nas dowodem, gdy oto, na szczęście, nastąpił ten mój atak — i rozmowa przeszła na inny temat.
— Ach, tak! — zawołał śmiejąc się pułkownik, — wszystkie tedy nasze współczucia i ubolewania były niepotrzebne, — pan-eś tylko udawał!
— Jako lekarz, muszę oświadczyć, żeś udawał znakomicie, — powiedziałem od siebie, patrząc z podziwem na tego człowieka, który coraz nowemi stronami swego talentu budził we mnie zachwyt niekłamany.
— Tego rodzaju sztuka czasami bywa bardzo przydatną, — mówił Holms dalej. — Gdym odzyskał przytomność, udało mi się za pomocą drobnej sztuczki — nie powiem, żeby bardzo dowcipnej — zmusić starego Kuningama do napisania wyrazu „dwunasta“, by módz porównać to pismo z pismem na strzępku.
— Bądź tu mądrym wobec tego! — zawołałem.
— Widziałem, jak ci było przykro za mnie i jak zwaliłeś moje przeoczenie na karb mojej choroby, — zauważył Holms, śmiejąc się. — Żałowałem bardzo, żem cię musiał zmartwić napróżno... Potem poszliśmy wszyscy na górę. W pokoju Aleka zobaczyłem szlafrok za drzwiami. Przewróciłem stół, odwróciłem ich uwagę i wymknąłem się, by zbadać kieszenie szlafroka. Zaledwiem wyjął papier, który, jak się tego spodziewałem, był w jednej z nich, gdy obaj Kuninganowie rzucili się na mnie i zginął bym niechybnie, gdyby nie rychła wasza pomoc przyjacielska. Do tej pory czuję jeszcze na szyi ślady palców młodego Kuningama, i ręka ta mnie boli od konwulsyjnych szamotań starego, który chciał mi wyrwać ten papier. Obaczyli, że wiem o wszystkiem, i przejście raptowne od zupełnej pewności siebie do zupełnej rozpaczy przyprawiło ich wprost o szaleństwo.
— Mówiłem przed chwilą ze starym Kuningamem co do pobudek tej zbrodni zagadkowej. Ze starym rozmowa jest możebna, lecz młody pieni się, jak zwierz, i gdyby miał broń pod ręką, rozwalił by łeb sobie i innym. Gdy stary się przekonał, że sprawa stracona, spuścił z tonu i opowiedział wszystko, jak było. Okazuje się, że Wiliam podpatrzył niepostrzeżony swych panów, gdy w ową noc zrobili wyprawę do biblioteki mister Aktona i że zapragnął skorzystać z tej tajemnicy, by jaknajwięcej wyciągnąć z kieszeni Kuningamów. Atoli z panem Alekiem żarty niebezpieczne. Ułożył sobie nader dowcipny plan skorzystania z popłochu, jaki wywołała kradzież u mister Aktona, by się uwolnić od człowieka, który mógł być niebezpiecznym. Zwabili go tedy do pułapki i zabili; gdyby przytem byli wydostali całą kartkę z rąk zabitego i zatarli kilka drobnych szczegółów, nigdy by podejrzenie nie padło na ich szanowność.
— A gdzież cała kartka? — zapytałem.
Holms doręczył nam całe pismo, złożone z dwóch kawałków:

„Jeżeli przyjdziesz trzy kwadranse na dwunastą do drzwi alkierza, dowiesz się o czemś, co cię bardzo zadziwi i co może być wielce pożytecznem dla ciebie, jak

również dla Anny Morissen. Nie mów nic o tem nikomu“.



— Właśnie oczekiwałem czegoś w tym rodzaju, — rzekł Holms. — Prawdę rzekłszy, nie wiemy jeszcze dotychczas, jaki stosunek zachodził pomiędzy Alekiem Kuningamem, Wiliamem, Kirwanem i Anną Morissen, skutki atoli wskazują, że pułapka była dobrze zarządzona.

— A teraz, kochany Watsonie, sądzę, żeśmy już dosyć zażyli wywczasu na łonie przyrody; powrócę tedy do siebie, na ulicę Beker, z wznowionemi siłami.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Arthur Conan Doyle i tłumacza: anonimowy.