Przejdź do zawartości

Dziecię Starego Miasta/Część druga/V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Dziecię Starego Miasta
Podtytuł Obrazek narysowany z natury
Część druga
Wydawca Instytut Wydawniczy »Bibljoteka Polska«
Data wyd. 1925
Druk Zakłady graficzne Bibljoteki Polskiej w Bydgoszczy
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część druga
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

V.

Jakiś generał siwy chodził po placyku i burczał półgłosem; ręce miał złożone na piersi, głowę spuszczoną — widocznie był gniewny.
Urzędnik powitał go zdaleka.
— No, cóż wy mówicie — spytał generał stając. — Kasprze Janowiczu, co wy mówicie? Ten stary Gorczakow zachorował na brzuch, czy co? Przytomność stracił? Ale gdzież Muchanow? Gdzie inni, co mają przecie głowę na karku? Cóż tak strasznego, że kilku ludzi ubito z tego tłumu buntowników? A oni władzę z rąk wypuszczają, oddają jakiejś tam delegacji, uznają się winnymi. Rząd przepadł, stracił powagę. Rosję kompromitują. Co to pięć trupów?... Jabym ich zabił pięćset i dopiero byłby koniec!
Stary generał Stupajko mówił z rozpaczą prawie.
— Śliczna rola nasza!... Będziemy się patrzyli ze wstydem, jak oni tych buntowników z honorami chować będą!... Zabili siebie... Gorczakow zwarjował!
Urzędnik ruszył ramionami.
— No, ja zaraz mówiłem, że to źle! — szepnął pocichu.
— Źle?... Co to źle!... Mało! Jabym ich oddał pod sąd, a oni mnie oddają pod sąd za to, żem z ich nakazu do tej hałastry strzelił. Przepadło wszystko! Głupcy myślą, że oni ich tem uspokoją! Aha! Póki tu noga jest nasza, spokoju nie będzie. Straciliśmy Polskę!
Generał gadał gorączkowo, nie zważając na odpowiedź; urzędnik odszedł powoli; on dalej sam z sobą, pięścią grożąc ku zamkowi, rozprawiał.
We drzwiach szpitala stał drugi wojskowy, blady i pomieszany.
— Co słychać? — zapytał żywo.
— Nic, panie generale!
— A w mieście?
— Spokojnie!
— Cóż oni, nie myślą o rewolucji?
— Gdzie znowu?... Oni teraz zajęci są tak pogrzebem triumfalnym, wstążkami, kokardami, mowami, uroczystością, że gotowiby się dać wszyscy posiekać. Ale ja tu, panie generale, przychodzę z prośbą do niego.
— No co, Kasprze Iwanowiczu?
— Leży tu jeden ranny...
— O, niejeden!
— Cięty w rękę i strzelony w nogę... Dajcie mi go!
— O, nie mogę! Rannym nie wolno się pokazywać na ulicach. Oniby gotowi z nim zrobić, co zrobili z trupem, którego nosili obnażonego po ulicach...
— Nie, nie! Teraz to już uspokojone; oni sami pracują nad uciszeniem! Biedny chłopiec, a matkę ma starą.
— Byle tam nie wyrósł z tego skandal jaki! Weźcie go sobie, wywieźcie do licha!... Lepiej, niech w domu umrze... powiedzą, żeśmy go tu domęczyli.
Urzędnikowi przyszło na myśl w tej chwili, że, gdy umrze w domu, sprawią mu pogrzeb demonstracyjny; ale już się nie chciał cofać. Ciężyło na nim to przekleństwo, którego brzmienie jeszcze w uszach słyszał. Poszedł do sal, gdzie byli ranni. Nie znał Franka, ale wiedział jego nazwisko.
W kącie, na wąskiem łóżku, z za białych nieco pokrwawionych prześcieradeł wyglądała blada, piękna twarz młodzieńca. Urzędnik, idąc, jakimś instynktem się tu zatrzymał.
— Waćpan jesteś cięty w rękę i postrzelony w nogę? — zapytał — Franciszek Plewa?
— Ja! — odparł głos cichy.
— Dźwigniesz się o swojej sile?
— Nie potrafię; ale gdyby mi kto pomógł...
— Wstałbyś?
— Wstałbym. Ale pocóż?
— Żeby pojechać do domu... Ruszaj się, jedź do domu, a powiedz matce...
Zastanowił się i, nie dokończywszy, odszedł. Zawołał cyrulika i szepnął mu słów kilka, a na kartce coś napisał.
Cyrulik zakrzątnął się zaraz około chorego, narzucił nań płaszcz, podał rękę, żołnierz jakiś podparł go z drugiej strony. Na dole stała dorożka, którą wzięto gwałtem i Franek, nie wiedząc prawie, co się z nim dzieje, wyjechał sam z Cytadeli z jednym tylko dorożkarzem, każąc się wieść na Stare Miasto. Za wrotami zaraz porwały go mdłości... stracił przytomność.
Woźnica, któremu numer domu powiedziano, obrócił się, popatrzył, pokiwał głową.
— Może im tam trupa dowiozę — rzekł. — Ale jak pośpieszę, to kto wie?...
Szarpnął poczciwiec po koniach. Trzęsienie powozu i ból zbudziły Franka. Resztą jakąś instynktu zachowawczego chwycił się ręką zdrową za drzwiczki i krzyknął.
Dorożkarz uśmiechnął się.
— Oho! — rzekł. — Jaki to ze mnie dobry doktór! — Ale począł jechać wolniej.
— Na Boga! Ostrożnie!... Dwie rany!
— Już teraz noga za nogą, ale mi nie mdlejcie, paniczu; a Panu Bogu podziękuj, żeś się stamtąd wydostał.
Jazda wydała się Frankowi wiekuistą; wistocie trwała długo. Po drodze, gdy już wjechali do miasta, przechodnie, widząc tę bladą twarz, stawali, domyślając się aktora tragedji krwawej. Jeden nawet zatrzymał powóz. Był to Młot, który leciał do Cytadeli, aby tam dostać języka, a zdumiał się, zobaczywszy Franka wolnym.
— Ty... skąd?... Co?
— Z Cytadeli!
— Któż cię uwolnił?
— Nie wiem... Cierpię mocno... A, do domu, do domu! — wyjęknął chory. — Po doktora!
— A, chwała Bogu! — zawołał, już mniej na jego jęk zważając. — Ustępują, ustępują! Opamiętali się! Trzeba kuć żelazo, póki gorące... Jedź do domu, ja do Cytadeli; mam tam moich znajomych; trzeba się dowiedzieć o resztę braci. Chwała Bogu, żeś wolny!
Dorożka stanęła wreszcie pod kamienicą. Na Starem Mieście pusto było. Jędrzejowa tylko co powróciła, rozżarzona, mściwa, i padła na kolana do modlitwy, aby w sobie to uczucie niechrześcijańskie przytłumić. Czuła się zburzoną aż do niewiary.
Koło niej poczciwe dziewczę, Kasia, latała, płacząc i narzekając; nie mogła poznać swej pani; cieszyła ją, jak umiała, całowała, płakała nad nią.
— Matko Boska Częstochowska! Chyba ty uczynisz cud! — wołała stara, zalewając się łzami.
W chwili, gdy wymawiała te wyrazy, drzwi się otworzyły; dorożkarz z batogiem w ręku, w czapce na głowie wdarł się do izby.
— Czy to tu pani Jędrzejowa?
— Ano, tociem ci zapłaciła! — rzekła stara, myśląc, że pierwszy dorożkarz powrócił.
— Ale nie, moja jejmość; ja dopiero com przyjechał.
— To nie ten! — zawołała Kasia. — A co chcecie?
— Ale tu pani Jędrzejowa?
— A juścić!
— To mi pomóżcie znieść waszego chorego do izby, aby tam nie stał na zimnie!
— Jakiego chorego?... Skąd?
— Ano z Cytadeli go wiozę! Co ma być?
— Gdzież on jest?! — krzyknęły obie kobiety.
— Gdzie ma być? Kiedy mówię, że w dorożce na dole!
Jędrzejowa, jak oszalała, rzuciła się, nie słuchając więcej, wołała: Cud! Cud!
Obie z Kasią, zostawiwszy drzwi otworem, poleciały do dorożki; a gdy twarz syna ujrzała matka stara, po tylu wzruszeniach, po takich mękach, spuściła głowę i mało nie padła z radości omdlona.
— Otóżto z temi babami! — rzekł, poskakując, dorożkarz. — Czy im nadto źle, czy im nadto dobrze, padają, gdyby muchy.
Ale wnet Jędrzejowa przyszła do siebie.
Wkrótce potem u łoża Franka siedziała matka rozjaśniona.
Tajemnicą dla niej było, kto jej syna uwolnił. Przypisywała to delegacji, ale więcej Matce Boskiej Częstochowskiej, do której ślub uczyniła pójść pieszo z dziękczynieniem. Oswobodzicielem był wyklęty.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.