Przejdź do zawartości

Dyskusja indeksu:Sewer - Bratnie dusze.djvu

Treść strony nie jest dostępna w innych językach.
Dodaj temat
Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki

BRATNIE DUSZE

CZĘŚĆ PIERWSZA.
Bladawa mgła przytuliła się do ziemi. Szary koloryt na płótnie i w naturze wyradza pewien smutek w naszych myślach, które wtedy toną w mgle lub czołgają się po ziemi, jak nasz wzrok, nie mogąc patrzeć w przestrzeń, lub rwać się do słońca.
Na ziemi mgła zalegała ulice, i dziwnie było wieczorem wśród świateł latarni, jak wśród pochodni, trzymanych niewidzialną ręką, latających ogników powozów i wrzawy ulicznej, — nie mogąc dojrzeć przedmiotów i ludzi. Ogniki i przytłumione głosy na ziemi, czerwona łuna na niebie; gwarno a jednak pusto; — czerwono, a jednak ciemno. I czemże się dusza ma radować, gdy myśl uderza o ciemną mgłę na dole, a w górze spostrzega kolor, ogłaszający przerażonym zniszczenie.
1
Pochylmy głowę na piersi; może zmęczony wzrok, patrząc nadół, znajdzie spadłą łzę lub zgubiony uśmiech.
Bratnie dusze 1
Zamigolało, — światełka, otulone białym puchem mgły, zdają się mrugać, przyczajone do ziemi, jak gdyby chciały przyzywać i wabić ludzi do siebie... Zwabiły; gromadka ciekawych otoczyła majaczące ogniki, a przed niemi na gładkich płytach chodników rysowane kolorowemi kredami obrazy *) Było ich sześć podług twierdzenia pana Smaił 2), znanego z dokładnych obliczeń i skrupulatności w świadectwie. Było ich sześć, możemy wierzyć, a że artysta jest Anglikiem, trzy z nich należą do morza, jeden do kontynentu — dwa do Anglji.
Na rozhukanych bałwanach oceanu kołysze się z rozpiętemi żaglami okręt, gdy z ciemnych chmur piorun wypada, aby go spalić. I na cichych wodach wśród księżycowej nocy parowiec ze wstęgą dymu oświetloną iskrami...
Ze złoconych ram wygląda postać Napoleona!. z tradycyjnym kosmykiem czarnych włosów na czole. Wielki genjusz patrzy się na Anglję i duma z zaciśnięteini
!) Często można widzieć w Londynie ubogich chłopców, malujących kolorowemi kredkami obrazy na kamiennych chodnikach ulic, za co przechodnie rzucają im pieniądze. Wieczorem owe improwizowane obrazy bywają oświetlone świeczkami.
2) Pisze się Sniile, a wymawia Smaił. W tem nazwisku trzymam się pisowni wymawiania.
ustami. Anglja pokonała olbrzyma! Tyle dla kontynentu. A dla Anglji? Parlament nad Tamizą i Westminster.
W miejscach pustych między okrągłemi ramami obrazów, dla złagodzeniagrozy i uroczystości kompozycji, podobnie jak komizm w tragedji Szekspira, pudel, palący fajkę, dwa pomidory, list, szynka i pieniący się pel-ell.
Przyparty do ściany na wilgotnych płytach kamiennych, obok obrazów i zapalonych świeczek, siedział trzynastoletni chłopiec, blady i szczupły. Niebieskiemi oczami patrzył obojętnie na ludzi, milcząc. Obok, na gałganku rozłożone farby, a między niemi kilka porzuconych penów. Chłopiec patrzył i czekał, ludzie stawali, spoglądając na obrazy, czasem na chłopca i odchodzili, artysta zostawał sam z pięcioma penami.
Nadszedł robotnik, stąpając ciężko, jak jego młot był ciężki, którym pracował 12 godzin — przyszedł, spojrzał i rzucił pena. Nadbiegła młoda dziewczyna, długo szukała, szukała we wszystkich kieszeniach/ i nareszcie w torebce znalazła, zdaje się, ostatni — i wstydząc się chłopca, ludzi, a może pena, jeżeli był ostatnim, rzuciła go nieśmiało, przelotnie spoglądając na chłopca, i uciekła. Dziękuję — dopędziło ją w drodze samą bez pena, dziękuję brzęczało jej w uszku i obok serca sprawiało ciepło.
Patrzył na to wszystko pan Smaił, a patrząc, ani nie zażywał tabaki, ani nie palił. Ludzie mówili
0 skąpstwie, z czego pan Smaił uśmiechał się i lekko wzruszał ramionami.
Pan Smaił często pocichu śmiał się z opinji
1 ludzi — i teraz się uśmiechnął, patrząc na obrazy, chłopca i rzucone mu peny.
3
Godzina dziewiąta, na gałganku obok farb osiem penów, ludzi coraz mniej, coraz większe zimno,
r świeczki jedna po drugiej gasną. Pan Smaił zdradzał pewien upór, lub wytrwałość, patrzył na obrazy, gałganek, chłopca i czekał.
Już tylko jedno światełko migotało, i jeden został z patrzących, pan Smaił. Chłopiec obserwował świeczkę i wpatrującego się amatora w obrazy — i, jako prawowity Anglik, zrobił zakład przeciwko świeczce, za panem Smaił, stawiając dwa peny za wytrwałością stojącego dźentelmana.
Nagle na płytach chodników zabrzęczało srebrne sześć penów tocząc się po jednym z pejzażów. Chłopiec drgnął, zerwał się, obliczył pieniądze — i gałganek z farbami pospiesznie zaczął zwijać. Pan Smaił nie tracąc czasu, wyjmuje portmonetkę, dobywa szylinga i rzuca go chłopcu. Chłopiec podnosi zdziwione oczy, pan Smaił znika w mgle.
— Przegrałem — szepnął do siebie uradowany dzieciak i, pełen wybuchów dobrego humoru, zabierał się do odejścia. Gdyby jednak dobrze uważał, przekonałby się, że zakład nie był przegrany.
Pan Smaił, przyczajony do mury, czekał i dumał, świeczka zgasła, pan Smaił nie ruszył się z miejsca. Chłopiec, śpiewając piosenkę, pobiegł galopem, pan Smaił za nim wyciągniętym angielskim kłusem swoich długich nóg, gdyż pan Smaił był długi, a będąc długim, był chudy i miał barczyste ramiona, długą twarz, i nos duży, i szerokie zaciśnięte usta, a oczy wielkie szare i pogodne, i do tego pan Smaił posiadał kłusa, którym w młodości wygrywał znaczne zakłady. Nie dziw więc że dopędził chłopca, kupującego w sklepiku nową świecę, herbatę i cukier — i za dwa peny dziennik z ciekawą powieścią. W drugim wziął chleba i słoniny i, znowu śpiewając, skręcił galopem w małą uliczkę, a pan Smaił za nim wyciągniętym kłusem, albowiem pan Smaił stąpał cicho, zgóry stawiając nogi. Zwyczaj ten przyjął od folbludów, lecz, nie lubiąc się chwalić, nie wspominał o tem.
Chłopiec znikł w jednym z małych domków, pan Smaił został na ulicy sam, rozglądał się i namyślał. Naprzód zobaczył numer na drzwiach 26, zanotowaf go, a notując, uśmiechał się. Pan Smaił był fatalistą, lubił parzyste numera, a do podwójnie parzystych miał szczególne zaufanie.
Po schowaniu pugilaresu szlachetny olbrzym
0 folbludowskim kłusie rekognoskował tajemniczy dom.
Na dole ciemno i na górze ciemno, z czego naturalnie wywnioskował, że młody artysta nie mieszka od frontu, dalsze zatem obserwacje z tej strony nie posiadały dla niego podstawy, nie dając widoku pomyślnych rezultatów. Ponieważ jednak pan Smaił nie cofał się przed żadnemi przeciwnościami, gdy miał pewne postanowienie, a widocznie miał je, goniąc chłopca, zdecydował, odparty z frontu, atakować z innej strony. W tym celu, obszedłszy uliczkę, dotarł do wązkiego przejścia, utworzonego z dwóch niskich murów, rozgraniczających ogródki domów. Obliczył dokładnie, który ogródek może należeć da 26. numeru, nadsłuchiwał pewien czas, lękając się być spostrzeżonym przez policjanta, któryby w imię prawa zaprotestował najście ogrodzonego miejsca. Pan Smaił nie lubił policjantów, nie żeby się ich miat bać, lecz jedynie dlatego, że mu przeszkadzali. Słuchał — cisza dokoła. Pan Smaił postanawia
1 wskutek tego opiera ręce o mur, wznosi się na rękach, siada na grzbiecie parkanu, przekłada długie nogi, zsuwa się na ziemię i stąpa, jak żóraw po zielonej murawie. Przepraszam, gdyż powinienem napisać: jak folblud, przez szacunek dla ambicji pana Smaił, nie lubiącego się chwalić.
W oknie na dole, szparami źle zasłoniętej firanki, błysnęło światło, pan Smaił przytknął swój długi nos do szyby i przez odchyloną firankę patrzał.
Młodziutki artysta, klęcząc przed kominkiem, przyrządzał herbatę, przypiekał chleb i smażył słoninę. Obok w głębokim fotelu siedziała kobieta blada i smutna. Niebieskie, z rozszerzoną źrenicą oczy, wlepiła w chłopca, usta jej poruszały się: pan Smaił nie był pewny, czy się modliła, czy szeptała zaklęcia. Chłopiec dmuchał, smażył, zalał herbatę, nakrył serwetą stół i usmażoną postawił słoninę. Pan Smaił oblizał się mimowoli, był głodny, a lubił słoninę.
Ody pan Smaił przypatrywał się, dziecko przysunęło z fotelem matkę i pogłaskało ją ręką po bladej twarzy. Matka ujęła w swe dłonie chudą buzię syna, patrzyła przez jakiś czas w jego oczy i, pocałowała go w usta.
Pan Smaił chciał w tej chwili notować, ręka mu jednak lekko drżała, i szare oczy zaszły wilgocią, jak niebo angielskie, w co pan Smaił nie wierzył, tnimo to przetarł je ręką i dalej patrzył, chociaż nie było nic ciekawego.
Matka i syn pili herbatę, jedli chleb ze słoniną i rozmawiali. Chłopiec gestykulując rękami żywo opowiadał, matka z uśmiechem słuchała. Pan Smaił był pewnym, że mówią o nim, i długie swe ucho przytknął do okna, i nic nie słyszał pomimo długiego ticha, a cienkiej szyby.
Skończono herbatę, pan Smaił stał w miejscu. Chłopiec rozłożył kupiony dziennik, fotel matki przysunął do kominka, objaśnił świecę i czytać zaczął. Pan Smaił wynotował tytuł dziennika i numer, duźemi wydrukowany literami, i, stojąc w miejscu, zadumał się...
Czyżby miał zazdrościć nędzy, czy bladości twarzy kobiety, czy ciepła kominka? A może zazdrościł jednej godziny ciszy i spokoju, która, głusząc wspomnienia cierpień, uszlachetnia życie dotyla, że dla tej jednej godziny dwadzieścia innych znosimy z radością?
Chłopiec czytał z ogniem i uczuciem, oczy mu błyszczały, głos drżał. Musiała to być straszna historja, a dziecko wierzyło w jej prawdę. Blada kobieta patrzyła na ogień, lecz, ile razy chłopiec silniej czytał, odwracała głowę od kominka, aby utkwić wzrok w syna.
Matka i syn, pieszczony głos dziecka i między nimi straszna historja, mała izdebka i czerwone światło kominka, obok bladawego blasku świecy.
Pan Smaił za oknem posmutniał, chociaż zaspokoił ciekawość. Przestał patrzeć, a nic nie słyszał, i dla tego nie czekając dłużej, leniwie odchodził, czając się, aby nie być widzianym. Schylony popod murem, nasłuchiwał czas niejaki, później przesadził go i, wyprostowany, śpiesznie, lekko stąpając, powracał do siebie.
I on również w swoim pokoju zastał ogień na kominku i gorącą wodę do herbaty, tylko słoniny nie znalazł. Mało się tą kwestją zajmował, więcej mu pewnie w tej chwili dokuczała samotność, gdyż rozglądał się po małej izdebce, i ręce, długie swe ręce wyciągał. Herbata przeszła smutno, i dopiero pan Smaił rozjaśnił nieco swoją twarz, gdy wyjął z szafki dużą książkę rachunkową i zaczął w niej układać zwyczajny bilans dnia. Pod rubryką: dzienny dochód, zapisał jednego funta, a obok w rubryce: dzienny procent, gdyż pan Smaił procenta na dnie obliczał, umieścił 12 szylingów i 2 peny. W wydatkach: dla siebie zanotował 2 szylingi i 6 penów, a w nagłówku, zatytułowanym: dla społeczeństwa, zaznaczył jednego szylinga. A zatem w bilansie pozostało dla społeczeństwa 18 szylingów i 8 penów. W książce znajdowała się jeszcze jedna zagadkowa rubryka, zatytułowana: stracone, pod którą pan Smaił zwykle pisał tak lub nie, z wykrzyknikiem lub bez wykrzyknika, czarnym lub czerwonym atramentem. Obecnie pan Smaił nie wyraził swej opinji, pomijając kreseczką wiersz tego tytułu, zato w uwagach zapisał nazwę małej uliczki i numer 26.
Długo pan Smaił patrzył na zapisane liczbami kartki i na lakoniczne tak lub nie, wypisane w rubryce, zatytułowanej: stracone. Szereg wypisanych tak przedstawiał się licznie, lecz i nie dość się często świeciło, a nawet można było spotkać kilkakrotnie nie, wypisane czerwonym atramentem. Te to zaczerwienione miejsca wprawiały [w dobry humor naszego buchaltera.
Wielka księga rachunkowa buchalterji pojedynczej stanowiła rodzaj pamiętników pana Smaił, w których wyrazy zastępowały cyfry, nagłówki rozdziały. Tym sposobem w księdze spostrzec można było same fakta, wyrażone w liczbach. Historję ich chował pan Smaił pod swoją czaszką; czytane cyfry rozbudzały wspomnienia, i dlatego, czytając je, uśmiechał się.
Dzisiejszy dzień nie jest straconym, rzekł do siebie pan Smaił. Nie jest stracony, Samuelu, powtórzył.-
Ona mnie zawsze tem imieniem nazywała. »Przedewszystkiem, Samuelu, sieroty* — mówiła — a ja odpowiadałem: społeczeństwo. >A w niem sieroty«> dodawała cicho. Milczałem, bo i ona była sierotą,
chociaż mi powtarzała: ^Samuelu, gdy jesteś obolej zdaje mi się, że znajduję się wśród rodziny...* I nareszcie sam osierociałem po raz trzeci.
Cóż mnie to obchodzi, rzekł po namyśle, ze smutnym uśmiechem, uderzając ręką w księgę. Wobec społeczeństwa i idei, niema jednostek... Z oczu jednak, ciężkiego westchnienia i wyrazu twarzy można było wywnioskować, że pan Smaił usiłował w tej: chwili kłamać przed samym sobą.
Społeczeństwo dla niego, jako dla jednostki* składało się również z jednostek, które kochał, lulv gardził niemi, przywiązywał się do nich i cierpiały tracąc je. I na dowód, zamyśliwszy się powtórnie*, rzekł z cicha:
Nikt już do mnie od lat dwóch nie mówi: Samuelu, dobrze mi z tobą... Blada kobieta i chłopiec* a może talent... prowadził z sobą dalej monolog, chodząc po małej izdebce. Stanął przed kominkiem, szerokie usta otworzył, z poza nich wyjrzały dwa szeregi dużych białych zębów; był to dowód, że pan Smaił się śmieje, uśmiechowi towarzyszyło zatarcie rąk i silne klaśnięcie w dłonie, widocznie z radości.
— Samuelu, róbmy swoje, idźmy naprzód — zawołał. Samuel usiadł powtórnie, wyciągnął długie nogi, pochylił głowę na piersi, samotność mu dokuczała, zamrużył oczy, aby jej nie widzieć — zasnął...
W małej izdebce na dole, w domku wąskiej» uliczki, samotność nie dokuczała ani matce, przysłuchującej się czytaniu dziecka, ani chłopcu obok matki, oczarowanemu ciekawą historją.
— Przestań już moje dziecię — odezwała się po skończonym rozdziale kobieta.
— W tak ciekawem miejscu — zrobił uwagę ^chłopiec.
— Dokończysz jutro, jesteś zmęczony, późno — nalegała matka.
— Mamo, może i nas jeszcze kto pokocha — odezwał się, składając dziennik, artysta.
Blada kobieta uśmiechnęła się.
— Jak urośniesz i nie będziesz ubogim — dodała.
— Jak będę bogatym, to tylko biedną, a dobrą, jak ty, mamo, będę kochał. Leonora kocha także biednego — dodał cicho — słyszałaś
JVIazajułrz o godzinie czwartej po południu pan
Smaił był mocno zajęty. Długie jego nogi stawiały szerokie kroki, a w ręku czarna torba poważnie się kołysała, jak wahadło zegara. Twarz pana Sraaił była nastrojona uroczyście, poważne myśli widocznie świdrowały mózg, a uśmiech, przemykając po ustach, zdradzał pewne zadowolenie.
Wstąpił do sklepu, wybrał lampkę, stargował ją, kazał doprawić knot i szkło; do tego kupił butelkę nafty; wstąpił do rzeźnika, zabrał funt szynki, potem świeżego chleba, cukru i herbaty. Wszystko to zniknęło we wnętrznościach czarnej torby. Nareszcie pan Smaił znalazł sklep farb i obrazów i wybrał potężnych wymiarów rozpięte na ramach pokostowane płótno. Z wyładowaną torbą w jednej ręce, a z płótnem w kwadratowych ramach w drugiej, szedł milcząc na małą uliczkę pod numer 26. Pochylił głowę z powodu niskich drzwi w progu małej izdebki, stojąc przed zdziwioną, haftującą na krosienkach bladą kobietą.
Biedna chora chciała się podnieść; zmęczona wysileniem, siadła napowrót.
— Nie możesz pani chodzić — rzekł przyjacielsko pan Smaił, zdejmując kapelusz i paltot.
— Z trudnością, ser, — odpowiedziała.
— Domyślałem się tego jeszcze wczoraj.
— Wczoraj się ser domyślałeś? — powtórzyła zdziwiona.
— Jeżeli moje władze kombinacji i domyślania się funkcjonują dzisiaj, dlaczego nie miałbym ich posiadać również wczoraj?
Logiczna odpowiedź pana Smaił zmusiła do milczenia kobietę tem więcej, że zdziwienie jej z każdą chwilą wzrastało, gdy przybyły, nie wdając się w rozprawy, wyjmował pokolei przyniesione rzeczy.
Naprzód ukazała się na stole lampa i szkło da niej, — pan Smaił usiadł, i zaczął zakładać knot.
— Używałaś pani w życiu swojem lampy? — przerwał milczenie olbrzym.
— Dawniej codziennie, — odrzekła jednakowo zdziwiona kobieta.
— Zatem tobie ją powierzam.
— Mnie?
— Tak, tobie moja pani, tylko pozwól mi tera jeden raz nalać nafty i zrobić próbę.
— Wybornie — zawołał Smaił po zapaleniu, — ciąg dobry i płomień szeroki. Stokroć to lepsze światło niż świeca, nieprawda?
— Bez wątpienia, ser.
— A tu, — mówił poważnie olbrzym, jest szynka, chleb świeży, herbata i cukier. Trzecią część szynki zamawiam dla siebie, sprawiedliwość przedewszystkiem. Nikogo nie lubię krzywdzić, ale nie chcę aby i mnie krzywdę robiono.
— O! tak ser, lecz racz mi wytłumaczyć, co to wszystko znaczy?
— To znaczy, moja pani, że ja tu przyjdę o 6-tej> i będziemy pili herbatę, a to jest moja filiżanka, mój spodek i moja łyżeczka, a zatem twój syn dobrze
zrobi, jeżeli nie pójdzie dzisiaj malować swych obrazów na kamieniach ulicy i nie straci na tem.
Pan Smaił zabierał się do wyjścia.
— A jednak, ser, radabym wiedzieć, komu zawdzięczać, — odezwała się zmięszana nieco kobieta.
— Moja pani — przerwał pan Smaił, — cóż znaczy nazwisko, które nosimy? jest to rzecz przypadku i nic więcej. I cóż się pani dowiesz, gdy będziesz wiedziała, że się nazywam Samuel Smaił. Do imienia mego przywiązuję kilka przyjemnych wspomnień, i lubię, gdy poczciwa dusza nazwie mnię Samuelem, — do nazwiska żadnego: Smaił, Smił lub Smel, wszystko mi jedno. Jestem człowiekiem, moja pani, kroplą, jedną kroplą w tem morzu, co się zwie społeczeństwem i jako kropla w niem ginę. Lecz, jako zamarznięta, sama w sobie, oderwana, to i skały rozsadzam. Oto zagadka jednostki i jej stosunek do społeczeństwa. Czy pani to rozumiesz?
— I, jako zamarznięta kropla, skały rozsadzam... — powtórzyła blada kobieta. — Jakież to szczytne i wzniosłe porównanie!
— Wy, kobiety, przepadacie tylko za nadzwyczajnościami! A do tego potrzeba, aby owa kropla szczęśliwym wypadkiem dostała się w szczelinę skały.
— Ser, ser! powiedziałeś o człowieku, jeżeli chce.
— Wiele bardzo chce, a mało może. Chcę przyjśćo 6-tej, a nie wiem, czy przyjdę, zatem powtarzam: może do widzenia.
— Czekać cię będę z moim synem, a tymczasem przyjmij, ser...

Pan Smaił nic nie przyjął, wyszedł, zajrzał do notatek pugilaresu i pomknął dalej.

Blada kobieta została sama, przesunęła ręką pa czole, aby się przekonać, czy nie śni, a niebieskie swoje oczy utkwiła w zostawioną filiżankę, lampę i ramy z płótnem. Nie umiała sobie zdać sprawy z całego zajścia. Twarz jej atoli dziwnie wypogodniała. Kiedyś była piękną, piękność, jak dawna znajoma, ze szczęściem powraca, rozjaśnia czoło, z zakątków ust się wychyla i bladą twarz rumieni.
— O ile jest wysoki, o tyle długi, wszystka przedłużone, — opisywała przed synem matka swega gościa.
— To ten sam, mamo! — zawołał chłopiec W piaskowym paltocie i długich gumowych kamaszach, przymocowanych taśmami do bioder.
— Tak, tak, moje dziecię.
— To ten sam.
— Na pozór surowy, po kilku wyrazach surowość znika, pozostaje dobroduszność i szczerość. To pewno, że jakiś wielki oryginał, — dodała kobieta.
— Mamo, a może to jaki artysta i zechce mnie uczyć naprawdę malować. Coby to było za szczęście!
— Żaden artysta, artyzm nie jest moim udziałem, — odpowiedział, wchodząc pan Smaił, który widocznie podsłuchiwał i, korzystając z nocy, dostał się do domku przez mur ogródka.
Niespodziane zjawienie się pana Smaił, bez stukania do drzwi domu, przeraziło chwilowo matkę i syna.
— Lecz chociaż nie jestem artystą, uczułem potrzebę, inaczej: skłonność do posiadania własnego portretu. — Widocznie pan Smaił lubił się wyrażać naukowo, a zawsze oryginalnie.
— Ser, — przerwał chłopiec, rumieniąc się, ja umiem; tylko malować portrety Napoleona i psa palącego fajkę.
— Ponieważ umiesz malować Napoleona i psa palącego fąjkę, to powinieneś potrafić odmalować i mnie, bo chociaż nie jestem ani Napoleonem, ani psenv palącym fajkę, — zawsze jestem jednostką.
Syn spojrzał na matkę, ta spuściła oczy; a pan Smaił widząc, jak silne robi wrażenie, zatarł ręcei klasnął silnie w dłonie. Uderzenie w dłonie zelektryzowało matkę i syna, oczekujących coraz nowych niespodzianek.
— Gdzież jest moja filiżanka, spodek i łyżeczka? — przerwał chwilę ciszy pan Smaił.
— Oto jest, ser, twoja filiżanka, spodek i łyżeczka. Czekaliśmy na ciebie, — mówiła blada kobieta, a tymczasem pan Smaił odpinał zapięte na guziki swoje kamasze i rzucał je w kąt pokoju, gdy chłopiec nalewał herbatę.
Przy uczcie rozmowa nie ustawała, dzięki oryginalnym zwrotom gościa, pełnym logiki i trafnegopoglądu na sprawy ludzkie. Pan Smaił ze swej strony dowiedział się, że chłopcu na imię jest Karol, i że pracuje u malarza szyldów, a matka jego wdowa pa marynarzu, sparaliżowana na nogi, z wielką trudnością chodzić może. Syn przeważnie utrzymywał matkę,, a ona, jak każda matka, widziała w sweni dziecku szczęście, nadzieję, — świat cały. Chłopiec kochał ją, pracował i marzył, czytając ciekawe historje, które dzisiaj przerwał pan Smaił, pozując do portretu.
— Ser, lecz ja nie mam kredek odpowiednich do portretu — zainterpelował chłopiec.
— Rób takiemi, jakie masz, — talent nie patrzy na kredę.
Chłopiec w skupieniu ducha rozpoczął pracę, — blada kobieta patrzyła na syna, a pan Smaił w lustro chcąc sobie nadać wyraz poważny, niemniej przeto sympatyczny. Szanujmy ten łagodny rodzaj próżności pana Smaił, ze względu że nasz olbrzym miał zaledwie lat czterdzieści.
Chłopiec chciał rysować profil, pana Smaił en face, a zgodzono się na rysunek w trzech częściach. Milczenie, zaledwie przerywane cichemi westchnieniami matki, trwało godzinę. Po tym czasie z obrazu wyjrzał ceglasty, nieruchomy, milczący pan Smaił. Ta jego długa twarz, długi nos i usta szerokie, i broda, i wąs na ceglastej gładkiej, jak deska, powierzchni.
Pan Smaił spojrzał i zaśmiał się. Matka z podziwu krzyknęła, a buzia chłopca okryła się purpurą ze wzruszenia.
— Ser, zechciej zwrócić uwagę, że to pierwszy raz, — przerwała ciszę obserwacji matka artysty.
— Milcz pani — na Boga! milcz, jeżeli ci mila samodzielność talentu twego syna.
Matka zamilkła, nie mając pojęcia, w czem jej głos może wpłynąć na zmianę samodzielności jej syna. Co zaś do pana Smaił, mamy prawo domyślać się, że szacunek dla samodzielności jednostek posuwał do możliwych granic.
Dzieło zostało szczęśliwie dokonane, mały artysta z próby talentu wyszedł zwycięsko.
— Portret mój do mnie należy — rzekł pan Smaił, i biorę go z sobą, zaznaczając za niego cenę dziesięciu szylingów; — przystajesz?
— Przystaję, ser, — odpowiedział cicho z widoczną tadością chłopiec.
— Syn mój byłby szczęśliwy, gdyby mógł ci, ser, ofiarować go, — dodała również matka.
— Tak, byłbym szczęśliwy, — szepnął chłopak.
— Ja nie przyjmuję ofiary — rzekł pan Smail. — Zresztą, — zawołał uroczyście — chcesz zabić talent, to maluj, pisz, graj i rzeźb, za darmo. Stracisz sam szacunek dla swojej pracy, i ludzie go dla niej stracą, albowiem praca twoja nie będzie miała nominalnej, oznaczonej wartości. Przystajesz na dziesięć szylingów? odpowiadaj.
— Przystaję — rzekł chłopiec.
— Lampę, olej, i puszkę blaszaną, przyjmujesz w czterech szylingach? — zapytał olbrzym.
— Przyjmuję.
— Zatem należy ci się sześć gotówką. Nie liczę cukru i herbaty, bo ją pić będę razem z wami. Pan Smaił wyjął trzy sztuki dwuszylingowe i położył je na stole.
— Nie bierzesz — zrobił uwagę widząc, że chłopiec nie śmie ich zabrać.
— Bo może, ser, — moja praca nie jest wartą tyle.
— Cóż mnie to obchodzi, ja oceniam jej wartość i ja oznaczam wysokość, podług mojej normy.
— Powiedz lepiej ser, że to robisz z łaski — odezwała się cicho blada kobieta.
17
— Niema żadnej łaski w społeczeństwie, moja pani, wszyscy robią i robić powinni z obowiązku, to jest: z poczucia swych powinności, a jeżeli robią z fantazji lub z łaski, są egoiści, narwani, lub głupcy. Proszę mnie co najmniej nie robić głupcem. — Po tak stanowczem oświadczeniu, chłopiec zebrał pieniądze i złożył je na kominku.
Bratnie dusze 2
Pan Smaił, patrząc na swój portret, widocznie wpadł w dobry humor, a mówić w tej chwili o wzrastającej radości matki byłoby zbytecznem.
— Uczyłeś się rysować? — zapytał nagle pan Smaił.
— Nie, ser, dotąd nie uczyłem się jeszcze. W pracowni maluję pędzlem litery, już wyrysowane.
— A od kogo uczyłeś się rysować obrazy na kamieniach ulicy?
— Przypatrywałem się, jak drudzy robią, a potem sam zacząłem próbować.
— Karol tylko marzy, aby jak najprędzej brać lekcje rysunków, — dodała matka.
— Moja pani, najlepiej, żeby się uczył sam, jeżeli chce być oryginalnym — pochwycił gość.
— On chce tylko umieć — ser.
— Co — może naśladować? Wielka sztuka kopjować chociażby genjuszów — kopja zawsze kopją!
— Ser, niech on tylko dobrze kopjuje i będzie uczciwym człowiekiem, a może być szczęśliwym.
— No, patrzajcie, jak kobiety, a szczególniej matki mało mają ambicji. I nie pomyślałaś pani, że swoją skromnością możesz wypielęgnować egoizm i apatję w dziecku. Niech kopjuje i będzie szczęśliwy, a dla społeczeństwa — co? — nic? gdy ono do życia oryginalności potrzebuje? Egoizm i zawsze egoizm! I albo społeczeństwo jest niepotrzebne, zatem rozbijmy się na atomy jednostek, albo myślmy o obowiązkach względem niego na serjo. Oryginalność, moja pani, jest wszystkiem, ona jest pokarmem ducha ludzkiego, ona jest jego życiem i chwalą, bo jest twórczością!... Ona jest także przeszłością, bo naród, czekając na nową oryginalność, żyje przeszłością sto lat, a jeżeli
poprzednikiem był genjusz, fysiąc lat spożywa go cala ludzkość — i spożyć nie jest w stanie.
— Ach, ser! — nawet ja, matka, nie śmiem marzyć o podobnej wielkości mego dziecka — odrzekła zaambarasowana kobieta — gdy młodemu chłopcu promienie światła tryskały z oczu.
— A co to obchodzi społeczeństwo, o czem pani śmiesz a o czem nie śmiesz marzyć: tu, moja pani, idzie o naruszoną przez twe życzenia zasadę moralności i obowiązków względem społeczeństwa.
Blada kobieta, rumieniąc się, rozwarła szeroko oczy. Wypowiedziane zdania przez pana Smaił były zbyt ciężkie do natychmiastowego oswojenia się z niemi.
— Chcesz pracować nad sobą sam? — rzucit gwałtownie pytanie chłopcu pan Smaił.
— Radbym, ser, z całego serca.
Oczy matki błysnęły radością.
— Rysowałeś kiedy co w życiu swojem?
— Troszkę, ser.
— Ma kajet z rysunkami dodała matka.
— Pokaż — krzyknął pan Smaił.
Chłopiec nieśmiało podał kajet. Były w nirrr litery uformowane z postaci ludzkich, niezgrabne wprawdzie, lecz pomysłowo wykonane i krajobrazy, bez perspektywy, a jednak z pewną fantazją rzucone na papier.
— To co innego, — rzekł pan Smaił poważnie; — tu niema kopji. I pocóż było obmawiać swego syna? — Blada kobieta zarumieniła się mocno, tym razem więcej z radości, niż ze wstydu.
— Kupuję te rysunki, wiele chcesz za kajet?
— Nie jest mi potrzebny, weź go, ser, — rzekł chłopiec. Pan Smaił wyjął pół korony, położył ją
2* 10
na stole, zawinął w papier swój portret, zabrał kajet* podniósł w milczeniu gumowe kamasze, zapiął je i ciągle milcząc powstał.
— Przyjdę jutro na herbatę, — wyrzekł nareszcie uroczyście. Matka chciała powstać i wygłosić serdeczne podziękowanie, chłopiec także chciał coś odpowiedniego powiedzieć — poważna postać pana Smaił odebrała im odwagę. Dobra kobieta nareszcie wymówiła: Panie Samuelu!... Pana Smaił przeszedł jakiś sympatyczny dreszcz, obejrzał się i wybiegł na ulicę, uradowany, że mu się udało uniknąć podziękowań, na które nie zasłużył podług swego przekonania. Mogło zasłużyć społeczeństwo przez jego pośrednictwo, ale, ponieważ społeczeństwu się nie dziękuje, pan Smaił stanowczo nie przyjmował wdzięczności.
— Karolu, jakie masz zdanie o tem wszystkiem, — rzekła dobra kobieta, gdy odgłos zamykających się drzwi za panem Smaił przycichł.
— Ja, mamo, jestem przekonany, że ten dżentlemen jest bardzo dobry i rozumny człowiek.
— A ja moje dziecię, wierzę w przeznaczenie.
— W moje? — rzekł chłopiec, zbliżając się ciekawie. Matka ujęła w kościste swe ręce chudą buzię dziecka i wpatrując się w nią długo, szepnęła:
— Z oczu twoich czytam, że może będziesz szczęśliwy.
— Co to mamo znaczy — dla społeczeństwa?
— To, że będziesz chwałą swego narodu.
— Chciałbym, mamo, żeby tak było, to może laka dobra i piękna jak Leonora, kochać mnie będzie, a wtedy i tobie musi być lepiej.
— Ja, chora, zostanę w swoim kąciku i tylko czytać będę w gazetach o moim synu.
— Nie, mamo! ły będziesz razem ze mną i zawsze przy mnie! — A co się stało z Leonorą?
— Czytaj, czytaj, rozumiem twoją niespokojność i ciekawość — dodała rozpromieniona matka.
Chłopiec rozłożył dziennik i zaczął czytać dalszy ciąg ciekawej historji, gdy jego matka bawiła się odgadywaniem z oczu syna przyszłej jego sławy.
W małej izdebce światło lampy i czerwony ogień kominka. Matka i syn, — między nimi pieszczotliwy głos dziecka i piętrzące się myśli matki.
Po skończeniu rozdziału ciekawej historji, długie opowiadania, narady, projekty kobiety i dziecka.
— Misses Hopkin!
— Ser.
— Misses Hopkin — dał się słyszeć po raz wtóry przydechowy lecz stanowczy głos pana Smaił, wylatający z góry przez tubę do dolnego pokoju.
— Mówię: ser, to znaczy, że słyszę, czyż to mało? — odpowiedziano przez tę samą tubę z dołu na górę.
— Mało, powtarza pan Smaił, gdyż nie potrzebuję w tej chwili twoich uszu — są mi potrzebne oczy.
— Oczy? — odzywa się również przez tubę pani Hopkin, — to szczególna, moje bure oczy mówisz ser, są ci potrzebne?
— Wzrok twój, tłumaczy pan Smaił. Chodź, patrz i sądź.
— Nigdy wyraźnej instrukcji, zawsze ogólniki — szeptała misses Hopkin, idąc na górę — gdy jej czarne loki, poruszane kołysaniem się korpusu, regularnie balansowały koło szyi, jak duże wahadła zegaru.
Przy panu Smaił stanęła misses Hopkin. Pan Smaił zdejmuje raptownie papier, zasłaniający jego portret.
— Kogo ci ta twarz przypomina? — zapytał pan Smaił raptownie.
— Ciebie ser — odpowiada decydująco misses, ło ty jesteś w swojej osobie.
— Zgadłaś!
— Nie potrzebowałam odgadywać, gdyż to jest twój nos, twoje usta i uszy. Jesteś na kartonie — świeży, młody, rumiany.
— A w rzeczywistości? — zagadnął pan Smaił uroczyście.
— Zaledwie sympatyczny — szepnęła, zarzucając za ramiona loki, wdowa po fabrykancie ram złoconych i właścicielu sklepu, w którym znajdowały się przy ramach obrazy. Musiała się zatem znać na malarstwie i powinna mieć swój sąd, jak utrzymywał pan Smaił, w co pani Hopkin również wierzyła.
— Nie o to zresztą idzie — rzekł pan Smaił.
— O cóż więc? — rzekła spuszczając oczy wdowa. — Może o to społeczeństwo? — dodała.
— Zawsze tylko o nie, a na dziś w następującej sprawie. Przejrzyj te rysunki.
Misses przerzuca kartki kajetu, wydając dwa ciche westchnienia.
— Widziałaś?
— Widziałam.
— A zatem powiedz, odezwał się cicho olbrzym, lecz bardzo poważnie — powiedz, jak ci jest miły spokój domowy — powiedz prawdę.
— Czy żądasz ser od słabej kobiety, aby wydobyła na wierzch tajemnicę serca swojego? — odezwała się misses, również cicho, rzucając błagalne spojrzenie na pana Smaił.
Pan Smaił, myśląc o społeczeństwie, ciągnął dalej:
— Jak ci jest drogą przyszłość, powiedz prawdę w dwóch wyrazach tylko: tak lub nie!
— Powiem — zaledwie daje się słyszeć głos misses.
— A więc powiedz — czy te rysunki uważasz za orginalne, tak lub nie?
— Tak — odpowiada miss, i z wysiłkiem wzruszenia siada zawiedziona na krześle.
— Jestem tego samego zdania — rzekł pan Smaił spokojnie — i dziękuję ci w imieniu społeczeństwa; społeczeństwo nierade wyrzucać pieniądze, tracić czas i na dnie swoich nadziei znajdować kopje lub naśladownictwa.
— Dobre kopje są również poszukiwane — rzekła wdowa — a naśladownictwo chociażby pana Hopkin., -.
— W handlu, moja pani, dla kramarzy, dla nędznych kramarzy, a nie dla pracującego ducha społeczeństwa — przerwał Smaił.
— Mój mąż lubił dobre kopje, a nie był nędznym kramarzem, w tem dowód, że wdowy swojej nie zostawił bez zabezpieczonej przyszłości*
— Nie myślałem o nim w tej chwili — odparł pan Smaił.
— Wiem, że wy mężczyźni nigdy nie zajmujecie się mężami biednych wdów.
— A to naco mielibyśmy próżno czas tracić?
— Aby z ich przeszłości poznać charakter pozostałych sierót i umieć je ocenić.
— Znamy je lepiej, niż potrzeba — odrzekł pan Smaił, machnąwszy ręką.
— Nieprawda — zawołała, powstając wdowa, bo gdybyś mnie ser znał, wiedziałbyś dużo.
— Albo i nic.
— Niewdzięczny jesteś — dodała wdowa, i nie patrząc na pana Smaił, odeszła — a raczej spostrzegła, że pan Smaił nie patrzył na nią, wyjmując z półki swoją wielką książkę rachunkową.
Na dzień dzisiejszy szlachetny olbrzym umieścił* w dochodzie stałe 10 szylingów. — W wydatkach w rubryce dla siebie podłużna kreska, pod spodem w nawiasie wyrazy; wygrany zakład dał obiad. W dziale dla społeczeństwa wypadł długi rachunek: wyszczególniono w nim sprawunki, ofiarowane matce młodego artysty, kupno portretu i rysunków. A zatem społeczeństwo zrobiło deficytu w tym dniu na póf korony. Uśmiechnął się z tego deficytu szlachetny rachmistrz, miał on w zapasie z ogólnego bilansu jeszcze 1.586 funtów i 3 szylingi dla społeczeństwa, które składał z oszczędności dziennego dochodu.. Tysiąc pięćset osiemdziesiąt sześć funtów, cóż toznaczy wobec potrzeb ludzkości! — pomyślał pan Smaił. Lecz przy pracy i poszukiwaniach, rzucić nawagę dla przechylenia się szali życia jednostki parę sztuk złota, można ją przyciągnąć na stronę szczęśliwych wypadków, uratować i oddać społeczeństwu! Można! — zawołał pan Smaił, uderzając ręką w księgę. — Mamy na to dowody, sprawdzone podwójną buchalterją. Jeszcze jedna rubryka, zatytułowana za znakiem zapytania stracone, nie została zapełnioną. Pan Smaił pochwycił pióro i napisał dużemi literami — nie i to nie podkreślił czerwonym ołówkiem, co robił w nadzwyczajnych wypadkach, w razie gdy społeczeństwo mogło mieć nadzieję oczekiwania wielkich rezultatów.
— Chłopiec ma oczy matki — duże błękitne i smutne, czoło matki gładkie, spokojne, zamyślone... No! — Smaił, masz nielada zadanie wychować samoistny,, oryginalny talent.
Ody ona była obok mnie, — mówił do siebie pamiętam po szczęśliwem znalezieniu Dicka, ^Samuelu,, rzekła, będziemy chłopca prowadzili niewidzialną ręką,
damy talentowi troszkę światła, troszkę ciepła, i jako rosę, nieco serca i sympatji, niech walczy i dźwiga się o swoich siłach. Nie podstrzygajmy go, jako drzewa włoskich ogrodów, niechaj rośnie sam, wyciągając ramiona ku słońcu!«... Tak mówiła ona, — Dick zgasł na naszych rękach, i to drugie sieroctwo. — Ja nie umiem dać sympatji, — szeptał do siebie olbrzym, — ma on matkę, która jakby przeczuciem podziękowała mi jednym wyrazem: Samuelu... Gdyby tu ona była, i gdybym jej opowiadał historję dnia dzisiejszego, — słuchając jej uśmiechałaby się.
— Samuelu, powiedziałby — sierota i talent! — i cóż sierotom przeszkadzać może w samodzielności, gdy my im pomagać będziemy? Samuelu, dzisiejszy dzień szczęśliwy...
1 gdyby tu ona była... Samuel zadumał się, patrząc na ogień kominka; ponad rozżarzonemi węglami migotały niebieskie płomyki, jak ulatujące duszyczki, białawy puszek pokrywał je, zwolna czerwona barwa znikła, węgle czerniały, zimno się zrobiło.
Punkt o godzinie 7. wieczorem, lekko a szybko folbludowskim krokiem, szedł pan Smaił przez wąską uliczkę, zatrzymał się przed 26 numerem, wyraźnie trzy razy stukając. Otworzono mu z pospiechem: lokatorzy powychylali głowy z poza drzwi, przyglądając się jego długiej figurze z ciekawością, a więcej jeszcze z szacunkiem. Pan Smaił przeszedł przez wąski korytarz, na wzór dygnitarza, który wie, że go obserwują a domyśla się w duchu, że jest podziwianym. Pan Smaił nie chciał się niczego domyślać, szedł jednak z postawą dygnitarza, z miną zimną i uroczystą, i dlatego pewnie nie spostrzegł na schodach stojącej dziewczynki w dużych trzewikach, z odkrytemi nożynami bez pończoch i w sukience o króciutkich rękawach. Na drobnej jej buzi świeciły duże czarne oczy, a na ramiona spadały złote włosy. Dziewczynka wlepiła w pana Smaił myślące oczy, niewiadomo atoli, czy one spoglądały na pana Smaił, czy tylko patrzyły, aby myśleć o nim. Uroczystość pana Smaił, powtarzamy, nie pozwoliła zwrócić na nią uwagi, co w każdym razie mamy prawo policzyć na rachunek niepomyślnego wypadku dla jednostki, w stosunku do społeczeństwa.
Zamknięto drzwi, ciekawi powrócili do siebie, dziewczynka została, pocichutku zeszła nadół, podsunęła się pod drzwi, w których zniknął pan Smaił. Zajrzała przez dziurkę od klucza i niestety nic nie widziała. Chciała wejść, już uchwyciła małą rączką za klamkę, zawahała się i cofnęła, nie śmiała otworzyć, brakło jej odwagi. Kilka chwil stała pod drzwiami, i nareszcie zziębnięta — odeszła. A w małej izdebce było ciepło, kominek ogrzewał, lampa rzucało światło na długą twarz pana Smaił, błyszczące radościa oczy chłopca i szczęśliwą nadziejami matkę.
Chłopcu oczy świeciły, przeglądał przepyszne kredkowe rysunki Juliene’a, przyniesione przez pana Smaił. Tyle w nich fantazji, świeżości i elegancji, przy czystości rysunku!... patrzył zdziwiony, — odgadywał, nie mając jasnego pojęcia, — odczuwał piękno.
— Zamawiam sobie nie kopje, — przerwał ciszę pan Smaił, pijąc herbatę, tylko tym samym sposobem robione rzeczy oryginalne.
— Niechaj się naprzód nauczy, — dodała nieśmiało matka.
— Czego, — moja pani, — czego? Jeżeli on ma talent, nie chcę mu skrzydeł obcinać nożycami, chociażby to były nożyce Michała Anioła. Rozumiesz pani tę alegorję, co chciałem powiedzieć pod wyrazem skrzydła?
— Rozumiem, ser, — gdyż mój mąż często używał alegorji, a i ja skończyłam wyższą szkołę, — dodała rumieniąc się.
— Powiedz mi pani, jaki jest powód pozycji, w której się znajdujesz, — zapytał łagodnie olbrzym.
— Pochodzą z okolicy Brighton...
— Chwilkę, — zawołał pan Smaił wznosząc rękę do góry. — Uprzedzam, — że nigdy nie staram się rozrywać zasłon cudzych tajemnic. Czy mnie pan, pojmuje? — Ja nie chcę być policjantem nawet samego siebie.
Rozumiem ser twoją delikatność i dziękuję ci za nią, — historja moja nie należy do tajemnic, jest prostą jak było życie. Pochodzę z okolic Brighton, sierota, na imię mi Anna.
Pan Smaił poruszył się i zatarł ręce, zdawało się, że z radości.
Skończyłam pensję kosztem opieki gminy i zostałam nauczycielką w szkółce ludowej. W Brighton, dokąd jeździłam do jednej z przyjaciółek, poznałam młodego człowieka nazwiskiem Rowan, sierotę, jak ja.
Pan Smaił się uśmiecha.
— Pokochałam go, był to szlachetny człowiek z żywą fantazją.
Pan Smaił notuje w pugilaresie.
— Z powołania — mówiła kobieta — marynarz. Mieszkaliśmy w Brigthon, mój mąż często wyjeżdżał, lecz i często wracał, przywożąc zwykle wino i owoce z zachodnich brzegów Europy. W parę lat udało nam się zebrać mały kapitalik; mój mąż obrócił go na zakupno jednorazowe towarów, z któremi, obejmując pierwszy raz dowództwo na trzymasztowym brygu, popłynął do zachodnio-południowej Ameryki. Pojechał i nie wrócił. Od właścicieli okrętów — dowiedziałam się, że bryg się rozbił, a z załogą nie wiadomo co się stało. Towary nie były zaasekurowane, zostałam bez sposobu do życia, sprzedałam rzeczy i nie chcąc wracać do gminy, przyjechałam z dzieckiem tu. Oto jest krótkie sprawozdanie. — Historję mego serca, historię przecierpianych dni, przepłakanych nocy, zachowuję przy sobie, co mi ser przebaczysz.
— Podzielam zdanie pani i dziękuję za szczerość — rzekł wzruszony olbrzym. — Te drogie, chociaż najcięższe chwile naszego życia, szanujmy wobec siebie samych, nie poniewierajmy ich nadużyciami spowiedzi, pokazując je, jakby okrwawione, ludziom, dla wyżebrywania ich litości.
— 1 gdyby nie mój syn — dodała kobieta, głaszcząc ręką chłopca — pomyśl ser — coby się stało ze mną, a gdyby nie ty, coby się stało z moim synem?
— Skończyłem — odezwał się chłopiec, ciężko odetchnąwszy. Pan Smaił rozciekawiony zerwał się z miejsca, artysta podał mu papier z rysunkiem, zrobionym czarną kredką, którą przyniósł opiekun, a przedstawiającym w rodzaju Juliene’a głowę młodziutkiej kobiety. Pan Smaił spojrzał na matkę, kobieta na syna.
Znać było na rysunkach nieśmiałą i niepewną rękę dziecka, niedokładności widoczne — ucho znajdowało się za daleko, a szyjka wyglądała troszkę za cienka, a jednakże czuć było fantazję, pewien smak, a nawet poczucie piękna, błyszczące jako światełka talentu, oryginalności i twórczości. Twarzyczka patrzyła smutnie, chociaż się uśmiechała. Włoski, rozrzucone na głowie po julienowsku, posiadał w sobie pewną kokieterję i wdzięk niepodobny do naśladowania. I gdyby nie cienie podobne do plam...
— Nie krytykujmy, — zdecydował pan Smaił, — niech idzie dalej i dalej wciąż o swoich siłach, niechaj sam się rozgląda i sam poprawia. Krytyka dla młodego talentu to gorzej, niż mróz na sałatę! — Pan Smaił szanował ogrodnictwo i lubił sałatę.
Chłopiec z jednej strony, matka z drugiej, zaglądali do rysunku, trzymanego w rękach pana Smaił, który miał prawo triumfować. Pozwalał sobie tej małej rozkoszy w milczeniu — patrząc z dobrocią na chłopca, z pobłażaniem na matkę.
Ser — odezwała się cicho kobieta — zdaje się, że ma talent.
— Pocóżto to zdaje się, gdy pani jesteś pewną że syn twój jest genjuszem! — A czy on jest genjusz, czy talent, czy to lub owo, noc przed nami, ciemna noc. Zagadkę tę rozwiąże jego praca i wytrwałość, szczęśliwe wypadki i otoczenie. My z naszej strony róbmy, co można najlepszego, to jest: milczmy. Niechaj rośnie wyciągając swe skarby duszy, jak drzewo konary do słońca* dodał uroczyście pan Smaił. — Gdybyś pani wiedziała, kto to zdanie powiedział — szepnął — gdybyś wiedziała, szanowałabyś tę opinję.
— Szanując ciebie, ser, szanujemy opinję twych przyjaciół — odparła z uśmiechem matka — tem, więcej, gdy są tak ładnie powiedziane.
Pan Smaił badał wzrokiem mafkę, jak gdyby chciał odkryć prawdę jej myśli, ukrytych za wyrazami.
— Zamawiam 24 podobnych rysunków, codziennie jeden, wypłata od sztuki, zgadzasz się? — zwrócił zapytanie do chłopca olbrzym.
— Na wszystko, ser, co każesz i co chcesz — zawołało zarumienione dziecko.
— Zgadzaj się zawsze na to jedynie, co uważasz za właściwe.
— Lecz ja to, co ser mówisz — rzekł cicha chłopiec — uważam za bardzo mądre.
Pan Smaił uśmiechnął się — bo czyż jest mąż na ziemi, któryby zdolnym był oprzeć się czarom pochlebstwa! To też pan Smaił, uśmiechając się, zapiął swoje gumowe kamasze i zadowolony odszedł.
Syn sieroty, z matki sieroty i sam sierota, rozważał przez drogę nasz przyjaciel. Potrójny, — tak samo jak ty Samuelu. — Szczęśliwy wypadek!... Nagle zatrzymał się na rogu ulicy, — namyślał się, wahał, — poszedł dalej i znów stanął. Nareszcie widocznie zdecydował się, gdyż zwrócił się szybko i pomknął swoim długim, a cichym folbludowskini kłusem, znikając w uliczce, utworzonej z dwóch długich murów. Obejrzał się i nasłuchiwał, przeskoczył parkan i za chwilę stanął przy oknie oświetlonego lampą pokoju. U góry zostawiono mały otwór dla świeżego powietrza, przez który pan Smaił mógł słyszeć rozmowę.
Ależ moje dziecko, — mówiła matka, jak się nie będziesz uczył, to się nigdy nie nauczysz, trzeba z początku naśladować, całe lata kopjować, a potem dopiero samemu tworzyć.
Pan Smaił omal nie wybił szyby, gdyż przy zimnej powierzchowności był prędki i unoszący się. — Zabijasz — oryginalność, obdzierasz społeczeństwo! — chciał zawołać, zatrzymał się i czekał.
— Mamo, — a czyż ja nie mogę kopjować, — a równocześnie robić rysunki dla tego dżentelmana?
— Spodziewam się, że tak uczynisz, nie zważając Tia jego wykrzykniki, — rzekła poważnie matka.
— Musi to być bardzo dobry człowiek.
— Nieco śmieszny i zarozumiały — a pewnie próżny, w każdym razie zdaje się uczciwy, chociaż ograniczony.
— Mnie się bardzo podoba, — zauważył chłopiec.
— I mnie coraz mniej razif bawię się jego opinjami «i porównaniami, które uważa za coś nadzwyczajnego i chce niemi głowy nam zawracać.
— Lecz gdyby nie on, coby z nami było, moja mamo?
— W każdym razie za zesłanie nam tego oryginała należy podziękować Opatrzności, którą on nazywa szczęśliwym wypadkiem.
— Mamo, czy się domyślasz, kogo chciałem dziś wyrysować?
— Oj, dziecko z ciebie, dziecko, pewnie Leonorę.
— A czy podobna?
— Czyżeśmy ją widzieli?
— Ależ mamo, — czy przypada do twojego gustu, czybyś chciała taką Leonorę zobaczyć?
— Niekoniecznie.
— A mnie się bardzo podoba.
— Kocha swoje utwory, to dobry znak, — szepnął z za okna pan Smaił.
— Boję się, abyś nie wpadł w zarozumiałość, którą nieustannie w tobie pobudza ten śmieszny oryginał.
Pan Smaił uśmiechnął się szeroko a cicho: — do pokoju weszła dziewczynka w dużych trzewikach, sine nożyny od zimna i czerwone cienke ręce, do ramion odkryte, złote włosy w nieładzie spadały jej na ramiona i czoło, z poza nich wyglądały czarne oczy.
Pan Smaił zatarł z radości ręce, przepadał za szczęśliwemi wypadkami: w zjawieniu się dziecka uważał pewną niezwykłość.
Dziewczynka przywitała się uściśnieniem ręki z matką i synem, i, nic nie mówiąc, grzała się przed kominkiem.
Chłopiec z pomiędzy rysunków wybrał jeden i zaczął go uważnie kopjować, dziewczynka usiadła przy drugim rogu stołu, podparła główkę ręką i, milcząc, wlepiła oczy w twarz chłopca.
Cisza zaległa w izdebce — matka zajęta była haftem, syn rysunkiem, młoda dziewczynka myślami, które po promieniach jej oczu zbiegały do chłopca.
Pan Smaił za oknem zatarł ręce, uśmiechnął się szeroko i cicho i zaczął się powoli cofać, aby nie być spostrzeżonym przez policjantów.
— Jesteś zarozumiały i próżny oryginał, a do tego głupiec! Samuelu, czy słyszysz!... Nie będą ci wdzięczni, gdyż oryginały nie zasługują na wdzięczność... Zresztą, jesteś zesłany przez Opatrzność, i basta...
A cóż ciebie to obchodzi, i co cię interesować może? Co obchodzi społeczeństwo, komu dziękować będą za uwięzienie na płótnie kilku skrystalizowanych myśli ludzkich? Co może obchodzić społeczeństwo, jak się stało, gdy jedynie je obchodzi, co się zrobiło?...
33
Chłopiec ma do mnie sympatję, przeczuwa mnie, odgaduje. Będzie sie uczył rysunku, kopjując, i będzie
Bratnie dusze 3
sam tworzył — wyśmienicie. Samuelu! jesteś sprytny... Cóż, gdy nie masz się przed kim pochwalić; nie wolno ci mieć jednej jedynej nagrody w życiu, uznania tylko od niej... stary sieroto, smutno ci na świecie.
— Misses Hopkin, mów, jak ci się podoba ta główka — zagadnął swoją gospodynię pan Smaił, pokazując jej zabrany od chłopca rysunek.
Dama spojrzała na papier surowo, a melancholijnie na pana Smaił.
— Ser pewno się domyślasz, że ja podzielam twoje upodobania; ponieważ ty ten obrazek kupiłeś, znajduję go ładnym.
— A ja ci życzę, pani Hopkin, aby od dziś za lat 16-cie córka twoja, gdy pójdziesz zamąż, była podobna do tej na rysunku.
— Co chcesz przez to ser powiedzieć — odrzekła gospodyni, rumieniąc się i spuszczając oczy.
— Że będzie ładną.
— Mówiłeś o zamążpójściu.
— Życzę ci tego.
— Czyż się nie domyślasz, czyż nie chcesz rozedrzeć zasłony, kryjącej tajemnicę?
— Ja nigdy nie staram się rozrywać zasłon cudzych tajemnic. — To powiedziawszy, pan Smaił oddalił się.
— Okrutny — szeptała pani Hopkin — ty czytasz w mojem sercu, a jednak skazujesz na milczenie, na ciężkie milczenie moją zbolałą duszę. O wy mężczyźni, mówicie ciągle o społeczeństwie, a zabijacie z uśmiechem jednostkę!...
Misses siadła w fotelu w pozycji lady Norton, której portret długi czas posiadała w swoim sklepie, główkę pochyliła na okrągłe ramię — cierpiąc...
Tymczasem pan Smaił, pijąc w swym pokoju herbatę, robił w wielkiej księdze rachunki.
3*
35
Czemże dla niego było społeczeństwo? — ideą, którą ukochał przez nią. Poszła, świat mu posmutniał i sczerniał, jak węgle na jego kominku. Idea została i przez nią powracał — do niej.
— Nie, ser, ja już pół roku nie chodzę do szkoły i tylko czytać umiem, pisać nie bardzo — mówiła mała i chuda dziewczynka do wysokiego i barczystego dżentlemana.
— Pół roku nie posyłają cię do szkoły — zawołał dżentleman.
— Bo... dziewczynka się zawahała, obejrzała wokoło bojaźliwie i nieśmiało pociągnęła za surdut dżentlemana.
Wysoki dżentleman pochylił się do twarzy dziecka i usłyszał wymówione do ucha:
— Bo nie mam trzewików ani kapelusza.
— A gdybyś miała trzewiki i kapelusz?
— To nie wiem, bo mi każą pilnować domu.
— Lubisz się uczyć?
Dziewczynka się zarumieniła.
— Czego się rumienisz? — zapytał dżentleman.
— Chciałam powiedzieć jedną rzecz i...
— I nie śmiesz?
— Tak.
— No... mnie przecież nie masz potrzeby ani sie bać, ani wstydzić.
— O, nie, ciebie się nie boję, ser — chciałam powiedzieć, że ja tak lubię się uczyć jak Karol, rysować.
— To chciałaś powiedzieć, a dlaczego nie uczysz się sama?
— Czy ja się nie uczę? — rzekła, wyjmując mały tomik poezyj i podając go z pewną dumą dżentlemanowL
— A czybyś chciała podobne wiersze pisać?
— Jak tylko będę umiała pisać, spróbuję.
— Jeżeli będę miała pióro i kajet taki, jak ma Karol,
Pan Smaił uczuł się dotkniętym tą wymówką,
Jeżeli jedno, dlaczegóż i nie drugie? Dlaczego?...
powtórzył cicho. A nuż drugie będzie lepsze? Zamyślił się — zawahał i nareszcie:
— Chodź — rzekł do małej,
— Gdzie, gdzie mam iść, ser?
— Boisz się ze mną iść?
— Z tobą, ser, pójdę wszędzie, bo ty jesteś dobry, dałeś Karolowi lampę i farby i takie ładne obrazki.
— Zazdrościsz?
— Nie, tylko wiem, że Jess ) nic nie da; — westchnęła. — Ale ja nie zazdroszczę niczego Karolowi i, gdybym sama miała...
— Oddałabyś mu?
— Wszystko, — odpowiedziała cicho. — Ser, ja nie pójdę do Karola — zawołała stanowczo mała, zatrzymując za rękę pana Smaił, wchodzącego z nią w boczną uliczkę.
— Czy cię wypędzili?
— Nie wypędzili mnie, i on jest zawsze dobry, tylko misses Rowan patrzy się na mnie... Niedobrze się patrzy na mnie. I niedawno mówiła pocichu do Karola, czego ja się włóczę do nich.
— Karol?
— Odpowiedział: daj jej mama pokój, jeżeli jej dobrze z nami.
— A prawda ło, że tobie było z nimi dobrze?
— Bardzo dobrze, ser — ciepło było i lubię patrzeć, jak Karol rysuje.
— I nie chcesz tam już pójść?
— Ja nie chcę do nikogo się włóczyć — i już nigdy tam nie pójdę. Chyba, gdy będę dużą i bogatą.
— To ty będziesz bogatą?
— Nie wiem, alebyrn rada być.
— I cóżbyś z pieniądzmi robiła?
— Połowa byłaby dla Karola.
Zatrzymali się przed nr. 26.
— Nie pójdziemy do Karola, ale do twego mieszkania. — Zrobił uwagę pan Smaił.
— My tu nie mieszkamy — rzekła smutno mała.
— Nie mieszkacie?
— Kazali nam się wyprowadzić, bo tato nie płacił.
— I wyprowadziliście się?
— Na Mealy street, niedaleko stąd. Czy chcesz ser do nas pójść?
— Jeżeli zastanę w domu rodziców.
— Pewnie są — i mama wróciła, i ojciec może przyszedł.
— Ponieważ nie chcesz zobaczyć Karola — chodźmy.
— Ja go chcę, ser, zobaczyć, tylko nie u niego w domu i nie przy jego matce. Ser, widzę ja go często na ulicy i rozmawiam. Czasem da mi jabłko.
— 1 dlatego dzisiaj tutaj przyszłaś?
— Myślałam, że będzie przechodził.
Podobnie rozmawiając, stanęli przed cukiernią.
Pan Smaił i Jess, trzymana za rękę przez dżentlemana, weszli. Zapach świeżych ciastek i czekolady robił wrażenie! Mała, posadzona na wysokiem krześle, dżentleman usiadł na niskiej kanapce, i tym sposobem wysokości zrównały się.
— Lubisz czekoladę? — stanowcze pytanie ze strony pana Smaił.
— Pewnie lubię, ser, ale jeszcze nigdy nie piłam.
— A ciastka jadłaś?
— Ho, ho, z dziesięć razy i na christmass w szkole.
Podczas spożywania czekolady pan Smaił robił
obserwacje, które musiały wypaść na korzyść Jess, gdyż po pewnym namyśle rozpoczął z uśmiechem:
— Słuchajno mała.
— Słucham cię, ser.
Wtem wzrok pana Smaił spotkał się z dużemi trzewikami, okrywającemi nogi małej.
— Czyje to są trzewiki?
— Nele, ser, Nele je nosiła i, gdy wyjeżdżała, zostawiła dla mnie.
— Nele to pewnie twoja siostra, gdzież wyjechała?
— Tak, ser, to jest moja siostra, i wyjechała do Ameryki.
— Słuchajno mała, decyduj się i odpowiadaj stanowczo i otwarcie: Czy to prawda, że mnie się nie boisz i lubisz mnie?
— Lubię cię, bo ty jesteś dobry dla Karola.
— A gdybym był dobry dla ciebie i uczył cię?
— Ucz mnie ser, bo ty nie będziesz się śmiał, jak ja nie będę miała kapelusza i przyjdę w dużych trzewikach.
— A czybyś chciała pójść do mnie i zostać w moim domu?
— Chciałabym, bo u nas w domu bardzo smutno.
— A więc jesteś zdecydowaną?
— Jestem.
— Czy będziesz miała tę samą zimną krew i decyzję przy rodzicach i czy się nie cofniesz?
Jess szeroko otworzyła powieki, a pan Smaił spostrzegł, że jego towarzyszka miała jedenasty rok i, chociaż czytała poezje, w zwyczajnej mowie nie posługiwała się wyrażeniami, przerastającemi jej pojęcia i wiek. Pan Smaił roześmiał się po tej uwadze i wyruszył w drogę z małą dziewczynką, dźwigającą duże trzewiki, które wydawały się jeszcze większe, obok cienkich, odsłoniętych, bez pończoch jej nóg.
Olbrzym i drobne dziecko szli razem, trzymając się za ręce. Z twarzy olbrzyma wyglądała dobroć i radość, na buzi dziecka duma i pewność siebie.
Ludzie się oglądali. Musiał to być widok sympatyczny i pociągający, gdyż ludzie, oglądając się, stawali i uśmiechali się poczciwie i serdecznie.
Mealy street wąska, i wąskie ciemne schody w małym domku. Jess znała je wybornie i chociaż w swych dużych trzewikach była podobną do kota w butach, biegła naprzód, prędko i zręcznie, a za nią nie mogąc rozwinąć swego folbludowskiego kroku, stąpał drobno a ciężko pan Smaił.
— Mamo, to ten sam dżentleman, który dał Karolowi lampę i rysunki — szeptała Jess matce.
Milcząca kobieta dała znać kiwnięciem głowy, że go zna — a czerwony na twarzy, łysy człowiek z przymkniętemi, malutkiemi oczami, powstał na przyjęcie wchodzącego.
Pan Smaił siadł; matka Jess obróciła się na krześle twarzą do gościa. Ojciec stanął w dramatycznej pozie, smutnie mrużąc oczy, mógłby westchnąć bez wysilenia, był jednak cierpliwy.
— Znacie mnie — rozpoczął pan Smaił — jakadawni sąsiedzi pani Rovan.
— Znamy cię wybornie, ser, ty przychodzisz ratować nędzę, nie dajesz umrzeć z głodu ludziom szlachetnym, obcierasz łzy.
Tu szanowny mówca westchnął i obtarł oczy rękawem.
Pan Smaił uczuł, że jest niezrozumianym.
— Wcale nie — odezwał się — społeczeństwo
— O społeczeństwo — zawołał, podnosząc rękędo góry, mały człowieczek, — nieludzkie, okrutne, zimne,. obojętne — społeczeństwo... znamy tego potwora bez litości! Lecz Bóg ma swoich posłańców, którzy są na to stworzeni, aby nieszczęściu łzy obcierać. — Westchnienie silne — i zamaszyste przejechanie rękawem po oczach.
— Zaczekaj — odezwał się pan Smaił, pozwolą niech ja teraz powiem.
— Mów ser, przeczuwam — nie, ja nic nieprzeczuwam, lecz jestem pewny, bo mam głęboką wiarę. Saro powiedz, odezwij się i poświadcz jednem słówkiem, czy ja nie jestem człowiekiem głębokiej wiary?“
Sara kiwnęła głową na znak potwierdzenia.
— I, gdyby nie intrygi — Saro, zawzięte intrygi — właśnie tego samego, o którem ser wspomniałeś,, społeczeństwa, wiara moja, chciałem powiedzieć: nasza,, bo i Sara wierzy, byłaby wynagrodzoną.
Czem i jak społeczeństwo może intrygować? ta* ciekawe — zauważył pan Smaił.
— To bardzo ciekawe — powtórzył mały człowieczek, bo zdaje się nieprawdopodobne, a jednak społeczeństwo intryguje zawzięcie. Byłem mówcą, towarzystwa propagandy chrześcijańskiej. Skromny zarobek, ale pociecha wielka. Od każdej mowy na ulicy pół korony, przytem dodano mi mały biznesik stręczeń sług gorących w wierze do zamożnych domów. W rezultacie, jedno z drugiem, zabezpieczałoby nam skromny byt, gdyby nie złośliwe, nikczemne intrygi, społeczeństwa.
— Odtąd dopiero zaczyna być prawdziwie ciekawe, — zawołał dźentelman — słucham.
— Społeczeństwo uznało za właściwe zazdrościć mi tych okruszyn ze swego sutego stołu. — Mały człowieczek uderzył pięścią w stół.
— Do rzeczy — przerwał pan Smaił.
— Obmówiono mnie, spotwarzono, Saro, powiedz, czy nie?
Sara potakująco kiwa głową.
— Obmówiono, zadenuncjowano, — zawołał z najwyższem oburzeniem człowieczek, — że, gdy przemawiam do ludu o wstrzemięźliwości, z ust moich jak z czeluści piekieł bucha spirytus.
— Dalej — rzekł spokojnie olbrzym.
— Zadenuncjowano mnie, jakobym przed każdem kazaniem wypijał brendy za dwa szylingi, a po kazaniu za resztę sześć penów, co w ostatecznym razie mogło być odwrotnie, gdyby być mogło. Niedość, zadenuncjowano Sarę, jako, trzymając mój kapelusz, bo przemawiam z odkrytą głową na ulicy, tak! zadenuncjowano tę cichą kobietę, że z moim kapeluszem w ręku kiwa się, gdyż właśnie jest to jej zwyczaj. Ja mówię
z zapałem i prawdziwie ogień wiary bucha ze mnie, » z Sara potakuje mi, kiwając głową. Powiedz Saro, czy nieprawda?
— Basta — zadecydował pan Smaił.
— Pozwól mi ser dokończyć.
— Domyślam się rozwiązania.
— Ale nie poznałeś obłudy społeczeństwa. Otóż skutkiem denuncjacji wydelegowano biegłego do rozpoznania prawdy, a był nim zawistny i złośliwy Nott, znany w komitecie z delikatnego powonienia. Z przeznaczenia powinien być gończym, a wypadkiem został drugim sekretarzem.
— Widzisz — wypadek — zwrócił uwagę pan Smaił.
— 1 tym samym wypadkiem ja, jak to jest mój zwyczaj, zresztą jest to zwyczaj wszystkich wielkich mówców i śpiewaków, wiem o tem wybornie...
— Do rzeczy, przerwał dżentleman.
— Do rzeczy, powiem zatem krótko. Idąc za przykładem mówców i śpiewaków, wypiłem mały kieliszek brendy i, wyszedłszy wraz z Sarą na ulicę, zacząłem:
— Czy czujesz, — szepnął Nott do ucha swego kolegi, głupiego Nursa, którego przyprowadził na świadka — czy czujesz?
— Nic, nic nie czuję — odrzekł Nurs.
— To się przybliż.
— I Nurs się zbliżył.
— Słyszałem ich rozmowę i z całą gwałtownością powstałem przeciwko denuncjacji, kłamstwu i potwarzom.
— Do rzeczy — przerwał pan Smaił.
— Straciłem naraz oba miejsca!
— Czem się zajmujesz obecnie?
— Zużywam swoją wyobraźnię przez pośrednictwo pióra i atramentu, jako ajent do małych transakcyj, nieszczęśliwy, złamany, chory... Handel nie jest mojem powołaniem — brzydzę się tym rodzajem zarobku, a Sara nim gardzi — Saro powiedz.
Sara pierwszy raz przemówiła:
— My nie jesteśmy stworzeni do tego rodzaju stanowiska.
— Nie — nie jesteśmy stworzeni, Sara dobrze powiedziała, i mamy nadzieję, że dobry Bóg nas nie opuści.
Mąż Sary westchnął ciężko i rękawem pociągnął po oczach.
— Teraz na mnie kolej — rzekł pan Smaił.
— Mów ser, i oby litościwy Bóg natchnął cię szczęśliwą ideą.
— Jess chce się uczyć — powiedział spokojnie, spoglądając na rodziców, olbrzym.
— To dziecko przepada za nauką, cały dzień siedziałoby nad książką, lecz czyż jest podobieństwem przy takiej nędzy uczyć ją? Daj nam ser możność, a zobaczysz, jakie będzie miała książki i nauczycieli.
— Ja ją sam podejmuję się kształcić.
— To napróżno, ser — tu niema miejsca, zawsze gwar, hałas, ludzie, interesanci.
— A gdybym ja ją chciał wziąć do siebie?
— Jak swoją? — pochwycił, mrużąc małe oczki religijny mówca.
— Tak, jak swoją — powtórzył Smaił.
— To co innego — zawyrokował, zmieniając ton mowy, ojciec małej Jess — to co innego; — i, przytykając palec do ust, dał znać panu Smaił, aby milczał.
— Saro, droga Saro — odezwał się po żony, — nie masz parę penów, aby przyjąć naszego gościa — Jess pójdzie kupić.
— Wiesz dobrze, że nie mam dziś pena przy duszy — odrzekła Sara.
— Ani ja, ani ja — praca nad siły i w rezultacie nędza.
Pan Smaił wyjmuje szylinga i kładzie go na stole.
— Jess, skocz-no i przynieś piwa dla twego opiekuna — tylko nie chodź do tego na rogu.
— Gdzie tata winien? — zapytała Jess.
— Gdzie ma do nas niesłuszną pretensję, chciałaś powiedzieć. Nie można być winnym za trunki w Anglji, idź do tego drugiego — tam dalej, wiesz?
— Wiem.
Mała chwyciła za dzbanek, ojciec nieznacznie zabrał flaszkę i wyszedł za nią do sieni.
— Więc chcesz ser zabrać Jess — rzekła Sara w nieobecności męża — może to i lepiej.
— Radbym ją wychował dla was na pociechę...
— Jesteśmy więc nareszcie sami, mówmy więc otwarcie — odezwał się po powrocie gospodarz siadając blisko pana Smaił. Ser usiłujesz nam wydrzeć dziecko ostatnie i jedyne dziecko, bez którego żyć nie możemy! Usiłujesz je wydrzeć i wychować, aby zapomniało ojca i matki, aby ich za parę lat nie poznało i wyparło się ich.
— Zupełnie przeciwnie — tłumaczył się dobrodusznie dżentleman.
— Nie mów ser, że przeciwnie — Przerwał mówca, — tak być musi i tak będzie. Zapomni, a potem się wyprze, jesteśmy na to przygotowani, i jesteśmy nawet zdolni przyjąć i tę boleść na swe barki, byle tylko zapewnić przyszłość swemu dziecku. My musimy się poświęcić dla innych dzieci, w czem dowód, że starszej córki nie wahaliśmy się oddać Amerykaninowi, który ją zabrał do swej ojczyzny. Wiedzieliśmy, że idzie o jej szczęście, i nie wahaliśmy się. Amerykanin przysiągł, że weźmie ślub na statku, gdyż miał upodobanie w łem, aby kapitan okrętu dawał mu ślub, Nele dopilnuje — jesteśmy tego pewni i nie wahaliśmy się — a jednak amerykański dżentleman zostawił 20 funtów na stole gotówką, zanim wziął... Interesa, kłopoty, nędza pukająca do drzwi; zbliżająca się starość — zaczął patosowo tkliwy ojciec.
— Do rzeczy — rzekł surowo Smaił.
— Nele była starszą, odchowaną — ale Jess kochamy do szaleństwa i jak bez niej wyżyjemy, nie mam pojęcia, żadnego dotąd pojęcia! Nadto Jess jest ładniejsza.
— Wiele? — zawołał z oburzeniem pan Smaił.
— Dziesięć funtów — odpowiedział ojciec. — Kłopoty, niezapłacone mieszkanie — żona bez okrycia!...
— Pięć — przerwał Smaił — pięć dosyć na obtarcie łez i zapomnienie.
— Nigdy! — zawołał ojciec — jedyne, ukochane dziecko.
— Pięć — albo wychodzę — pan Smaił powstał.
— Bierz ją ser — zawołała żona.
— Saro — odezwał się z wymówką człowieczek.
— Milcz — odpowiedziała kobieta groźnie. — Bierz ją ser i wychowaj na uczciwą kobietę — gdy rodzice są tyle nędzni, że tego nie potrafią!... Bierz ją — kobieta zalała się łzami.
— Bierz ją — powtórzył dymisjowany mówca. Dziecię to należy w połowie do matki, i ona więc ma swe prawa.
— Masz papier i atrament? — przerwał pan Smaił.
— To zawsze się znajdzie, ser, gdyż nie mogąc wygłaszać, pisuję mowy, podania, listy, skargi.
— Może być drugi świadek oprócz żony? — interpelował przybyły.
Mówca chciał zastukać w ścianę.
— Później — rzekł Smaił — zatrzymując go.. Pisz tymczasem zrzeczenie się praw do swej córki, aż do czasu pełnoletności.
Ojciec pisał, kobieta milczała, za to strumienie łez płynące nieprzerwanie po jej twarzy mówiły o boleści i wstydzie matki. Pan Smaił chciał ją pocieszać i zaczął od wyrazu — społeczeństwo...
— Społeczeństwo, to nasz wróg, prześladowca i tępiciel — wydeklamował ojciec, kończąc akt odstąpienia dziecka.
— Czy są zachowane formy prawne? — zapytuje pan Smaił, przeglądając zapisany papier.
— Wszelkie, bo i my się troszkę na prawie znamy, ser.
— Przyzwij świadka.
Mąż podpisał się, podał pióro żonie i zastukał w boczną ścianę.
Matka biorąc pióro do ręki, wybuchła rozdzierającym serce płaczem, zamilkła i podpisała.
Do izby wszedł pochylony staruszek z nieco wypukłą prawą łopatką, ogolony, mizerny, żółty, z wystającą brodą i świdrującym wzrokiem.
Cóż tam — mówił niecierpliwie — świadczyć, czy podpisywać?
— Podpisywać — rzekł patetycznie mówca.
— Sprzedajesz ostatnie, ty stary łotrze — ostatnie dziecko sprzedajesz — odezwał się świadek po przeczytaniu papieru.
— Smith, nie zapominaj się i, jeżeli nie masz szacunku dla mnie, to przynajmniej miej wzgląd na obcego dżentelmana — strofował człowieczek przyjaciela.
— A czyż on cię nie zna, lak jak ja? Czyż dnaczej przyszedłby kupować?
— Smith! milcz! nie rozumiesz, inna to sprawa, i dlatego milcz — odezwała się kobieta.
— Inna sprawa, i dlatego milcz. Wy znacie Smitha — a Smith was. On zawsze milczy i zawsze — podpisze, co potrzeba — ha, ha!...
Smith sucho się zaśmiał, podpisał, usiadł i zapytał:
— Kto zapłaci?
— Dżentleman — odpowiada ojciec.
Pan Smaił wyjmuje pół korony.
— Smith jeszcze nigdy za mniej nad pięć szylingów — nie podpisywał — wygłasza z dumą staruszek.
Pan Smaił rzuca drugie pół korony.
— A teraz, ser — najodpowiedniejsza chwila wypłaty — odzywa się gospodarz domu, biorąc sporządzony akt do rąk.
Pan Smaił wyjmuje z głębokiej kieszeni pięć sztuk złota i kładzie je, licząc na stole.
— Co, — pięć funtów — woła Smith — pięć funtów i nic więcej? Ha, na to trzeba być ostatnim nikczemnikiem. — Pięć funtów? — Smith zacisnął pięść, w której trzymał pięć szylingów, podniósł ją w górę i zbliżył do nosa sentymentalnego ojca. Morley! — zawołał — jesteś ostatnie bydle — czy słyszysz — gardzę tobą. Tamta za 20 — ta za pięć, nędzny nikczemniku!
Oburzony Smith wyszedł i drzwi za sobą zatrzasnął.
— Słyszałeś, ser — odezwał się patetycznie Morley — do jakiego zmusiłeś mnie poświęcenia.
Ja nie uznaję poświęceń — zawołał gwałtownie Smaił.
— Ser — rzekła pospiesznie zapłakana Sara — nie zwracaj uwagi na wykrzykniki mego męża: A ty milcz i nie wspominaj imienia tego starego zbrodniarza — bo mnie na jego widok dreszcz przejmuje!
Jess wróciła z piwem i wódką — Morley nastawił szklanki — Sara łzy obtarła.
— Ser, co rozkażesz? — interpeluje z gościnnością i elegancją mowy gospodarz.
— Proszę o szklankę piwa.
— Wybornie! — a my biedni ludzie — igrzyska zawistnego losu, dla scharakteryzowania naszej pozycji wybieramy trzęsawicę. Morley wlał brendy do piwa. Ody jedno posila, drugie rozgrzewa i wzrusza. Nędza nasza wymaga wzruszeń i zapomnienia.
Pięć funtów w kieszeni Morleya sympatyczny wywierały wpływ na jego usposobienie. Rozrzewnienie znikało, a miejsce jego zajmował humor, pełen dykcji i krasomówczych zwrotów. Trzęsawicę rozdzielono między męża i żonę. Sara w milczeniu, lecz z widocznem upodobaniem zaczęła pić, mąż powoli ciągnął napój wśród opowiadań i gestykulacji.
Smaił mógł się naocznie przekonać, gdyby chciał zaczekać, o ile użyteczną jest brenda lub trzęsawica mówcom i śpiewakom.
Smaił nie chciał czekać na owe błogosławione skutki, wypił szklankę piwa i zagaił posiedzenie w te słowa:
— Ostatni obowiązek rodzicielski, ostatnia przysługa...
Mów, ser, gdyż od obowiązków nigdy się nie uchylamy — rzekł ojciec.
— Umyć Jess — powiedział — pokazując palcem na małą.
49
— Ostatni raz ręce matki zaczerpną wodę — ostatni raz zwilżona jej dłoń dotknie się dziecięcej
Bratnie Dusze 4
twarzy, ostatni raz zimne jej usta pocałują czoło dziecka i ostatni raz zobaczy uśmiech swej córki z poza łez...
— Morłey! milcz — szepnęła matka — bo mi serce pęknie — milcz, bo ci nóż utopię w sercu. — Łzy jej trysnęły z oczu — pochwyciła szklankę z trzęsawicą i jednym tchem wypiła wszystko, powstała — wyciągnęła ręce do dziecka — posadziła na kolana i zaczęła tulić do piersi.
Smaił pochylił głowę i szepnął: społeczeństwo — rodzina...
— Słyszałeś, ser — rzekł spokojnie Morłey — i takiego mówcę wypędzili! Mówiłbym na ten temat pół godziny bez przerwy i nie powtórzyłbym się ani razu! — Przekonałbyś się, lecz trzeba szanować boleść kobiety i matki. — Jednego mówcę z całej sosiety wypędzić, to nikczemnie! I dla tego chwieją się, chylą do upadku, widocznie upadają i upadną niewątpliwie beze mnie.
Jess małemi rączkami głaskała twarz matki.
— Mamo — szeptała — on mi kupi trzewiki i kapelusz i pośle do szkoły. A jak mnie będzie bił, to ja ucieknę do ciebie, ale on mnie nie będzie bił.
Pan Smaił uczuł się wzruszonym tą sceną.
— Widzisz droga pani, jakich społeczeństwo wymaga od nas ofiar? — odezwał sie ze współczuciem.
— O społeczeństwo, hydra stugłowa, wiecznie głodna i żarłoczna.
— Przestań Morley, przestań na chwilę — szepnęła z bólem kobieta.
— A zresztą czyż stracisz córkę — mówił, o ile mógł, pocieszająco do matki olbrzym — przyprowadzę ją, wiele razy zechcesz i kiedy ci się podoba.
— Już to nie to, sei, co dziecko, chowane w domu przy boku matki — odezwała się zalana łzami kobieta — dziecko zapomina o rodzicach, samotność ich niepocieszona.
Jess została umytą i uczesaną. Ciche uściśnięcie matki, długi jej pocałunek zmieszany ze łzami.
— Gud baj — rzekł ojciec — jako motto da mającego się wylać potopu wymowy. — Gud baj! I cóż ono znaczy wobec tej ponurej rozpaczy ojca...
Pan Smaił i mała Jess nie słuchali, śpiesznie wychodząc. — Gospodarz chciał im towarzyszyć do sieni. Sara go zatrzymała we drzwiach — pociągnęła do pokoju, sama wyszła za dzieckiem, zamykając drzwi.
— Ser — szepnęła do pana Smaił — chwilę0 tylko. Jess zejdź ze schodów i poczekaj na ulicy.
— Nie przyprowadzaj jej tu — mówiła — gdy zostali sami. Ja, kiedy będę mogła — przyjdę sama.. Nie przyprowadzaj jej tu, rozumiesz, aby później matka nie wstydziła się swego dziecka — otarła łzy.
— Cierpliwości — odezwał się pan Smaił — mam nadzieję, że kiedyś do nas się przeprowadzisz.
— Nigdy, nigdy to nie nastąpi, muszę tu zostać i zostanę — dla niego — pokazała na drzwi... Ja sama gardzę sobą, tak jak ty gardzisz pijaczką.
— Słuchaj mnie, Saro — odezwał się Smaił — biorąc ją za rękę.
— Nie pocieszaj mnie, nie jestem warta twego współczucia. Gdy Jess dorośnie, oddaj jej, a może wtedy przypomni sobie matkę z czasów, gdy ona na jej szacunek zasługiwała. — Sara wsunęła w rękę pana Smaił pudełeczko. Wewnątrz umieszczony był
medaljon, robiony na kości, młodej, pięknej kobiety, podobnej do Sary. Wtenczas byłam niewinna i szlachetna — dodała.
— Saro, nie trać nadziei — przerwał dżentleman.
— Kochaj ją, przyjdź, przyjdź sam.
Smaił stał na schodach, matka małej Jess obok niego o parę schodów wyżej. Sara zdjęła kapelusz z głowy dżentlemana, ręką objęła jego głowę, przycisnęła do piersi i pocałowała w czoło.
— Kochaj ją — szepnęła.
— Społeczeństwo — odezwał się Smaił.
— Kochaj ją — powtórzyła kobieta — przyjdę — i łkając, śpiesznie odeszła.
Olbrzym i dziecko szli razem, trzymając się za ręce. Z twarzy olbrzyma wyglądała dobroć i radość, na buzi dziecka duma i pewność siebie.
Ludzie się oglądali. Musiał to być widok sympatyczny i pociągający, gdyż ludzie, oglądając się, stawali i uśmiechali się poczciwie i serdecznie.
— Jess, czy tu, czy tam? decyduj — przerwał milczenie Smaił.
— Tu — zdecydowała Jess.
— Masz rację! — ona nie powinna widzieć twojej nędzy — dodał w duchu.
Stanęli przed sklepem dziecinnych ubiorów.
— Jess, wybieraj, czy te, czy tamte?
— Te, ser, już dawno myślałam o tych — mówiła mała, wybierając między dwiema parami pończoszek niebieskie z białem.
— Dobry znak — mówił Smaił, który uważał wybór ten za oznakę pewnego smaku.
Kupiono pończochy, później małe trzewiki i kapelusz, o który się tak troszczyła mała, i czystą koszulkę i zgrabną sukienkę, a nareszcie Jess nieśmiała prosiła dżentlemana o rękawiczki.
— I jeszcze rękawiczki? Jess, skąd ci przyszła ta myśl?
— Bo do takiej sukni i kapelusza potrzebne są, ser, koniecznie. Inne małe miss mają także rękawiczki.
— Jest poczucie harmonji — zdecydował Smaił, — chodźmy po rękawiczki. Ubrana Jess siadła z opiekunem do omnibusu. Pan Smaił Iubiał otwarty widok i powietrze, dwoma susami stanął na górze, konduktor podał mu małą, którą posadził na kolanach i pełni wiary w siebie i ufni w przyszłość ruszyli.
\X/roman tycznej pozie, niedbale, a jednak z gracją, siedziała pani Hopkin w fotelu; siedząc, czytała książkę, a czytając myślała o nim. Pani Hopkin często myślała o nim — gdyż on był dla niej zagadką!
Chcąc być uprzejmymi dla pani Hopkin, powiedzieliśmy jej w oczy, że wyglądała na lat 28. Na co pani Hopkin, uśmiechając się i oglądając swoje paluszki, odpowiedziałaby: — troszkę więcej. My z naszej sfrony nie chcielibyśmy wierzyć, czemu pani Hopkin, jako osoba dobrze wychowana, nie usiłowałaby zaprzeczać.
Nieprzyjaciele pani Hopkin mówią inaczej. Pani Hopkin dla nieprzyjaciół ma tyle pogardy, ile dla nas przyjaźni i współczucia.
Zamykające się głośno drzwi domu przebudziły wdowę z jej słodkiej zadumy. W pokoju ukazała się naprzód Jess, a za nią pan Smaił.
— Ser, co to znaczy? — rzekła dama, pokazując na małą dziewczynkę z pewnym arystokratycznym ionem, z jakimby pewnie przemówiła Lady Durdelle.
— To znaczy, że mała jest twoją córką, lady.
— Proszę cię, nie żartuj, ser — odparła poważnie. ^ — Powtarzam, jest twoją córką, przejrzyj się — w lustrze, a potem spójrz na Jess — mówił z nieugiętą powagą Samuel Smaił.
Misses mimowolnie zrobiła proponowany ruch i zarumieniła się gwałtownie. Pan Smaił, nie z wracając na to uwagi, zdjął kapelusz z głowy małej...
— Czy nie wiesz ser, że Bóg odmówił nam potomstwa? — rzekła pani Hopkin drżącym głosem.
— Słuchaj głosu natury i kochaj ją — rzekł poważnie pan Smaił, sadzając małą Jess na kolanach pani Hopkin. Moja lady, — mówił dalej dżentleman, siadając obok wdowy — wyobraź sobie, że Bóg pobłogosławił cię potomstwem... Pani Hopkin spuszcza oczy.
— 1 że właśnie błogosławieństwo miało miejsce przed dziesięciu laty.
— Byłam wtedy bardzo młodą — szepnęła pani Hopkin.
— Błogosławieństwo mogło cię tak samo spotkać w młodości, jak i w późniejszym nieco wieku. Wyobraź sobie, że to spotkało cię w pierwszej wiośnie młodości i dziś na kolanach twych, z czarnemi oczami, jak twoje..
— Moje są siwe — przerwała wdowa. Mylisz się, są ciemne, wiele mówiące, pełne dobroci...
— Pochlebco — przerwała pani Hopkin grożąc paluszkiem.
— A zatem z ciemnemi oczami, jak twoje, na twoich kolanach siedzi twoja córka. Czyżby wtedy życie twoje nie było piękniejsze, więcej wypełnione! Czyż przez to dziecię nie zrosłabyś się więcej ze społeczeństwem, w którem żyjesz? Czyżbyś nie miała celu życia i nadziei? A tak dziś nudzisz się...
— Ja się nie nudzę z mojemi myślami — zawołała znacząco misses.
— Utrzymuję stanowczo, że się nudzisz. Patrz droga Hopkin — patrz w lustro, matka i córka, jaki śliczny obrazek, czyż cię nie wzrusza ten widok?
Okrągła posłać pani Hopkin, biała jej płeć i świecące czarne oczy dziecka, sympatyczną dawały całość.
— Droga Hopkin — słuchaj głosu natury, stanowczo ci to radzę — powtórzył, jak mógł, najtkliwiej pan Smaił. Wdowa usłuchała głosu natury i mała Jess została przytuloną do jej piersi.
— Kochaj ją Jess, bo i ona będzie cię uczyła — szepnął olbrzym.
— Ja będę kochała lady — rzekła Jess — jeżeli ona będzie taką dobrą dla ciebie ser, jakim ty jesteś dla Karola.
— Ona jest za dobrą dla niego, moje dziecię — mówiła kobieta, pieszcząc małą, ona jest za dobrą, a on nawet tego nie rozumie — dodała cicho.
— Moje dziecię — powtórzył pan Smaił — to mi się podoba. Droga Hopkin, ja cię za to jedno wyrażenie kocham.
— Nieprawda, nie kochasz i nie rozumiesz mnie — odparła z mocą Hopkin.
— Kocham, i rozumiem — i dyskusję przecinam dla ważniejszych kwestyj — zawyrokował olbrzym. Pokoik na trzeciem piętrze biorę dla małej, jutro go umeblujemy, dziś niechaj śpi tu, obok ciebie.
Dziewczynka zmęczona pochyliła główkę na piersi pani Hopkin.
— Istotnie — dziecię to jest nader sympatyczne — zauważyła wdowa.
— Będzie naszą córką, naszą wspólną córką, droga Hopkin, zgoda?
— Ach! ser, ty wiesz doskonale, czem mnie najłatwiej zwyciężyć możesz.
Tak się odbyła instalacja małej Jess w domu pani Hopkin. Pan Smaił dowiódł wielkiej zręczności i dyplomatycznych zdolności w przeprowadzeniu całej sprawy, umiał nawet wyzyskać serdeczną słabość kobiety dla siebie na rzecz społeczeństwa. Pan Smaił domyślał się tajemnicy serca pani Hopkin, co zresztą nie było bardzo trudne do odgadnięcia, a wiele razy szło o społeczeństwo, tyle razy zdradzał wiele przenikliwości i zręczności. Po spisaniu pamiętników cyframi, czyli po ułożeniu dziennego bilansu:
— Nadzieja — zawołał do siebie — życie ich odbije się w szeregu tych sfer — kiedyś przejrzą się w przeszłości swej, porównywając ofiarę społeczeństwa z własnemi dziełami. Wyborna idea, nieporównany pomysł!... — Pan Smaił klasnął w dłonie, zatarł ręce i uśmiechnął się cicho, choć serdecznie.
W tej chwili pocichutku zastukano do drzwi.
— Proszę wejść — odezwał się gospodarz.
Słychać było poruszenie klamki, lecz drzwi
zostawały zamknięte. Pan Smaił otworzył je, ukazała się Jess.
— Lady kazała mi przyjść powiedzieć ci dobranoc, ser — mówiła mała. Pan Smaił posadził ją na kolanach.
— Jak ci się tutaj podoba? powiedz.
— Bardzo mi się podoba, lady jest dobra, i Peggy jest dobra i ty ser, jesteś dobry.
— Cóż mówiła Peggy?
— Peggy mówiła, że to zmiłowanie Boskie zesłało nam tę okruszynę. Powiedziała na mnie okruszyna, wzięła na ręce i pocałowała.
— Słuchajno Jess — mówił olbrzym, tuląc do siebie dziewczynkę. Wiele razy będziesz tu, tu w moim pokoju, razem ze mną, nazywaj mnie Samuelem, tylko:SamueIem i nic więcej. — Pamiętasz?
— Pamiętam — odpowiedziało poważnie dziecko.
— No — to mów.
— Dobranoc ci, Samuelu.
— Uszczęśliwiona Jess wyszła.
— Mała przypominać mi będzie ją, odświeżać wspomnienia, — pocieszał się samotnik.
— Samuelu! — i z dnia dzisiejszego jestem zadowoloną, powiedziałaby... Tyle pięknych dni przybyło,
ciebie niema... Czy wrócisz kiedy?
\X/ażna kwestja została do rozstrzygnięcia. Należało zdecydować, czy Jess ma pójść do szkoły i przeto narazić swoją samodzielność na szwank, a swoją oryginalność podać pod wpływ szkolarstwa, czy też, ponieważ Jess należy do społeczeństwa, a to wymaga towarzyskości nawet do wyrabiania samodzielności i charakteru, a zatem, czy należało posyłać Jess do szkoły, tem więcej, że o oryginalności nie mogło być mowy, gdyż Jess dotąd jej jeszcze nie zdradziła?
Te wielkie słowa wygłosił pan Smaił rano pamiętnego drugiego dnia pobytu Jess Morley w domu misses Hopkin, przy herbacie.
— A rozumie się, że do szkoły — zawyrokowała Psggy — dzieckoby się tu zanudziło i rozchorowało, a co do oryginalności, to da dobry Bóg, wyrośnie i nie będzie oryginałem.
— Jess idzie do szkoły, opinja Peggy zwyciężyła — zdecydował olbrzym z uśmiechem. — Peggy! szanuję twoją otwartość i energię wyrażenia, przez nią stajesz się nieco oryginalną.
— A niech mnie Bóg broni — zawołała Peggy. — Bądź spokojny ser. Już ja cale życie to robić będę, co ludzie robią i myśleć jak ludzie myślą.
— Oto, co nazywa się być konserwatystką od pięt do paznokci — rzekł pan Smaił.
— Jaką jestem, taką będę, ale to wiem, że dziecka zdziczałoby w naszym domu — odparła z godnością 40-letnia sługa, mająca prawo, przez długoletnie zasługi, położone w rodzinie Hopkinów, uważać się za jej prawowitego członka, przeciw czemu nikt nie stawiał opozycji.
— Peggy! — szanuj mój smutek — odezwała się pani Hopkin.
W godzinę potem, z jednej strony szanowany dżentleman, z drugiej rozmarzona Misses, wpośród nich Jess, którą trzymali za ręce, szli z uroczystym nastrojem ducha, szukać prywatnej pensji. Na schodach domu stała Peggy, jedną ręką podparła swoją kibić, drugą ujęła pod brodę twarz, coś z sobą rozmawiała, uśmiechała się i kiwała głową.
— Gdzież idziemy? — zrobił uwagę dżentleman.
— Najprzód wstąpimy do pani Thomes, mojej koleżanki i osobistej przyjaciółki — odrzekła wdowa. — Jest to zakład renomowany pod względem gruntownego nauczania i eleganckiego obejścia się. Przyjaciółka moja Thomas odznacza się pewną oryginalnością, którą jej przebaczają za przymioty, jakie posiada.
Pan Smaił, uważając oryginalność za najwyższą dźwignię w społeczeństwie:
— Brawo — zawołał; — idziemy do pani Thomas!
Panią Thomas również zdobiły loki, jak panią
Hopkin, lecz nie posiadała jej powabnej okrągłości i uroczystego sentymentalizmu. Pani Thomas, jak utrzymywała pani Hopkin, nie była zdolną do cichej, długiej i wytrwałej miłości, jako osoba żywa i energiczna. Pani Thomas również była wdową, lecz nie oddawała się marzeniom powtórnego zamęścia, poświęcając się cała wychowaniu.
— Miss Jess w samą porę przychodzi — mówiła prędko pani Thomas, gestykulując rękami — gdyż odrazu wypełni brakującą lukę. U mnie nie może być luki; gdy się odkryje, ja ją muszę zapełniać chwilowo, a to mnie męczy, psuje harmonję w szkole, nadweręża równowagę, Miss Jess będzie miała dwie uczennice, sama zaś zostanie uczennicą miss Klary Oray, wraz z trzema innemi. U mnie wszystko prawidłowo, jak w naturze, dziejach, społeczeństwie,
Pan Smaił wyciąga rękę do pani Thomas i ściska ją z uczuciem.
— O tak! w społeczeństwie, dla społeczeństwa — powtarza.
— Nic nie rachuję na wypadek — mówi nieprzerwanie przełożona pensji.
Pan Smaił chce usunąć swą rękę z dłoni pani Thomas. Dyrektorka zakładu zatrzymuje ją, a mówiąc, ściska i wstrząsa nią.
— Nie istnieją wypadki wobec konsekwencji, inaczej nie byłoby logiki. Wypadki są wypadkowemi konsekwencjami, pan podzielasz moje zdanie, jestem pewną. Konsekwencja w dziejach i w ludzkości, co za wspaniałe i jakie potężne!...
— A jednak wypadek jest wypadkiem — odezwał się poważnie pan Smaił!
— Pospolity umysł widzi wypadki, gdy nie może dostrzec logiki następstw. Zresztą ja nie narzucam swoich opinij nikomu, nawet moim elewkom i nigdy nie miałam zamiaru teroryzować ich swojemi przekonaniami. Taką jest moja zasada nauczania, od której nie odstąpię, oparta na konsekwencji rozwoju społeczeństwa własnemi siłami jednostek. Jesteśmy wszyscy uczniami i nauczycielami w życiu. Aksjomat len zmieniłam w metodę wychowania, opartego na wzajemności. Uczyć i uczyć się, to wszystko jedno. Ja z dwoma pomocnikami czuwam nad prawidłowym biegiem i rozwojem moich zasad. Egzaminuję, kieruję, pomagam, lecz się nie narzucam, ceniąc indywidualizm, pomagając mu do objawiania się, a najwięcej się objawia i wyrabia, nauczając.
Misses Thomas skończyła ciężko robiąc bokami, mówiła prędko i z zapałem, z obawy, aby jej nie przerywano, co ją widocznie męczyło.
— Miss Jess zostanie tu — rzekł pan Smaił — gdyż jestem pewny, że tutaj nie zabiją w niej oryginalności, jeżeli ją ma.
— Rozwiną jeżeli ją ma, a zobaczymy, czy ją ma, zaraz w pierwszych dniach, uważając, jak sobie będzie poczynała ze swemi uczennicami.
— I proszę mi o tem dać znać — rzekł pan Smaił.
— W tej chwili napiszę, w korespondencjach jestem punktualną i niestrudzoną, surowo pojmuję moje obowiązki, które wypełniam z przyjemnością i akuratnością.
— Tymczasem nie przeszkadzamy ci — odezwała się wdowa, starając się zatamować płynący nieprzerwanie potok wyrazów przyjaciółki. — Nasza wychowanka zostaje?
— Najlepiej odrazu zaczynać, jestem pewną, że w godzinę pozna się ze swemi koleżankami; u mnie niema rygoru, jest za to otwartość i zaufanie...
— Przyszlę po nią o pierwszej.
— Nie potrzeba, odprowadzą ją towarzyszki, wzajemność wszędzie i zawsze. Na wzajemności usług oparta egzystencja społeczeństwa — powiedział Bastiat. Jestem zwolenniczką tych prawd.
Towarzystwo przeszło na korytarz. Pan Smaif nie mógł i nie chciał przyjąć porażki co do kwestji przypadków, podając więc rękę misess Thomas na pożegnanie — rzekł, gdy pani Hopkin otwierała drzwi:
— Wypadek nie jest wypadkową konsekwencją,. jest poprostu zjawiskiem.
— Dobrze ser, lecz w takim razie wyrzuć logikę ze swego słownika!
To powiedziawszy, misses Thomas uśmiechnęła się i po oddaniu ukłonu, drzwi szybko zamknęła, nie dając panu Smaił czasu na odpowiedź.
Pani Thomas nie narzuca nikomu swych opinijr lecz również nie znosi opozycji i przeciwników swych z przyjemnością widziałaby płonących na stosie. Nie z chęci zemsty, broń Boże, lecz tylko dlatego, że pani Thomas nie znosi ludzi ograniczonych i upartych.
— Ser, czy mi podasz ramię? — zapytała się nieśmiało swego towarzysza pani Hopkin.
— Proszę cię droga pani.
Czy i na naszej ulicy będziesz mnie w te sposób prowadził?
— Do samego domu.
— A cóż sąsiedzi powiedzą?
— Cokolwiek powiedzą, nie będziemy słyszeli..
Poszli, pani Hopkin ze spuszczoną głową, pan
Smaił spokojny i zamyślony. Poszli kupować brakujące przybory do umeblowania pokoju swej wychowań kh Pani Hopkin wzdychała, a pan Smaił uśmiechał sięokrutny!
— Wzajemność usług — dobrze, wybornie... Znane wyrażenie energicznej pani Thomas powtórzył już dwa razy pan Smaił i po każdym razie głęboko się zamyślił, zatrzymując swój folbludowski chód, skierowany ku małej uliczce. Niechaj uczy, jeżeli nauczanie ma pomagać oryginalności — niechaj uczy, powtórzył i poszedł szybko naprzód.
— Dzisiaj jest rocznica przestąpieni^ przeze mnie po raz pierwszy progu tego domu — przemówił uroczyście do matki i syna narzucający się opiekun.
Blada kobieta spojrzała przerażona na swe dziecko.
— Nie lękaj się kochana pani, nie przychodzę was tradować, ani podawać weksli do podpisu. Zresztą rachunki nasze skończone, syn pani pracuje, a ja kupuję i płacę. Lecz inna sprawa ze społeczeństwem.
Matka artysty uśmiechnęła się — może zbyt złośliwie. Pan Smaił, nie widząc uśmiechu, położył tekę na stole, rozwiązał ją i zaczął pokolei rozkładać ułożone chronologicznie rysunki młodego artysty. Karol ciekawie zaglądał w początkowe a zapomniane już swe prace. Szczególnie niektóre z nich były poprawione mistrzowską ręką. Spostrzegł to chłopiec — zadrżał, zarumienił się i spojrzał na matkę. Blada kobieta nie widziała zakłopotania syna, ani zwracała uwagi na poprawki. Wielkość jej dziecka rosła przed nią, olbrzymiała. Rok minął i przeszło sto rysunków i sto oryginalnych kompozycyj syna jej, który zaledwie skończył lat 14. Któraż matka wtedy nie ma prawa być dumną, a nie czuje się szczęśliwą?
Matka nie widziała poprawek, młody artysta ocenił je, a rumieniec na jego twarzy pochodził ze wstydu. Lekceważył on nieco swego opiekuna, uważając rady jego za ekscentryczne, dlatego, że były podawane w formie oryginalnej i swobodnej. Nie było w nich szkolarstwa i patosu, do którego przyzwyczajoną jest młodzież przez rodziców i opiekunów, zwykle kosztem zaufania i serdeczności stosunków. Pewnym był, że rysunki jego poprawiał własną rękę pan Smaił, duma jego zbladła, uczuł się małym, błędy zbyt były rażące i zbyt szydersko uśmiechały się z młodego talentu, aby go upokorzyć i zawstydzić.
Przegląd się skończył, zapanowała cisza.
— Głupota tylko tenorowi nie przeszkadza, malarza dusi — i wcześniej czy później zadusi go, — zawyrokował opiekun.
— Mój syn, moje jedyne dziecko, powinno się nareszcie raz zacząć uczyć naprawdę. O Boże, szeptała matka, tuląc zarumienioną twarz w dłonie, czy ześlesz ty zmiłowanie...
— Hola! moja pani — zaczekaj troszkę — przerwał pan Smaił. Czy sądzisz, że tylko ten się uczy, co chodzi dziesięć lat z przywiązaną do guzika tablicą i dziesięć lat na drewnianej ławce siedzi!
Chłopiec milczał wzruszony.
65
— Można nawet kochać Leonorę; nic to nie szkodzi — piękna miss z romansu zasługuje na naszą sympatję — zaczął pan Smaił.
Bratnie dusze 5
Chłopiec spłonął, a jego matka spuściła oczy. Marząc razem z synem o Leonorze, wierzyła w szczęśliwe kombinacje na przyszłość.
— Lecz Leonora — mówił dalej opiekun — wcale nie powinna przeszkadzać poznawaniu innych ludzi i nauce. Lecz ponieważ nic za darmo, podejmuję się dostarczyć ci naukę i książki, a ty za to musisz uczyć rysować młodziutką miss. Wprawdzie nie jest ona Leonorą, jest dzieckiem, ale ma zdolności i chęć do nauki. Czy zgoda?
— Zgoda — ser, zgoda — zawołał artysta.
— Dwa razy na tydzień.
— Dobrze.
— Rysunki twoje zostawiam ci na dwa tygodnie; — przejrzyj je uważnie, a poprawione radzę ci przerysować.
— Mamo! to bardzo mądry i dziwfny człowiek — odezwał się Karol po odejściu pana Smaił; — wszystko wie o Leonorze.
Była nauczycielka przygryzła wargi.
— Śmieszny — moje dziecko i nic więcej. Niema w nim powagi za dwa peny.
— A może on jest jakim sławnym malarzem?
— Z czego sądzisz moje dziecię?
— Widziałaś, mamo, poprawki na moich rysunkach? Matka z synem długo w milczeniu przeglądali zostawione kajeta.
VIII.
»Dear Sir...
Wychowankę swoją możesz śmiało przyjąć za własną córkę, jest krnąbrną i upartą. Szanuję samodzielność, lecz w mojej szkole moje zasady, podług mojej metody, muszą być przeprowadzone.
Szanuję oryginalność, ale w mojej szkole moja oryginalność musi być uwzględnioną.
Szczerze życzliwa Aleksandra Fryderyka Thomas.c
Pan Smaił jeszcze raz odczytał lakonicznej treści pismo Aleksandry Fryderyki i za odpowiedź zwyczajem narodowym miał ochotę zrobić kilka pas uprzywilejowanego dżiga. Długość nóg w stosunku do przestrzeń? pokoju przeszkodziła zamiarowi, natomiast otworzy* drzwi, spojrzał w górę i cicho zawołał:
— Jess!
Nikt nie odpowiedział. Wrócił, otworzył tubęr dał znak rozpoczęcia rozmowy — przytknął usta, wymawiając stanowczo:
— Jess do mnie.
Po chwili odgłos małych nóżek i drobnego stąpania przerwał uroczystą ciszę.
5*
67
Dwunastoletnia chuda dziewczynka z czarnemi oczami stanęła w progu. Złotawe jej włoski zmieniały się w popielate, barwa skóry bielała widocznie, za to oczy świeciły, jak węgle, w które ktoś dwa ciemne brylanciki powkładał.
— Jestem, Samuelu — odezwała się mała, zamknąwszy drzwi.
— Nie widziałem cię cały dzień, i nie przychodzisz odwiedzić mnie?
— Pani Hopkin sądziła, że przyjdziesz do nas, czytałam ciekawą historję głośno, pani Hopkin i Peggy słuchały.
— Tymczasem my tu również mamy inną ciekawą historję. Zbliż się i siadaj.
Mała wdrapała się na kolana olbrzyma.
— Czytaj głośno — odezwał się olbrzym, podając małej list do rąk. Mała czytała — Smaił się cicho uśmiechał.
Co to znaczy? opowiedz wszystko pokolei.
Oto tak było, Samuelu — rzekła mała. — Ja dostałam dwie uczennice, a sama się uczyłam od Klary Oray.
— Wiem o tem.
— Wiem o tem — powtórzyła Jess.
— I wiele innych rzeczy wiemy, ale nie wiemy, jaki jest powód listu pani Thomas.
— Oto tak było, Samuelu — zaczęła powtórnie. — Ja uczyłam dwie, a potem nas trzy Klara, ale później ja uczyłam pięć a mnie nikt.
— Jak to pięć?
— Bo uczyłam swoje dwie i Klarę jej lekcji, i jeszcze nasze dwie koleżanki, to razem pięć.
— A ciebie żaden nauczyciel nie uczył?
— Oto tak było — powtórzyła poważnie mała. — Ja mówię panu Jarvis, że mnie nikt nie słucha, bo się uczę z Klarą razem jej lekcji, a pan Jarvis mówi mi, że mam słuszność, i że on mnie będzie sam uczył, a potem pan Jarvis i ja mówimy o tem madamie.
— A madame?
— Madame odpowiada, że ona nie pozwoli zrywać porządku, że Klara jest moją nauczycielką, i rzecz skończona. Pan Jarvis odpowiedział, że to śmieszne, a madame chciała wybuchnąć, lecz się bała obrazić pana Jarvis, i milczała, bo madame boi się pana Jarvis, aby się nie obraził i nie porzucił jej szkoły.
— I cóż postanowiono? — interpelował Smaił.
— Nic nie postanowiono, ja zostałam z Klarą.
— A pan Jarvis?
— Jak powiedział, że mnie będzie uczył sam, tak zaraz mnie dziś przesłuchał, a madame udawała, że nie widzi, ale widziała wybornie, bo pan Jarvis wcale się nie krył.
— Czy nie domyślasz się, jaki będzie rezultat całego zajścia?
— Domyślamy się wszystkie. Oto tak będzie, że madame wybuchnie, a wtedy pan Jarvis powie »nonsens«, weźmie kapelusz i pójdzie, a potem madame będzie pisała Hst po liście do pana Jarvis, a może i napisze do ciebie, Samuelu.
— A pan Jarvis co zrobi?
— Może wróci, a wtedy będziemy wszystkie kontente, albo nie wróci i nikt nie będzie mnie uczył, bo pan Jarvis najlepiej uczy.
— A wtedy może madame i ciebie oddali?
— Pewnie, bo już mówiła: My nikogo nie zmuszamy do uznawania naszej metody, a pan Jarvis zapytał się — czy można nazwać kaprys metodą?-. Bo gdzież tu jest metoda? — zawołał. I wiesz Samuelu, co jeszcze powiedział?
— Słucham.
— Powiedział... powiem co powiedział — mówiła kokieteryjnie Jess — tylko się nie patrz na mnie.
— A cóż mam zrobić?
— Zamrużyć oczy. — I mała swemi drobnemi paluszkami zamknęła Samuelowi powieki.
Powiedział, co temu winna metoda, że mała Jess jest zdolniejszą od swych koleżanek. Madame nic nie odpowiedziała, tylko wyszła z pokoju i nie wróciła, i myśmy poszły bez pożegnania, i pewnie wtenczas pisała ten list.
— I cóż postanawiasz na przyszłość, moje dziecię? — odezwał się Samuel tak spokojnie i naturalnie, jak gdyby mówił do osoby równej sobie wiekiem.
— Ja nic nie postanawiam, Samuelu — odrzekła zdziwiona mała.
— Należy myśleć o sobie i decydować o swoim losie samej.
— To ja, Samuelu, decyduję chodzić, póki mnie (madame nie wypędzi.
— A pani Hopkin i Peggy co zdecydowały?
— Pani Hopkin tak samo zdecydowała, a Peggy mówi, że ja już jestem taka mądra, że mam dosyć tej szkoły, i że jestem mizerna i słaba, i że kaszlę, i że nie powinnam się uczyć.
— Kaszlesz, moje dziecię? — zapytał przestraszony opiekun.
— Nie, nigdy nie kaszlałam, tylko Peggy tak mówi, że ja pewnie kaszlę, i że ja będę kaszlała, jeżeli się będę ciągle uczyć, i że umrę... No, i cóż w łem tak strasznego, że ja umrę, Samuelu?
— Nie boisz się śmierci?
— A czy lo źle umrzeć i długo, długo, — wiecznie i wiecznie cicho sobie leżeć i myśleć? Widziałam, jak mała dziewczynka w czerwonej mantylce umarła. Była taka blada i taka ładna, wszyscy płakali.
— Gdzieżeś to widziała?
— W teatrze, Samuelu, trzy razy byłam w teatrze z Nele, moją siostrą.
— I podobało ci się?
— Bardzo, — później ciągłe śniła mi się blada dziewczynka, co umarła, i dobry staruszek, co go ten drugi zabija.
— Pamiętasz?
— Wybornie, wszystko.
— I pewnie poszłabyś chętnie do teatru?
— O! tak, Samuelu.
— Jutro są twoje urodziny — i na uroczystość tego dnia — pójdziemy.
Mała ujęła długą twarz olbrzyma w chude, drobne ręce — i pocałowała.
— I Peggy — prosiła, głaszcząc po twarzy Samuela — i Peggy pójdzie z nami. Peggy mnie bardzo kocha, nie można Peggy samej zostawić.
— Pójdzie i Peggy, i powiedz jej, że do szkoły chodzić nie będziesz.
— A któż mnie będzie uczył, Samuelu? — zapytało ze ździwieniem dziecko.
— Kto cię będzie uczył? Jarvis, jeżeli zechce; ale tu.
— Pan Jarvis zechce, bo on mnie lubi uczyć — tak mówił sam wczoraj.
— Dwa razy na tydzień wystarczy?
— Dosyć, Samuelu, dosyć.
— A zatem panna zostaje w domu kończyć edukację... Oświadcz naszą decyzję na dole.
— A czy mam opowiedzieć o jutrzejszym tealrze?
— Opowiadaj — pani Hopkin, Peggy, ty \ ja idziemy!
— Dziękuję ci, Samuelu, a jak będzie herbata, zadzwonimy, przychodź zaraz.
Olbrzym został sam.
— No, Samuelu — zawołał — teraz na ciebie kolej dowieść, żeś nie sprzedał swej logiki AleksandrzeFryderyce.
Samuel macza pióro i zamaszyście pisze: »Dear Madame!
^Szanuję opozycję, gdy staje w obronie sprawiedliwości, a uwielbiam upór, gdy ma odwagę stanąć w obronie logiki. Szanuję samodzielność pani w jej szkole, lecz, nie chcąc narażać samodzielności mej wychowanki przez pozostawianie jej na łasce kaprysu i nieuctwa, zatrzymam ją przy sobie.
Mocno obowiązany
Samuel Smaił.
PS. Radzę odczytać parę tych wyrazów pozostałym uczennicom w nagrodę ich pilności, a panu Jarvis za jego cierpliwość.*
Z otwartym listem w ręku pan Smaił zeszedł na herbatę i przeczytał go głośno; radość powszechna, albowiem wiadomo, o ile zemsta miła jest bogom i ludziom. Przed innymi Peggy zdradzała głębokie zadowolenie; kochając swoją małą, jak nazywała Jess, drżała o jej zdrowie i stawiała najsilniejszą opozycję przeciw zbytniemu naprężeniu umysłu swej faworytki.
Nazajutrz w tej samej chwili, w której pani Hopkin rozbierała szczegóły toalety teatralnej wraz ze swą powiernicą, a Peggy zajęta była jednocześnie puddyngiem i prasowaniem sukienki dla małej — właścicielka zakładu pedagogicznego, opartego na* wzajemności, pisała okólnik do wszystkich matek: i opiekunów swych uczennic:
^Szkoła moja musi być wzorową i będzie taką, jeżeli zdołam wytrwać na stanowisku utrzymania* w kółku mych uczennic dobranych charakterów.
Do szkoły mej wkradła się dziewczyna niewiadomego pochodzenia i złych nałogów. Litość kazała mi ją przyjąć, a obowiązek oddalić. Czyżby litość miała zwyciężyć, depcząc obowiązki, i przez taskazić dwadzieścia pięć młodziutkich serc? Litość moja w takim razie byłaby występkiem — i stłumiłam ją.
Czyńmy, co musimy; ja zrobiłam swoje, o czem zawiadamiam opiekunów, aby wyjaśnić prawdę, którą młode serduszka, powodowane sympatją dla wypędzonej, mogą przekręcić.*
Pani Thomas dużo okazywała skłonności do korespondencji, a w tej widoczną słabość do okólników^ w których pozwalała podziwiać swój styl i wyższy umysł..
Okólnik jednak należało poprzeć propagandą w szkole. W tym celu Fryderyka Aleksandra, upatrzywszy stosowną chwilę nieobecności pana Jarvis — opowiedziała zgromadzonym dziewczynkom o strasznych nałogach i wadach małej Jess, o jej szkaradnej zarozumiałości, a szczególniej niepowściągliwości w szpiegostwie i denuncjacji. Ostatni argument oburzył młode towarzystwo i przygłuszył słabą opozycję osobistych przyjaciółek Jess.
Dowiedziano się nakoniec, kto był szpiegierrv szkoły, kto donosił madamie, i kto oskarżał swoje koleżanki. Wszystkie, oprócz dwóch, przysięgły zemstę. Klara przewodniczyła burzliwemu posiedzeniu, na
Wtórem postanowiono nie poznawać wypędzonej na Ailicy, nie witać się z nią i odwracać, gdyby Jess okazała — się tyle czelną i odważyła zbliżyć do której z nich.
Zjawienie się pana Jarvis przerwało obrady.
— Gdzie jest miss Jess? — zapytał na wstępie, oglądając się.
— Wypędzona — odpowiedział chór piskliwych głosików.
— Nonsens — zdecydował nauczyciel — nonsens — powtórzył — oddalać najlepszą, najzdolniejszą i najskromniejszą.
— Ho! ho! — odezwały się głosiki, a małe nóżki na zuak niezadowolenia zaczęły tupać.
— Gniewacie się, moje miss — zawołał Jarvis — zaraz, zaraz, która się czuje zdolniejszą od Jess, niech wystąpi do egzaminu i dowiedzie swej wyższości...
Milczenie.
— Niema ani jednej odważnej, i dlatego Jess była najgorszą, najniezdolniejszą i zasługiwała na wypędzenie — wybornie, wybornie!... Z czystem sumieniem rozpoczniemy dziś nasze lekcje; mała Jess nie może przeszkadzać, pozbyliśmy się współzawodniczki w tej cichej dziewczynie, która nikomu nie zawadzała, a pomagała wszystkim, i już nikt nie będzie nam wyrzucał naszego lenistwa! Wybornie, wybornie, wypędzić ją! — brawo!
Dziewczynki ze wstydu pospuszczały oczy.
Misses Thomas nic nie wiedziała o swem upokorzeniu przez nauczyciela. Po napisaniu dwudziestu pięciu egzemplarzy okólnika, odpoczywała, doznając — uczucia, jakiem zwykle przejęci jesteśmy po spełnieniu — swych obowiązków.
I ¥dy na pensji młodziutkie towarzystwo odzwierciedla
nam w minjaturze wierny rys społeczeństwa ludzkiego z jego typową sprawiedliwością, tymczasem w domu, w którym mieszkał pan Smaił, panował niezwykle uroczysty nastrój, spowodowany nadzwyczajnością zbliżających się wypadków, poprzedzanych pomyślnemi lub mniej pomyślnemi wróżbami. A mianowicie: o mało co jeden lok pani Hopkin nie stał się pastwą płomieni. W chwili przypiekania, zadymił i zgasł, wydobywając z głębi serc jedno: ach! O mało co pudyng nie został pożarty przez zapalony w nim arak, i o mało co na sukience Jess żelazko nie wypiętnowało żółtego znaku. Owe o mato co, zakończone zwycięstwem w zapasach z ogniem, pozwoliły o wielu szczęśliwych kombinacjach myśleć. I, gdyby nie upór pana Smaił, który nie chciał się zgodzić na zwinięcie loków małej Jess, widnokrąg dobrego usposobienia nie byłby żadną chmurką pokryty.
Nie było rady, Smaił się uparł i wytrwał w uporze.
O godzinie siódmej jednokonna karetka zatrzymała się przed portykiem Teatru Liceum. Pierwszy wysiadł pan Smaił we fraku i w białym szerokim krawacie, który Peggy dwukrotnie krochmaliła, prasując. Dżentleman podał rękę damie w białym burnusie, z żółtą różą we włosach, służący wysadził Jess, i nareszcie wysiadła uśmiechnięta i dumna w fiołkowym czepeczku Peggy.
— Jeżeli dziś nie pokocha — myślała pani Hopkin, poprawiając beduinę, poza którą ukrywały się alabastry okrągłych ramion — dowiedzie, że jest nie tylko nieczuły i okrutny, lecz nawet odarty z gustu i szlachetnych popędów.
— Nie mówiłam? — wszystkie w lokach! Lecz czy jest lekarstwo na upór?...
Uwagi te nurtowały do głębi serce Peggy. Sama tylko Jess, zdawało się, nie myślała o tem wcale: poprawiła za długie troszkę palce białych rękawiczek i rozpatrywała się wokoło.
Usiedli. Jess tuż przy pani Hopkin, Peggy za krzesłem Jess, a pan Smaił zboku, aby mógł jednym rzutem oka objąć teatr i badać wrażenia małej. Jakże nieznośnie długo dla niecierpliwej Jess muzykanci instrumenta stroili, i jak powoli schodzili się widzowie! Mała o tyle cierpiała męki oczekiwania, o ile Peggy upokorzenia. Wierna swej myśli poczciwa kobieta już narachowała pięć młodych dziewczynek w lokach. Nareszcie nie mogła wytrzymać i, pochylając się do białego krawatu dżentlemana — szepnęła:
— Wszystkie w lokach.
— To mnie nic nie obchodzi — odrzekł Smaił.
— Nic — powtórzyła Peggy i nie chciała temu wierzyć, będąc pewną, że tem kłamstwem usiłuje pokryć swoje upokorzenie.
Muzyka zagrała, małej Jess serce zaczęło bić gwałtownie. Nareszcie zadzwoniono, kurtyna wznosi się do góry, a z ramion pani Hopkin spada biała beduina. Na scenie wspaniały ogród, a wśród kwiatów na murawie król Karol I. opowiada dzieciom swym historje i bajki. Młodszy chłopczyk siedzi na kolanach ojca, starsza dziewczynka z rozpuszczonemi włosami klęczy na trawie.
— Tylko królewska córka i nasza Jess nie mają loków obydwie. Czy teraz czujesz się zadowoloną kochana Peggy? — odezwał się pan Smaił łagodnie.
Peggy od jednego cięcia została stanowczo zgnębioną.
— W krótkim atoli czasie odzyskała przytomność, spoglądając na wszystkie rówienniczki Jess w lokach z politowaniem.
Mała Jess nie widziała ani loków rówienniczek, ani białych ramion pani Hopkin, ani triumfu pana Smaił, nawet słodkiego upokorzenia Peggy. Myśljej i uczucie, wzrok, słuch, utonęły w scenie. Buzię otworzyła, spokojnie i głęboko oddychając, jak we śnie. Jess zapomniała o sobie, świecie i teatrze, żyła nieszczęściami Karola, nienawidziła jego nieprzyjaciół, bała się Cromwella, radaby uratować biednego króla, oddać za niego życie... Cóż ona uboga dziewczyna mogła sama jedna zrobić? Smutno jej i ciężko. Karol I. dostaje się do niewoli, zdradzony przez przyjaciela. Spokojnie oddaje szpadę i przemawia do zdrajcy, że aż serce pęka.
Jess słuchała z dwoma strumieniami łez cichej mowy królewskiej.
Wszyscy byli wzruszeni, Peggy zaczęła przeklinać zdrajcę, pani Hopkin wzdychać, Smaił uśmiechał się cicho i długo.
— Nie płacz, moje dziecię, nie płacz — pocieszała małą Peggy. — Czyż nie widzisz, że ten zdrajca jest Szkotem? — Peggy, jako Irlandka, miała nieprzezwyciężony wstręt do Szkotów.
— Ale króla zabiją! — szepnęła Jess.
— Nie odważą się — odparła stanowczo Peggy, nieświadoma wypadków historji.
— Zobaczysz Peggy, że go zabiją. Już go zabili — szepnęła Jess i nowy strumień łez z czarnych oczu wytrysnął.
W antrakcie dla nabrania sił do zniesienia okropności 4-goaktu, pokrzepiono się kieliszkami cherry. Jess ze wzruszenia straciła apetyt, głowa ją bolała, lecz bała się skarżyć. Zmęczona, oczarowana, czekała końca.
Okropna scena zbliża się. Królowa u nóg Cromwella; nieugięty, zlodowaciały ambicją człowiek milczy i odchodzi. Straż wprowadza Karola, u wrót stoi kat, wbjegają wesołe dzieci pieścić się z ojcem po raz ostatni... Dziecinne ich szczebiotanie pełne projektów na przyszłość — rozdziera serca.
Nareszcie zbliża się do więźnia żona, którą ubóstwia, matka jego dzieci, królowa, sierota za chwilę, jutro wypędzona wdowa. Długa agonja pożegnania przed ostatniem uderzeniem kata. Pocałunek cichy, jak stracona nadzieja, głęboki i promienny, jak miłość, wzruszający jak ostatnie w życiu wymówione słowo. Małej zabrakło łez na tę straszną scenę; zabrakło, lub boleść i przerażenie wypaliły je. Suche jej oczy świeciły, utkwione nieruchomie w króla, na bladej buzi wypieczone rumieńce gorączki, że aż Smaił przestraszył się, radby, ażeby jak najprędzej wszystko się skończyło — niecierpliwił się, a milczał.
Kurtyna spadła — pani Hopkin ocierała oczy. Peggy trzymała zaciśnięte pięści, a Jess jeszcze się nie przebudziła. Wyprowadzono ją, szła machinalnie w pewnym letargicznym śnie odurzenia! Towarzystwo wsiadło do karetki, Jess milczała.
Smaił tylko sam rozumiał wrażenie dziecka — szanował je, nie chciał zapytaniami drażnić go.. Wieczorem przy spisywaniu w wielkiej księdze pamiętników dnia w rubryce: czy stracone, można było przeczytać czerwonym atramentem wielkie nie, a w uwagach również czerwonemi wypisany literami wyraz:. nadzieja z wykrzyknikiem!
— Gdyby tu ona była — szepnął olbrzym, zamykając księgę!... Chłopiec drapiący się do wyżyn oryginalności i dziewczyna, chyląca się jak drzewo od wiatru, za każdym podmuchem uczucia i piękna.
Dziewczynka w swoim pokoju długo nie mogła usnąć, a gdy oczy zmrużyła, stawali przed nią: czerwono ubrany kat, dobry król i szydersko śmiejący się zdrajca... Żałowała królowej i dzieci, płakała nad królem — nareszcie dostała lekkiej gorączki, majaczyła we śnie i nazajutrz wstała późno, zmęczona i blada.
Opiekun, dla ochłodzenia wrażenia, a wzmocnienia pociągu do sztuki, przyniósł książkę pod tytułem: Karol I. — dramat.
— Przeczytaj — mówił, rozgarniając włoskiz czoła małej — a co ci się najbardziej podoba, naucz się napamięć i oddeklamujesz nam tak jak na teatrze..
Dziewczynka zarumieniła się, gdyż już dziś rano zamknięta w swoim pokoju zaczęła próbować jednej z tragicznych scen Karola.
— Napisałem do pana Jarvis — odezwał sięSmaił — naznaczając mu schadzkę na jutro, w celu ułożenia programu i godzin.
— Już zaczynają męczyć dziecko — szeptała w duchu Peggy — zaczynają, póki nie domęczą^.
— Jess — czy to ten sam pan Jarvis, o którym mi tyle opowiadałaś? — zapytała smętnie pani hopkin..
— Ten sam, pani — mój nauczyciel — odparła.dziewczynka.
— W jakim wieku, Jess?
Temu pytaniu towarzyszyło spojrzenie na pana Smaił, od którego powinien byłby zadrzeć, gdyby ten człowiek był zdolny do objawów delikatnych uczuć — drżeniem.
— Nie wiem, ale ma może tyle lat, co Samuel, co pan Samuel — odpowiedziała, poprawiając się, mała. Pani Hopkin i pan Smaił jednocześnie spojrzeli na siebie i jednocześnie uśmiechnęli się, lecz co pomyśleli?... Niezbadane tajemnice krzyżujących się myśli ludzkich!...
81
I apukano do drzwi i w parę minut później wszedł do salonu na dole pan Jarvis. Jeżeli mówię pan Jarvis, to proszę pamiętać, że wymawiam poważne nazwisko profesora — okrągłej budowy i okrągłej twarzy. Tak, twarz pana Jarvis była poważnie okrągłą, w dnie pogodne ogolona i świecąca, a zawsze ozdobiona parą złotych okularów, które pomagały właścicielowi do wyraźniejszego uwydatniena szlachetnej powagi i rozjaśnienia małego druku; — w razach niektórych pan Jarvis — wzrok swój zagłębiał w przedmioty z pominięciem szkieł, wówczas głowę schylał. Czynił to na ulicy, w szkole i salonie wobec widoków natury, dzieł sztuki i płci pięknej. I czyż nas dziwić powinno, że i w chwili przestąpienia salonu pani Hopkin, wzrok jego, korzystając ze schylenia głowy przy ukłonie, zostawił na nosie okulary, a sam skręciwszy w prawo — pomknął w głąb — opierając się na pulchnych okrągłościach pani Hopkin. Wysyłaniu spojrzenia u pana Jarvis nie przez pośrednictwo okularów, towarzyszył pewien grymas ust i twarzy, wywołujący w uczennicach pana profesora z początku pewien przestrach, a później uśmiech! — Czyż nas więc zdziwi, że i pani Hopkin doznała w tej chwili lekkiego drżenia i przestrachu? Grymas panajarvis wzięła za szyderstwo,
Bratnie dusze 6
posądzając go o usiłowanie odgadnięcia tajemnic jej serca.
Pani Hopkin powstała.
— Jestem Jarvis — rzekł przybyły, usiłując zapiąć się na ostatni guzik swego surduta, co robił zawsze, ile razy był zakłopotany, i czego nigdy nie dokazał, z powodu pewnej wypukłości, znajdującej się pod surdutem, niewielkiej, lecz dokładnie zaokrąglonej.
— A ja — Hopkin — odpowiedziała dama.
— Nie Smaił? — Temu zapytaniu towarzyszyło oprócz zdziwienia, powtórne spojrzenie z poza okularów. Pani Hopkin wyraźnie drgnęła, lekko się zarumieniła, nawet spuściła oczy, oglądając swoje białe a krótkie paluszki, i chciała powiedzieć: jeszcze nie, lecz wymówiła cicho samo:
— Nie.
— Nie — powtórzył przeciągle zdziwiony profesor, a więc omyliłem się.
— Nie, nie omyliłeś się panie Jarvis, pan Smaił mieszka tu ze swoją wychowanką i za chwilę nadejdą. Pani Hopkin uprzejmie wskazała panu Jarvis ręką na fotel.
— A więc konstatuję, że pan Smaił nie jest żonaty — rzekł poważnie Jarvis, siadając.
W odpowiedzi ze strony pani Hopkin jeden tylko wyraz:
— Tak. — Pani Hopkin mogła westchnąć przy tym wyrazie, ale nie westchnęła.
Nastąpiła długa przerwa, podczas której pan Jarvis usiłował ostatnią dziurkę surduta gwałtem przyciągnąć do guzika, lecz, jak zawsze, napróżno.
Po tej niepomyślnej operacji pan Jarvis uczuł, że należy przedłużyć rozmowę; lecz znalazł się w pewnym kłopocie, szukając w myśli odpowiedniego frazesu.
Myślał i powtórnie ręką chwycił za ostatnią dziurkę surduta, gdy w tem z ust jego, jakby natchnione wybiegły wyrazy:
— I ja nie jestem żonaty!
Pani Hopkin podniosła wzrok na pana Jarvis i wtedy przekonała się, że był brunetem również silnym, jak ona, cery ciemnej i wypukłego czoła, co miało oznaczać rozum i domatorstwo.
— Niezawodnie cierpisz pan wiele, z powodu swej samotności? — rzekła dama sympatycznie.
— Czy cierpię — powtórzył pan Jarvis, zastanawiając się — przyznam się, żem się nie badali jeszcze w tym kierunku.
— Zbadaj się ser — radziła tkliwie wdowa — a wtedy dowiesz się, ile tęskni dusza twoja.
Peggy wniosła przygotowaną herbatę, którą pani hopkin z wdziękiem i zręcznością nalewała. Pan Jarvis nie chwytał się za ostatnią dziurkę od surduta, gdyż szeroki temat o małżeństwie, niewyczerpany dla pani Hopkin, dostarczył obficie przedmiotu do rozmowy.
Pan Jarvis uczuł się swobodnym, pani Hopkin wesołą. Wesołość jest wybornym środkiem do zbliżenia dwóch sympatycznych charakterów.
W tej chwili zjawia się niespodziewanie olbrzym ze swą wychowanką.
Lekkie ach, ze strony pani Hopkin, powstanie i uchylenie głowy dla lepszego badania bocznemi rzutami wzroku, ze strony pana Jarvis.
— Oto pan Smaił — szepnęła pani Hopkin.
Uściśnienie dwóch mężów tak długie i silne,
jak serdeczne przywitanie profesora z małą Jess, której
radość tryskająca z oczu, wybiegała z zarumienionej buzi i uśmiechniętych ust.
Po przywitaniu przystąpiono wprost do przedmiotu.
Jarvis podjął się uczyć Jess wszystkiego, podług własnej metody, oprócz matematyki i nauk ścisłych, których wykład wziął na siebie Samuel.
W towarzystwie zapanowała zgodność. — Pani Hopkin uważnie badała wyraz twarzy profesora i powoli przekonywała się, że jest miły i swobodny, nawet wtedy, gdy spogląda z ponad okularów.
Należało wystąpić z czem niezwykłem przed profesorem. Jess polecono deklamować jeden z ustępów dramatu Karola I. Mała zbladła, przymrużyła ze wzruszenia oczy — odechnęła ciężko i drżącem głosem zaczęła wypowiadać zakończenie aktu 2-go, w którem król wyrzuca zdradę przyjacielowi.
Głos drżał dziewczynce, a cicho było w pokoju! Drżący głos przejmował słuchaczów, treść wruszyła młodą deklamatorkę, unosiła ją, pozwalając zapomnieć
0 obecności profesora i pani Hopkin. Dziecięcy głosik wygładzał się, nabierał siły, dziewczynka mówiła z przejmującem uczuciem i siłą boleści zawiedzionego serca. Profesor spojrzał na pana Smaił — a Peggy cicho płakała. Z twarzy Samuela można było wyczytać myśl groźną
1 zuchwałą,
Gdyby tylko chciał mówić — powiedziałby
2 pewnością: I cóż ty, biedny profesorze, poradzisz ze swoją metodą! — 1, chociażbyś chciał, nie zdusisz w dziecku ani uczucia, ani drżenia jej głosu, ani odrębnego sposobu wyrażania myśli.
Jess skończyła, serce jej biło, buzia rumieńcem płonęła. Rumieńce przestraszały Peggy, a wzruszyły
panią Hopkin, i dlatego jedynie wzięła małą na kolana, a pieszcząc ją, ukradkiem spoglądała na pana Jarvis. Czyż chciała przez to powiedzieć: — patrz, jak ja umiem pieścić?
Posiedzenie zakończyło się tryumfem Jess, przestrachem Peggy, czułością pani Hopkin i przyjaźnią dwóch znakomitych mężów.
|\/|ała Jess w nowej zgrabnie wykrojonej sukience, lecz bez loków, których nie znosił Samuel, siedziała w salonie na pierwszem piętrze i pewnie sobie o wielu rzeczach myślała, niemających styczności z nowym profesorem i nowemi lekcjami, bo, gdy Samuel lekko drzwi uchylił, wprowadzając za sobą chłopca, z teką w ręku, dziewczynka zerwała się raptownie z miejsca, rozwarła szeroko oczy, zbladła, buzię na pół otworzyła, nie mogąc się zdobyć na wymówienie jednego wyrazu.
Samuel nie odezwał się — spoglądając na małego nauczyciela i dziewczynkę.
Chłopiec patrzał, również zdziwiony, lecz bez.żadnego widocznego wzruszenia i pierwszy przemówił:
— Jess! — nie poznajesz mnie?
— Ja cię nie zapomniałam Karolu — odpowiedziała mała, wycięgając swą chudą rączkę do chłopca.
Spokojne przywitanie; poniem równowaga uczuć zapanowała.
— Oto jest twoja uczennica, mój chłopcze, a to twój nauczyciel rysunków, moje dziecię.
To mówiąc Samuel wyszedł, a dzieci zostały same.
— Jess, tak dawno nie przychodziłaś do nas, nieraz sobie myślałem, co się z tobą stało. A ty teraz jesteś lady — mówił chłopiec wykładając z teki rysunki.
S6
— O jabym przychodziła do was zawsze, tylko widzisz, twoja mama...
— Moja mama! — nie lubisz mojej matki?
— O nie, tylko ona mnie wypędziła.
— Czy ci co powiedziała?
— Nie, nic nie mówiła, ale spytała się, czego ja się do was włóczę. I raz spotkał mnie pan Smaił i powiedział: kiedy cię wypędzają, to chodź do mnie — i poszłam, a Peggy i pani Hopkin kochają mnie.
Chłopiec się zarumienił pierwszy raz za swoją matkę. Nie rzekłszy ani słowa, podał małej ołówek i papier, siedli oboje i pierwsza lekcja rozpoczęła się od rysowania domku.
Chłopiec myślał o Leonorze, a dziewczynka często czarne swe oczy odrywała od rysowanego domku, przenosząc myślący wzrok na sympatyczną twarz i niebieskie oczy chłopca.
— Karolu, czy ty kochasz pana Smaił? — przerwała milczenie.
— Kocham naszego opiekuna — odpowiedział po cichu chłopiec, bo przecież on...
— A czy twoja mama lubi go? — przerwała mała.
— Dlaczego się pytasz o to?
— Bo pewnie ona nikogo nie lubi, tylko ciebie, to może nie lubi i pana Smaił. Ja kocham Samuela. Panu Smaił na imię Samuel.
Chłopiec po raz drugi poczerwieniał.
— Moja matka — tłómaczył się — kocha tych wszystkich, którzy mnie lubią.
— O! nie, nie wszystkich — odpowiedziała mała smutnie. Artysta spojrzał na Jess i szybko wzrok swój odwrócił. Czarne oczy dziecka patrzały na niego spokojnie, głęboko, jak gdyby skarżyły się tylko Bogu, a przebaczały ludziom. Chłopiec riie rozumiał tego spojrzenia, lecz nie mógł go znieść, przygniatało go i bez jego wiedzy upokarzało.
I znowu milczenie i praca przy rysowaniu domku. Przy końcu lekcji ukazał się pan Smaił, chwalił pochylony nieco domek rysunku Jess i na zakończenie następującą wniósł uchwałę:
— Ponieważ Karol powinien już umieć historję Anglji, a Jess zaczyna się uczyć literatury angielskiej od pana Jarvis, zatem Jess na podstawie praw wzajemności, które jedynie normują stosunki społeczeństwa, za udzielanie lekcji rysunków, musi Karolowi opowiadać historję literatury angielskiej, a obojga rozmaitych rzeczy będzie uczył pan Jarvis. Chłopiec czuł się dnia tego jeszcze raz upokorzonym, a mała Jess po raz pierwszy, chociaż zarumieniona, tryumfowała.
Ona będzie go uczyć, gdy matka jego wypędziła ją z domu! Ona opowiadać będzie i uczyć? — Uczyć lubiła i opowiadać lubiła, a najwięcej byłaby rada opowiadać Karolowi.
Pan Smaił przyrzekł ze swej strony również słuchać wykładów małej Jess; — to samo oświadczyła później na dole pani Hopkin, gdy chłopiec został przez nią zaproszony na obiad. Peggy za niczem się nie oświadczyła, jednak nie należało wątpić, że będzie słuchała z rozkoszą swej faworytki.
Syn opowiedział matce wszystko — wszystko ze szczegółami, nieopuszczając ani jednego wyrazu, nawet uśmiechu pani Hopkin i groźnego spojrzenia Peggy. Panią Hopkin wyrysował, była uderzająco podobną.
Blada kobieta słuchała sprawozdania syna z zaciśniętemi ustami.
— Więc ci będą płacili za twój czas lekcjami tej dziewczyny? — zapytała oburzona.
— Nie, mamo, to ma być tylko dodatek do dwóch szylingów, które mi płaci pan Smaił.
— Powiedz, że możesz się obejść bez tej troskliwości o twoje wykształcenie, masz matkę, która cię potrafi nauczyć tego, co ci potrzeba.
— Nie mogłem, moja mamo podobnie odpowiadać w obecności mego opiekuna, gdyż i tak mała Jess powątpiewa o naszem przywiązaniu i wdzięczności dla pana Smaił.
— Karolu — odezwała się po pewnym namyśle matka — odpowiedz mi nareszcie, czy już nie czujesz w sobie dość siły, aby się uwolnić od opieki tego gbura i jego dziewczyny?
— Mamo, ja jeszcze nic nie umiem.
— Nic nie umiesz, temu przeczę, a czego on cię zresztą nauczy? Gdyby to był jaki artysta, profesor,, uczony, lord, człowiek zasług, stanowiska, wpływów,, gdyby ci mógł ofiarować protekcję, zapewnić karjerę, ha! tobym ci radziła trzymać się go rękami i nogami. Lecz cóż ten Smaił, ten biedny, zabawny Smaił, co on ci może pomódz na świecie, w życiu! Czyż to wielka ofiara z jego strony, że ci płaci za twoje rysunki po pół korony, gdyż później może je sprzedać po pięć lub dziesięć szylingów? Nie rozumiesz jeszcze handlu i spekulacji, moje dzięcię.
— A jednak mamo, nikt mi nie podał ręki, gdym siedział na kamieniach ulicy, czekając godzinami na rzuconego z łaski pena.
— A teraz rzuca ci pół korony — przerwała blada kobieta.
— Płaci mi, moja mamo, za pracę i uczy — dodał ciszej.
— Za to wszystko podziękuj Opatrzności — i nie ma o czem mówić. A czy cię uczy, to inna rzecz. Pokazał ci jedną kreseczkę, jedną kropkę? Uczy cię? Co umiesz, to umiesz sam, sam z siebie tylko. Ordynarny Smaił, śmiejący się szeroko, uczy mojego Karola. Zabawny Smaił, wygadujący niedorzeczności o jakiejś oryginalności i społeczeństwie — uczy mojego Karola! Człowiek skąpy i chciwy, usiłujący zrobić dobry interes na talencie chłopca, deklamuje o ofiarach, a namawia głupią dziewczynę mówić ci morały o wdzięczności. Ha! ha! dziewczynę z ulicy robi profesorką mego syna, aby tym sposobem upokorzyć matkę.
Chłopiec milczał jak winowajca, ze spuszczoną głową.
Blada kobieta dostała rumieńców i śmiała się sucho. Przeszłość jej, obecna pozycja, słabość, rozdrażnienie nerwów, wychowanie, pojęcia, duma i ludzka natura — złożyły się na wypielęgnowanie w jej sercu gruntownej nienawiści do człowieka, który jej nie imponował bogactwem, imieniem i wielmożnością, a jednak przytłaczał ją wyższością swoją. Robił wszystko, lecz bez ostentacji, wszystko, co tylko potrzeba do wyrobienia sił i samodzielności w chłopcu! Wszystko, jeżeli wskazywał drogę i usuwał na niej nieznacznie przeszkody, wszystko, tylko że nie prowadził po niej za kołnierz do celu. Matka nie mogła dojrzeć Tęki na kołnierzu chłopca, a gdy przypadkowo dośledziła, zobaczyła ją szeroką, niezgrabną, szorstką, chociaż zawsze poczciwą. To ją oburzało i bardzo słusznie! Jakżesz nie miała oburzać byłej guwernantki, żony marynarza i przemysłowca, opieka człowieka, w którym nie uznawała wielkości a podejrzewała przeszkody do karjery syna!
— Więc zostaniesz, Karolu, ze Smaiłem i pozwolisz się uczyć dziewczynie?
— Muszę! moja mamo, mam pracę i zarobek, którego nigdzie indziej nie znajdę. Zresztą — dodał ciszej — Smaił wydaje się dość poczciwym człowiekiem.
Matka i syn zamilkli. Matka uznała swoją niemoc i tem więcej nabrała wstrętu do opiekuna.
Chłopiec również zaczął się przekonywać o braku prawdziwej opieki nad sobą, zaczął wątpić, aby mógł zostać wielkim artystą, poznać i pokochać Leonorę, stąd miał prawo uważać się za szczęśliwego i nie zaniedbywał posądzać się o męczeństwo. Zaledwie lekcje z małą Jess, pobyt w domu pani Hopkin, towarzystwo pana Smaił i wygłaszane przez niego teorje zdołały nieco łagodzić przykre uczucia, wciskające się w umysł chłopca, a rozdmuchiwane wymową jego matki.
Pan Smaił spostrzegł niechęć bladej kobiety do siebie. Zrozumiał powody i za całą odpowiedź uśmiechnął się szeroko, cicho i długo.
Idźmy dalej — powtarzał — twojem zadaniem Samuelu, nie szukać aniołów lub bohaterów, lecz ludzi! — społeczeństwu dawać ludzi, którzyby stworzyli jedną myśl nową, jedną kombinację odrębną i chociaż raz jeden serdeczne łzy z oczu wycisnęli drugim... Jess będzie je wyciskała częściej. Mała Jess, co to za pyszny podarunek dla społeczeństwa. Olbrzym uśmiechnął się, jednakże troskliwie omijał dom wdowy mając chłopca często u siebie — chłopca i małą Jess, którą kochał, chociaż się do tego nie przyznawał.
O ile pokój wdowy osamotniał, o tyle dom pani Hopkin ożywił się i rozweselił. Sentymentalna gospodyni mile spoglądała na pana Jarvis, a profesor ze swej strony starał się w głąb jej serca zapuścić wzrok swych okrągłych oczu, starannie omijając szkła okularów. Jess miała często obok siebie chłopca, uczyła się i mogła opowiadać, a słuchali wszyscy. Jess była cicha, zamyślona, spokojna zaledwie z czarnych jej oczu niekiedy zamigotał jasny promyk szszęścia, który umiała dostrzedz Peggy i rozumiał Samuel. Podczas opowiadań słuchałzpowagąi, odwracającsiędopani Hopkin, szeptał:
— Metoda! co to znaczy dobra metoda.
— To znaczy, że gdyby była jeszcze lepszą nie zdołałaby wyplenić prawdziwej oryginalności — kończył pan Smaił.
Tu promienie oczu dwóch adwersarzy krzyżowały się, jedne z góry, drugie z boku, jak dwie szpady w pojedynku. Do tego łączyło się błagalne spojrzenie pani Hopkin i spokojne a głębokie małej Jess. Adwersarze uśmiechali się w tedy — Jess mówiła dalej, chłopiec słuchał i Peggy słuchała. I cicho było, tylko głos małej Jess, jak dzwonek, zdaleka słyszany rozbrzmiewał w pokoju, bo Jess mówiła cicho i wyraźnie, myśli jej płynęły jak potok, szmerem wyrazów znacząc swój bieg.
I rok się skończył. Jess była cichą, gdyż czuła się szczęśliwą. Karol ciągle pozostał nieśmiałym. Było mu dobrze w tym domu, jednak pozostał w nim obcym, może z powodu wmiawianego przez matkę w syna męczeństwa. Nic nie przerywało na pozór harmonji, gdy tymczasem w sercach zbierały się materjały do budowy dramatu; dziś nic nie przerywało jednostajności oprócz częstych wycieczek pana Smaił z małą Jess do teatru i częstych, cichych rozmów pani Hopkin z panem Jarvis.
— Smaił, długo będziesz trwał w uporze, co do swego chłopca?
— Do ostateczności — odrzekł Smaił poważnie.
— Co nazywasz ostatecznością, poczciwy dziwaku? — zadał pytanie, nie odwracając głowy od umieszczonego na sztalugach obrazu, poważny mężczyzna, uzbrojony w paletę i pędzel.
— Co nazywam ostatecznością — powtórzył, namyślając się nasz olbrzym. — Ha! ostatecznością w tym wypadku nazwałbym, gdyby chłopiec uciekł...
— Do pierwszego lepszego partacza! Oj! Smaił, ty jesteś czasami ciekawy, powtarzam, komicznie ciekawy
— O! tak, Smaił jest ciekawy, gdy broni najwyższych praw jednostki — odparł olbrzym,
— Przed uczciwymi ludźmi — kończył artysta — którzy jej nie napastują, a stara się ją gwałtem wepchnąć w ręce bazgraczom, którzy ją maltretować będą.
— Bazgraczom oryginalność zawsze się wywinie, gdy talenta mogą ją swym wpływem zwichnąć!
Paleta, gwałtownie rzucona, spadła na dywan, pędzel koziołkując oparł się o kanapę; krzesło popchnięte nogą, również rozciągnęło się na podłodze — artysta wstał, wyprostował się, usta mu drgały, oczy, duże, siwe oczy, rzucały błyskawice.
Wstał również Smaił i czekał.
Po chwili artysta zaczął cicho, podnosząc paletę i pędzel:
— Przebacz mi kochany Smaił, ja się unoszę, gdy... zatrzymał się.
— Gdy — powtórzył Smaił.
— Gdy ty możesz i powinieneś mnie bawić. I wierzaj, że mnie bawisz.
Tu artysta zaczął się śmiać.
— Bawisz — powtórzył — choć się powinienem litować.
Smaił usiadł, pocierając ręką czoło...
— Ale za lat dziesięć społeczeństwo nie będzie się śmiało — odpowiedział cicho.
— Wzruszać będzie ramionami, rozumiesz mnie, i bić się palcem po czole, patrząc na ciebie i na twego chłopca. Patrzaj Smaił! — artysta zaczął lekko bębnić palcami po swej czaszce. — Tu nie dostaje, kochanku! — tu.
Smaił ze swej strony zaczął się śmiać serdecznie, zacierając z radości ręce
— Gniewa cię, jak widzę — odezwał się po chwili, troszeczkę cię gniewa, gdy jednego człowieka pragnę wyrwać ze szponów szkolarstwa i rutyny.
Artysta powtórnie się zerwał ze swego miejsca, podbiegł do pana Smaił, pochwycił go ręką za klapę surduta, trząsł nią, a zbliżywszy się do jego ucha, gorączkowo szeptał:
— 1 ty możesz wierzyć, że umysł piętnastoletniego chłopca zdolny jest odkryć wszystkie tajemnice sztuki i od razu zbadać tysiącletnią pracę ludzkości na tem polu... Artysta puścił klapę przyjaciela. — Smaił! wierzysz ty w to? — zapytał cicho i poważnie.
Smaił nic nie odpowiedział, lecz na znak potwierdzenia kiwnął głową.
Artysta milczał, lecz zato powtórnie palcerr* uderzył się parę razy po czole, mrugnął znacząco — i odszedł do swej pracy.
Nastąpiła cisza. Smaił z założonemi rękami przechadzał się po pokoju, artysta pracował. Smaił maszerował pół godziny, artysta milczał. Nareszcie Smaił,. stanąwszy przed sztalugami, pierwszy przemówił:
— Mój Willu, czas nareszcie zacząć rozmawiać poważnie.
— Rozsądnie — zawołał Will — nie odrywając się od pracy.
— Mniejsza o nazwę.
— Nie mniejsza — i nie zacznę rozmowę, dopókisię nie zgodzisz na określenie jej rodzaju.
— Zgodzę się na wszystko, lecz naprzód wypowiedz mi otwarcie i jasno swoje zapatrywania.
— A to co innego — zawołał artysta, odkładając paletę. — Kochany Smaił kapituluje przed rozsądkiem V
— Nie idzie tu o kapitulację, bo nie było walki, ja pragnę porozumienia.
— No, no, cofasz się — wołał artysta, widocznie uradowany ustępstwami przyjaciela.
— Przed czem?
— Przed rozsądkiem.
Smaił wzruszył ramionami.
— Przed rozsądkiem, powtarzam, który mimowolr pokonywa w tobie rozliczne niedorzeczności.
— Jeżeli tak zaczynasz — to nie może być dyskusji
— Bo co ty nazyważ orginalnością, powiedz mr stanowczo przed dyskusją? — zagadnął uroczyście artysta.
— Co nazywamy oryginalnością — powtórzył Smaił i zamilkł.
— Aha! — złapałem cię — wachasz się, nie jesteś przygotowany.
— O, nie o to — odparł jąkając się Smaił; — zbieram myśli, aby jak najkróciej odpowiedzieć.
— Zbieraj — zbieraj! — jak zbierzesz, to mi powiesz — artysta zączął dalej malować.
— Oryginalność — rzekł poważnie olbrzym — jest to nowa idea, nowa myśl, nowa forma, nienaśladowana, nie była,
— Lecz skąd wzięta — zawołał rozdrażniony malarz? — skąd wzięta? — Wstał, przyskakując do pana Smaił. — Odpowiadaj skąd wzięta? Z gwiazd, z księżyca? — Co wy chcecie od artystów: cudów, czy dziwolągów? Nowa forma — jaka? Nowe barwy, nowe światło, nowe cienie; skąd? Stwórz nowe kolory w naturze i odmienne światło; doprawiaj ptakom rogi, a psom skrzydła... Jeżeli się boisz aby tego pociągu nie zabito w twoim wychowanku, zostaw go w domu, ty, oryginalny oryginale.
Artysta zaczął chodzić szerokiemi krokami po pokoju. Smaił usiadł.
— Oryginalność wołają — mówił dalej niemając o niej pojęcia. Boją się pracy, nauki studjów, aby nie zabić oryginalności! Oryginalność mój panie! — jest tu i tu — artysta pokazał na serce i głowę.
— Właśnie — rzekł Smaił.
— Nie przerywaj — zawołał artysta, tupiąc nogą, nie przerywaj. Oryginalność jest w nas samych w naszych sercach i głowach. I, jeżeli ona jest, to jej nie zabijesz: a jeżeli jej nie ma, to jej nie stworzysz... Smaił! ty się boisz, aby nauka kaligrafji nie zabiła geniuszu dramaturga, który się pisać uczy.
— Ale ty nie jesteś profesorem kresek — zrobił uwagę Smaił; a odmienna forma w sztuce...
— Ja nie jestem profesorem kresek, ale mu mogę pokazać tajemnice sztuki, nauczyć go barw, cieniów, światła, perspektywy, harmonji! Nauczę go harmonji..
— A jeżeli on sam zechce stworzyć swoją? — przerwał olbrzym.
— Smaił, patrzaj! — artysta zaczął się bić palcami po czole i mrugać jednem okiem. Harmonja, mój drogi, jedną jest zawsze i wszędzie. — Jest, albo jej niema, dopiero jej objawy mogą być oryginalne lub nie. Ja mam swoje objawy, a on, jeżeli ma w sobie rzetelną oryginalność, musi mieć swoje.
— Tak! swoje — powtórzył Smaił; — chociaż szanuję twój talent, jednak chciałbym, aby chłopiec posiadał swoje własne objawy — oryginalność — dodał ciszej.
— I myślisz, że ja je zabiję? — zapytał poważnie przyjaciel.
— Mimowolnie wpływem swoim, bez twej wiedzy — odparł Smaił.
— A nie boisz się wpływu matki chłopca na jego umysł, gdy ten codzień staje się widoczniejszym.
— Żartujesz sobie! — zawołał przelękniony Smaił.
07
— Zaraz cię przekonam o wysokości mego żartu. — Artysta zaczął przeglądać przyniesione przez pana Smaił rysunki Karola. — Patrz — mówił; — na dwadzieścia obrazków, osiem portretów Leonory z przeczytanego romansu. To zdaje mi się za wiele. Ołówki wprawdzie ładne, efektowne, lecz wtem wszystkiem sentymentalizm widocznie przeważa. Skąd on się wziął, kto go pielęgnuje, kto go podsyca?... Matka! Matka działa na słaby umysł syna, pobudzając w tym kierunku
Bratnie duszt 7
jego fantazję. Chłopiec, który już skończył lat piętnaście, którego zapał i natchnienie nie może się zdobyć na nic wyższego, jak tylko na sentymentalne główki kobiece, nic nie obiecuje. Wolałbym na tych kartkach zarysowanego papieru najśmielsze, choć nieudałe popędy wielkich zamiarów i wielkich myśli, zamiast ciągle się powtarzające efektowne modeliki... Smaił — odezwał się po długim namyśle artysta — czyś ty czasem sam osobiście nie zabił talentu chłopca, zostawiając go wyłącznie pod wpływem kobiety?
Nasz olbrzym zbladł, ciężko siadając na fotel.
— Co mówisz, Willu, co ty mówisz? — szepnął.
— Ja mówię, że zabójstwo oryginalności nie odbywa się zapomocą zdobycia wiedzy, środków techniki, wprawy, lecz się dopełnia przez zabójstwo umysłu i skrzywionego kierunku wyobraźni.
— Radź, mój drogi, radź...
— I widzę, że nic nie pomagają nawet wpływy małej Jess, gdyż nie spostrzegam ich śladu tutaj... Ha, niema innej rady, jak tylko szkoła, surowo traktująca sztukę.
— A jeżeli... chciał się jeszcze raz zgnębiony opiekun zdobyć na zrobienie uwagi.
— Tu niema żadnego jeżeli! — Ja, albo matka, matka albo ja — wybieraj... Zresztą, czyż ty mnie nie znasz, czyż nie wiesz, że nie jestem szkolarzem, rutynistą, a co gorzej, zazdrosnym o talent? Czy ja nie cenię oryginalności? lecz tam, gdzie ona jest, tam musi być przedewszystkiem wiedza i technika, aby owa oryginalność mogła się objawić w formie. Sama forma w sztuce jest oryginalnością.
— Wiem o tem dobrze! — odrzekł smutno Smaił; — a że znam świetną twoją technikę, obawiam się. Ody mu dasz swój koloryt, swój ton i swoje farby, cóż mu zostanie?
— Wszystko! — powtarzam wszystko, kochany Smaił. — Ja nie posiadam w swej fantazji idealnie wypieszczonych form twarzy ludzkich, a szczególnie kobiecych — i dlatego nie kusząc się o to, trzymam się pejzażu i zwierząt. Nie wierzę w ludzi i nie bardzo ich lubię! — i oto wokoło mnie konie i psy, ci najlepsi przyjaciele człowieka. Chłopiec jest idealista i romantyk, ja mu dam realizm i trzeźwość, przedewszystkiem technikę. No! i wtedy może coś być z niego. Teraz wybieraj, ja albo matka, kto odda większą korzyść temu społeczeństwu, wpływając na chłopca?
— Ty, ty — wołał rozczulony olbrzym. I wierzę; że będziesz chciał oddać społeczeństwu samorodną oryginalność, i w niczem nie zwichniesz talentu.
Społeczeństwem artysta widocznie pokonał olbrzyma. Przyjaciele uściskali się zadowoleni, gdyż byli pewni, że jeden drugiego na swoją stronę przeciągnął.
Smaił swym lekkim folbludowskim kłusem pomykał na małą uliczkę; artysta zasiadł do pracy uśmiechnięty i dumny.
— Myśli o społeczeństwie i odda go społeczeństwu, powtarzał przez drogę Smaił. Szanuje oryginalność i nie będzie jej napastował...
— Uległ! bo musiał — szepnął przed obrazem siedzący artysta. — Przestraszyłem go, to prawda! Chłopiec otoczony kobietami, zmiękł jak wosk... Prawdziwy artyzm wymaga energji, hartu i głęboko sięgającego umysłu... O, tak, hartu duszy i wytrwałości.
Surowa twarz malarza rozpogodziła się, ogorzała cera świadcząca o życiu, spędzonem w podróżach
V 00 pieszych, z tornistrem na plecach, zajaśniała pewnym blaskiem; spojrzenie melancholijne samotnika nabrało życia i ogniem strzeliło. Dziwny to człowiek, napozór szorstki, atoli szorstkość ta zmieniała się co chwila w przyciągającą serdeczność. Napozór obojętny, lecz w wybuchach czuć było rozrzewnienie. Piorunowy głos drżał często spotęgowaną siłą uczucia. Udawał niechęć do ludzi, pogardę, a pocichu kochał ich, pocichu im przebaczał, a najciszej pomagał. Jako artysta miał sławę, człowieka nie znali. Artystę zostawił na pastwę oklasków, człowiek się ukrył, aby być więcej ludzkim, odstręczał, aby wybrani łatwiej lgnęli do niego. Dziwny człowiek, a dziwniejszy jeszcze malarz.
Typy tego rodzaju można znaleść w Anglji. Gdyby nie reformacja, i gdyby nie morze, drogi, otwarte na cały świat i podbicie świata: węglem i żelazem! I gdyby nie IndjeL.
Ależ dosyć już, my przecież powieść piszemy, w której pan Smaił się śpieszy, zdejmuje kapelusz w małym pokoiku na wąskiej uliczce, pot z czoła obciera i ciężko oddycha. Widocznie folbludowski kłus, chociaż lekki, na daleką przestrzeń jest męczącym.
A oto masz kompozytora — zawołał nazajutrz pan
Smaił, wprowadzając za sobą chłopca do wspaniałe} pracowni artysty.
— Artysta spojrzał, uśmiechnął się i wyciągnął: rękę na przywitanie, milcząc.
— Mówże co — przerwał Smaił.
— Mój drogi, nie przeszkadzaj mi — odparł malarz: chłodno, przekładając rysunki w tece Karola.
— Ależ miałeś dość czasu namyśleć się.
— Nad czem?
— Jaką przemową masz nas przyjąć.
Artysta się rozśmiał, a Smaił zatarł ręce.
— Czy Leonora jest kopjowana z natury, czy tylko rysowana z fantazji? — odezwał się poważnie malarz do młodego artysty, pokazując jedną z główek robionych kredką.
— Odpowiadaj! — nalegał Smaił na zaczerwienionego jak pons chłopca.
— Z pamięci — odrzekł cicho zapytany.
— A jak wolisz rysować, z natury, czy z pamięci? — zadał powtórne pytanie artysta.
— Nie rysowałem wiele z natury.
— Jak wolisz? — wołał niecierpliwy Smaił, jak wolisz — mów krótko.
— Lepiej mi idzie i łatwiej gdy rysuję z pamięci.
— Bo jeszcze mało umiesz! mój kawalerze, bardzo mało! Do rysowania z pamięci nie brakło ci kiedy przedmiotu?
— Dotąd jeszcze nie — odpowiedział chłopiec.
— A wiesz ty, co to jest oryginalność? — rzucił raptownie pytanie mistrz.
Chłopiec milczał — a Smaił usta otworzył.
— To jest nic — zawołał artysta.
Smaił cofnął się na dwa folbludowskie kroki.
— Tak, jest to nic i wszystko — powtórzył.
— Willu! zagadki? — szepnął olbrzym.
— Smaił! proszę cię, milcz chwilkę — zrobił zimno uwagę artysta. — Powtarzam nic — mówił dalej; — bo, jeżeli nie będziesz miał nauki, mój kawalerze, możesz być oryginalnym bazgraczem. I mówię: wszystko, bo, chociaż będziesz miał mechanizm, rutynę, świadomość, zręczność, a nie będziesz miał tego, tego właśnie nic, co jest wszystkiem: — tej świeżości, wdzięku, prostoty, swobody lub grozy, tego jedynie twojego własnego, wypompowanego z głębi twego ducha, z serca czy z głowy, z charakteru, upodobania, nareszcie z konieczności, która cię prześladować będzie i zmusi cię przedstawiać rzecz tak, a nie inaczej — tego właśnie nic, nikt cię nie nauczy. Bo i cóż to jest to nic wobec nauki, wiedzy i pracy? — niczem, ale również jest wszystkiem, dlatego, że nie jest do zdobycia i do kupienia! Niemcy lub mędrkowie wołają: drobnostka, bagatelka! Bagatelka, a jednak nikt tak nie patrzał na świat, jak Rafael przez oczy swojej Sykstyny! Bagatelka, a jednak nikt nie miał tego ciepła kolorytu, co Tycjan, lub miękkości Corregia! Bagatelka! — prawda: — trochę farb, trochę światła, trochę cienia i nic! — I nic więcej, ale potraf utworzyć to nic, a będziesz wielkim, jak Rafael lub Tycjan...
Smaił rozentuzjazmowany rzuca się w objęcia przyjaciela, przerywając mu mowę. Uścisk serdeczny, lecz widocznie dla malarza długi.
— Smaił, pozwól mi skończyć — wołał duszony artysta.
— Nie pozwalam ani słowa więcej, boję się, abyś nie zniszczył mojej wiary w siebie, gdyż teraz nie wątpię, że ty tylko potrafisz wypielęgnować to nic i oddać je społeczeństwu.
— Wypielęgnować, to znaczy nauczyć. Czyż to ode mnie zależy? A jeżeli twojemu wychowankowi podobać się będzie zostać oryginalnie oryginalnym nieukiem?
— Nie sądzę, Karolu, nie sądzę — mówił poważnie Smaił, biorąc chłopca za ręce. Dotąd używałem wszelkich sił i sposobów, aby tylko wydobyć na jaw z głębi jego ducha to, co się w nim mogło znaleść odrębnego. Rozdmuchiwałem w milczeniu te małe iskierki, gdy je zaledwie dojrzeć mogłem! I, gdy one powinny buchnąć płomieniem, miałbyś je dziś lenistwem lub zarozumiałością gasić. Ja, mój chłopcze, robiłem swoje, myśląc o społeczeństwie i o tobie troszkę — dodał ciszej olbrzym, jakby się swej słabości wstydził. — A ty miałbyś, gdy tylko masz na celu siebie i twą przyszłość, zniszczyć nadzieję! Nie sądzę. — Ja od ciebie nic nie wymagam, nawet pamięci, nawet dobrego wspomnienia, byle społeczeństwo...
— Ależ, Smaił! nie wmawiaj w młodego chłopca nikczemności, — przerwał gwałtownie przyjaciel wzruszony.
— Will! za co ty napadasz nieustannie dzisiaj na mnie? — zapytał urażony Smaił.
— Napadam, gdyż to jest śmieszne usiłować się stawić w roli męczennika. Czegóż ty chcesz, łez, wdzięczności? — patrz, chłopiec ma je pełne oczy.
— Ja nic nie chcę!! — wrzasnął Smaił — cały czerwony z oburzenia, na samą myśl, że go mogą o coś podobnego posądzać.
— W takim razie krótko i węzłowato powiedz chłopcu: zrobiłem swoje, chcesz się uczyć i iść dalej, podaj rękę temu oto człowiekowi, co stoi przy mnie, a on cię zaprowadzi tam, gdzie sam zaszedł.
Artysta wyciągnął rękę do chłopca.
— Ufam, że pójdziesz.
— Ach! ser, ja tylko marzę o tem, aby się uczyć, odparł syn wdowy, do głębi wzruszony. A tobie ser, dziękuję...
— Nie dziękuj, nie dziękuj — przerwał Smaił; — mnie, jeżeli będzie warto, podziękuje społeczeństwo!
— No! i wszystko przyzwoicie się skończyło, zadecydował, uśmiechając się, malarz, a ty, kochany Smaił, zaczynasz od pewnego czasu za dużo deklamować i chciałeś nam wyprawić scenę czułości.
Smaił udał, że nie słyszy ostatniej wersji.
— Malowałeś kiedy olejno — zapytał artysta chłopca.
— Zaledwie z dziesięć razy, ser.
— Ho, ho, — odezwał się zdumiony Smaił.
— Kiedy i jak? — indagował artysta.
— Podmalowy wałem obrazy do portretów jednemu z młodych artystów na Piccadilli.
— W takim razie przenieś na płótno tę oto Leonorę. — Artysta wybrał najładniejszą główkę z teki chłopca.
— Smaił, ustawno sztalugi, a ty, mój uczniu, masz płótno na ramach.
— Smaił z gorączkowym pospiechem skoczył pasztalugi, chłopiec pochwycił również gorączkowo ramy z płótnem.
— Wyrysuj i podmaluj, jak umiesz.
Chłopiec zasiadł do pracy, przyjaciele wyszli.
— Boję się! Smaił, czy w małym nie zabiłeś* prawdy, — odezwał się pierwszy na ulicy malarz.
— Czy ty dziś uwziąłeś się mnie dobić! No! mów,, mów najlepiej otwarcie.
Smaił stanął i podparł się zdesperowany pod bokL
— Ten chłopiec nie ma najmniejszego pojęcia, ca to jest natura. Dlaczegoś mu nie pozwolił patrzeć na przyrodę?
— On ją przeczuwa i po swojemu rozumie, — bronił się zwolennik oryginalności, chociaż wybornie rozumiał wartość studjów z natury.
— Ty sam nie masz pojęcia, co to jest prawda, w naturze.
— To mnie mało obchodzi, — odparł obojętnie Smaił.
— 1 mnie, lecz mimo to, nie przestaje mnie interesować, że ten chłopiec nie ma również pojęcia, cato jest antyk.
— Sądzę, obejdzie się bez tego, skoro ma talent
— Właśnie nie obejdzie się, lecz, ponieważ, chłopiec jest u mnie, do mnie więc należy; — i ja od dziś za niego odpowiadam przed społeczeństwem.. Czy on tylko nie za głupi na artystę! Smaił, mów.
— Jess go uczy, — rzekł uroczyście Smaił, z podniesioną w górę ręką.
— Smaił, ty jesteś nieoceniony! Dziewczynka za. rok lub dwa nauczy go kochać, lecz ja się pytarn. o arytmetykę.
— Tej nauczył się podobno w szkole wieczornej, a co do Jess, nauczy go ona myśleć i czuć, to są dwie podstawy oryginalności i samodzielności.
— Indywidualizmu! — dodał artysta.
— Dobrześ się wyraził! — indywidualizmu, poświadczył Smaił; — masz rację, trzeba go chronić i pomagać mu do wyrobienia się...
— No, no, tylko nie przeszkadzaj. Smaił! ostrzegam cię, nie przeszkadzaj, boś gotów zrobić z Anglji Amerykę i zdemoralizować własny naród.
— Co ty mówisz, co ty dziś wygadujesz?
— To, abyś nie robił z piętnastoletnich chłopców samodzielnych genjuszów, bo zawsze w najlepszym razie wypadną karykatury.
— Czego ty chcesz?
— Od dzieci dzieciństwa; twoja Jess niech się bawi lalką, a wtedy, później może być kobietą i artystką, zresztą czem ci się podoba. Chłopcu uratowała dzieciństwo matka.
— Mój drogi, boję się, — mówił poważnie Smaił — czym się czasem nie złapał, oddając ci chłopca.
— Odbierz go, pozwalam, a jutro na cześć społeczeństwa, indywidualizmu, oryginalności — wyślij młodą parę w podróż na kontynent lub po Anglji na dwa miesiące, na wakacje. To będzie prawdziwie oryginalnie.
— Jeżeli dziewczynka nie chce lalki, a woli książkę, przepada za teatrem i, gdy się bawi, to tylko wtedy, gdy widziane naśladuje role lub opowiada? — zapytał, zatrzymując się powtórnie Smaił.
— A niech się bawi jak chce, lecz niech zostanie dzieckiem, póki może. Samuelu! miej cierpliwość, jaką ma Hopkin dla twej obojętności, niechaj ci się nie spieszy wydobywać z dzieciństwa małej, zostaw ją jak najdłużej z metodą Jarvisa, z sentymentalizmem hopkinowskim i przywiązaniem Peggy.
Patrz na naturę, ona robi cuda, ale nie wyprawia skoków, zostaw i uszanuj jej prawa, ona swoje zrobi. Naturze nie przeszkadzaj, bo ta mszcząc się, zabija.
Z jednej strony metoda, z drugiej natura, z trzeciej społeczeństwo i samodzielność, indywidualizm i oryginalność tak silnie zaatakowały olbrzyma, tak mu zmąciły wyobrażenia i zachwiały go w sądzie, że, nie wiedząc, jak wybrnąć z tego chaosu, pochwycił pod ramie malarza i wprowadził go do pierwszej napotkanej restauracji. Tam dwaj przyjaciele utopili w parze butelek porto kwestję sporną, zagłuszając ją baraniemi kotletami.
W dwie godziny później widziano na tejże samej ulicy artystyczną chwiejność i kołyszący sie folbludowski krok, głośną rozmowę i wykrzykniki na cześć społeczeństwa dwóch dżentlemanów.
Samuel Smaił jakkolwiek jest w części bohaterem powieści, a bohaterowie w szczęśliwych czasach starożytności stanowili odrębną rasę, wytworzoną przez liczne stosunki pokrewieństwa i zażyłości] z bogami mimo to mieli tę słabość, że zawsze przestawali z przyjemnością z ludźmi, walczyli po ludzku i cierpieli po ludzku. A jako pół-bogi i pół-ludzie, mieli krew i nerwy, zatem namiętności i ambicje! I nasz przeto bohater, nie wiem, o ile był pół-bogiem, lecz za to zaręczyć mogę, że był wybornym człowiekiem i, jako człowiek cierpiał obecnie dotkliwie.
Bo i jakże nie miał cierpieć, gdy jestem pewny, że sami nawet bogowie w podobnem położeniu zionęliby ogniem przekleństw i piorunów. Wiarę jego złamano mu, przekonania zdruzgotano! Nadzieję — tę; stracił, nie wiedząc, co dalej robić i jak się kierować. Nadomiar odebrano mu zupełny wpływ nad chłopcem. Sami za niego odpowiadać mają przed społeczeństwem,, on odepchnięty, zapomniany, znienawidzony przez matkę, maltretowany przez przyjaciela. Chłopiec wyrośnie na wielkiego artystę. Świat cały będzie mówił, o nauczycielu, a on, on oryginał! O oryginałach nie wspominają, a gdy wspominają, to tylko z uśmiechem. Dla niego nic, zapomnienie lub uśmiech w połowie ironiczny, w połowie litośny. Olbrzym powstał, podniósł zaciśniętą pięść i pogroził nią niewidzialnemu nieprzyjacielowi. In vino veritas — budziło się w nim. Namiętności ludzkie zawrzały, ambicja w połączeniu ze sprawiedliwością pokonały go, zachwiał się i usiadł.
— Czyż społeczeństwo wiecznie będzie się wiła w tych zapasach wzajemnych krzywd i niesprawiedliwości?
— Wiecznie — odpowiedziało mu przekonanie.
— Nie zawsze — zawołał do siebie — nie zawsze — pochwycił osłoniętą lampę i chwiejnym krokiem szedł do pokoiku na górę, uchylił niedomknięte drzwi. Na łóżeczku spała mała Jess. Samuel słuchałr słuchał oddechu dziecka, pierwszy raz z niepokojem. Dziś została mu tylko ta jedyna i zaczął się bać o niąr czuł, że ją kocha, a Peggy tak nielitościwie straszyłaKochać, to znaczy także się bać.
Smaił słuchał, dziewczynka spała.
— Nie, nie, Samuel mnie będzie ^awsze kochał — szeptało przez sen dziecko. Nie ciągnij mnie tam Samuelu ratuj!
— Jestem — odezwał się olbrzym wzruszony i zbudził dziecinę.
— Nic, nic, Samuelu, tak mi się tylko śniło. Prawda — że ty mnie będziesz kochał zawsze, — zawsze? — szeptała wylękniona dziewczynka, siadając na łóżeczku.
— A ty? — zapytał się Smaił.
— Alboż to ja mogę cię nie kochać — odpowiedziała. Dobranoc ci, Samuelu.
Olbrzym wrócił pocieszony — szepcąc:
— I gdyby tu ona była!
KONIEC CZĘŚCI PIERWSZEJ.
CZĘŚĆ DRUGA.
Minęło lat siedem.
Czemże są siedem lat czasu, dla tych, którzy dobiegli do pięćdziesięciu. Siedem zim przy ogniu kominka, siedem wiosen w oczekiwaniu ciepła, tyleż razy chronień się przed upałem i tyleż obaw przed zimą. Siedem lat — garść więcej siwych włosów, kilkanaście zmarszczek na twarzy, chód cięższy i bieg myśli wolIniejszy. Schodzimy z góry na dół, u podnóża której... Już chciałem napisać wyraz, robiący niemiłe wrażenie na młodym, przykre i bolesne na starym. Pocóż ludzi straszyć, gdy już tyle trosk dnia zatruwa im jedno-stajność życia.
Podług mego zdania, człowiek stworzony jest do rozkoszy, i stoję przy swojem. Lecz jakich? nastręcza się pytanie!... Zobaczymy, — nie jest tu miejsce pisać traktaty filozofji, lecz w pewną całość zebrać objawy życia ludzkiego, tak, jak one płynęły po ciemnych, lub jasnych falach wypadków, wytworzonych ze stosunków i charakterów ludzkich... Niech później filozofowie tworzą z nich teorje, my postaramy się znaleść coś lepszego, bo prawdę w pięknie. Czy się nam to uda, osądźcie.
Minęło lat siedem, na pozór nic się nie zmieniło. Tak samo słońce wschodzi i zachodzi, a jednak w życiu ludzkiem można było spostrzec pewne zmiany.
Pani Hopkin została panią Jarvis, i z tego powodu loki jej sczerniały przypominając kolorem heban. Co do pana Jarvis, zauważyliśmy, że już druga od dołu przy surducie jego dziurka nie dochodziła do guzika, czego pan Jarvis nie badał, zajęty metodą i nauczaniem. Pani Jarvis cieszyła się uśmiechem szczęścia. Serce jej znalazło ulgę, a wdzięki wielbiciela, cichego ale wytrwałego.
Niezbadany co do stanu swego serca Samuel Smaił najął mały domek obok Tamizy, a blisko parlamentu, aby tam ukryć, jak przypuszczała była pani Hopkin — gniew i rozpacz. — Peggy również opuściła szczęśliwych małżonków, udając się za swem ukochanem dzieckiem, za swoją Jess.
Małżonkom nikt nie przerywał cichej rozkoszy, a oni, dziękując Bogu, umieli być pokorni i żyli w zgodzie z sobą i z kilkoma sąsiadkami, lubiącemi, podobnie jak pani Jarvis, wypić szklaneczkę grogu, zjeść puddyng palący się w araku, i rozmawiać o metodach wychowania.
\\f miesiącu maju na Piccadilly, wśród skwarnego południa, przed pałacem sztuk pięknych, cztery rzędy powozów czekały na swych panów, a w salach wystawy ruch i życie, szepty i opowiadania.
Anglicy są dumni i kontenci z siebie, gdyby nie byli zbyt poważni, stawaliby się przez to śmieszni. I gdyby duma ich nie była uwielbieniem prac i wyrobów wielkiego ducha angielskiego, byłaby arogancją.
Usposobienie to niech nam tłumaczy powodzenie wystaw angielskich, zawsze o każdej porze dnia przepełnionych. Anglik idzie tam karmić duszę i cieszyć się swą wielkością.
Nie.dziw więc, że na wystawie odradzającej się sztuki angielskiej ciężko się było przecisnąć.
113
Oprócz oblęganych obrazów miss Tompson, publiczność najsympatyczniej przypatrywała się pracom wschodzącej gwiazdy na horyzoncie angielskiego malarstwa. Płótna, rozwieszone przez młodego zwycięzcę przedstawiały wyidealizowane typy pięknych i młodych Angielek. Widać w nich było wyraźnie manierę sentymentalizmu, pozowanie na naiwność, gwałtowne wyszukiwanie piękna, z pominięciem prawdy. Lecz oprócz tego był wdzięk, świeżość, pogoda, uśmiech szczęścia, ciepło, światło, dobry rysunek i żywe farby
Bratnie dusze 8
I może dla owej eleganckiej maniery i sentymentalizmu, dla owej nieprawdy i wyszukiwań nadzwyczajności, utwory młodego artysty pociągały ku sobie tych, którzy nie rozumieją piękna w rzeczywistości, czyli inaczej, dla których surowe, poważne piękno jest za trudne do zrozumienia, i dlatego sentymentalizm tak pociągająco oddziaływa.
— Karol Rowan — szeptały miss przed obrazami młodego artysty, czytając jego nazwisko w katalogu. Po przeczytaniu uśmiechały się same do siebie, lub wpatrywały się długo w żywe kolory i wzdychały. Przypuszczam, że uśmiechały się, gdy czuły, że są piękne, a wzdychały wtedy, gdy im żal było, dlaczego wypadek, zwany szczęściem, nie dał im włosów ciemnych, ażeby aż wpadały w granat, i dużych oczów, ciemniejszych od szafirowego nieba Neapolu.
Wszystko to widział mężczyzna olbrzymiej a płaskiej budowy. Nie używając zagadek, powiedzmy od razu: Samuel Smaił w swej osobie, nieodmieniony ani o jedną zmarszczkę, ani o jeden siwy włos na szerokich i białych skroniach. Siedział na stołku obok dwóch obrazów swego wychowańca i słuchał, co mówiło, czyli inaczej, jakie odnosiło korzyści »społeczeństwo* z jego starań i zabiegów.
Wyroki młodych miss, ich westchnienia i uśmiechy, a przytem pewien czar, jaki wywierały obrazy na rozmarzone główki, zachwycał olbrzyma. Uśmiechał się, długo, szeroko, lecz cicho; zacierał ręce, a czasem notował przyjemniejsze dla niego wyrażenia, mówiące o oryginalności artysty.
Wyraz ten przy obrazach swego wychowanka słyszał wymówiony dwa razy, i dwa razy serce mu zabiło. Myślał o swej księdze i rad był w niej zrobić czerwonym atramentem wykrzyknik i napisać w uwagach: zwycięstwo!
— Nowa gwiazda — przemówił półgłosem mężczyzna w sile wieku do swego towarzysza znacznie starszego, wskazując na jeden z obrazów Karola.
— A to zjawisko — ukazujący się talent zyskuje odrazu sympatję, a nie widać w nim ani szorstkiego realizmu, ani poziomego pomysłu. To szczególna! — dodał starszy z uśmiechem.
— Ale za dużo maniery — rzekł z powagą młodszy — maniery, która nigdy nie zostanie prawdą.
Starszy popatrzał na towarzysza.
— Wolę w każdym razie szorstką prawdę — mówił dalej pierwszy — niż wyidealizowane kłamstwa. Prawda prowadzi do oryginalności, gdy maniera do...
— No, no! — przerwał, uśmiechając się drugi — pozwól mu, niech się bliżej zapozna z naturą, daj mu jeszcze dwa lata na studja i kopje włoskiej a lepiej jeszcze holenderskiej szkoły, zobaczysz! zapomni on o manierze... Tyle ciepła! — jakie farby!
Wyobraźmy sobie, co za wrażenie zrobiły ostatnie wyrazy rozmowy na panu Smaił. Chciał się zerwać, zbliżyć do rozmawiających, wyciągnąć ich na dysputę, pokonać i zaprotestować przeciw barbarzyństwu kopjowania, gdy wtem zrobił się szmer na sali, powstały z szeptów, oglądanie się i robienia miejsca dla dwóch dam, poprzedzanych przez okazałej budo wy męża w białej chustce na szyi i białej kamizelce.
8*
Mężczyzna z odkrytą głową szedł naprzód, tuż obok niego młodziutka dama, a w pewnem oddaleniu majestatycznie posuwała się starsza, mrużąc oczy, aby w tem półświetle spoglądać na świat i ludzi,
115
Wśród zielonych liści winogradu, z nasuniętym na rękę koszykiem pełnym brzoskwiń i winogron, w szafirowej sukience, biała a zarumieniona tylko ze zmęczenia i upału, wyglądała z obrazu piękna dziewica, Włosy czarne, splecione w warkocze, wpadały w granat, a oczy przypominały w piękną letnią noc niebo obsiane gwiazdami.
Poważny mąż, w białej kamizelce i białym krawacie, stanął przed opisanym obrazem.
— Signora — rzekł z uśmiechem — oto godny ciebie portret.
— A ja dotąd go nie widziałam — odparła wykwintnego układu piękna dziewczyna, zadziwiająco podobna do obrazu młodego artysty.
— A jednak jest powszechne przekonanie w całym Londynie, że z rozkazu twego, pani, sportretowaną jesteś.
— Słyszałam — zawołała. Patrz, mamo, nawet ta sama szafirowa suknia.
Zdaje się, że słysząc szczegóły o obrazie, umyślnie tego samego koloru wdziała suknię, jadąc na wystawę.
— Podobieństwo wielkie — odezwała się poważnie mama, mrużąc oczy. — Trzeba to kupić...
— A naturalnie! — dodała córka, będę miała własny portret, nie potrzebując męczyć się pozowaniem.
— Jaka cena? — spytała dama mężczyzny w białym krawacie, jednego z dygnitarzy komitetu wystawy.
— Sześćset funtów, mylady — odparł zapytany, chyląc głowę.
— Proszę zapisać, a artyście pieniądze wypłacić natychmiast.
— Dobrze, mylady — obraz odeślę po skończonej wystawie.
— Signora — zwrócił rozmowę do córki — winowajca się zbliża.
Signora się zwróciła, patrząc na oddalonego o parę kroków 24-letniego młodzieńca. Duże jego oczy, głębokie spojrzenie, świeżość, nieśmiałość, wielka doza naiwności angielskiej i pewień urok talentu, robiły go sympatycznym, zapominało się, że był przystojnym. Miał ciemno-blond włosy, a ciemne małe wąsiki; — ubrany był skromnie, lecz wykwintnie.
— Przedstaw go pan! — szepnęła do dygnitarza młoda dziewczyna.
Dygnitarz przywołał młodzieńca.
— Panie Rowan! lordowa Hamilton i jej dostojna córka pozwalają przedstawić sobie pana. Obraz jego w tej chwili został zakupiony przez dostojną lady.
Wszystkie oczy w sali zwróciły się na bohatera dnia, młodą miss Hamilton i obraz. Uderzające podobieństwo obudziło powszechną uwagę.
— Czyś mnie pan kiedykolwiek widział? — zapytała dziewczyna, wlepiając swe ciemno-szafirowe oczy w młodzieńca zarumienionego i nieśmiałego.
— W snach swoich — odparł cicho, zawsze jednak tak głośno, że go usłyszała piękna miss i Samuel Smaił. Piękna miss uśmiechnęła się, a Samuel głośno zawołał:
— Wyborna odpowiedź!
Wykrzyknik ten więcej jeszcze onieśmielił młodzieńca, a ośmielił uśmiechniętą młodą osobę.
— Podpisałeś pan obraz »Leonora«, a właśnie jest to moje imię i to mnie tem więcej zadziwia — rzekła, wpatrując się w młodzieńca.
— Taką sobie wyobrażałem Leonorę — była odpowiedź.
— Czy taką pan sobie wyobrażał ubóstwianą przez Torquata Tassa, czy też masz szczególne upodobanie w tem imieniu?
— Raczej sympatję — odpowiedział również cicho artysta, a nieśmiałość jego i poetyczny powiew odpowiedzi, robił dobre wrażenie na angielce, dumnej ze swej piękności i rodu, a przyzwyczajonej do hołdów.
— Szczególny traf — rzekła lady Hamilton — pozwala nam nabyć ten obraz jako portret mej córki. W każdym razie jestem wdzięczną fantazji pańskiej, gdyż Leonora taki ma wstręt do pozowania...
Młodzieniec skłonił się głęboko.
— Patrz pan — zwróciła starsza dama rozmowę do wice-dyrektora wystawy — nawet ten uśmiech, różowe, wąskie usta i to ucho, nawet ręce Leonory.
Tu ośmielamy się na małe zaprzeczenie, chociaż nie jest to grzeczne względem tak dystyngowanej damy. Ucho u żyjącej Leonory nie było zbyt małe, a ręka niezbyt artystycznie wyrzeźbiona, również uśmiech nie tak naiwny i łagodny jak na obrazie.
— Mama ma swego cicerone, a ja jestem sama; zabieram więc pana z sobą w artystyczną podróż po wszystkich salach galerji — zawiązała rozmowę piękna miss.
Odeszli. Zdawało się, że Leonora wyszedłszy z ram obrazu, przechadzała się, aby porównywać swą piękność ze współzawodniczkami na obrazach i żywemi w galerji.
Przynajmniej tak się zdawało tym, którzy poprzednio widzieli arcydzieło Karola Rowan.
Odeszli... za nimi patrzał Samuel Smaił, zamyślony i zgnębiony. Nie zwrócił uwagi, że pomimo jego wykrzykniku ani razu nie odwrócił się, nie przywitał go, nawet nie kiwnął mu głową — lecz dobrze uważał triumfujący uśmiech dziewczyny, nieśmiałość chłopca, a nawet niebezpieczną jego lękliwość. Zaczął się bać o niego, miał nawet zamiar biec, zatrzymać wychowanka i szepnąć mu do ucha:
Cofnij się przed niebezpieczeństwem, zaklinam cię w imię obowiązków, jakie masz dla społeczeństwa.
I zrobiłby to z pewnością, gdyby nie zaszły wypadki, które odwróciły raptownie jego uwagę.
Tymczasem rzeczywista Leonora prowadziła swego artystę, jak Beatrice Dantego w raju, po pełnych piękności salach wystawy.
— Stoimy przed arcydziełem — przerwał ciszę młodzieniec, gdy Leonora podniosła szafirowe oczy na zawieszony przed nią obraz.
Nie zmniejszająca się przez dzień cały gromadka ludzi patrzała z pewnym rodzajem żalu i pokory na wielkie płótno, przedstawiające wnętrze izby robotnika. Na pierwszym planie, na stołku, w grubych butach, siedział ojciec rodziny, trzymając leżącą na jego kolanach dwuletnią umierającą córkę. Krew już ściekła z buzi do serca — i bladość, jakaś świecąca bladość kości w połączeniu z dziwną jasnością anioła, przeczuwającego nieśmiertelność na bladem czole dziecka jaśniała. Robotnik patrzał w twarz dzieciny i małą jej rączkę tulił do swych ust z boleścią rezygnacji i gorącej modlitwy. Obok szafki stojąca dwunastoletnia dziewczynka, zastępująca sierotom matkę, łzy ocierała fartuszkiem, patrząc ciekawie, z obawą i nadzieją, na ciche konanie siostrzyczki. Na ziemi bawiło się dziecię jabłkiem, z uśmiechem radości i nieświadomości, a tuż przy niem na stołku siedziało starsze zadumane, pełne przeczuć, lecz jeszcze nierozbudzone — domyślało się zaledwie, a odgadnąć nie było w stanie.
Obraz wyciskał łzy, tamował oddech w piersi — i przykuwał do siebie tak; że oczu niepodobna było oderwać. Rozpaczało się razem z biednym ojcem, lub chciało się płakać z dziewczynką, mimowolnie w niepewności walcząc między nadzieją a zwątpieniem.
Realizm pokonał nas prawdą piękności, pokochaliśmy litością i współczuciem mieszkańców odsłoniętej izby biednego pracownika.
Miejmy fiareszcie odwagę powiedzieć, że niema idealizmu, realizmu, romantyzmu, jest tylko talent, piękno i jego prawa, smak i szlachetne instynkta.
Leonora, patrząc chwilkę, posmutniała raptownie; widać, serduszko jej ścisnęło się uczuciem żalu. Dramat na obrazie pokonywał ją, podbijał pod swą władzę. Lecz widocznie dziewczyna nie znosiła niewoli nad sobą, nawet własnych uczuć, bo po krótkiej chwilce odwróciła głowę.
— Nie maluj pan nigdy — rzekła wesoło — cierpień; to widok, który nam zwykle psuje dobry humor — i odeszła od obrazu.
— Jeżeli już mają być cierpienia — mówiła dalej — to przecież są inne, szlachetniejsze, niż głód, nędza i śmierć. Nie maluj pan nigdy rzeczy przykrych, ludzie radzi bawić się — i kochać.
Ostatniemu słowu towarzyszyło spojrzenie szafirowych oczu i uśmiech tak czarowny i tyle obiecujący, że młodemu malarzowi wywołał powtórne rumieńce na twarzy.
Lady Hamilton, należąca do trzech towarzystw dobroczynności, unosiła się nad niedolą robotnika i pięknością obrazu, rozbierając szczegółowo, zdawałoby się, z upodobaniem, wszystkie przejścia cierpieli nędzarzy. Możnaby było lady Hamilton posądzić, że zazdrości boleści innych.
Dygnitarz akademji sztuk pięknych, wtórował uniesieniom lady ze stanowiska sztuki, gdy tymczasem piękna Leonora stanęła przed ślicznym rodzajowym obrazkiem, zatytułowanym: » Pierwsza wizyta wikarego*,, który w przyszłości, jest nadzieja, zostanie pastorem i ożeni się. Uśmiech pięknych, młodych kobiet na płótnie i rumieniec młodego księdza, występującego pierwszy raz w towarzystwie, były wybornie podchwycone.
— Przepadam za nieśmiałością i rumieńcem, — zawołała miss, nie śmiejąc lub nie chcąc tym razem spojrzeć na towarzysza. Powiedz mi pan, którą wybierze z tych kobiet za żonę wikary?
— Smutną i zapatrzoną — odpowiedział KaroL
— A ja jestem pewną, że uśmiechniętą i odważną..
— Nie pojmuję, dlaczego?
— Bo śmiała, nie mogąc się doczekać decyzji,, sama pierwsza powie, że go kocha. A czyż jest mężczyzna, coby się odważył dać odkosza tak pięknej i tak śmiałej?
— A gdy już kochał inną? — zdecydował się na odpowiedź Karol.
— Inną — powtórzyła cicho miss, zamyślając się — można kochać inną wobec tej?... Wskazała na obraz.
Wypadkiem, odwracającym uwagę Samuela Smaił,. była mała rączka, położona na jego ramieniu przez ukochaną wychowankę. Samuel drgnął i szybko się odwrócił. Przed nim stała dwudziestoletnia, wysoka,.
-wysmukła, pięknie zbudowana Jess. Czarne jej oko nabrało blasku, płeć białości marmuru. Z gładkiego czoła, dwoma lekkiemi fałdami wyglądała duma i pewność siebie, a na ustach, mistrzowsko wyrzeźbionych, zawsze błąkał się uśmiech, jeżeli nie dobroci i przebaczenia — to szyderstwa. Ubraną była w amazonkę, której długą spódniczkę trzymała w ręku, jak i kapelusz. Czy dlatego, aby pokazać przepyszne włosy, których złoto zmieniało się w ciemny kasztan, uderzający oryginalnością koloru i łamaniem się światła, lub może aby imponować większą jeszcze brawurą na wszelkiego rodzaju »szoking«, bo nietylko że przyszła do sal wystawy w amazonce, lecz nadto zdjęła kapelusz. Okropne!...
Nieodstępujące otoczenie młodych ludzi towarzyszyło jej i na wystawie. Jess miała dwór zawsze i wszędzie. Przepych ten, świadczący o bogactwie dowcipu, rozumu lub piękności wybranej, wzbudzał zazdrość, gniew i oburzenie w jej rówienniczkach, położonych wyżej w hierarchji urodzenia, bogactwa lub stanowiska. Jess była aktorką, a chociaż jej talent podziwiano i zachwycano się nim, Jess była aktorką, brawującą z opinji, oryginalną wedle pana Smaił, a zatem potępioną przez kobiety.
— Jakaż opinja, mój dobry opiekunie, o tem arcydziele? — pokazała na obraz, przedstawiający Leonorę.
— Bije oklaski — odparł rozpromieniony olbrzym na widok swej małej.
— Same uwielbienia? — spytała zdziwiona Jess — to źle. Gdy cały teatr bije mi oklaski, wtedy zwykle najgorzej gram. Mierność podoba się masom, prawdziwa oryginalność wybranym.
— Którą wcześniej, czy później uzna społeczeństwo — powiedział z namaszczeniem opiekun.
— Zawsze zapóźno — rzekła smutno dziewczynka. Smaił zaczął przeglądać kartki swych notatek, zdradzając chęć odczytania wyroków, wyrażonych przez społeczeństwo.
— Cóż mówi społeczeństwo? — zapytał jeden z otoczenia Jess.
— Co ono mówi — przerwała Jess — dowiemy się dziś wieczór po teatrze, u mnie przy herbacie. Tymczasem mój opiekunie, zaprzęgam cię jako powagę do mego rydwanu, chodź mnie osłaniać. Patrz! połowa zgromadzonych przypatruje się wyłącznie nam.
— Ucząsięoryginalności — rzekłzgodnościąolbrzym.
Towarzystwo ruszyło. Na czele Jess, tryskająca dowcipem, a rzucająca mimowolnie promienne spojrzenia, jak światło brylantów, tuż przy niej 27-letni mężczyzna, obok kilku młodych i starszych panów, a na ostatku wyniosły, poważny i spokojny papa Smaił.
Za gromadką z Jess na czele posuwali się ciekawi, aby zbliska przypatrzyć się sławnej aktorce, usłyszeć jedno z jej dowcipnych wyrażeń i puścić je coprędzej po Londynie.
Jess czuła, że jest obserwowaną, szła więc, jako królowa, poważna, wyniosła i dumna, a zarazem pełna naturalności r swobody. Do podobnie szczęśliwych połączeń zdolne są tylko wybrane natury.
Wypadek chciał, aby w trzecim salonie orszak, prowadzony przez Jess, dogonił piękną Leonorę i Karola. Stali przed obrazem, wyobrażającym ostatnie chwile Desdemony.
— Karolu — zawołała śmiało dźwięcznym głosem Jess — uciekasz, nie mogę ci więc winszować.
Leonora — odwróciła się i patrzała na aktorkę. Spojrzenie młodych kobiet skrzyżowały się. Jess patrzała śmiało i imponująco, ani jej powieka nie drgnęła Leonora podniosła dumnie głowę, mierząc przeciwniczkę tym wyrazem nieokreślonej pogardy, którego się uczyć potrzeba od dzieciństwa. Jess zmarszczyła brwi, a usta ułożyła do uśmiechu szyderstwa. Leonora nie ustąpiła kroku. Wtedy Jess, nie zajmując się nią więcej, zwróciła się powtórnie do Karola.
— Winszuję ci, znalazłeś Leonorę — powiedziała dość głośno i uśmiechnęła się tak, jak tylko skończone artystki potrafią. Od tego uśmiechu zarumienili się Karol i Leonora. Karol ze strachu, Leonora z gniewu i oburzenia.
— Powiedz mi — mówiła dalej triumfująca artystka do młodego artysty — która Desdemona więcej ci się podoba? Czy z ostatniego przedstawienia w Drury Leane, czy ta na obrazie?
— Trudny wybór — odpowiedział zmieszany KaroL
— Czy również trudna decyzja w wyborze Leonory? — I znów spojrzała na przeciwniczkę, lecz w tej chwili zbladła i zmarszczyła brwi. Leonora rozmawiała z pierwszym jej towarzyszem.
— I wicehrabia w tem towarzystwie — mówiła, uśmiechnięta czarownie, wlepiając swe wielkie oczy w młodego człowieka.
— W najdowcipniejszem w Londynie — od-r powiedział.
— W jakim rodzaju? — zapytała *
— Pod każdym względem.
— Sądziłam, że tylko w zakulisowym.
— A więc zaręczam pani, żeś się omyliła — odparł z pewnym tonem wicehrabia.
— Jesteś pan rycerzem tej pani?
— Wszędzie i zawsze.
— Winszuję.
— Winszujesz mi zatem pani najprzyjemniejszego towarzystwa.
— Wielu nader przyjemnych rozrywek... Nie chcesz pan widzieć się z mamą? — dodała słodko i uprzejmie.
— Zawsze.
— Służę panom.
Wicehrabia i Karol poszli. Leonora zwyciężyła. Samuel szepnął Karolowi półgłosem w przechodzie:
— Pamiętaj na społeczeństwo. Strzeż się!
Karol udał jednak, że nie słyszy.
Pokonana Jess została na miejscu, przypatrując się długo Desdemonie, proszącej Otella o darowanie jej życia. Towarzystwo milczało jak również i papa Smaił, nie domyślający sie niczego.
— Rękawica rzucona! Walka wypowiedzianą została.
Jess, patrząc na Desdemonę, układała plany i czekała. Wicehrabia nie wracał. Zmęczona, a może znudzona, przechodziła przez salę galerji, patrząc bez myśli na dzieła sztuki. Zaledwie obrazki ciszy wiejskiej lub epizody z życia małomiejskiego, uśmiechnięte i szczęśliwe, zatrzymywały jej wzrok.
Jess, podobna w usposobieniu do wesołych charakterów, a artystycznych dusz, zmieniała usposobienie, jak kameleon barwy. I może ta zmienność czarowała i przykuwała do niej ludzi. Zresztą ludzie są ludźmi, każdy z otaczających artystkę był pewnym, że posiada jej względy.
Jess w rozkwicie piękności i talentu była modną. Czar tej kobiety musiał być silny, jeżeli zwrócimy uwagę, że rzecz dzieje się w Londynie, wśród panowania arystokracji i wielkich rodów. Czar tej kobiety musiał być nadzwyczajnym, jeżeli umiał utrzymać przy sobie wszystkich, spojrzeniem, przychylnem słówkiem. Artystki muszą mieć w teatrze oklaski, poza teatrem czcicieli. To im jest potrzebne do życia, jak upojenie sławą, które daje siłę natchnieniu.
Leonora z matką wsiadali do powozu. Przy drzwiczkach stali wicehrabia i Karol. Wicehrabia kończył rozmowę z lady Hamilton. Karol ośmielił się patrzeć w szafirowe oczy...
— Przyjmujemy we czwartki — mówiła Leonora — spodziewam się, że pan nie zapomnisz o tym dniu. Później będziesz pan przychodził do swej na obrazie Leonory, dziś naucz się przychodzić dla mnie.
Leonora figlarnie podała swą rączkę, którą pochwycił Karol, przyczem uczuł lekkie, lecz wyraźne uściśnienie.
— Wicehrabio, zapominasz o nas — odezwała się wesoło, zwracając rozmowę do towarzysza mamy.
— Przyrzekł poprawę — rzekła lady.
Leonora szepnęła matce do ucha. Lady Hamilton,
przymrużając oczy, wychyliła się nieco z powozu i, patrząc protekcjonalnie na Karola, raczyła przemówić:
— We czwartki, jak to pan słyszałeś od mej córki, nasze salony są otwarte — a zwracając się do wicehrabiego, zakończyła:
— Czekamy na poprawę.
Karol odpowiedział na zaproszenie, zdjęciem kapelusza, na co nie zwracała uwagi lady Hamilton, lecz jej córka odpowiedziała nader przychylnerrr schyleniem głowy i uśmiechem.
Powóz odjechał, na dziedzińcu zostało dwóch młodych ludzi. Pierwszy wicehrabia skłonił się Karolowi, którego widział u Jess, uśmiechnął się protekcyjnie i odszedł.
L^ozpromieniony Karol, z bijacem sercem, z rumieńcami na twarzy, biegł przez ulice Londynu, aby się ochłodzić, oprzytomnieć, myśli zebrać.
Na jednej z ulic, przecinających Oxfordstreet, zapukał do domu, którego parter zajmował wraz z matką.
— Mamo — szeptał zdyszany, bojąc się, aby tajemnicy własnego serca nie skazić głośną spowiedzią. — Mamo, znalazłem Leonorę żywą, piękną, piękniejszą niż moja, a podobną, jak dwie kropie wody — kupiła naszą Leonorę za sześćset funtów.
Matka pocałowała syna w czoło i, zarumieniona szczęściem, głaskała po twarzy.
— Sześćset funtów, a zatem podróż do Włoch i synowa! Widzisz, marzenia nasze zmieniają się w rzeczywistość. Ja tylko wierzyłam...
— Podróż do Włoch i synowa — powtórzył Karol siadając obok matki. — Znaleziona Leonora jest córką lorda Hamilton! Nauczyłem się kochać ją, nim poznałem. Jechać bez niej, gdym ją zaledwie zobaczył
— Cóż ona, moje dziecię?
— Ośmiela i zaprasza.
— Ośmiela cię. Córki lordów mają swoją wolę i zawsze robią to co chcą. Ośmiela cię, a ty musisz być bardzo nieśmiałym...
Matka patrzała w jasne oczy syna i uśmiechała się, głaszcząc ręką po twarzy.
— Opowiadaj wszystko od początku.
Pomimo, że był miesiąc maj, Karol przysunął
fotel, na którym siedziała matka, do żarzących się węgli na kominku, swoje krzesło zbliżył do fotelu i zaczął opowiadać wszystko pokolei ze szczegółami, do czego był przyzwyczajony od dzieciństwa.
Przytoczony wykrzyknik Samuela oburzył matkę, a przywitanie Jess sprowadziło wybuch.
— I ona śmiała nazywać cię po imieniu przy córce lorda Hamilton?...
— Mamo, Jess jest dziś pierwszą artystką w Anglji.
— Co nas to obchodzi! Cóż miss Hamilton?
— Patrzyły na siebie wzajemnie. Jess jak Marja Stuart na Elżbietę.
— L.
— 1 pokonała Leonorę.
— Co za bezczelność, co za bezczelność — szeptała oburzona kobieta. — A ten nieznośny oryginał?
— Samuel był z nią i przestrzegał mnie.
— Co za nikczemne wyrachowanie.
— Ależ, marno, ani Samuel, ani Jess nie myślą o mnie!
— Rozumiem twoją szlachetną skromność, mój chłopcze — odpowiedziała matka, z uwielbieniem patrząc na syna.
129
Dalszy ciąg opowiadania toczył się bez przerwy, a gdy syn skończył, matka ujęła rękami młodzieńczą twarz jego, jak kiedy był dzieckiem. On ukląkł przed nią na kanapce. Matka długo patrzała się w jasne, wielkie oczy młodzieńca, jak podczas owej nocy,
Bratnie dusze 9
w której Smaił, pierwszy raz zakradłszy się do ogródka, podglądał w imię społeczeństwa i, jak wtedy, pocałowała dobrego syna w usta.
Pocałunek ów matki, zdobywając serce Samuela, zdecydował o losie biednego chłopca i biedniejszej kobiety. Czy zaś dzisiejszy pocałunek, złożony na cześć marzeń matki i syna, zdecyduje o przyszłości artysty?...
I eatr był pełen, jak zawsze, kiedy Jess Morfey występowała. Piękność jej, talent, oryginalność gry i bogactwo uczucia, może skutkiem tajemniczej siły woli, która podbija i opanowuje, robiąc z ludzi niewolników — były przyczyną, że Jess panowała ze sceny nad publicznością, za kulisami nad otoczeniem.
Wielki talent ma pewien czar, który naprzód upaja tego, który go posiada, a następnie przechodzi do widzów. Artysta i słuchacze są jednocześnie porwani sztuką i grą.
Artysta grający na zimno, może być wielkim sztukmistrzem, lecz nie roznamiętni publiczności, bez względu na jej wykształcenie,
Jess śmiała się naprawdę i płakała naprawdę. Ona cierpiała razem z postaciami, których role odgrywała, lub razem z niemi cieszyła się.
Rozbudzona jej fantazja, zbytek ciepła serca, gwałtowność, niepohamowany zapał, namiętność miłości do sztuki, tak silnie opanowywały młodą dziewczynę, że zawsze umiała zapomnieć o sobie, czyli, że mimowolnie stanęła na wyżynach artyzmu, zdobywając jego tajemnicę przez odszukanie i przyswojenie sobie prawdy.
W pierwszych chwilach ukazania się na scenie nieśmiała, niezdecydowana, niepewna, z drżącym głosem i chwiejnemi ruchami.
— Czy to ta sławna Jess? — pytali się zdziwieni ci, którzy pierwszy raz widzieli artystkę.
W miarę gromadzenia się trudności, podnoszenia się akcji, trwania sztuki, nasza Jess potężniała, zapominała
0 sobie, przeistaczała się w przedstawiany charakter, upajała się sama i porywała za sobą loże, krzesła i galerje. Nauka, ruiyna, sztuka — nikły, czyli inaczej, poszły służyć prawdzie. Jess nie odznaczała się subtelnościami, lecz porywała wybuchami namiętności, zapału lub skargą głębokiej boleści.
Jess tem była na scenie, czem w życiu, i w tem leży tajemnica jej panowania!
Dziś nie przedstawiano żadnej z wielkich kreacyj Szekspira lub Szyllera, za to na scenę wystąpiła znana od lat kilku »Dama kameljowa« Dumasa syna.
W przedstawieniu tej bohaterki półświata paryskiego przez Jess, zapomniano o tendencji sztuki, stanowisku i roli na świecie damykameljowej, widziano tylko kobietę, która umie kochać, poświęcić się, cierpieć
1 umrzeć z boleści.
Z loży przypatrywała się sztuce piękna Leonora wraz z matką: zaciśnięte jej usta, bladość na twarzy, nieruchomy wzrok, oznaczały walkę wewnętrzną. Widać było, że nie cierpiała artystki, a czuła się bezsilną wobec potęgi jej talentu, uroków, jakie roztaczała, i ogólnego zapału.
— W jednym z antraktów przyszedł wicehrabia do loży Lady Hamilton. ,
— Strzeż się pan — pierwsza przemówiła Leonora, przechylając główkę, aby pieszczotliwie spojrzeć w oczy młodemu człowiekowi. Strzeż się, aby twój ojciec nie był w położeniu tego biednego Francuza.
— Mój ojciec niepotrzebnieby się trudził, chyba gdyby chciał za mną przemawiać do wielkiej artystki.
— Potrzebujesz protekcji aż ojca.-
Wszystkich mających wpływy, zacząwszy od-
papy Samuela Smaił.
— A cóż to za figura?
— Opiekun, towarzysz, ojciec... Wicehrabia urwał.
— Domyślam się — dokończyła Leonorfiuśmiechnęła się złośliwie.
— Proszę się niczego nie domyślać, człowiek ten wychował naszą artystkę na chwałę Anglji.
— |aką będzie miała tualetę w następnym akcie na balu? — umyślnie zwróciła rozmowę młoda angielka, niezadowolona z obrony artystki.
— Biała materjalna suknia ubrana koronkami.
— I rozumie się, kamelje na głowie — dokończyła Leonora.
— Tak, kamelje na głowie, lecz nie pozwala ich sobie zrywać: — na to przeznaczoną jest gałązka, przypięta na ramieniu.
— Jesteś pan tak dobrze poinformowany]?
Lady Hamilton słysząc w jej mniemaniu okropne
wyrażenie córki, nie pozwoliła na odpowiedź ze strony wicehrabiego, zadając mu obojętne pytanie.
Podniesiono kurtynę, Leonora zatrzymała młodego człowieka w loży, pokazując mu ręką i uśmiechem krzesło. Został; rozmawiali ze sobą półgłosem, swobodnie, uśmiechali się. Leonora starała się być serdeczną i przyjacielską. Szafirowe oczy zwróciła w stronę młodzieńca, dobrze jednak obserwowała Jess, czekając, kiedy artystka spostrzeże ich razem, gdyż loża lady Hamilton była drugą od sceny.
Jess, dekoltowana, obrzucona koronkami i kameljami na białym atłasie, była zachwycającą. Szmer
przebiegł po sali, szmer uwielbienia i zachwytu, słyszany przez Leonorę, lecz aby go zagłuszyć, zaczęła w lej chwili opowiadać coś bardzo przyjemnego towarzyszowi, i tak się uśmiechać, i tak patrzeć mu w oczy, że młody człowiek nie słyszał owego szmeru i nie mógł na niego zwrócić uwagi.
Artystka jednym rzutem oka dostrzegła w loży nieprzyjaciółki młodego człowieka. Zbladła z gniewu, patrzący sądzili, że, jak zawsze z przejęcia się rolą. Posmutniała i zesztywniała, co wybornie odpowiadało do uwydatnienia w grze zamaskowanego męczeństwa.
Wieniec został na głowie, kochanek zrywa gałązkę kamelji z jej ramiona, a jednocześnie dają się słyszeć oklaski i przyciszony śmiech z drugiej po prawej stionie loży.
Zrozumiała go Jess. Młoda dziewczyna na scenie z oburzenia i bólu naprawdę zemdlała. Wyniesiono ją — przerywając akt trzeci. 1
Wypadek ten wzbudził entuzjazm powszechny. Oklaski i wykrzykniki nie miały końca. Bukiety rzucano na scenę.
Smaił, wystraszony o swą ukochaną Jess, wybiegł z krzeseł, przeciskając się za kulisy. Wychowanka jego w swoim gabinecie blada, oddychając z ciężkością, leżała na kozetce. Przed nią stała garderobiana z białym negliżem do czwartego aktu. Dyrektor przyniesione ze sceny bukiety układał na stole i liczył je z wyrazem iwarzy, zdradzającym powagę i wewnętrzną radość.
— Ośm — mówił; — mamy wyraźnie ośm, a zatem śmiało możemy jutro wydrukować ^obrzucona kwiatami*; — formalnie ^zarzucona kwiatami.*
— Droga pani — przemówił słodko do Jess — wyznaczam jeszcze 20 minut czasu do odpoczynku
przed rozpoczęciem ostatniego akfu. Wypadek zemdlenia ma swoje znaczenie, wpływ jego będzie stanowczy, potrafimy z niego wszechstronnie skorzystać. Jutro ogłoszę powody i podam krótki buletyn o stanie zdrowia drogiej pani.
Dyrektor w najlepszym humorze wyszedł — Jess zerwała się na równe nogi.
— Twoje nikczemne społeczeństwo urąga mi, maltretuje mnie, pluje mi w twarz, mnie czystej i niewinnej. Wyciągam je z błota upodlenia, chwilkę każę mu kochać, litować się, jedną chwilkę zapomnieć
0 jego zwierzęcej naturze! Roztaczam przed niem skarby uczucia i zapału, a ono klaszcze mi w dłonie
1 jednocześnie kopie mnie, bo nie mam miljonów, lubo ciężko pracuję dla niego.
Samuel wytrzeszczył oczy na młodą dziewczynę, a nie rozumiejąc utajonych sprężyn rozdrażnienia, nie mógł się zorjentować.
— Dziecię moje — szepnął; — jakiejże ty chcesz nagrody od tej zgrai ludzi która ci bije oklaski, czuje tak i myśli tak, jak jej każesz?
— Ja chcę szacunku, uznania i pokory! — Jess tupnęła nóżką.
— Ej! co ci z nich przyjdzie, jeżeli masz szacunek sama dla siebie w własnem sercu. Robi się dla idei, społeczeństwo jest fikcją, materjałem dla idei.
— Nędznym — przerwała w uniesieniu dziewczyna.
— Piętnaście minut do zaczęcia — zawołał słodziutko dyrektor, pukając lekko do drzwi gabinetu Jess.
To znaczyło, żeby Smaił wyszedł.
Olbrzym wychodząc, uścisnął faworytki dłoń — i powiedział z uśmiechem:
— Zemścij się na ludziach, albowiem społeczeństwo jest ideą.
— Czem, śmiercią z miłości — odpowiedziała z ironją Jess — robiąc aluzję do czwartego aktu.
— Niech na złość płaczą, gdy się tak śmiać lubią. ^
— Jabym im chciała utoczyć krwi, zamiast łez — zawołała z gwałtownością dziewczyna. A była wtedy piękną w obronie swej godności i niepokalania, bo podobną tygrysicy, ciskającej gromy z swych zielonych oczu...
Wyrażenie, jako oryginalne, podobało się Samuelowi, poprawił wielkie kołnierze i fontaź u bałego krawata i poszedł na foyer pracować, to jest podsłuchiwać opinję i sądy społeczeństwa, czyli inaczej biadać, o ile idea prawdy i piękna, przedstawiona w grze jego wychowanki, zakorzeniła się w sercach mas i uszlachetniła je. Nie zwracał uwagi na jednostki, ale badał je, aby mieć pojęcie o ogóle. p
Dzisiejszego wieczoru połów nie był obfity, społeczeństwo reprezentowane przez młodych dżentlemanów, komentowało na różne sposoby fakt zemdlenia artystki, przytaczając najrozmaitsze domysły i powody... Zadzwoniono, widzowie zajęli miejsca i czekali niecierpliwie, lecz w milczeniu. Kurtyna się podniosła, artystkę przyjęto jednym wybuchem zapału i współczucia.
Jess grała z rozdzierającą serca boleścią i prawdą. Kobiety tamowały oddech w piersiach, mężczyznom występowały na twarz rumieńce. Jess umierała na prawdę z miłości... Wszyscy ukorzyli się przed potęgą talentu autora i pełną cichej rozpaczy grą artystki, która z uśmiechem pogardy dla życia, tuląc swą miłość do rozpalonych piersi, szła w objęcia śmierci, z pogardą męczennicy, przeczuwającej lepszą przyszłość.
W drugiej loży na prawo było cicho. Leonorai nie triumfowała, nie śmiała się. Oparła na ręku głowę i słuchała pogrążona w myślach... Może zapytywała^ się własnego serca, czy można kiedy w życiu tak kochać, tyle cierpieć z uśmiechem, dla spokoju i szczęścia innych. Podobne uczucia nazywała mrzonkami wczoraj, dziś... Czuła prawdę, szlachetność pokonywała ją, chociaż nie umiała zdać sobie sprawy z tychdziwnych błyskawic, oświecających jej umysł i serce.
Wicehrabia również milczał zamyślony. Piękna,, zimna, obojętna twarz tego człowieka nie zadrgała ani jednym muskułem, czoło nie sfałdowało się żadną zmarszczką... Nikt nie mógł odgadnąć, jakie myśli nurtują w jego głowie, na jakie wspomnienia lub obrazy serce się ściska, lub mocniej bije. Marmurowa,, jakby dłótem wykuta twarz, uderzała regularnością rysów i zimnem marmuru, jedne oczy, ciche, spokojne, zamyślone, z głębią utajonych ogni, które czasamizaledwie świeciły, zdradzały życie wewnętrzne, a z kącików wydobywający się sarkazm, miał w sobie pewne ślady demonizmu.
Djabelskość ta i wzrok głęboki czarowały kobiety i oddziaływały na nie magnetycznie. Spokój ichi drażnił, piękność pociągała, a żelazna wola tego człowieka zwyciężała.
Kochanek na scenie powraca, długie przywitanie, rozmowa szybka, urywana, przeplatana radością, wybuchami szczęścia, zmięszanemi z westchnieniami konania. Jess tuli się po raz ostatni do jego piersi i umiera..
Kurtyna spada, publiczność głęboko, jakby jej kamień spadł z serca, oddycha, bije oklaski, wywołuje...
Jess nie wyszła, lecz za to pokazał się aktor dele^ gowany przez dyrektora, oznajmiając, że miss Morley
\3V
«do tego stopnia przęjętą była rolą, a wysilona grą, że powtórnie w swoim gabinecie zemdlała. Jutro zaś, dyrekcja teatru nie omieszka podać buletynu o stanie, zdrowia ukochanej artystki. Publika przyjęła oklaskami wiadomość i poszła spać. Samuel ocierał chustką pot z czoła, tak był zmęczony ostatnim aktem, gdyż chciał czuć za wszystkich i patrzeć za wszystkich; a przecież jest to ciężka praca. Samuel ocierał chustką czoło i biegł do swej Jess, którą kochał, jak społeczeństwo, oryginalność i ideę.
Lady Hamilton i Leonora wychodziły z loży — wicehrabia okrywał je. Młoda dziewczyna ani jednem słówkiem nie przypomniała mu Jess, wiedząc dobrze, że dla samego ducha przeciwieństwa pożegnałby ją i poszedł do aktorki. A bała się jej dziś, ulegając sama jej czarom.
Damy wsiadły do karety.
— Nasi najbliżsi czekają nas, jeżeli nie masz pan nadziei lepszej rozrywki, siadaj z nami — przemówiła lady. *
Wicehrabia czekał chwilkę, co powie Leonora, lecz ona milczała, jak zaklęta. Nie mówiąc wiec ani słowa, usiadł i pojechał. Leonora triumfowała.
Jednocześnie Jess w białym negliżu z aktu czwartego, wyjeżdżała ze swym opiekunem do domu.
— Nie przyszedł — szepnęła — oparła główkę na ramieniu Samuela, zmrużyła oczy i tak w milczeniu zajechała przed dom. Olbrzym wziął ją na ręce i zaniósł^do salonu, kładąc na kanapie.
— Otóż masz społeczeństwo — wołała głośno rozzuchwalona Peggy. — Zabije mi ono dziecko. Czy a 1o słyszane co dzień ją tak męczyć!...
— Peggy powiedziała prawdę — odezwała się Jess, leżąc na kozetce. Społeczeństwo twoje Samuelu, jest katem, co powoli, ale niechybnie morduje.
Samuel milczał i nie uśmiechał się, a Sara Morley tl siwemi włosami, blada i milcząca, niosła w drżących rękach dla ukochanego dziecka gorącą herbatę.
Ojciec Morley umarł z pobicia w szynku, żonajego Sara a matka Jess, cicha i smutna, przeniosła się czyli inaczej gwałtem zabraną została przez córkę. Urządzono jej pokoik na górze, w którym sypiała. Rano pieściła córkę, cały dzień pomagała Peggy w gospodarstwie, a wieczór piła gorący poncz. Cichy jej charakter, przywiązanie do córki, ciężkie przejścia w życiu, czyniły ją lękliwą i nieśmiałą.
Zapukano do drzwi, Sara zaczęła się cofać.
— Nikogo! — dziś nikogo — zawołała Jess na odgłos młotka.
— Chwała Bogu — odparła Peggy. Idąc na korytarz, zatrzymała się u drzwi odwróciła, i zapytała od niechcenia:
— A gdyby on-..
— Nikogo — powtórzyła Jess drżącym głosem.
Peggy wyszła.
— Tak to lubię — zawołał Samuel. Niech cię uwielbiają zdaleka i szlachetnieją, a zbliska nie nudzą.
Peggy powróciła z raportem.
— Pułkownik, kapitan Wrey, baronet Burell, Broke i Rodwell. Radziłam im, żeby poszli spać, bo pani słaba.
— Bardzo dobrze — poświadczyła Jess.
— I cóż? — spytał Samuel.
— Powiedzieli mi, że jestem czarownicą, a ja im, że są społeczeństwem.
Samuel rozśmiał się głośno, Jess się również uśmiechnęła, za nimi cicho Sara. Peggy wezwała zgromadzonych na wieczerzę. Przy winie rozpogodziły
się lica. Samuel był wesół, mało się odzywał, lecz pozwolił dużo mówić Peggy; Jess również rozpogodziła swe czoło. Sara ciągnęła w milczeniu swój poncz, patrząc na Samuela, jak na półboga, a na Jess, jak może patrzeć matka, rozkochana w wielkości swego dziecka, przed którem się korzy...
Sara dziwiła się tylko wielkiej śmiałości Peggy względem Samuela i własnej córki, z czego nawet czasem zwierzała się przed przyjaciółką. Na to odpowiadała Peggy z pewną dozą dumy.
— Gdybym ja im nie powiedziała prawdy w żywe oczy, to cóżby się stało — powiedz pani?
Sara wtedy wzdychała i potakując kiwała głową.
Po wieczerzy powrócono do salonu. Na kominku żarzyły się węgle, gdyż na dworze było pochmurno i chłodno. Małe kółko, śmiało możemy je nazwać rodzinnem, obsiadło dokoła rozpalone węgle. Rozmowa pospolita, serdeczna, przyciszona, czasem dowcipna a zawsze swobodna, kołysała rozburzone nerwy Jess, napoły leżącej w wygodnym fotelu. Przy niej siedział Samuel; z boku na małych stołkach, jak gdyby u nóg: ubóstwianej, usiadły dwie kobiety. I ciepło im było, dobrze, cicho. Zdawało się, że z ciepłem węgli rozchodzi się szczęście. Z pewnością takby było, gdyby nie młodość, która gardzi ciszą, sprowadzając zawieruchy i burze, aż do poszarpania nerwów i serca.
Młodość ma swoje prawa, do życia potrzebuje wstrząsnień i namiętności.
arol, upojony sławą i nadzieją, rozmarzony, prze-
chadzał się po Hide-Parku, myśląc o wielkości i szafirowych oczach. Kobiety z przyjemnością patrzały tiaładnego chłopca, świeżego i nieśmiałego, przeczuwając w nim bogaty zapas uczucia i ukryte ognie.
Niski faetonik zaprzężony w dwa andaluzyjskie konie białe jak mleko, z długiemi grzywami, toczył się po alejach parku z szybkością wyciągniętego kłusa dzielnych rumaków. W faetonie siedziała Leonora, powożąc; na koziołku umieszczonym za powozem, towarzyszył swej pani młodziutki z założonemi na piersiach rękami groom.
Pierwsza miss spostrzegła młodzieńca i natychmiast zatrzymała konie, wołając go do siebie. Podbiegł przelękniony, uszczęśliwiony, z bijącem sercem.
— Przypominam, że dziś czwartek — przemówiła po przywitaniu pełnem uśmiechów i serdeczności. — Wprawdzie nie zastaniesz pan jeszcze swej Leonory, zawsze jednak przyjdź...
— Nie myślę o malowanej — zdobył się na odpowiedź Karol.
— Prawda, że to ja jestem jej słabą kopją! Będę się więc starała ile w mej mocy, być choć troszkę podobną. Przekonasz się. Nie byłeś pan na »Damie kameljowej?«
— Nie miałem czasu.
— I nie widziałeś u szczytu sławy swej przyjaciółki?
Karol odopwiedział ledwie dostrzeżonym grymasem ust.
— Często pan tam bywasz?
— Zaledwie raz na trzy miesiące.
— A więc nie jesteś dotąd oczarowany?
Zupełnie.
— Lecz za to wicehrabia Maclaine podobno jest codziennym gościem.
— O! tak — zaczął pośpiesznie Karol — ile razy przyjdę, zawsze go tam zastaję.
— Dobrze więc musi być widziany u pięknej artystki?
— Jest jak u siebie, rządzi jak we własnym domu.
— A cóż na to jakiś tam opiekun?
— Samuel Smaił?
— Podobno tak się nazywa.
— Ach! to sławny oryginał — zawołał śmiejąc się Karol — mówi ciągle o oryginalności i społeczeństwie, zresztą jest zaślepiony i zawojowany przez Jess. Nic nie widzi...
— Rozumiem — przerwała Leonora. — Muszą się dobrze bawić w domu tej komedjantki.
— Miss Morley jest dowcipną!
— I piękną — dodała Leonora
— Tego nie powiem — odparł prędko Karol.
— W takim razie należysz pan do wyjątków, do widzenia. Na pożegnanie podała młodzieńcowi rękę, obdarzając go głęboko świdrującem spojrzeniem, aby mu wystarczyło aż do godziny dziesiątej wieczór.
Karol, odchodząc — uśmiechał się i rad był z siebie. Leonora, jadąc wyciągniętym kłusem, również się uśmiechała. Młody człowiek, oskarżając wicehrabiego, pewnym był, że usuwał na drugi plan rywala,, jeżeli nim był.
— Upadła — myślała przez drogę Leonora. i przygryzła wargi z gniewu. — Upadła — szepnęła po chwilce namysłu; — tem lepiej, bo on tem prędzei porzuci ją. Znam ja was.
Bat zadrżał w jej rękach, konie poskoczyły galopem; rozgniewana miss znajomością mężczyzn pogroziła im batem po drugi raz. Konie zaczęły biec, ile im sił starczyło. Należało wydobyć wszystkie siły młodości, aby powstrzymać obrażone groźbą szlachetne i dumne zwierzęta.
Wysilenia te uspokoiły wzburzone myśli dziewczyny.
L-Jałac oświetlonyM. w przedsionku służba czeka na gości, salony otwarte, w nich groty, cyprysowe ^ pomarańczowe gaje, kwiaty, wody — i ponad tem Avszystkiem światło, które blaskiem swym rzucało czar na wszystkich i wszystko.
Lord w swoim gabinecie czytał gazety, a w nich sprawozdanie z ostatniego posiedzenia parlamentu, Lady kończyła tualetę. Leonora tylko przechadzała się sama po pustych dotąd salonach.
Stanęła przed lustrem:
Jak biała róża, kiedy się rozwija.
Róż pokazuje z piersi odemkniętej...
Uśmiechnęła się, zarumieniła i zamyślona odwróciła głowę. Uśmiech powstał z zachwytu nad samą sobą. A rumieniec? — może za ^alabastry widne, choć zakryte* — za białe jakby wykute z marmuru, ramiona i mistrzowsko utoczone ręce... Biały i niebieski kolory jej sukni, białe róże i niebieskie lilje, sznurek białych pereł na szyi, i świecące gwiazdy, zabłąkane w gazach sukni, i czarne włosy i szafirowe, ciemne oczy — wszystko razem, zlewało się w całość, pełną wdzięku, ognia, siły uśmiechu i rozkoszy.
Zacząwszy od niebieskich oczu i czarnych włosów, dziwne sprzeczności składały się na jej piękność, które mówiły o walczących z sobą kontrastach jej uczuć i myśli. Ponad wielu przymiotami górowały wytrwałość, posunięta do uporu, nieprzezwyciężona chęć panowania, a stąd zawziętość w walce i pragnienie zemsty, aż do nasycenia się nią. Odgadywanie ludzi, miękkość i pieszczotliwość nabyta, łatwość w towarzystwie i pozorna serdeczność, robiły z niej niebezpieczną rywalkę i straszną nieprzyjaciółkę.
Goście zaczęli się zbierać. Lord wystąpił i w łaskawości swej raczył uśmiechać się do dam, poufale witać przyjaciół, a przyjmować dobrotliwie niskie ukłony niższych rodem i stanowiskiem. Lady i jej córka potrafiły połączyć arystokratyczny ton z wdziękiem gościnności. I, o ile matka odznaczała się powagą w układzie, o tyle córka swobodą i życiem.
Powoli, powoli — tłum zapełnił gościnne pokoje lorda Hamilton. Szmer poruszył powietrze, jak gdyby roje pszczół zawisły u góry. Uśmiechy i spojrzenia krzyżowały się. Drogie kamienie świeciły się, lecz nad blask ten milszemi były promienie oczu, a ponętniejszemi łabędzie szyje, okute tysiącami funtów złota, skrystalizowanego w misternych brylantowych koljach.
Zagrała muzyka. Pieszczotliwe i ochocze jej tony ożywiły całe towarzystwo.
Był to raut, i miano nie tańczyć; lecz, czy to z powodu nagromadzonych młodziutkich piękności, czy balowych tualet, lub, że tego chciała Leonora, dość że zaczęto bal walcem. I, jakby na skinienie różdżki czarodziejskiej, od pierwszych tonów walca prysnął przymus, zaczęto się bawić ochoczo, serdecznie uśmiechać i głośniej mówić. Muzyka ma wpływ czarodziejski, a taniec upaja i ośmiela.
145
W ten wir ludzi i zabawy, nieśmiały, z bijącem sercem, blady wszedł Karol. Nikt na niego nie patrzał,
Bratnie dusze 10
nikt go nie witał, nikt nie przemówił słowa. Błąkał się czas jakiś, chciał odejść, a został jedynie dla tego* aby choć zdaleka zobaczyć Leonorę,
Nie było to trudne, gdyż wzrostem i urodą przewyższała towarzyszki. Zobaczył ją, posmutniał, ciężko westchnął, nie mógł jednak oczu oderwać. Czuł się tak małym i biednym wobec jej piękności, że zaczął się bać nawet w marzeniach kochać ją.
Oczy są dobrym przewodnikiem ciepła, a raczej działają magnetycznie... Leonora przeczuwała, że ktoś na nią patrzy oczami duszy i wypala jej rumieńce na licach. Zaczęła szukać w tłumie, a idąc za promieniami patrzących oczu, zobaczyła i znalazła Karola. Uśmiechnęła się, jak się uśmiecha triumfator pewny zwycięstwa, lub kobieta, przekonana, że poszarpała jedno więcej serce. Różnica między kobietą, szarpiącą serca, a panterą leży w tem, że pantera po rozszarpaniu serca oblizuje się, smakując ciepłą krew, kobieta, lepiej od pantery wychowana, chociaż czuje krew, nie oblizuje się zwykle...
Leonora się tylko uśmiechała, wzywając uśmiechem, lekkiem skinieniem głowy i wachlarzem młodzieńca.
Przecisnął się pospiesznie przez tłum i stanął zarumieniony przed królową,
— Przyszedłeś pan i ukrywasz się, nie chcesz się nawet przywitać — wymawiała mu pieszczotliwie, podając mu rękę.
— Oczarowany, nie śmiałem się zbliżyć — odpowiedział cicho artysta. >
— Nie witałeś się pan z mamą i ojca mego nie znasz. Pozwól, abym choć na chwilę była twoją sowiooką Atene, tajemniczy Telemaku.
— Poddałbym się z rozkoszą opiece przez całe życie — odparł Telemak.
— I nie bałbyś się nudów? — strzeż się, bo te są najniebezpieczniejsze dla artysty.
Po tem zmrożeniu zapałów młodego człowieka piękna Leonora prowadziła go jak Nauzyka Ulissesa na dwór Feaków, do matki i ojca swego.
— Mamo, nasz artysta — rzekła, zbliżając się do grona dam, któremu prezydowała lady.
— Nie zapomniałeś pan, dziękuję — odparła lady i, nie czekając na odpowiedź, zaczęła dalej prowadzić przerwaną rozmowę.
Damy, otaczające lady, popatrzały przez lornetki na młodzieńca oczami, które nie patrzą, i wyrazami twarzy, które nie myślą.
— Ostrzegam pana — mówiła Leonora, prowadząc Karola do ojca swego — strzeż się! tyle dziś zgromadzonych piękności, a strzały są ostre, rany głębokie. Możeby to zły wpływ wywarło na pański talent.
Albo się narażaj na ogień — dodała po chwili, gdyż ten ma podobno szczęśliwe rozbudzać natchnienia. — Bierz pan przykład ze swej przyjaciółki miss Morley.
Nazwisko Jess nieprzyjemnie podrażniło młodzieńca. Miał coś odpowiedzieć, gdy piękna Nauzyka stanęła przed lordem.
— Pan Karol Rowan, kochany ojcze, ten sam artysta, który mnie wyidealizował w swoim obrazie, nie widząc.
— Szczególne i zadziwiające — odezwał się lord, przyjmując łaskawie głęboki ukłon młodzieńca. I, choćbyś pan nawet widział i znał moje dziecię, zawsze podobieństwo jest dla pana nader pochlebne.
— A jednak milordzie, zobaczyłem pierwszy raz młodą lady na wystawie, stojącą przed skończonym obrazem.
Lord się uśmiechnął, co miało znaczyć, że pozwala na podobne kłamstwo, gdyż go ukarać nie może.
— Więc to nie jest portret? — pytano ciekawie lorda pana.
— Nie! — iw tem jego cała wartość i zasługa — zdecydował lord.
Karolowi dziwnym się wydawał, jednak nie śmiał stawiać opozycji.
— Możemy go zobaczyć, jest w moim gabinecie, chodźmy. I artystę wzywam, aby oświadczył, czy dobrze ustawiony, a przytem wysłuchał krytyk.
Po tych słowach lord się zwrócił i, zapraszając ręką najbliższe damy i kilku mężczyzn — poszedł naprzód, prowadząc za sobą ciekawych.
— Aby panu nie było tęskno za wymarzoną Leonorą — mówiła cicho żywa Leonora do Karola, i aby pana bliżej zapoznać z ojcem, pożyczyłam na tę jedną noc obrazu z wystawy.
Na tyle dowodów przychylności biedny artysta zadrżał — spuścił oczy i milczał, idąc obok ubóstwianej.
— I nie odpowiesz mi pan ani jednem słowem? — zapytała z uśmiechem.
Karol podniósł głowę i spojrzał na dziewczynę oczami zwilżonemi przez łzy.
Niebezpieczne są męskie oczy, zwilżone łzami nawet dla kamiennych serc niewieścich.
Nie mogła znieść oczu i wzroku młodzieńca, zarumieniła się i przestała patrzeć na ładnego chłopca, czy z obawy?... Ha! zdaje się, że wszyscy, zacząwszy od królów, a skończywszy na żebrakach, mamy ciepłą krew, nerwy, serca i sympatję, nazwaną pociągiem. A co do mnie nie staram się nigdy gwałtem wyszukiwać ekscentrycznych i nadzwyczajnych wyjątków w naturze i społeczeństwie, może dla tego, że pisząc powieść, myślę o społeczeństwie w jego codziennych stosunkach, a nie o tragedji, uosobiającej w jednostkach sumęnamiętności ogólnej. Zresztążycietakie, jakie ono jest, aż nadto dostarcza żywych, ściskających serce obrazów-
Gabinet lorda, oprócz dużych wymiarów, odznaczał się bogactwem rzeźb, bronzów, starożytnej zbroi i innemi, a cennemi zabytkami z archeologjL Kilka wybornego pędzla obrazów zdobiło ściany.
Na sztalugach tuż przed jarzącemi się kinkietami stało arcydzieło młodego artysty. Leonora z dumą spoglądała na wyidealizowaną swoją kopję, artysta ze skromnością, lord z powagą, a znawcy i krytycy ubierali się w rozliczne grymasy, stosownie jak któremu było dogodnie do okazania zdziwienia, zachwytu, a przedewszystkiem uwidocznienia przez rysy twarzy swego znawstwa.
Lord pierwszy pochwalił. Czyż można było stawać milordom?... Chwalono więc chórem, aż dopóki nie znalazło się ale, które jest początkiem reakcji. Jeden z biegłych krytyków dowiódł, ku ogólnemu zdumieniu, że obraz ten nie był i nie mógł być portretem szlachetnej córki lorda Hamilton. Podobieństwo, uderzające na pierwszy rzut oko, w szczegółach i przedewszystkiem w wyrazie twarzy zupełnie upadało.
Wymowa znawcy podniosła talent artysty, a nieco zniżyła idealizm żywej Leonory.
Dano znak do kadryla, w którym występowała osobiście jego lordowska mość. Nie można więc było więcej tracić czasu przed obrazem — zostali tylko znawcy i krytycy.
— Czekałam z kadrylem na pana — odezwała się do Karola lordowska córka — i, przewidując, że pan nie znajdziesz tu znajomych, mam vis-a-vis. Podaj mi pan ramię, bądź wesół i nie patrz tak dziwnie.
Odkryta ręka pięknej dziewczyny wsunęła się pod ramię biednego chłopca. Szyja jej biała i alabastry ramiona...
Jak biała róia, kiedy się rozwija, Róż pokazuje z piersi odemkniętej!...
I cóż dziwnego, że chłopiec rumienił się i bladł, ręka mu drżała, a z oczu świeciły płomienie. Drżenie jest również niebezpieczne, bo elektryzuje. 1 mimowolnie zadrżała ręka pięknej dziewczynie, a fala piersi stała się szybszą. Obawy te młodzi biorą za miłość i wierzą w nią.
Pary stanęły, łatwo więc było odszukać Leonorze młodziutką, szesnastoletnią córkę jednego z lordów i młodziutkiego z wielu baronetów jej dansera.
Szesnastoletnia Ida była blondynką, i, jako białej róży róż, białą i rumianą, z oczami bławatków, z uśmiechem rozpieszczonego a dobrego dziecka. Wesoła, mówiąca, naiwna, ciekawa, rozmarzona, serdeczna i otwarta.
Muzyka zagrała, kadryl się rozpoczął.
Rozmowę Leonory z Karolem zagłuszyły skrzypce 1 basetle. Tem trudniej byłoby mi ją powtórzyć, że po pierwszej figurze znalazł się znany nam wicehrabia, zbliżył się do Leonory i zaczął z nią wesoło rozmawiać, gdy Karol, będąc więcej rozmarzonym, niż przytomnym, częściej wzdychał, niż mówił. Jeżeli trudno nam powtórzyć rozmowę, łatwiej podsłuchać myśli szesnastoletniego dziewczęcia.
Tańcząc vis-a-vis z Karolem, patrzała na niego i myślała o nim. Karol Rowan, powtarzała sobie, kto on jest? Tańczy kadryla z Leonorą?! Zamyślone i głębokie ma oczy i taki dobry uśmiech, a twarz smutną.
— Kto jest tancerz Leonory? — zapytała młodziutkiego baroneta.
— Karol Rowan — odpowiedział zapytany.
— Ależ wiem — przerwało dziewczę.
— Wielki artysta, malarz, który malował portret miss Hamilton.
— Malarz — powtórzyła dziewczynka, robiąc minkę pełną żalu i zdziwienia.
— Czy to panią dziwi, że jest tancerzem miss Leonory?
— Ależ nie, jeżeli ją prosił, tylko, że artystów wyobrażam sobie bardzo chudych, bladych i z długiemi włosami...
Artysta — pomyślała raz jeszcze, ismutno jej się zrobiło, a jednak, tańcząc nie spuszczała go z oczu, o ile na to pozwalała godność i niewinność.
Po kadrylu Leonora kończyła rozmowę z wicehrabią, a Karol mimowolnie znalazł się obok młodziutkiej, zarumienionej Idy.
— Długo pan potrzebujesz patrzeć na osobę, aby ją potem odmalować? — zapytała.
— Czasem udaje mi się nie widzieć jej zupełnie.
— I odmalować podobną?
— Przeczuciem tylko, że podobna musi się znajdować na świecie.
— A więc miss Leonora jest tylko podobną do pańskiego ideału?
Karol się uśmiechnął i zarumienił.
— Najtrudniej — mówiła dalej miss — musi być malować oczy, bo one przecież są obrazem, duszy. Trzeba więc znać duszę człowieka, aby ją przez oczy pokazać światu.
— Najlepiej wiernie je skopjować.
— To nie dosyć — odpowiedziała, kręcąc główką zgrabna dziewczynka.
— Dlatego, że dusza człowieka i jego charakter wyrzeźbione są w rysach jego twarzy, i te odtworzyć — stanowi całą sztukę portretowania — mówił młody artysta, patrząc sympatycznie na dziewczynkę.
— Ile razy kazałbyś mi pan pozować, gdybyś malował mój portret?
— Trzy razy — odparł Karol.
— Przystaję na sześć, a nawet osiem albo dziesięć, byłem tylko była podobną. Cóż pan powiesz o mojej duszy?
— Zaledwie ją przeczuwam.
— Powiem wszystko, jaką jestem, przy pierwszem posiedzeniu.
— A kiedy się zacznie? — przerwała Leonora, usłyszawszy w przechodzie ostatnie wyrazy.
— Chociażby jutro rano, gdy wrócę z parku — odpowiedziała z naiwnością Ida.
Leonora, nie czekając na odpowiedź, poszła dalej, otoczona towarzyszkami, jak dworem, młodzieżą, jak orszakiem.
Pomimo pozornego spokoju królowej, widać było w oczach Leonory burzę, w rysach twarzy grę wewnętrznej walki.
Wicehrabia należący do jednej ze znakomitszych rodzin Anglji, jedynak, dziedzic wielkiego majątku,
przystojny, wykwintny, spokojny i stanowczy; dzielny jeździec, dobry gimnastyk, szczęśliwy gracz, odważny, dowcipny i złośliwy, a młody... Przymioty te razem wzięte, dawały prawo do tytułu świetnej partji, a tenie były jeszcze wszystkiem, oko znawcy mogło dostrzec inne: ambicję i szerokie, chociaż szczelnie zasłonięte plany.
Walka z podobnego charakteru człowiekiem byłar trudną i ciężką, denerwującą. Nieraz, gdy się zdawało, że się jest u celu, niespodzianie stawało się przy początku. To gniewa i drażni charaktery gwałtowne,., absolutne usposobienia i natury namiętne.
Walka się rozpoczęła już od pewnego czasu.. Dziś Leonora jaśniała wszystkiemi ponętami piękności i wdzięków, czarowała młodych i starych,, a jednak marmurowy tęn człowiek niczem nie zdradził rozpalonego ognia w swem sercu, którego* płomienie chciała widzieć piękna dziewczyna. Rozmawiał z jednakowym uśmiechem i jednakim spokojem ze wszystkiemi pięknemi i mniej pięknemi, bo brzydkich nie było.
— A więc się kocha w niej — powiedziała w duchu Leonora. — Kocha się w aktorce!
Zazdrość, ta straszna hydra, obwijająca najczulsze serca, aby je kąsać i szarpać, zagnieździła się w sercu dziewczyny, a stamtąd dostając się do mózgu, krwawiła go obrazami wzburzonej fantazji.
Tony walca napełniły gorące powietrze salonów.. Wicehrabia, świetny i zgrabny tancerz, zbliżył się da Leonory w chwili, gdy żmija zazdrości coraz silniej ściskała jej serce, i dlatego spojrzała na młodegoczłowieka tak strasznie, że aż się zmięszał, a może i przeląkł.
Uczucia u kobiet przechodzą z szybkością błyskawic. Leonora się uśmiechnęła, przymrużyła oczy i podała ramię. Tańczyli na trzy pas. Najpiękniejszy dla wielu taniec na świecie, walc na trzy pas, rozweselając umysł, uspakaja wzburzone namiętności. Tańczyli długo, płynąc w rozkosznym wirze po salonie. Dla ogółu tańczyli, jak tańczą tysiące, wtajemniczeni odkryliby w tancerzu Iwa, w tanecznicy panterę. Lew pazury swe wpił pod serce panterze — pantera oczy mrużyła, pokazując białe zęby, i wyciągała pazurki, szukając miejsca, gdzieby je najgłębiej zapuścić mogła.
Lew walcował z panterą, a ludziom się zdawało, że tańczą kochankowie.
Biedni ci ludzie, a najbiedniejszym z nich był Karol. Oparty o filar salonu, zadumany, gonił oczyma za walcującą parą.
Młoda dziewczynka Ida, nieszczęściem córka lorda, i, chociaż czwarta zkolei, zawsze córka lorda, szukała artysty oczyma i zobaczyła go pod filarem.
— Czemuż on nie jest także synem lorda — pomyślała, choćby piątym — westchnęła i, nie namyślając się długo, zbliżyła się do smutnego młodzieńca.
— Pan pewnie nigdy nie tańczy — odezwała się pieszczotliwie, budząc artystę z zamyślenia.
— Przeciwnie, pani — odpowiedział Karol.
— Sądziłam, że artyści nie są podobni do nas śmiertelnych. I dla czegóż pan dziś nie tańczysz?
— Nie znam nikogo.
Nikogo? — powtórzyła z udanem zdziwieniem, — a przecież znasz pan mnie, i w tej chwili nie tańczę.
Karol się uśmiechnął, ukłonił, dziewczynka podniosła rękę, opierając ją o ramie młodzieńca. Objął jej kibić, i płynęli po falach muzyki wśród uśmiechów, błyskawic spojrzeń, ogni drogich kamieni, szelestu jedwabiów, gorących westchnień i cichych pochlebstw — płynęli, marząc, — walc rozmarza.
Pantera uwolniona z objęć lwa, słuchała szeptów młodzieży, które nie były wyznaniami z obawy tylko, a były hymnem uwielbienia, bo tego rodzaju śpiew dozwolony jest wszystkim — zawsze. Dostrzegła w tłumie sympatyczną parę, płynącą po falach muzyki, i zatrzymała wzrok swój na niej z pewną lubością, jak człowiek, zmęczony walką lub ponuremi obrazami, lubi patrzeć na sielankę. Patrzała odpoczywając.
Karol uczył się tańczyć lat temu kilka razem z Jess. Młode dziecko lubiało wtedy tańczyć, a że rada była tańczyć tylko z Karolem, temu nikt nie zaprzeczy. Karol nauczył się tańczyć od Jess, tańczył więc z gracją i swobodą, jak szesnastoletnia Ida z wdziękiem spoglądając swemi bławatami na melancholijną twarz młodzieńca.
Zaledwie skończyli — zbliżyła się Leonora.
Radabym odpocząć — rzekła i urwała. — Wyobraź sobie pan na chwilę, że Leonora z obrazu zstąpiła do salonu i prosi swego mistrza o parę taktów walca.
— Byłbym daleko szczęśliwszym, gdyby nie z obrazu...
— Czekam — szepnęła z uśmiechem.
Karol drżącą ręką objął jej kibić, pulsa mu biły, serce kołatało, zbladł, tchu mu zabrakło. Czuł to i widziała Leonora — rozkoszowała się w tej atmosferze czci, bojaźnii miłości, czyli, odpoczywała, nabierając sił do walki, gdy biedny niewolnik płonął, znoszącrozkosznie męczarnie błysku szczęścia i niedościgłych nadziei.
Młoda dzieweczka goniła ich oczami, zamyślona.
— Dziwna ta Leonora, i cóż jej przyjdzie z biednego artysty, przecież już ma zrobiony przez niego swój portret. Co innego ja... A on dlaczego nie jest synem choćby baroneta...
Karol z Leonorą w tłumie par przesunęli się blisko dziewczynki. Ona patrzała zamyślona i nareszcie wzdychając, powtórzyła:
— Tylko artysta i nic! — i nic więcej.
I poszła do mamy mówić o portrecie, artyście i jutrzejszej jego wizycie.
Po przetańczeniu kadryla i walca z Leonorą i po pielgrzymce do gabinetu lorda wielu lady, miss, starych lordów, ich synów i kuzynów, powstała pewna sympatja w towarzystwie dla młodego artysty. Damy lornetowały go przychylnie, miss pozwalały przedstawiać go sobie i rozmawiały z nim o sztuce, gdyż każda z nich, po namalowaniu żółtego tulipana, chatki pustelnika i pary pomidorów, uważała się za skończoną artystkę. Karol był skromny, łagodny i dlatego podobał się.
Powodzenie czyli szczęście ośmiela i wypięknia. Karol czuł się coraz więcej swobodnym, czoło rozpogodził, usta ozdobił uśmiechem, oczy rozświecit płomieniami. Pił coraz więcej z kielicha rozkoszy, upajał się i truł, lecz pił i pił, jakby chciał na całą wieczność ugasić pragnienie. Leonora zachęcała go. Ona tak lubiła słuchać i czuć w objęciach młodzieńca bicie jego serca i lubiła bladość jego twarzy i wzrok bojaźliwy a gorący.
Lubimy być kochanymi przez młodość, piękność, marzenia bezsennych nocy i tajemnicze natchnienia artyzmu. I jeżeli są uśmiechy szczęścia na świecie, to pewnie tylko przeczucia rozkoszy miłości, rozpływającej się w nieskończoności...
Lew przechadzał się wspaniale po salonach lorda Hamilton, spoglądając na panterę, jak triumfator i pan. Pantera oczy przymknęła i uśmiechała się, niepatrząc, bawiła się, jakby to był ostatni dzień jej zabaw, ostatni wieczór jej panowania i ostatnie godziny jej szczęścia.
Lew to wszystko widział — wstrząsał grzywą i chociaż miał szczelnie zamknięte usta, można było dostrzec na nich demoniczne drgania... I, gdyby się usta otworzyły, z piersi wyleciałby śmiech, napełniający powietrze triumfem, zmieszanym z szyderstwem...
Upojony powodzeniem artysta wybiegł z pałacu, idąc po pustych ulicach oświetlonych promieniami księżyca, rozmawiał ze sobą głośno, wykrzyknikami szczęścia, nie słysząc odgłosu i echa własnych kroków i głosu swej rozmowy.
Matka nie spała, siedząc na fotelu przy ogniu kominka: złote marzenia snuła o wielkości, sławie i szczęściu syna. Im dłużej czekała, tem więcej się rozmarzała, wróżąc z czasu o dobrem przyjęciu Karola... Świat cały ukochała, a przedewszystkiem siebie w dziecku.
Karol wszedł na palcach cicho, a widząc światło w pokoju sypialnym matki, uchylił drzwi. Kobieta przebudzona odwróciła głowę. Syn się uśmiechał, a matce kręciły się w oczach łzy.
— Mamo, dziś pierwszy raz w życiu czuję się szczęśliwym — szepnął, całując ją w czoło.
— Spodziewałam się, byłam pewną — mówiła z uśmiechem. — Przeczucia matki rzadko kiedy zawodzą. Przybliż się do mnie, jestem ciekawą widzieć twarz syna, tryskającą szczęściem.
Karol się przysunął.
— Czy ty wiesz o łem, że jesteś ładny? Masz śliczne oczy, świeżość młodości i szlachetne rysy.
Karol wierzył, bo któryż syn nie wierzy matce?
Nastąpiły zwierzenia. I znów jedynak musiał opowiadać wszystkie szczegóły balu, rozmowy z Leonorą, poznania się z młodziutką Idą.
Ida podobała się matce, uśmiechała się, słysząc przytoczone ustępy o ładnej dzieweczce, którą Karol miał jutro malować.
— I ta zakochana — myślała w duchu, odgarniając mu z czoła gęste włosy.
Zwierzenia trwały do ukazania się na niebie pierwszych promieni słońca.
Postanowiono nająć powóz i jechać do parku, aby matka osobiście, na własne oczy zobaczyła Leonorę.
A leje Hide-Parku były natłoczone. Dwa pierwsze rzędy powozów, jadąc po obu stronach przy żelaznych barjerach, odgraniczających chodniki dla pieszych, posuwały się zwolna, dwa rzędy w środku przejeżdżały szybko mijając się. Tym sposobem można było wkrótce z łatwością zrobić przegląd wszystkich powozów i ich właścicieli, znajdujących się na arenie parku. Spacerujący pieszo przypatrywali się powozom lub jeźdźcom, harcującym na szerokiej arenie wysypanej piaskiem, a ciągnącej się horyzontalnie przez długość całego parku.
Dzień był ciepły, rozkoszny, majowy, słońce rzucające snopy światła, nie paliło do omdlenia, lecz ogrzewało, wzbudzając radość na widok harmonji i rozkoszy w naturze. Tłumy zalegały Hide-Park. Powozy i koni wjeżdżali jedną wspaniałą bramą Welingtona. I trzeba wypadku, gdy powóz wiozący Karola i jego matkę minął bramę, z drugiej strony galopem na pysznym koniu jechała Jess. Zgrabna jej figura sympatycznie rysowała się na koniu, a śmiałość i błysk ciemnych oczu dodawały jejuroku.
Koń pędził galopem; wiatr targał amazonkę, ludzie się oglądali — szeptając sobie radosną nowinę: pierwsza artystka w Anglji już wyzdrowiała.
Obok Jess jechał po lewej stronie pułkownik, ’po prawej wicehrabia Maclaine. Za nimi i po bokach zwykłe otoczenie artystki.
Pierwsza Jess zobaczyła Karola i jego matkę, zwróciła konia, zbliżyła się do powozu i zawołała wesoło:
— Karolu, zapominasz o przyjaciółce i naszym opiekunie, a on boi się, czy nie zapominasz o społeczeństwie! — Pamiętaj! — do widzenia.
To powiedziawszy, schyliła lekko główkę i odjechała ze swym sztabem.
Karol zarumieniony miał zaledwie czas ukłonić się.
— Kto to jest ta piękna i dumna dama? — zapytała się syna wdowa po marynarzu.
— To Jess — nie poznała jej mama?
— Ona? i śmiała nas kompromitować zaczepieniem cię. Czy chce ogłosić światu, że jesteś jej kochankiem — bezczelna!...
— Mamo, mamo — szeptał Karol; — widziała mama tych panów, co ją otaczali? — Wszyscy należą do arystokracji angielskiej, a nie boją się, aby ich Jess kompromitowała.
— Bo są panami! — im wszystko wolno. Wszyscy wiedzą, czem ona jest dla nich, a oni dla niej. Ty zaś...
— Ależ mamo — oni są dla niej niczem — przerwał Karol.
— Z jakiem uwielbieniem mówiła o tym ordynarnym gburze, komedjantkaL.
— Ona go kocha, jak ojca — szepnął Karol.
Wjechali w sam wir ruchu i życia. Zaledwie
av szeregu powozów zajęli miejsce, policjant na koniu przegalopował, a za nim kłusem jechał powóz księżnej
Wallji (żony następcy tronu angielskiego, córki króla Danji). Młoda i piękna królewna, mając przy boku księżną Suterland, a na przodzie piękne dzieci, kłaniała się z wdziękiem i uśmiechem, kochana przez wszystkich.
Karol za drugimi zdjął kapelusz, za co również otrzymał ukłon i uśmiech, który czaruje Anglików.
Tuż za powozem księżnej następczyni tronu toczył się wspaniały ekwipaż lady Hamilton, w którym przy boku matki siedziała Leonora. Lady odwróconą była w przeciwną stronę, lecz Leonora jednym rzutem oka poznała siedzącego w powozie Karola — i pierwsza uśmiechem i ruchem głowy przywitała go jak dobrego przyjaciela.
Matka Karola również ją poznała i ze wzruszenia zbladła, chwyciła syna za rękę, zrobiło jej się ciemno w oczach, że aż głowę pochyliła na poduszki powozu.
Spostrzegła to Leonora — zrozumiała wszystko, lub się domyśliła i jeszcze raz ukłoniła się Karolowi, gdy zdejmował kapelusz.
— Leonora — szepnęła matka do syna, Leonora, poznałam ją od razu. Zdaje się, jakby była piękniejszą od twej na obrazie.
W oczach byłej guwernantki piękność rzeczywistej Leonory podniesioną została przez strój, stanowisko społeczne, wysoki kozioł u powozu, błękitne fraki, jedwabne pończochy i upudrowane głowy służby.
Karol również ze wzruszenia nie mógł wymówić słowa, ściskał matkę za rękę milcząc.
161
— Piękną jest, bardzo piękną — mówiła uszczęśliwiona matka; — a widziałeś, jak się uśmiechała serdecznie i witała cię radośnie. O! jakżebym pragnęła jak najprędzej przycisnąć ją do serca i zapłakać ze szczęścia.
Bratnie dusze 11
Monolog matki — przerwał zjawieniem się swem powóz należący do lordowej wdowy i jej córki Idy.
— Ida — szepnął matce Karol, chwytając za kapelusz, gdyż dziewczynka serdecznie pierwsza mu się skłoniła. Mama wdowa również go przywitała z pewnym rodzajem niedostrzegalnej protekcji.
— Milutkie dziecię, mówiła była guwernantka, nie ma jednak ani tego układu, ani tej dystynkcji — wybranych. Przyjemna dziewczynka, musi być jeszcze wielkie dziecko — a pomyślała w duchu: ograniczona, lecz nie śmiała wymówić tego wyrazu przed synem.
Młoda dzieweczka ze swej strony myślała sobie w tej chwili: dlaczego artyści nie są baronetami, a baroneci artystami?
Na drugim zakręcie powóz wiozący Karola i jego matkę spotkał się powtórnie z ekwipażem lady Hamilton, który wszedłszy w szereg powozów jadących przy barjerze, posuwał się wolno, stając co chwila.
Po raz drugi wdowa po marynarzu zobaczyła w jej mniemaniu przyszłą synową, wpatrując się w nią z miłością i dumą matki. Lady rozmawiała z dżentlemanami stojącymi przy barjerze, a Leonora, zdawało się, szukała w tłumie powozów znajomej twarzy, i gdy spostrzegła Karola, dała mu znak nieznacznie głową, że chce z nim rozmawiać.
— Mamo, Leonora mnie wzywa — szepnął Karol. Matka przebudziła się ze snu, nazywanego upojeniem szczęścia.
— Biegnij — zawołała.
TRadbym wysiąść, a droga mama może zechce sama wrócić do domu, służący zaniesie ją do pokoju.
— Wolę czekać na ciebie i patrzeć na Leonorę — dobrze mi, czuję się szczęśliwą. A wiesz, jak dla nas szczęście jest rządkiem.
Karol wysiadł i, nie zatrzymując się, pobiegł do ekwipażu Hamiltonów.
— Jesteś pan z matką? — pytała piękna, podając; artyście rękę do uściśnienia.
Karol potakująco schylił głowę.
— Podobieństwo wielkie, te same oczy i ta sama łagodność. Może pan nie wiesz, że matka pańska ma śliczne oczy? ;
Na tego rodzaju komplement artysta zarumienił się jak 16-Ietnia dziewczynka. Leonora przymrużyła oczy i zdawało się, że się uśmiecha.
— Cóż słychać u pańskiej przyjaciółki, a siostry w artyzmie? — zadała pytanie, aby tylko przedłużyć rozmowę.
— Pani pytasz o Jess Morley? — odezwał się Karol z pewną niechęcią
— O siostrę, przyjaciółkę, rywalkę...
— W kwestji przyjaźni protestuję.
— Niemam prawa przeczyć, dawnośją pan widziai?
— Przed półgodziną.
— Tu?
— Wjeżdżała konno do parku.
— Sama?
— Przeciwnie, w%towarzystwie swego zwykłego otoczenia.
— Naprzykład?
— Wicehrabiego Macalaine, pułkownika, kapitana Wray.
11*
— W tej chwili zdawało się, jakby Leonora ząbkami wargi przygryzła. ♦ i
163
— Ciekawam, czy są jeszcze w parku — przerwała krótką ciszę.
— Mogę się przekonać — pochwycił Karol.
— A jeżeli tak, racz się pan dowiedzieć, niewspominając o mnie, gdzie zamyśla dziś wieczór przepędzić otoczenie aktorki, ogółowo i szczegółowo.
Karol się skłonił — odszedł pośpiesznie i w parę minut znalazł się przy drugiej żelaznej barjerze.
Wśród tysiąca amazonek i jeźdźców harcowała na karym koniu Jess. Był to dzień jej dobrego humoru, triumfu i cichego zwycięstwa. Biuletyny o jej zdrowiu interesowały cały Londyn, a od trzech dni miała przy swym boku tego, o którego się bała i walczyła. Szalała dziewczyna, jak umie szaleć młodość, odwaga, szlachetność i dowcip. Koń podzielał radość swej pani, nie stąpał lecz tańczył.
Odgłosy śmiechów i rozmów zwracały uwagę powszechną ku zgorszeniu miss i lady, przyzwyczajonych patrzeć na świat oczami »szoking«. Przedewszystkiem miss były oburzone na arystokratyczną młodzież za jej kompromitowanie się w towarzystwie młodej aktorki, gdy w oczach lady aktorka i jej towarzystwo uważane było za zgubione i potępione na wieki.
Tymczasem w obozie artystki bawiono się wybornie. Wicehrabia żartował sobie z opinji. Nadto miał stare imię i nadto był bogatym, aby mu ta opinja szkodzić mogła lub śmiała. Wyczerniony pułkownik znany był ze swych szaleństw w młodości i usiłowań zwracania na siebie uwagi w wieku dojrzałym. Dla innych towarzystwo pięknej i dowcipnej kobiety było szkołą życia i dumą. Nikt nie tracił oprócz miss i lady i te były oburzone.
Pierwsza, jak zawsze, Jess spostrzegła Karola i jak zawsze w imię braterstwa i dziecięcych uczuć, witała go z uśmiechem i serdecznością.
— I artysta przyszedł do nas, czy szukać wzorów, czy odpoczywać? — zawołała, kierując konia ku barjerze.
— Dla jednego i drugiego — odpowiedział Karol-
— Jeżeli tak, patrzaj, nie jestem bardzo brzydką i dość dobrze siedzę na koniu, a dlaczego zapominasz o mnie, malując swe obrazy?
Zmieszany artysta nie znalazł słów dla odpowiedzi, na pytanie tak niespodziewane.
— Niezawodnie mama nie życzy sobie tego. Ja jestem tylko aktorką — dokończyła Jess.
— Masz pani wszelkie prawo...
— Do twoich względów — przerwała, — a jednak ideały twe muszą być ubrane w korony, nieukoronowanego nie znalazłeś dotąd.
— Dlatego, że artysta nie miał może sposobności lub odwagi dostrzec koron, zdobiących wybranych w duchu — odrzekł z powagą wicehrabia.
— Jess uśmiechnęła się i patrząc wielkiemi oczami na towarzysza, mówiła z wdziękiem i drżeniem głosu:
— Wypadkiem znalezione poetyczne wyrażenie przyjmuję, jako unikat...
— My wszyscy w towarzystwie pani robimy się, na honor! poetami — przerwał głośno pułkownik.
— Panowie! pułkownik poetą! Odkrycie to obchodzimy dziś wieczór uroczyście u mnie, a potem powierzamy mężnego żołnierza, jako poetę, naszemu opiekunowi.
— Niech go odda społeczeństwu — dokończył wicehrabia.
; — Na uroczystość zapraszamy artystę — rzekła Jess, zwracając się do Karola.
— A przed uroczystością? — spytał Karol.
— Dla rozrzewnienia naszych uczuć słuchamy Patti w Romeo i Julji.
— I ja; jako nadworny poeta, w loży naszej królowej — dodał pułkownik.
— “ Do widzenia — rzekła sympatycznie do Karola Jess, salutując szpicrutą, jak oficer szpadą.
Artysta zawrócił szukać ekwipażu Leonory, Jctórą niecierpliwiąc się, a tłumiąc wybuchy, patrzała przymkniętemi oczami na tłumy. I nic dziwnego, że zobaczyła wpatrzoną w siebię matkę Karola, mimowolnie się uśmiechnęła, witając ją ledwie dostrzegalnem schyleniem głowy. Szczęśliwa matka zarumieniła się ze wzruszenia, odpowiadając głębokim ukłonem. A gdy powóz odjechał parę kroków — szeptała do siebie:
— Zakochana — szalenie zakochana. Lecz czyż podobna nie kochać mego chłopca?
i Karol, przechodząc aleją, z łatwością znalazł toczący się wolno ekwipaż lady Hamilton. Leonora dała znak, konie stanęły. I gdy mama lornetowała przejeżdżające powozy, Karol ze szczegółami zdawał sprawę ze swej misji.
— Nie przypominasz sobie pan dosłownego wyrażenia wicehrabiego? Ciekawą jestem, w jakich formach występują poetyczne frazesy u takiego realisty.
— Niestety! to tylko pamiętam — odparł Karol, że dlatego nie biorę wzorów z Jess, iż nie jestem zdolny dostrzec koron, zdobiących głowy wybranych w duchu.
— I? — zapytała z udanym spokojem Leonora.
— Dziś w wieczór obchodzą w domu miss Morley uroczystość przyjęcia do grona poetów pułkownika.
— A przedtem?
— Są w operze na Romeo i Julji.
— Pan idziesz na uroczystość?
— Nie — odpowiedział stanowczo Karol.
— A to dlaczego? — spytała ostro.
Artysta spojrzał na Leonorę dziwnym wzrokiem pewnego wyrzutu, przepełnionego miłością i przebaczeniem.
Leonora zrozumiała spojrzenie, a chcąc ukryć gniew — dodała szybko:
— Przyznam się panu: jestem ciekawą, co to za rodzaj uroczystości, i dlatego proszę, idź pan, abyś mi jutro rano w parku opowiedział szczegóły.
Podała mu rękę i uścisnęła podaną.
— Do widzenia jutro.
Konie ruszyły, artysta został sam, z myślami swojemi, gdyby mógł myśleć w obecnej chwili. Z marzeniami, gdyby zdolny był marzyć... Marzenia i myśli zabrała Leonora, on został tylko z nadzieją, która prawie zawsze zastępuje szczęście!
Zadumany błąkał się po parku, sprawdzając na sobie tę pewność, że zbyteczne uczucie pochłania wiele szlachetnych refleksów i dlatego często zabija natchnienie. Pożegnał również matkę, która uszczęśliwiona wróciła do domu, sam zaś chodził bez myśli, szczęśliwy, albowiem myśl, rodząc w chwilach najwyższych uniesień zwątpienie, zabija szczęście. O myśli ludzka!...
Zadzwoniono — co ma znaczyć, że wybiła godzina dziewiąta, o której zamykają bramy parków. Wyszedł, zdążając machinalnie nad brzeg Tamizy, nieokreślony w pragnieniach, nienasycony w snach swych. Zegar na wieży parlamentu często go budził, a wydzwaniając jedenastą, ocucił. Przypomniał mu, gdzie jest i co ma robić. Przypomnienia i myśl o Leonorze zaprowadziły go do Jess na uroczystość. A była to prawdziwa uczta dobrego humoru, wesołości i dowcipu pięknej gospodyni domu i jej biesiadników.
Jess triumfowała. Zwycięstwo upaja ludzi bez wyjątku i bez względu na ich charakter i usposobienia dążności i pojęcia. Jess triumfowała z pokonania, rywalki, piękny młodzieniec u jej nóg. Niedość że piękny, lecz sławny, znany w Londynie, mówią o nim, rozciekawia jedne, drugie irytuje. Boją się go i dlatego nienawidzą, a jednak radzi uśmiechają się do niego. Niżsi kłaniają się nisko, równi schlebiają mu. Piękny młodzieniec triumfator, i on u jej nóg... Jeżeli często kochamy litością, wdzięcznością, pokorą — to najczęściej kochamy próżnością. Jess kochała nie wiem jak, dość że szalała z radości i upojenia.
Szampan się lał, mówiąc językiem reklamy, a wraz z nim tryskał dowcip i oczy świeciły.
Pułkownik, jako nowo kreowany poeta, zdobył się na improwizacją, opiewającą piękność i zalety Jess. Na co odpowiedział mu wicehrabia siarczystą filipiką, zapowiadającą wielkiego mówcę w Izbie lordów. Jess podziękowała wierszem pełnym ognia wdzięku. Nawet Samuel Smaił po paru kieliszkach wina śmiał się i bił brawo.
Wicehrabia, biegły obserwator i dobry polityk, przeczuwał w Karolu denuncjanta i szpiega Leonory i może dlatego robił wszelkie możliwe wysilenia, aby olśnić obecnych swą sympatją do Jess.
Karol rozmarzony pił wino, uśmiechał się, notując wszystko w pamięci, i milczał. Mało się nim zajmowano, jak zwykle malarzami. Oni malują, milcząc, w milczeniu przypatrują się ich obrazom i, milcząc, odchodzą.
Smaił tylko rozmawiał z nim długo o sztuce, przytaczając podsłuchane w galerji opinję społeczeństwa.
I Jess od czasu do czasu obdarzała go spojrzeniem,, uśmiechem i przychylnem słówkiem.
Szczęśliwi nie żałują promieni swego szczęścia i szafują niemi — rozrzucała je Jess.
Różnorodne a niedobrane towarzystwo najlepiej się bawi grą po szampańskiem winie.
Ustawiono stoliki, podano karty, jedna Peggy szemrała, lecz, ponieważ lubiano szemranie Peggy i protegowano je, a więc nietylko że ono nie szkodziło, lecz przeciwnie rozweselało towarzystwo.
Pułkownik objął bank. Z wieku mu i urzędu ten zaszczyt należy.
Z początku Jess rzucała na kartę złote sztuki,, lecz w krótkim czasie znudzona, jak ta, co nie zna wartości pieniędzy, odeszła od stolika, aby się kołysać w żelaznym biegunowym fotelu. Naprzeciwko niej siedzieli Samuel i Karol, bawiąc się wraz z gospodynią wspomnieniami młodości.
Jess przypomniała sobie, że Karol w pierwszych chwilach rozwoju swego talentu rysował Leonorę Przypomniała mu ten fakt, dodając: — A więc, jeżeliś znalazł wymarzoną, musisz ją kochać.
Artysta zarumienił się i tak się zmieszał, że nie był w stanie wymówić jednego wyrazu.
Samuel uśmiechnął się, mówiąc:
— Kochać! — kogo? Ludzi! — dajcie im pokój! — oni was tylko kąsać potrafią.
— Hola! — hola! — papo Smaił — przerwał wicehrabia, odchodząc od stolika. Nie rzucaj kamieniami na ludzi, a piorunami na miłość, bo ona sama tylko jedna opromienia ludzkość człowieczeństwem*.
— Obowiązki, albowiem nie znoszą Wyrazu ^poświęcenia — zaczął patetycznie Smaił.
— Jeżeli mowa o obowiązkach, to je spełniajmy, nie mówiąc o nich.
Tem powiedzeniem Jess zamknęła usta olbrzymowi. On, który, cokolwiek w życiu czynił, nie myślał nawet o tem, że to robi nietylko dla sławy, ale i dla wiadomości innych o swych czynach! Olbrzym milczał, iecz czuł się dotkniętym i pierwszy raz w życiu miał żal do ukochanej.
Tymczasem wicehrabia zbliżył się do biegunowego fotelu, w którym Jess napół leżąc huśtała się. Przyszedł — kołysał lekko fotel, pochylił się ku niej i rozmawiał z nią pocichu. Mówili o miłości, chociaż nie mówili tego zaklętego wyrazu... szeptali.
Szept w wypadkach, gdy serce radeby wybuchnąć, najlepiej pomaga zakochanym do manifestowania uczuć. Zdaje się, że drży głos, gdy mówimy cicho, zdaje się, — że nie śmiemy wypowiedzieć wszystkiego; chociaż śmielsi jesteśmy, gdy mówimy cicho, bo wtedy słyszymy bicie serca tej, do której mówimy.
Szeptali do siebie, huśtając się razem. A ładna to była para. Oboje śmiali, oboje na pozór zimni z ogniem w oczach, mówiącym o kipiącej krwi.
Karol starał się oddech zatamować, byle usłyszeć — choć kilka słów rozmowy. Napróżno, gdyż Samuel Smaił żartował głośno z Peggy, znajdującej się przypadkowo w salonie.
Nareszcie Peggy wyszła, a Samuel jednocześnie zagłębił się w myślach i fotelu..
— Nawet nie wyobrażam sobie pustki serca, jak czczości nieusobionej myśli, choćby ją miała wypełnić idea lub społeczeństwo naszego Samuela — mówiła
cicho w dalsym ciągu Jess, wlepiając oczy w towarzysza.
— Myśli nasze mogą przebiegać niedościgłe przestrzenie i druzgotać czas, uczucia szukają ludzi — dodał wicehrabia.
— Bank rozbity — zawołano przy stoliku.
— Brawo — odpowiedział śmiejąc się głośno olbrzym. — Im prędzej tem lepiej.
— Cieszę się z tego wypadku — odezwał się pułkownik, który był bankierem, wstając blady i widocznie zirytowany od stolika. — Tak, cieszę się — powtórzył — i, gdybym mógł być dumnym, byłbym nim.
Za przykładem pułkownika powstali wszyscy* i zaczęła się ogólna rozmowa o kartach, koniach, polowaniu, skandalach londyńskich, najświeższych plotkach i najnowszych odkryciach. O balecie, operze, kuchni, wodach zagranicznych i ostatniej powieści.
Wszyscy byli w dobrych humorach. Smaił śmiał się głośno, pułkownik udawał uszczęśliwionego, na Jess widać było rozmarzenie. Wicehrabia zamyślony milczał.
Karol korzystając z ogólnej wesołości i roztargnienia, wysunął się z salonu na korytarz, cicho drzwi domu otworzył, a dostawszy się na ulicę, szeroko odetchnął \ pospieszył do matki, która zwyczajem wiernych kochanek czekała cierpliwie na przybycie syna. Matki kochają się w swych pierworodnych synach, powiedział zdaje mi się, pewien Francuz. Podzielam jego zdanie. Matka czekała, gdy syn, biegnąc ulicą, powtarzał sobie wyrażenia Jess i odpowiedzi wicehrabiego. Podzielając ich opinjei on na pokarm serca — myśli, fantazji, odpoczynku po pracy, potrzebował kogoś, na kimby oparł swoje marzenia, jak zmęczone oczy światłem i przestrzenią szukają zieleni, lub ścian małego pokoju.
IX] azajutrz rano przechadzał się nasz artysta pa parku. Nie bawił się grą światła i kolorów — nie szukał wzorów — nie układał planów. Jednem słowem nić pracował myślą, lecz się bawił nadzieją.
Miłość, ta uosobiona miłość, dużo rzeczy w nas zabija i jeżeli nie morduje odrazu, to powoli pożera całego człowieka.
Miłość dla młodzieńca jest próbą ogniową; z niej wychodzi albo złamany mazgaj, lub zahartowany mąż.
W marzeniach czas prędko mija. Zdawało się młodzieńcowi, że zaledwie parę chwil przepędził w miłej samotności, gdy spostrzegł w tilbury powożącą się Leonorę. A może i ona spieszyła zobaczyć zakochanego — sama zakochana — dodałaby matka artysty.
— Siadaj pan, pojedziemy do Regens-Parku — przemówiła prędko, zatrzymując konie.
Uszczęśliwiony młodzian skoczył do tilbury, a dzielne konie wyciągniętym kłusem unosiły sentymentalnego chłopca i śmiałą dziewczynę.
Było rano, a więc nikogo w Hide-Parku, lecz mimo to zawsze niebezpiecznie jeździć z nieznanym młodzieńcem.
Projekt ucieczki do Regens-Parku, w którym się dzieci bawią i emeryci przechadzają, był zręcznym.
— Nie byłeś pan wczoraj na operze i nie widziałeś triumfów swej przyjaciółki — zaczęła Leonora.
— Lecz byłem przy wyjściu...
— A więc widziałeś wszystko. Przyznaj, że była piękną, a jak szła wspaniale! Chciałam dać jej brawo. 1 gdyby nie mama...
— Cóżby powiedział na to wicehrabia? — przerwał Karol.
— Dziewczynie oczy zamigotały ogniem.
— On taki zakochany... kończył artysta.
— Wicehrabia możeby wyzwał mego brata na pojedynek. Szczęściem przyszły lord jest w Indjach.
Na wspomnienie brata i lorda uczucie zimna przejęło serce młodzieńca, zimna, z którego nie umiał zdać sobie sprawy.
— A więc pan byłeś u aktorki wczoraj i nabrałeś lam przekonania, że wicehrabia zakochany do szaleństwa — przerwała krótką ciszę Leonora.
Karol opowiedział szczegóły wczorajszej zabawy i powtórzył podsłuchaną rozmowę między wicehrabią a Jess.
— Filozofja i piatonizm — rzekła z uśmiechem szyderstwa Leonora.
— A to niebezpieczne symptomata w chorobie miłości — dokończył Karol.
— Prawda — odpowiedziała jakby samej sobie.
Jechali w milczeniu, mijając aleję po aleji. Młodzieniec korzystał z czasu, wpatrując się z bałwochwalczem uwielbieniem w niebieskie oczy, artystyczne zaokrąglenie i piękne rysy dziewczyny.
— Czemu pan nie masz nazwiska i miljonów — zawołała z pewnym rodzajem uniesienia młoda kobieta, jak gdyby zadając pytanie własnym myślom.
Karol nic zrazu nie odpowiedział, oczy mu się zaszkliły, patrzał i milczał. Dziewczyna w mgnieniu oka oceniła niewłaściwość swego wystąpienia, mówiąc w dalszym ciągu z uśmiechem:
— Za to będziesz pan miał wielką sławę, a ta daje imię i miljony.
— Dlaczego pani masz imię i miljony — odpowiedział cicho artysta.
— Gdybym była robotnicą lub biedną dziewczyną z magazynu, pewniebyś mnie nie zobaczył? Nie umiałeś dojrzeć piękności aktorki, z którą się wychowałeś, aż ludzie na ulicy i w teatrze zaczęli wołać chórem: piękna! Nie! — nie żałuję, że mam imię. Miljony zabrał mi brat, a i te mieć muszę!
Na to hasło konie podskoczyły galopem, jak gdyby chciały po pustej drodze gonić owe upragnione miljony.
Słowa młodej dziewczyny onieprzytomniły artystę. Nie umiał sobie zdać z nich sprawy. Czuł ciężar na sercu, nie mogąc rozróżnić jego rodzaju, nie umiejąc go nazwać.
Konie biegły coraz szybciej, młoda para milczała, nie śmiejąc sobie w oczy spojrzeć, nie śmiejąc przemówić wyrazu. Konie prześcigały w galopie wiatr, młoda para patrzała przed siebie, nie widząc nic i nikogo. Groom wstał ze swego siedzenia, czekając z zimną krwią chwili, w której przyjdzie kolej działania na niego. Zostawił wolność swej pani, aż do punktu^ ż którego groziło niebezpieczeństwo. Na parę set kroków przed zakrętem pochylił się, chwytając ręką lejce, a oparłszy się kolanami o przednie siedzenie, zwolna, lecz całą siłą muskularnej ręki, ściągał cugle rozszalałym rumakom, i I
— Co to jest? — zapytała Leonora, marszcząc dumnie gładkie czoło.
— Nic, lady, zakręt o dwieście kroków, a przed nami kanał — odparł spokojnie Anglik.
Konie, zginając karki, zwolniły w biegu o tyle^ że na zakręcie uniknięto wypadku. Groom oddał lejce swej pani i z miną wielkiego dygnitarza zajął swoje* miejsce.
Wątek rozmowy, czyli jej idea i nastrój, zostały przerwane krótką chwilą niebezpieczeństwa, a mimo* to ciężył zarówno na obojgu. Leonora żałowała uniesienia i mimowolnego wyjawienia swych myśli. Karol czuł, że jest zmaltretowany, a jednak nie miat odwagi do tego się przyznać przed samym sobą.. W podobnych wypadkach zawsze pierwsza kobieta wraca do równowagi i korzysta z roztargnienia mężczyzny, aby nad nim zapanować.
— A więc nieugaszone we mnie pragnienie miljonów tak pana przeraziło i zasmuciło — przerwała ciszę dziewczyna.
— Boleść, że ich nie mam — zdobył się na\ odwagę powiedzenia znaczącego frazesu.
— Jeżeli zostaniesz Rafaelem XIX. wieku, będziesz je miał. Jesteś bardzo młodym, a już masz taić głośne imię.
Za całą odpowiedź artysta zarumienił się z radości i dumy — patrząc w szafirowe lazury oczu towarzyszki.
Oczy jej ani zadrgały powieką, podobne wodom,, w których się niebo południa odbija. Na ustach ledwie dostrzegalny błąkał się uśmiech. Miłość młodego człowieka była tyle bałwochwalczą, że niepodobna^, aby śię nie odbiła sympatją jia twarzy ubóstwianej. ’
Lubimy się rozkoszować w atmosferze miłości i uwielbieniu dla nas. W gorącu tem egoizm nasz, jak lazaron na słońcu, wygrzewa się i rozmarza. Młoda dziewczyna zatrzymała w biegu konie, pozwalając im ićć stępo, a oparłszy się wygodnie o poręcz siedzenia, pozwalała chłopcu pożerać się oczyma. Możeby pozwoliła się i pocałować drżącemi ustami, gdyby nie groom i szerokie aleje parku. Pocałunek drżących miłością ust ma swoją wartość, poezję, a nawet uczucie szczęścia, krótkie jak pocałunek, ale zawsze szczęście! Możeby pozwoliła!... Próżne zachcenia, bo młodzieniec nie marzył nawet o podobnem zuchwalstwie.
On z duchy prawie zaczynał się bratać, Chodzić po wodach i po niebie latać!
Biedni marzyciele, zwykle kwiaty swych uczuć i przędzę swych myśli składają u nóg...
— Masz pan wyborny przedmiot do rodzajowego obrazu — zaczęła Leonora. Wiosna uśmiechnięta i majowa zieloność, słońce, jak gdyby przebudzone po długim śnie, rozwesela całą przyrodę. Na drodze w parku wesołe, rozigrane konie ciągną w tilbury młodą parę... Możesz pan wymalować zakochanych, a obrazowi dać tytuł »schadzka.« — Młoda dziewczyna pokazała lśniące białością młodej tygrysicy zęby i jeszcze rozkoszniej przechyliła się na swym koziołku, bawiąc się batem.
— Czy młodą parę mam sportretować? — zapytał Karol drżącym ze wzruszeniem głosem.
— O sobie proszę nie zapominać. A jeżeli pana nie znudziła Leonora?... Nie przypuszczam! Zresztą pan jesteś melancholijny blondyn, ja może nadto energiczna brunetka. Kontrasty w naturze, życiu i sztuce.
Obraz powinien być zachwycający świeżością i uczuciem. Patrz pan! te piękne konie proszą się o rysunek.
Karol chciał odpowiedzieć, nawet, jak na swe usposobienie, dość energicznie. I odpowiedziałby, gdyby nie fatalizm — zawsze i wszędzie stojący na drodze zakochanym...
Z bocznej alei starych lip, na gniadym koniu czystej krwi angielskiej, wyjechał niespodzianie ni mniej ni więcej, jak tylko we własnej osobie piękny wicehrabia.
Koń jego, zdawało się, że zadumany, szedł poważnie i majestatycznie, jak wielki pan. Jeździec spokojny, jak przystało na lwa lub wielkiego pana północy, u którego zimno jest powagą, udana obojętność prawem.
Niezawodnie zdaleka ukryty, w cieniu drzew, dostrzegł tilbury i Leonorę z młodym artystą, bo zobaczywszy ich zbliska a niby niespodzianie ani drgnął, ani okiem zmrużył. Marmurowa jego twarz, zamknięta jak tajemnica, pozwoliła domyślać się wszystkiego, lecz sama nie mówiła nic.
Młoda para w tilbury na tak niespodziewany widok zamilkła. Jeździec zbliżał się wolno, z wyrazem twarzy tak swobodnym i naturalnym, jak gdyby przed chwilą rozstał się ze spotkanymi.
— Czy wspólnem przeczuciem wiedzeni wybraliśmy jedno do spaceru miejsce? — przemówił pierwszy uchylając kapelusza.
— Niezawodnie, jeżeli się pan powodujesz przeczuciami lub w nie wierzysz.
177
Wicehrabia podał rękę pięknej lady i uścisnął życzliwie dłoń Karola.
Bratnie dusze 12
— Raczej bawimy się w przeczucia, gdy fatalizm prześladuje nas — odpowiedział z uśmiechem.
— Spotkanie nasze uważasz pan za prześladowanie fatalizmu? — podchwyciła Leonora
— Dla mnie za łaskę z jego strony, lecz jeżeli pani nie życzyłaś sobie...
— O! w takim razie bądź pan pewny, nie zatrzymywałabym nikogo.
— A więc dziękuję fatalizmowi i pani.
— Pragnąłeś mnie pan widzieć tak gwałtownie?
— Tu, w Regens-Parku, jako oryginalność — odrzekł z uśmiechem.
— Aby mi powiedzieć?
— Czasem można tylko chcieć patrzeć i milczeć,
— A zatem pozwolisz mi pan zapytać się.
— Słucham.
— Czy również i tego roku zamyślasz pan wystąpić ze swoim Delfinem w Baden-Baden?
— I również zwyciężyć — odparł wiceehrabia.
— W takim razie stajemy do walki, bo wprowadzam w szranki darowaną mi przez brata Zulejkę.
— A więc zakład, gdyż ja bronię honoru Delfina.
— Zakład? — wybornie! lecz nie o złoto. Masz go pan dosyć, niewiele więc dbasz o nie; — ja zaś obecnie nie potrzebuję go.
— Pani zapominasz, że chciwość wzrasta z posiadaniem.
— W każdym razie mam coś lepszego na zakład dla pana.
— Ciekawym.
— Jesteś pan aż ciekawym?
— Zawsze, gdy pani masz coś powiedzieć, choćby dla przeczuć oryginalności,
— Tajemnicę zakładu wyjawię w arenie.
— Czy dla wypróbowania mej cierpliwości?
— O! nie! lecz z własnego wyrachowania.
— Naprzód chcesz pani obejrzeć plac walki i wojowników.
— I to nie — jestem spokojną o Zulejkę.
— Zulejka; — wicehrabia zamyślił się — przypominam sobie, po Abdelkadrze i Jutrzence; — niebezpieczny wzpółzawodnik.
— Pańskie wiadomości heraldyczne wprowadzają mnie w podziw.
— Jeżeli to jest jedną moją specjalnością?
— Oskarżasz się pan.
— Wiadomo pani, że należę do rodziny Beaufortów i stąd jestem czynnym członkiem klubu Badmintonów, muszę więc być dżokejem z powołania. Pomimo starań i zabiegów nie przyjęto mnie do klubu Oariccka^ którego członkiem pewnie jest towarzysz pani.
— Dotąd jeszcze nie — odezwał się Karol.
— Lecz pan możesz lada chwila nim zostać, gdy ja nigdy.
Park się skończył.
— W Baden-Baden, pierwszego dnia wyścigów w arenie czekam na warunki zakładu. Do widzenia! — To powiedziawszy, młody człowiek ukłonił się z szykiem dobrze tresowanego sportmena.
— Prędko pan jedziesz? — zapytała Leonora.
— W tych dniach; — za dwa tygodnie wyścigi.
— Do widzenia. Przyrzekasz pan przyjąć warunki?
— Jeżeli tylko będą możliwe do przyjęcia.
12*
— Oskarżasz mnie pan o niepraktyczność lub niedorzeczność
179
— Ani o jedno, ani o drugie. Czasem tylko
0 fantazję lub kaprys. Mogłabyś naprzykład pani po przegraniu kazać mi, abym w łeb sobie strzelił.
— Posądzam pana — że się pan chcesz cofnąć.
— Bynajmniej; — jeżeli tylko w zakładzie będą figurowali ludzie lub normalne stosunki z nimi.
Dziewczyna spojrzała na młodego człowieka wzrokiem spokojnym i głębokim. Zdaje mi się, że Hiszpanki nie patrzą inaczej na swych kochanków w chwili, gdy za mantylkami ściskają sztylety.
Wicehrabia odjechał. Leonora wstrząsnęła silnie lejcami, możnaby pomyśleć, że z konieczności lub z rozkazu wzburzonych nerwów.
— Pani wyjeżdżasz — odezwał się smutnie Karol.
— Jak wszyscy, jak cały świat. Któż zostaje w lecie w Londynie?
— Ci, którzy pracować muszą.
— Lecz nie pan, co potrzebujesz wrażeń. Zresztą pracowałeś przez całą zimę, masz prawo odpocząć
1 pojedziesz do Baden-Baden. Pojedziesz z pewnością, gdyż zamówiłam u pana portret mój. Zapisuję pana na listę mego dworu. Jesteś w Baden-Baden moim nadwornym artystą. Obowiązki pana oprócz malowania portretu kochać się w swej pani podczas sezonu u wód i towarzyszyć jej wszędzie konno na spaceiach, w powozie na wycieczkach. Jesteś pan tyle grzeczny, że mi nie odmówisz. Za pięć dni wyjeżdżamy do Ostendy. — A teraz pana pożegnam, mam narady z modniarkami. W towarzystwie tych biednych istot jesteśmy nieznośne, czyli występujemy w całej swobodzie naszego charakteru.
Konie stanęły, rozmarzony artysta podał rękę pięknej czarownicy. A za to, że ręka mu drżała, otrzymał w darze sympatyczny uścisk.
— Pamiętaj pan o Baden-Baden — szepnęła.
Młody człowiek nic nie odpowiedział, oczy jego
mówiły za niego.
— Ostrzegam, że u wód, na moim dworze, nie wolno być zamyślonym i sentymentalnym.
Artysta odszedł upojony. Młoda dziewczyna pojechała na West-End, przeglądać stroje, przymierzać suknie. Ani jedno drgnienie serca, ani jedna myśl nie zakłóciła krytyką jej postępowania. Cieszyło ją, że jest kochaną, a drżała z oburzenia, ile razy przypomniała sobie chłód i może udaną, jak przypuszczała, obojętność wicehrabiego.
— Ci artyści są nader kochliwi — myślała. Jeżeli to jest potrzebnem do ich zawodu?... Lepiej, że mnie kocha, jak gdyby przepadał za tą awanturnicą. Lecz dlaczego oni wzajemnie się nie kochają, a wtedy... A wtedy... Nie dokończyła.
— Zakochana — mówiła matka do syna. — Zakochana do szaleństwa, widziałam to wybornie wczoraj. Musisz jechać moje dziecię do Baden-Baden i pojedziesz.
— Mamo, ja się boję — odrzekł syn, tuląc się, jak młody chłopiec, do jej łona. Ja się boję, bo gdyby to wszystko było tylko zabawką ze strony Leonory... Mamo, jabym umarł — dokończył ze łzami w oczach.
Matka po uderzeniach gwałtownych serca chłopca odgadła głębokość jego uczucia. Sprytem właściwym u kobiet przeczuła raczej, niż zmierzyła całą przepaść oddzielającą syna jej od córki lorda i pierwszy raz zawahała się. Zwątpienie jest zaraźliwe.
— Gdyby cię zdradziła, nie umiałbyś nią pogardzić? — zapytała drżącym głosem.
— Nie, — odpowiedział również cicho chłopiec.
— Ani jej przebaczyć i zapomnieć?
— Mamo, przez dziesięć łat, w ciągu biednego życia, nie zapominaliśmy o Leonorze?... Malując na wilgotnych kamieniach chodników obrazy, tub siedząc przy nich wśród deszczu, marzyłem o niej. A dziś, gdym ją zobaczył żywą, wcieloną w me marzenia, mam o niej zapominać? Zapomnę wraz z pęknięciem mego serca.
Nastało długie milczenie. Syn wpatrywał się w gasnące węgle kominka — matka w oczy syna.
— Pojedziesz? — ośmieliła się na zapytanie.
— Pojadę — odpowiedział z rezygnacją niewolnika, idącego na śmierć z woli swego pana cicho, bez szemrania, gróźb i szamotań się.
Gwałtowna miłość, absorbując wyłącznie dla siebie nasze myśli i uczucia, zmienia nas powoli w czarnych niewolników, stajemy się czuli jak oni, drażliwi, jak oni, i bez sławy i wielkich celów zdolni do poświęceń dla kaprysu lub fantazji innych, często dla nędznych i nikczemnych.
IJięć dni naszemu kółku znajomych minęło cicho, jak zwykle przed burzą, prędko, jak w oczekiwaniu, gdy rachujemy długie godziny, nie licząc się z dniami, które wtedy zwykle uciekają. Pięć dni minęło, w których serca przeczuwały burzę, a usta nie śmiały wymówić przeczuć serc.
Jess w Adryannie Lecouvreur grała, jak natchniona. Położenie jej z bohaterką dramatu było pod wieloma względami wspólne. Podobna sławnej aktorce głosem swym i namiętnością, przechodziła szeroką skałę uczuć, wygrywając na sercach słuchaczy — nie powiem: symfonje, lecz uwertury, nacechowane gwałtownemi wybuchami lub tkliwą pieśnią miłości. Głos jej drżał, gdy stawała w obronie własnych uczuć, godności i pozycji. Zmaltretowana rzucała się jak zraniona lwica, wzywając pomsty za zgnębione przesądami ofiary.
Wzruszenie ogólne w teatrze. Samuel Smaił rachował łzy i wykrzykniki uniesienia.
— Ha, to ja wam targam serca — marzył olbrzym — płacicie mi łzami — mnie! oryginałowi, z którego się śmiejecie. Źródło waszych wzruszeń płynie ze mnie; — ja jestem początkiem... Beze mnie! — zamyślił się. — I cóż z tego!... dziewczyna szarpie w kawały w waszych oczach serce — a wy? Czy przez to staniecie się lepszymi?
Po tym monologu nastąpił długi przystanek, kończący się, jak zwykle, westchnieniem, które zawsze zlewało się ze wspomnieniami: Gdyby tu ona była!
Jess, roznamiętniona sympatją publiczności, grała, zapominając o sobie, teatrze, słuchaczach. Porywała bez obliczenia na efekt, wzruszała, gdyż jej samej głos drżał. W najwyższych uniesieniach rzucała wzrok pełen dumy na drugą lożę, na prawo. Loża była pustą. Leonora może z obawy walki, niepewna zwycięstwa, nie przyszła. Jess, widząc lożę pustą, słabła w wybuchach i kończyła uniesienia cichym szeptem rozpaczy, bólu — a może przebaczenia.
Wtedy w teatrze następowała cisza, że słychać było ciężkie oddechy wzruszonych. Artystka spoglądała nieśmiało do loży wicehrabiego, a widząc marmurowe rysy młodego człowieka, wznosiła dumne czoło do góry i prowadziła dalej swą grę z wyniosłością królowej i jej majestatem. W taką to całość krzyżujących się myśli i uczuć, wzruszeń, łączy się scena z teatrem, aktorzy z publicznością. Dla jednostek jednostki odgrywają swe role. Smaił rad pomijał jednostki i dlatego nie mógł znaleźć społeczeństwa.
Nazajutrz około godziny piątej po południu do mieszkania olbrzyma zapukała gwałtownie Peggy; szczęściem Samuel był w domu, otworzył drzwi, wytrzeszczył oczy i cofnął się. Peggy była bladą i na pół nieprzytomną.
— Stało się, jak przeczuwałam — zawołała, siadając ze wzruszenia.
— Co? — zapytał przestraszony olbrzym.
— Nieszczęście, Jess uciekła...
— Oszalałaś? uciekła z własnego domu? Czyż to możebne?
— Widać, że możebne, bo uciekła. — Peggyzalała się łzami, i łkając mówiła dalej:
— Wyszły śmy razem z matkę Sarą, wracamy:: szafy i komody poprzewracane — kufry zniknęły — na stole ta tylko kartka.
Podała zwitek papieru Samuelowi, nieustanniepłacząc.
Samuel czytał głośno:
Wyjeżdżam na kontynent, wrócę, całuję was,, moje matki...*
Peggy wybucha płaczem.
»Uściskajcie Samuela.*
— Jeszcze czego — zawołała Peggy. — Toś part tego wszystkiego narobił, pan ze swojem społeczeństwem i swym przeklętym teatrem, co przewraca głowy młodym dziewczętom i psuje im serca. I możeby już było w ostatnim razie i lepiej, czego sobieżyczy matka Sara, żebyś się ożenił z Jess, niż ją poniewierał po teatrze...
— Ja się mam ożenić z Jess? — spytał naiwnie zdziwiony Samuel, wpatrując się ciekawie w Peggy.
— Byłaby to wielka niedorzeczność, ale zawsze może i lepiej, pewnie lepiej, niż dziecku kazać zarabiać na kawałek chleba w teatrze. Ale dla takiego skąpca, jak pan, co leżysz na miljonach — wszystko mało. A teraz uciekła i może nie wróci. I cóż my biedne sieroty będziemy robiły same na świecie?
Peggy zaczęła powtórnie głośno płakać. Samuel chodził folbludowskiemi krokami po pokoju, milczący,. poważny.
— Oj! ci mężczyźniska — mówiła dalej w krótkich przestankach płaczu, ocierając oczy — to kąty, mordercy! — to oni są społeczeństwem, ale nie my..
Samuel, milcząc, włożył paletot na ramiona vi kapelusz na głowę.
— Chodźmy — wyrzekł uroczyście.
— Gdzie? — spytała Peggy.
— Dowiedzieć się, dokąd pojechała.
— Chyba z kim.
— Jakto z kim?
— A rozumie się, bo pewnie samaby nie uciekała.
— Peggy! czy ty czasem nie jesteś chora na umyśle? — odezwał się wystraszony olbrzym.
— To prędzej pan, aniżeli ja, żeś nie widział...
— Czegom nie widział?
— Jak Jess szalała z miłości.
— Co ty pleciesz?
— To pan nic nie wiesz!? Patrzcie, jak go oślepiło lo jego społeczeństwo — dodała ciszej ze smutkiem. — I nie spostrzegłeś, jak nasze dziecko ogarnęła miłość do wicehrabiego?
Smaił ze wzruszenia, jak mu się to często zdarzało, usiadł i patrzył się na Peggy z niemą rozpaczą człowieka, któremu odsłonięto czarną przyszłość.
— Nie zastanawiałem się nad tym przedmiotem. Zresztą nadto wierzyłem Jess.
— A cóż to ma wiara z miłością!? Wicehrabia jest najpiękniejszy z tych, co ją otaczają, więc cóż dziwnego. Nie należało jej tylko dla własnej dumy zapoznawać z wielkimi panami.
— Myślałem, że ona więcej żyje dla idei i społeczeństwa — szepnął z boleścią.
— Masz tobie! i znowu to społeczeństwo.
Peggy powtórnie zalała się łzami.
— Peggy, do czynu! — zawołał Samuel, jak mąż, który postanowił walczyć na śmierć. — Wracaj do — domu, pilnuj; może przyjdzie list lub telegram. Ja tymczasem jadę do wicehrabiego.
Wszelka działalność, dająca nadzieję, uśmierza żal i boleść. Peggy łzy otarła. Wyszli razem i razem pojechali do domu artystki, ale tam, oprócz łez i cichej rozpaczy matki Sary, żadnych śladów, które mogłyby im dać jakiekolwiek wskazówki do poszukiwań, nie znaleźli.
— Smaił postanowił jechać do wicehrabiego. Znany był w jego pałacu, a serdecznie przyjmowany przez pana, tem samem dobrze był widzianym przez służbę*
— Wicehrabia wyjechał na kontynent — była odpowiedź kamerdynera,
— I nic więcej mi nie powiecie — zapytał smutno olbrzym.
— Nic — oprócz tego, że konie wyścigowe wysłano do Baden-Baden.
— Sam wyjechał?
— Sam.
Samuel wychodził, zatrzymał się jednak na schodach i zapytał:
— A dawno?
— Dwa dni temu.
Olbrzym odetchnął, a nawet, znalazłszy się na ulicy, uśmiechnął się.
— Uratowana — rzekł do siebie — uratowana dla społeczeństwa, bo, chociaż ono jest zepsute i zdemoralizowane, przez samo jednak poczucie piękna i tęsknotę za ideałami, wymaga, aby ci, którzy do niego przemawiają, byli nieskazitelni.
— Cóż tak okropnego, że młoda dziewczyna pokocha młodego i pięknego człowieka, chociaż ich rozdzielają chińskie mury przesądów?... Tak, nic to okropnego dla mnie — filozofa — dodał, i uśmiechnął się. — Lecz dla społeczeństwa?... Ono pragnie w wybranych swych widzieć ideały. Sprzeczność je razi. Dla niego potrzeba, aby niewinność — broniła niewinności, a piękność stanowiła zgodę ze szlachetnością. Czar i wpływ Jess na publiczność ukrywał się w jej niewinności i tym wyniosłym charakterze, który oburza nikczemność, a porywa każda wzniosła myśl.
Rozumowania ułagodziły nieco naszego filozofa; należało jednak coś przedsiębrać w celu poszukiwań. Znaleźć lub dowiedzieć się, koniecznie, choćby dla własnej spokojności.
Zaszedł do teatru. Właśnie odbywała się próba, czekano na Desdemonę, w której Jess była nieporównaną.
Wielkie artystki mają swoje przywileje. One rządzą dyrektorami i teatrem. Jess zastępowała na próbie młoda aktorka, jej uczennica, gdyż sławna artystka nie lubiła prób.
Smaił odprowadził w oddalone miejsce dyrektora, pytając go cicho i tajemniczo o Jess.
— Nie przyszła i pewnie na próbie nie będzie.
— Więc pan nie wiesz, że wyjechała?
Dyrektor się cofnął przerażony.
— Wyjechała — powtórzył — wyjechała? Co pan mówisz?
— Mówię prawdę, mój panie! i dotąd nie wiemy, gdzie się znajduje.
— Dwa tysiące funtów, dwa benefise, wszelkie możliwe ustępstwa! i uciekła, zerwawszy kontraktf Pewnie do Ameryki albo do Brystolu, dlatego, że jej dali więcej o pięćset funtów!... Nie daruję, pozywam o stracone korzyści! Jeszcze dziesięć przedstawień do feryj, za każde pięćset funtów wynagrodzenia za straty. — Dyrektor zaczął rozpaczać naprawdę, albo udawać zrozpaczonego.
— Ani do Brystolu. ani do Ameryki — rzekł spokojnie olbrzym. — Jess nie jest chciwa i nie chce występować nigdzie z wyjątkiem Londynu. Coś się więc stało, o czem obydwa nie wiemy.
— Jeżeli tak, to wicehrabia powinien rozwiązać zagadkę.
— Więc już wszyscy wiedzą! — zawołał z przestrachem Smaił.
— Cały Londyn — odpowiedział dyrektor.
— A ja dopiero dziś się dowiedziałem.
— To już nie moja wina — odrzekł, mimowolnie uśmiechając się. — Oświadczam tylko, że jeżeli za trzy dni, to jest na sobotnie przedstawienie nie wróci, a nie będę wiedział urzędownie o jej pobycie — panu, jej prawnemu opiekunowi, posyłam pozew, gdyż pan układałeś ze mną kontrakt dla miss Jess Morley.
To powiedziawszy skłonił się poważnie i odszedł, zostawiając Samuela Smaił własnym jego myślom i przestrachowi, którego był pewien przedsiębiorca teatru.
Smaił, coraz więcej zaniepokojony, nie procesem i wyjazdem Jess, gdyż uważał jej zniknięcie za chwilowy kaprys, lecz głośnym romansem swej wychowanki z wicehrabią, przemyśliwał, jakby temu przeszkodzić i uwagę publiczną zwrócić w innym kierunku, przychylniejszym dla Jess, wiedząc aż nadto dobrze, że pozory prawie zawsze są brane za rzeczywistość.
— Trzeba ją ratować — zawołał. Stanął, zamyślił się i raptem, jakby opromieniony jakąś szczęśliwą myślą, zawrócił się, zdążając lekkim, a posuwistym, inaczej folbudowskim krokiem do mieszkania Karola.
— Wezwę go w imię społeczeństwa i idei. Przecież nie wymagam poświęceń, żądając, aby zaślubif piękną, dobrą i sławną, z rocznym dochodem dwóch tysięcy funtów dziewczynę!
— Zespolić dwa imiona, znane, głośne i sympatyczne w Londynie. — Jess i Karol — piękna para i tak artystycznie dobrana. Malutka Jess kiedyś go kochała. Poco nam ludzi z obcego świata, którzy dla nas nie mają nic, prócz upokorzenia. Upokarzają nas swem towarzystwem, lub przez swe towarzystwo w opinji.
Olbrzym rozumował, układał plany, budował* zamki na lodzie, bawił się własną fantazją, gdy nogi w folbludowskim stępie pracowały coraz energiczniej w miarę wzrostu zapału.
W różowym humorze, pełen nadziei zapukał do drzwi domu Karola.
— Wyjechał — odpowiedziała służąca.
Samuel Smaił uśmiechnął się szeroko a cicho.
— Daleko? — zapytał, sądząc, że na spacer.
— Nie wiem, lecz to pewna, że na kontynent.
Samuel zmieszał się troszkę, zawahał, namyślił
i, nic nie odpowiadając służącej, poszedł dalej, otworzył drzwi i stanął oko w oko z matką Karola.
— Więc to prawda, że pojechał? — zapytał z pewnym rodzajem smutku i wyrzutu.
— Karol, zdaje się, że jest pełnoletnim i nie potrzebował ani prosić o pozwolenie, ani spowiadać się ze swych czynności — odpowiedziała dosyć cierpko była guwernantka.
— Pełnoletność nie uwalnia go od grzeczności, moja pani. I chociaż mnie już więcej nie potrzebuje, bo wziął wszystko, co mu było potrzeba...
Wziął! wziął! — powtórzyła tonem oburzenia matka..
— Proszę mi nie przerywać — wrzasnął olbrzym rozgniewany.
— Przyszedłeś pan krzyczeć i ubliżać mi, dlatego, że nie mam obrońcy i nie mogę wstać, aby panu pokazać drzwi!
— Dlaczegóż to pani nie pokazałaś mi drzwi,, gdy podniosłem z ulicy jej syna i przyprowadziłem go do jej domu?
— Bo wtedy byłeś pan cichy i grzeczny.
— 1 nic więcej? — zapytał z pewnym rodzajem szyderstwa.
— I nic, bo, jak sam utrzymujesz, spełniłeś swój obowiązek, gnębiąc za to chłopca swemi dziwactwami i zazdrością. Błogosławię dzień, w którym mogliśmy się wydobyć z pod twojej opieki.
— Tak wam ciężyła.
— Gnębiła nas i upakarzała!
To powiedziawszy, była guwernantka odwróciła się, ile mogła, od stojącego na środku pokoju olbrzyma.
— Zwykle wydobyci z nędzy nienawidzą swoich wybawców. Rola ta przypadała Karolowi. Ale pani, jako matka?...
— Przestań pan deklamować na temat dobrodziejstw i uwolnij mnie od swego towarzystwa.
— Chciałabyś mnie pani pokąsać za to, że twój syn nie jest nędznym rzemieślnikiem, tylko artystą, a ty nie cierpisz głodu, lecz żyjesz w dostatkach, dumna sławą syna! Mordowałaś w nim artyzm, a teraz zabijasz człowieka.
Smaił włożył kapelusz na głowę, odwrócił się,, wyszedł i trzasnął drzwiami.
Matka Karola trzęsła się z gniewu i oburzenia.
Nikczemnik! — szeptała. — Nie byłby on, to znalazłby się drugi, szlachetniejszy i lepszy, a pewnie i bogatszy.
Zabijasz człowieka* — przyszło jej mimowolnie na myśl. Uśmiechnęła się z tej przepowiedni szydersko — A mimo uśmiechu i szyderstwa, myśl, jak się to często dzieje u ludzi nerwowych, coraz głębiej odciskała się w umyśle słabej i zabobonnej kobiety. Jakieś złe przeczucia zaczęły ją prześladować. Kazała sobie podać biblję i w niej szukała ulgi i pociechy.
Olbrzym znalazł się na ulicy. Stanął, obejrzał się, mocno potarł ręką czoło i nareszcie nie wiedział, — co myśleć i gdzie iść.
Oglądał się, patrzał na ludzi i uśmiechał z pewnym rodzajem dumy i pogardy.
— Gdyby nie idea — szepnął i zamyślił się. Gdyby nie idea — powtórzył — której nie wiedząc służycie. Gdyby nie idea, dla której nie wiedząc pracujecie! Czemże bylibyście, nędzne potworki — zawistne, złe i ograniczone. Potrzeba wam świeczników, u ja je dla was zapalam!
Smaił widocznie po tak ciężkich przejściach był w oratorskiem usposobieniu, jak się to zwykle zdarza filozofom — usiłującym zagłuszyć boleść serca. Usiłowania te jednak rzadko kiedy przynoszą upragniony skutek. Nie przyniosły więc i panu Smaił.
Raptowna pustka po stracie dwojga ukochanych dzieci, przez które się odradzał, dręczyła go. Kochał w nich siebie. Spuścił głowę na piersi i więcej z przyzwyczajenia niż z namysłu, zaszedł do domu Jess. Tutaj dopiero przekonał się, jak ciężko przyjdzie mu wyżyć w samotności.
Peggy i matka Sara siedziały przy stole milczące, zadumane, pijące poncz dla złagodzenia żalu i tęsknoty.
Matce Jess napój wyciskał ciche łzy, Peggy rumienił buzię, wydobywając wykrzykniki i zaklęcia.
Samuel nie mógł wytrzymać w towarzystwie tych dam, z których jedna wyrzucała mu popełnione rozliczne zbrodnie, druga wzdychała, potakując drugiej w milczeniu.
Uciekł co prędzej, dobiegł do własnego domu i pogrążony w myślach doczekał się nocy.
Szewc a zarazem mieszkaniec suteren, lokaj i rządca domu, oraz podobny do swego pana filozof i stary jego przyjaciel, przyniósł zapaloną lampę i herbatę, a widząc zachmurzone pańskie oblicze, z filozoficznym spokojem wyrzekł:
— Raz bywa tak, drugi raz inaczej, bo zawsze jednakowo być nie może — światby znudniał a ludzkość wymarłaby na spleen.
Filozoficzna sentencja szewca i lokaja nie wywarła żadnego wpływu na słuchacza. 1 dlatego filozof polrząsł filozoficznie głową, zeszedł pocichu nadół do swego pokoju, nałożył fajeczkę, zapalił ją, położył się na tapczanie i zaczął swoim zwyczajem filozofować głośno:
— Całe dwa miesiące był, zdaje się, szczęśliwy, należy mu się więc dwa dni smutku. I tak być musi. Prawdziwi tylko filozofowie są niezmienni. — Filozof szewc popukał palcem po własnej łysinie, mrugnął oczami silnie i znacząco się uśmiechnął. Poczem niesłychanie rad z siebie przewrócił się nawznak, wyciągnął i paląc fajeczkę, dalej filozofował o znikomości rzeczy ludzkich.
W tym czasie milczący jego pan wydobył swą wielką księgę, zapisaną cyframi, i zaczął z udanym spokojem odczytywać zawarte w niej hieroglify.
193
— Gdyby tu ona była... osiem lat codzień wymawiano imię twoje. — Oto tak jest czczona pamięć twoja, — uderzył ręką w księgę, i przeląkł się głuchego
Bratnie dusze 13
odgłosu... Przy ciężkich przejściach dnia niepodobna mu było myśleć o śnie, nie pozwolił również sobie, choć miał wielką ochotę, chodzić. Bał się odgłosem swych kroków budzić uciszone myśli.
Słońce rzuciło snop światła na wody Tamizy, zajrzało i do pokoju, uśmiechem witając olbrzyma. W jasnych dniach naszego życia wszystko nas wita uśmiechem. Nawet ciemne chmury, płynące po niebie, uśmiechają się do nas; dziś wszystko było inaczej; słońce zdawało mu się być ogniem palącym jego serce.
Samuel Smaił potrzebował się orzeźwić, oprzytomnieć, czyli oswoić z nieszczęściem. Włożył kapelusz na głowę i wybiegł na brzeg Tamizy. Nie myśląc o tem, oddał się cały rozrywkom. Oddychał świeżem powietrzem, uśmiechał się smutnie do ludzi, rozmawiał z majtkami, przekupki zaczepiał, dzieciom rzucał peny, i o dziwo! zaczął wierzyć, że jutro zobaczy Jess... Karolowi przebaczył brutalstwo matki.
Myśląc o Jess, zawrócił i pomaszerował do jej mieszkania. Pukał cały kwadrans — napróżno. Milczenie ze strony mieszkanek domu, a dwóch serdecznych przyjaciółek: Peggy i matki Sary, dało powód olbrzymowi do przypuszczeń, że strapione niewiasty musiały zbyt obficie koić boleść serc ponczem; zapukał raz jeszcze gwałtownie.
Wystraszona Peggy uchyliła zasłonę okna, a zobaczywszy wspaniałą postać olbrzyma, pogroziła mu.
Smaił sądził, że Jess wróciła i zmęczona śpi, już zaczął żałować swej gwałtowności, gdy Peggy, przybrana w spódniczkę i szal, otworzyła, pytając z gniewem:
— A Jess?
— Niema jej? — zapytał naiwnie,, wchodząc Smaił. — A czy są jakie nowiny?
Peggy wzruszyła gniewnie ramionami.
Oprócz rachunku modniarki i dwóch listów nic nowego i nikogo. Pierwszy list był od bankiera z City, który przysłał swój czek na sto funtów z polecenia miss Jess Morley na imię Peggy z tym dodatkiem, że miss wróci za parę tygodni, a pieniądze przeznacza na bieżące potrzeby domu.
— Za dwa tygodnie — zawołała Peggy, łamiąc ręce. — Pani Morley! — zaczęła wołać, uchyliwszy drzwi. — Jess wróci dopiero za dwa tygodnie!
Głośne.westchnienie odpowiedziało Peggy ze schodów.
— Pani Morley, dziecko przysłało nam sto funtów w złocie, jest zdrowe i pewnie dobrze się bawi.
— Bo może pan wiesz, gdzie jest Jess — r zwróciła się do pana Smaił.
Olbrzym się rozśmiał i wyszedł.
W City zmienił czek na funty, a ponieważ już była godzina dziesiąta, siadł do kebu, każąc się: odwieźć do domu swej wychowanicy.
W obecności dwóch przyjaciółek Samuel wydobył pieniądze i liczył pięciofuntowe papiery. — Twarz Peggy zarumieniła się z radości, w chwili gdy zgarniała pieniądze, a cicha matka Sara spuszczała oczy, aby jei nie posądzono o chciwość.
— A teraz moje panie, mam nadzieję — rzek* z powagą olbrzym — że w skupieniu ducha będziecie oczekiwały powrotu waszego dziecka.
— Będziemy za nią płakały i tęskniły — rzekła Peggy z dumą i uśmiechem.
13*
195
Sto funtów zrobiło ją dumną i uśmiechniętą.
IX.
I 1 godzinie dziewiątej w lipcowy wieczór BadenBaden, wspaniale oświetlone, roiło się różnobarwnym, a zarazem eleganckim tłumem ludzi, spędzonych jedną myślą zabawy i jedną namiętnością gry. Dwie orkiestry naprzemian przygrywały najulubieńsze utwory popularnych kompozytorów. Wodotryski szmerem swym akompanjowały muzyce, szeptom, śmiechom i dowcipnej rozmowie spacerujących tłumów.
Oświetlony zewnątrz lampjonami gmach, zwany kurhauzem, wyrzucał z otwartych okien słupy światła, a za niemi wybiegał elektryzujący dźwięk rzucanego złota.
Salony kurhauzu pochłonęły w sobie wybór towarzystwa wielkiego świata i półświata, przeważnie z Paryża i Londynu. Dwie rulety i w przyległych salach cztery stoły trente-quarante, otoczone przez grających i licznych widzów, rozciekawiały patrzących, roznamiętniały graczy, nadając właściwy ton całemu towarzystwu.
W wielkim przedsionku opery przechadzały się strojne balowe damy, obok nich mężczyźni we frakach i białych krawatach, wszyscy oczekiwali rozpoczęcia się balu po skończonym przedstawieniu, na którem Padilla zachwycał znawców i profanów.
Jednocześnie z dwóch stron przeciwległych sobie weszły na salę Leonora i Jess. Obie ubrane
wykwintnie i gustownie, obie otoczone tłumem i obie królowe.
Jess prowadził pułkownik, a obok niej wielkie imiona świata artystycznego, przeplatane nazwiskami markizów francuskich, wraz z młodymi wicehrabiami.
Francuzi mają niewytłumaczony pociąg do artystek cudzoziemek, i o ile sami są niewolnikami form,
0 tyle uwielbiają te, które je łamią z fantazją i wdziękiem. Jess deptała formy, a że była dumną i nieskazitelną, nie było przed nią żadnych zapór, prócz jej świętości, przed którą korzyli się mężczyźni, a której nie mogły dojrzeć kobiety głupie i złe. Dla Leonory pancerzem przed opinją świata było jej wielkie imię
1 stanowisko w społeczeństwie, korzono się przed jej dumą, uwielbiano odwagę i milczano.
Dwie lwice, dwie królowe, dwie nieprzyjaciółki, walcząc ze sobą w śmiertelnym pojedynku, szły naprzeciw siebie, z wyniosłą dumą i wyzywającem spojrzeniem. Z oczu ich świeciły ognie gniewu, usta drgały uśmiechem pantery, która widzi i przeczuwa pewną zdobycz.
Pułkownik, jako czystej krwi thorys, chciał ustąpić miejsca przed wielkiem imieniem i wielką odwagą. Leonora na to nie pozwoliła, szła prosto, jakby się chciała witać z artystką lub może prędzej napaść na nią. Jess przyjęła wyzwanie, wstrzymując pułkownika od zmiany kierunku w pochodzie. Leonorze towarzyszyli młody lord Campbel i sekretarz ambasady hiszpańskiej w Londynie, jeden z dumnych hidalgów. Bliżej już niepodobna było postąpić, a nie chcąc się rozminąć, należało stanąć. Pierwsza stanęła Jess, a wtedy Leonora uśmiechnięta wyciągnęła ręce i postąpiła naprzód. Młodej dziewczynie serce zabiło, zbladła, nie wiedząc, co ze sobą zrobić, cofnąć się, czy również wyciągnąć ręce.
Chwila, jedno mgnienie oka, Leonora wyciągnęła ręce do Karola, który od przyjazdu swego do BadenBaden nie widział jej.
Młody człowiek zbladł ze wzruszenia.
— Drogi artysto, zapomniałeś o rzeczywistości swych snów, o natchnieniu — rzekła, uśmiechając się swobodnie córka para Anglji — bo nie przypuszczam, abyś kierunek natchnienia zmienił. — Spojrzała na Jess, mierząc ją z dumą i pogardą od stóp do głowy.
Jess już nie widziała tego spojrzenia, gdyż w tej chwili zwróciła się, a idąc naprzód — rzekła z szyderstwem głośno:
— Chodźmy — żebranina choćby o natchnienie jest zawsze żebraniną — a natchnienie wtedy staje się litością.
Słyszała Leonora wymówiony frazes, jak również uśmiechy artystów i bons mots markizów francuskich. Wyniosła dziewczyna stała, jak posąg groźby czy zemsty: czoło zmarszczone, nozdrza rozwarte i pioruny w oczach. Jedna chwila, a wybuchnęłaby lawiną słów, obelg lub przekleństw... Milczała jednak, aby potem uśmiechnąć się, uśmiechem wybranych, w którym czuć było pogardę i więcej jeszcze, bo litość, na usiłowania dosięgnięcia jej przez małych i nędznych.
Opamiętała się jednak natychmiast, jako kobieta wielkiego świata, przyzwyczajona od dzieciństwa panować nad innymi i sobą. Uśmiech zamarł na jej ustach, zabrała ze sobą Karola i poszła dalej wśród podziwu obcych, milczenia otaczających. Nikt nie śmiał wymówić słowa, aby nie drażnić lwicy i milczano, aż póki ona sama nie rozśmiała się głośno. Chciała się rozśmiać serdecznie, a śmiała się nerwowo.
Śmiech pięknej dziewczyny był wezwaniem jej otoczenia do wesołości.
Młoda lwica poszła dalej, umieszczając obok siebie Karola. Nie przestawała go obsypywać pytaniami, zdradzającemi troskliwość, przyjaźń, opiekę, a nawet współczucie.
— Nie opuszczaj mnie pan — szepnęła do artysty, wchodząc do sali balowej — potrzebuję dziś mieć obok siebie przyjaciela, wiernego przyjaciela, oddanego mi.
— Nasza czarodziejka, piękna miss Jess Morley, już wyszła, czy jeszcze nie przyszła? — zapytał się wicehrabia na sali balowej Karola — kłaniając się damom.
— Nie uważałem — odparł Karol.
— Znajdujesz ją pan tak piękną — zapytała z pewnym tonem pogardy lady Hamilton.
— Nie tyle piękną, ile czarującą — rzekł z uśmiechem młody człowiek.
— Czarującą bezczelnością — powtórzyła cicho lady.
— A może ustępstwami — dodała, odwracając się Leonora, która przez chwilę po skończeniu tańca rozmawiała z hiszpańskim dyplomatą, stojąc obok matki — czarują was łatwe zwycięstwa — mówiła dalej z uśmiechem, podając ze swobodą rękę wicehrabiemu.
— Nie sądzę, aby piękna miss Morley mogła być łatwo pokonaną — rzekł z pewnym tonem powagi obrońca.
— Być może, że tylko dla pana jest nieubłagalną,
ale...
— Ale — powtórzył młodzieniec, drżącym z gniewu głosem.
— Ależ nie zmuszaj mnie pan do plotek. Miss Morley przynosi zaszczyt naszej scenie — i ile razy zobaczę ją na jej właściwem miejscu, tyle razy nie będę żałowała oklasków, kimkolwiek jest, nie bacząc na łatwość lub trudność zdobycia jej serca.
Młody człowiek zadraśnięty chciał odpowiedzieć, lecz Leonora odwróciła się od niego, przemawiając słodko do hidalga:
— Przetańcz pan ze mną.
Piękny hidalgo, uszczęśliwiony widoczną łaską, a pewny, że to wszystko dla jego pięknych oczu i delikatnych, jak jedwab, czarnych wąsów, posuwał się z piękną dziewczyną po śliskiej posadzce z gracją i niesłychaną dumą zwycięzcy.
W buduarze królowała jess. Przed nią stał ambasador, twórca wewnętrznej zgody i nowego tytułu wielkiej monarchji. Znane są sympatje ambasadorskiej mości dla artystycznego świata, a więc nie dziwiła nikogo rozmowa i uprzejmość znakomitości dyplomatycznej dla znakomitości artystycznej.
Jess siedziała, ambasador stał przed nią ze słodkim uśmiechem niewolnika, zapatrzonego w oczy swej pani. Czołobitność ta pochlebiała artystce; wielkość i stanowisko oddziaływa upajająco na wszystkie kobiety, rozumne i piękne, brzydkie i złe. Jess powstała, rozmawiając ciągle z ambasadorem, który, pokonany przez żelaznego kanclerza, wygnanie swoje w Anglji uprzyjemniał wycieczkami do wód. Dowcipna artystka, przytomna i ujmująca swobodą, czarowała dyplomatę. Porównywał w duchu obejście się Jess, ton i wykształcenie, nie mogąc sobie przebaczyć całorocznych afektów dla jednej z piękności teatru wiedeńskiego.
Muzyka ucichła, gdy wchodzili do sali balowej. Spacerujący robili miejsce dygnitarzowi, z którego przedewszystkiem korzystała Jess, tak, że zdawało się, jakoby zgromadzenie torowało drogę pochyleniem głów przed wchodzącą sławą i pięknością, a nie przed przyćmioną wielkością kanclerskiej powagi. Lecz nawzajem i dyplomata był dumny ze swego towarzystwaJess imponowała pięknością i czarem, który się nie da określić, a jest zawsze wypływem wewnętrznych ogni, palących się w sercu lub rozmarzonej główce. Piękność Jess, podniesiona sławą, tualetą, wewnętrzną radością ze zwycięstwa i upojeniem z odbieranych hołdów, przyćmiewała wszystkie rówienniczki. Nawet Leonora zeszła na drugi plan ze swą wyniosłą postawą. Co szczególna, że i kobiety patrzały z pewną sympatią na artystkę, przebaczając jej aktorstwo, deski teatru i kulisy.
Widziała to wszystko piękna córka para Anglji i jeszcze widziała, jak wicehrabia zbliżył się do ambasadora, wyciągając serdecznie na przywitanie rękę do naszej Jess. Stanęli prawie na środku salonu, rozmawiając żywo i dowcipnie. Towarzystwo ich powiększało się wzrastającą liczbą mężczyzn, tworząc koło,, w którem Jess królowała. Leonora została z hidalgiem hiszpańskim i artystą ’malarzem. Zasępiona marszczyła brwi, zaciskając usta. Odpowiadała na pytania Hiszpanowi półsłówkami, nie zwracała uwagi na Karola, który zamyślony, przygnębiony, stał, patrząc duchem gdzieś daleko w nieoznaczoną przestrzeń.
Muzyka rozbiła się o sklepienia sali wdzięcznemi tonami walca Straussa. Młodej dziewczynie wesoło zagrało w sercu.
— Nie wiem, czy ambasadorska powaga pozwoli Ekscelencji na jeden tur walca...
— Nie powaga, lecz mój wiek — przerwał ambasador.
— A moglibyśmy mieć przyjemne złudzenie, że całe państwo z nami walcuje, aż do zawrotu głowy — pochwyciła Jess.
— To byłoby niebezpieczne dla mnie i dla państwa — odrzekł, uśmiechając się ambasador, a za nim wszyscy ci, co [słyszeli wyrażenie Jess. — Lecz mam nadzieję, że mnie zastąpi młody rycerz, który dotąd jeszcze nie dźwiga ciężaru państwa na swych barkach.
Ekscelencja wskazał na wicehrabiego. Młody człowiek się skłonił, lecz nie zapraszał.
— Zdaje się, że ekscelencja niefortunnie wybierasz swych reprezentantów — rzekła Jess z przyciskiem.
— Pod jakim względem? — zapytał wicehrabia.
— Posądzam pana o brak odwagi...
— Nie kończ pani — przerwał młody człowiek, podał ramię, objął wpół zgrabnie utoczoną kibić dziewczyny — i porwał ją, w szalonym pędzie, tuląc <Jo swego łona. Pierwszy raz padła w jego objęcia, pierwszy raz czuł ją tak blisko przy sobie, jej kołyszące się falą łono i gorący oddech. Tańczyli oboje z szałem upojenia i rozkoszy. Jemu oczy świeciły ogniem, ona omdlewała. Na pót otwarte jej usta i lekko rozwarte nozdrza, rumieniec na twarzy i szybka fala oddechu dziwnie harmonizowały z przymkniętemi [oczami i uśmiechem szczęścia na ustach. Wszyscy powstali, patrząc ciekawie, nikt nie śmiał tańczyć, Leonora nie chciała.
Jess dzisiejszego wieczoru stanowczo zwyciężyła. Drugiego kadryla tańczył z nią promieniejący ambasador. Ekscelencja bowiem odznacza się wiarą w wielkie swe zdolności podbijania niewieścich serc. A ponieważ icażda wielkość musi mieć swą słabostkę, ekscelencja wybrała najprzyjemniejszą, i przez nią usiłuje dowieść światu swej potęgi, i przez nią zapewnić sobie nieśmiertelność.
Piękna dziewczyna, upojona radością, która jej serce rozsadzała, nie chciała zostać wśród łudzi, szukała samotności, z obawy, aby jej nie wydarto zdobyczy. Jakiej? złotych marzeń i rozkosznych snów; bała się dłużej zostać między ludźmi, aby ci nie rozbili, lub nie oszpecili czarownych jej obrazów — nadziei. Uciekła, zabierając trofea, złożone z uśmiechów, półsłówek, pochlebnego szmeru i ognistych spojrzeń kochanka. Trofea są podobne do oklasków i bukietów, rzuconych na scenę, które już nazajutrz więdną. Uciekła ze strachu o szczęście, pełna nadziei i szczęścia. J w ucieczce swej po raz drugi zwyciężyła. Po odjeździe Jess zabrakło duszy zebraniu, Leonora skutkiem swej pozycji i nazwiska nie mogła go ożywić. Bal się skończył.
L-Jo kąpielach i przejażdżce, a przed obiadem, wyborowe towarzystwo w Baden-Baden, przeważnie kobiet, staje do gry.
Przy jednym stole trente-quarante znalazły się Jess i Leonora. Nie wiem, czy się umyślnie szukały, czy tylko spotkały przypadkowo, dość, że jednocześnie rozpoczęły grę. Ile razy Leonora rzuciła garść złoła na rouge, Jess kładła rulony na noir i naturalnym biegiem wypadków, ile razy przegrała Leonora, tyle razy wygrywała Jess. A że Leonora nieustannie przegrywała, Jess zgromadziła przed sobą rulony złoła, układając je w zgrabną a wysoką kolumnę.
Leonora rzuciła do kasy bilety banku londyńskiego na tysiąc funtów. Krupier z elegancją i ukłonem dodał jej dwadzieścia pięć rulonów po tysiąc franków. Roznamiętniona dziewczyna niepowodzeniem i chciwością, właściwą wszystkim kobietom, rozdzieliła całą sumę na pięć części, kładąc po pięć rulonów na jedną stawkę, i pokolei przegrywała. W tejże samej chwili Jess stawiała wprost przeciwnie po dwa tysiące franków. I gdy Leonora przegrała dwadzieścia pięć tysięcy, Jess wygrała dziesięć. ,
Doprowadzona do ostateczności rozdrażnienia nasza pantera, rzucając z oczu iskry, a z rozpłomienionej twarzy ognie, wydostała portmonetkę i dobywszy
z niej ostatnie sztuki złota, rzuciła je na stół — wygrała, gdy Jess w tym samym czasie przegrała cztery tysiące franków. Młodej panterze zaświeciły oczy radością. Jess blada i uśmiechnięta postawiła na czarny kolor osiem rulonów po tysiąc franków.
Pantera na czerwony przegrała, aktorka na czarny wygrała. Zła, z wypieczonemi policzkami Leonora — odwróciła się od stołu i odeszła. W sali spotkała Karola, który nieopodal stał, obserwując ją.
— Masz pan sto funtów przy sobie? — zapytała drżącym głosem artysty.
— Mam — odrzekł, wyjmując pugilares — służę pani.
— Nie, nie — szepnęła — biorę je, lecz nie chcę się ich dotykać, graj za mnie, lecz przeciwko niej.
— Komu? — zapytał naiwnie.
Wyrażenie artysty oprzytomniło dziewczynę... — dodała więc spokojnie:
— Ależ przeciwko rozgniewanej na mnie fortunie.
— Pani chceszgrać koniecznie? — odezwałsię Karol.
— Chcę — odparła stanowczo.
— Dlaczego?
— Aby wygrać dużo, dużo — miljony.
— I na co? — zapytał smutnie.
— Na co? przerażasz mnie pan swoją naiwnością. Na co? aby je wyrzucać. Rozrzucać złoto garściami i przez nie panować.
— Czyż do panowania potrzeba koniecznie iniljonów?
— Koniecznie — zawołała. — Jesteś pan dziecko i nie rozumiesz tej konieczności życia. Złoto daje wielkość, moc, a jego deszcz pochyla głowy małych i wielkich.
Przy stole gry już rtie zastali Jess, i może dlatego gorączka Leonory przycichła, zapał ostygł, po^ smutniała. Zazdrość i ciekawość zaczęły ściskać jej serce i świdrować mózg. Po kilku chwilach gry, po< kilku rzutach, które poleciła uskutecznić artyście, przerwała, zwróciła pieniądze Karolowi i roztargniona odeszła, nie zwracając uwagi na artystę i ukłony znajomych.
Lecz i w domu nie znalazła spokoju; zirytowana chodziła po wspaniałych salonach hotelu »Wiktorja«, nie umiejąc sobie zdać sprawy ze stanu swej duszy i nerwów. Wicehrabiego nie widziała od wczorajszego balu i triumfów Jess. Przeczuwała, że młody człowiek grał z nią — przynajmniej chciała wierzyć w walkę... Jess powinna być tylko ofiarą! Tak sobie pochlebiała*, a jednak od wczoraj zaczęła się bać. Bać się dla córki lorda to wielka męczarnia, bać się, oczekiwać, drżeć, walczyć, z kim? z kim? z nędzną aktorką... Atmosfera salonu była jej nadto duszną, czuła potrzebę przestrzeni i powietrza. Lady Hamilton wyjechała powozem, Leonora dla uspokojenia nerwów poszła piechotą. Widok ludzi drażnił ją i gniewał. Pierwszy raz w życiu czuła się upokorzoną, i zdawało jej się, że przechodnie czytają w jej oczach i na czole przegraną. Uciekała w odosobnione aleje, idąc napozór spokojnie i wyniośle.
Baden-Baden leży w kotlinie, otoczonej górami. Wyżłobione ścieżki lub wykute w skałach prowadzą na szczyty, otwierając widoki wspaniałej panoramy;, w których króluje Ren. Leonora, idąc bez celu, dostała się na jedną ze stromych, wąskich i spadzistych drożyn. Postępowała żywo, aby się raczej zmęczyć, niż patrzeć i podziwiać. Szła pod górę bez odpoczynki*
ze spuszczoną głową. Pulsa jej biły mocno, myśli fantastycznie piętrzyły się, podsycane rozdrażnieniem nerwów. Ścieżka wiła się stromo, wznosząc się obok ścian prawie prostopadłych.
Zaszeleściało w górze — liście lub suknią* jedwabna. « *
Leonora podniosła głowę i zobaczyła przed sobą Jess. # ’
Wszystka krew zbiegła jej do serca i buchnęła do głowy...
Jess szła powoli, blada, lecz szła wciąż z pewnymuśmiechem triumfu.
Na ścieżce można się było rozminąć z trudnością. Jess stanęła. Leonora mimowolnie zatrzymała się. Jednocześnie dwie kobiety spojrzały na siebie, mierząc się od stóp do głów. Duma i godność osobista skrzyżowały się w niemej walce. Pierwsza spuściła oczy Leonora, lecz, aby je w tej chwili podnieść,, błyszczące gniewem, oburzeniem i zemstą.
— Precz — zawołała przyciszonym, lecz niemniej strasznym głosem. — Precz — powtórzyła* i straszna postąpiła naprzód.
Jess blada nie mogła uciekać, nie mogła z oburzenia wymówić ani jednego wyrazu, stała nieporuszona, oparta o ścianę skały, utkwiwszy wzrok, w młodą panterę, połyskującą białemi zębami.
— Więc to ty stajesz na mojej drodze — zawołała z oburzenia cicho, prawie szeptem, wyniosła córka lorda, — Ty, prochu, coś powinna czuć wdzięczność, gdybym cię chciała nogą deptać!... Cóż ty mu dać jesteś w stanie, gdzie ty go zaprowadzisz,, ściągając podszeptem i nikczemnością ze stanowiska, na którem stoi? Odzie go zaprowadzisz? — w błoto,.
słyszysz, w błoto twego urodzenia i twego rzemiosła! — nędzna!
Jess wyprostowała się, ręce wyciągnęła, powieki szeroko rozwarła, idąc wolno, lecz pewnym krokiem naprzód...
Leonora przestraszyła się — krzyknęła głośno i w jednem mgnieniu oka zwróciła się — uciekając.
Gonił ją śmiech spazmatyczny młodej dziewczyny, śmiech bólu, sarkazmu, a może przekleństwa... Aktorka stanęła, i oparta o ścianę skały, patrzała w przestrzeń oczami odrętwiałej duszy. Nareszcie łzy wytrysły z czarnych oczu dziewczęcia, za łzami przyszedł ból, ściskający serce, wstyd przed samą sobą i wpijające się w serce upokorzenie, brak wiary w siebie, żal, wszystkie przygniatające uczucia tej szlachetnej i wrażliwej natury. Nie śmiała zejść, poszła więc dalej w góry ze zwieszoną nadół głową.
Są chwile pewnego rozżalenia na ludzi, ludzkość, świat cały. Są chwile smutku, mącącego myśli. Uciekamy od miejsc, w których żyliśmy szczęśliwi, uciekamy tak, że radzibyśmy wyskoczyć z własnej skóry, i uciekać za niebieskie szranki. Jess uciekała, póki jej noc nie zatrzymała i zimny wiatr nie ochłodził. Należało wracać, szła ukryta w cieniach nocy, mijając oświetlone place i świetny promieniejący pałac, w którym wczoraj triumfowała. Uciekała, jak po popełnionej zbrodni — przelękniona, pewna, że ludzie, widząc ją, będą pokazywali sobie palcami lub może litować się nad nią zechcą. Dostała się nareszcie do hotelu, w którym mieszkała, przebiegła szybko schody i zamknęła się w pokoju. Otworzyła okno i patrząc na gwiazdy i ciemny szafir nieba, marzyła, skarżyła się Bogu, ludzi przeklinała.
Nazajutrz też nikt się o nią nie pytał. Mówili
0 niej tylko wtedy, gdy kazała na siebie patrzeć. Wicehrabia oddany był duszą całą wyścigom, Karol Leonorze, Leonora rozkoszowała się zemstą w milczeniu. Sam tylko ekscelencja i kilku wicehrabiów francuskich radzi byli znaleźć Jess, lecz nie śmieli się pytać
1 szukać.
209
Wyścigi zaabsorbowały piękny świat u tych pięknych wód. Delfin i Zulejka miały dziś rozegrać tajemniczy zakład.
Bratnie dusze 14
A rena wyścigów w Baden-Baden oddawna już należy do międzynarodowych i kosmopolitycznych. Konie swe przyprowadzają tam zwykle reprezentanci najbogatszych narodów, Anglicy, Francuzi i Niemcy.
Tłumy pieszych wśród wesołych rozmów i zakładów ciągną na miejsce popisu bocznemi alejami, gdy w pośrodku strojne ekwipaże i bogate zaprzęgi, wioząc piękności czterech stolic, przebiegają bitą drogę cicho, spokojnie a prędko.
Leonora i kilka jej towarzyszek, a wszystkie Angielki, wystąpiły konno, uwijając się obok koni wyścigowych, dżokei, sędziów i tłumu mężczyzn. Nasza piękna głaskała swą ukochaną Zulejkę — szepcząc jej do ucha jakieś tajemnicze zaklęcia. Szlachetne zwierzę na odpowiedź zginało kark, wstrząsało małym łebkiem, chwytając wargami rękę swej pani, a nogę suchą i zgrabną wyciągało naprzód.
Wyprowadzono Delfina, dwukrotnego zwycięzcę, otoczyli go znawcy i amatorzy w niemym zachwycie. Nie dziw, miał już utrwaloną sławę, gdy Zulejka pierwszy raz występowała w szranki. Delfin, który należał do wielkich i małych Derby’ów angielskich, dziś zapisany jest w czwartym biegu sam jeden ze Zulejką. Uśmiechali się biegli — patrząc na młodziutką a nawet jeszcze niezupełnie sformowaną klacz — uśmiechała się i Leonora, zato wicehrabia był uroczysty i poważny.
Wielkie i małe Derby na torze badeńskim minęły, okrzykiwane przez tłumy, oklaskiwane przez piękny świat, zgromadzony w amfiteatrze.
Chwila stanowcza nadeszła, wyprowadzona Delfina i Zulejkę. Dżokej wicehrabiego w białym i purpurowym kolorze, Leonory w białym i niebieskim, może na pamiątkę idealnych snów Karola, który, oparty
0 filar amfiteatru, stał na boku smutny i zamyślony. Leonora pocałowała w głowę piękną Zulejkę — przyrzekła dżokejowi w razie zwycięstwa dwieście funtów nagrody, i nie czekając rozpoczęcia wyścigów — wjechała w środkowe koło.
Dano znak, Zulejka w pierwszych zaraz zwrotach zdobyła sobie mniejszy krąg i trzymając się sznurów wewnętrznych, sunęła jak strzała, jak wiatr, bez zmęczenia i wysiłku. Grzmot oklasków witał ją, a echo dogadywało nadzieję zwycięstwa. Delfin sunął jak rycerz, obyty w bojach, poważnie a dziarsko. Nie ekspensował zbytecznie sił, lecz i nie opuszczał ZulejkL Leonora wydobyła lornetę, umocowaną przy siodle,
1 drżącą ze wzruszenia ręką przybliżyła ją do oczu, śledząc z biciem serca i rumieńcem na twarzy rezultat walki...
Już blisko połowę mety dobiegły konie z jednakową siłą i prawie na jednej linji. Młodej dziewczynie myśl błyskawicą przemknęła, spięła konia ostrogą i popędziła po promieniu do swej Zulejki.
— Wypuszczaj! — krzyknęła na swego dżokeja^ dobiegając.
14*
Na ten rozkaz dżokej wpił ostrogi w ciała szlachetnego zwierzęcia. Zulejka prześcigała wiatr, tuż przy niej pędził Delfin z równą siłą i energją.
211
Jak odgłos rozhukanej burzy na morzu lub echa wśród skał i gór, tak tłumy, otaczające arenę, witały i żegnały okrzykami, wybiegającemi z tysiąca piersi, przebiegające konie. Wrzaski i wołania rozpalały ambicję i krew szlachetnych zwierząt, wydobywały ostatek sił, aby dobiec do mety, a zdawało się, że lada chwila padną...
Leonora blada, z zaciśniętemi ustami, jak wódz w chwili krytycznej, patrzała nieruchomie. Już są o sto kroków przed metą, a konie i ludzie jakby w jednym szeregu, zbici w jedno ciało lub związani razem, mkną. Już tylko dwadzieścia, dziesięć!... Zulejka robi dwa susy gwałtowne, damy powiewają chusteczkami, jeszcze dwa! — wyprzedza Delfina o większą połowę konia i zwycięska przebiega metę.
Zanim dżokej zdołał zatrzymać i uspokoić roznamiętnione wyścigiem zwierzę, Leonora już była przy niem. I gdy poczciwe zwierzę stanęło, objęła je ręką za szyję i pocałowała. Dwóch z dygnitarzy komitetu wyścigowego pochwyciło Zulejkę za cugle, oprowadzając przed amfiteatrem wśród oklasków i owacyj. Zgromadzona arystokratyczna młodzież winszowała Leonorze zwycięstwa, lecz ta blada i poważna szukała oczami wicehrabiego Maclaine.
Wicehrabia był obok Delfina. Gniew i upokorzenie trzymało go zdała od ludzi. Pierwszy raz w życiu został zwyciężony i to przez młodą dziewczynę, w chwili, gdy był pewnym, że zwycięża na arenie wyścigów i w sercu pięknej i dumnej.
Leonora zobaczyła go.
— Oto mój niewolnik — rzekła z uśmiechem do otoczenia, wysuwając się naprzód.
Młody człowiek również spostrzegł ją nadjeżdżającą, nie czekając więc dłużej, pospieszył na spotkanie.
— Pani, jako zwyciężony słucham warunków zakładu, a jeżeli tylko...
— Nie barykaduj się pan niemożliwościami — przerwała wesoło Leonora. — Pierwszy i jedyny warunek kładę, aby Zulejka przeszła do twej stajni, a ponieważ — dodała, blednąc, drżącym głosem cicho i spuszczając oczy — postanowiłam nie rozłączyć się z Zulejką...
— Pani! — zawołał wicehrabia.
— Zwyciężyłeś mnie po raz pierwszy i ostatni, ty jeden, jedyny na świecie! — i zakład wygrałeś...
Dumna dziewczyna miała łzy w oczach, nie mogła więc z wzruszenia mówić, zwróciła szybko konia i z radością w sercu, z blaskami szczęścia, świecącemi z poza łez, pogalopowała.
— Wygrałem — szepnął do siebie młody człowiek, patrząc na figurę pięknej córki lorda Hamilton, rysującą się ponętnie i zgrabnie na koniu.
— Najdumniejsza z dumnych Angielek — marzył młody człowiek — ustąpiła, ukorzyła się, poddała. Zwyciężyłem!... — Uśmiechnął się smutnie, przyszły mu na myśl po zwycięstwie kajdany i piękna Jess.
Leonora czuła się szczęśliwą, a była wesołą i trzpiotowatą, jak młoda dziewczynka. Pozwoliła sobie winszować wszystkim, ze wszystkimi mówiła, do Karola się uśmiechała, wyciągając do niego rękę, podaną uścisnęła serdecznie, wlepiła w niego swe niebieskie oczy, błyszczące ogniem szczęścia. Artysta pił ze świecących oczu i uśmiechu ust nadzieję. Pił, upajał się i zatruwał.
— Wicehrabia oświadczył się — szepnęła Leonora do matki, wracając z nią powozem do BadenBaden.
— Byłam pewną lego — rzekła rozpromieniona radością lady Hamilton.
— A ja — odpowiedziała Leonora — bałam się
0 tę awanturnicę.
— Ja zaś wierzyłam w rozsądek Maclaine’ów — zadecydowałe matka.
— Mamo, ja ciągle jeszcze drżę, drżę ze strachu — dodała cicho. — Dziewczyna ta z ulicy ma tyle czarów, że, gdybym była mężczyzną i nie nienawidziła jej, jak ją dziś nienawidzę...
— Dziecko jesteś — rzekła wyniośle zimna
1 majestatyczna lady. — Przesyt zdziera uroki i czary.
— Gdyby tam tylko był — szepnęła Leonora.
— A więc, jeżeli się obawiasz, kończmy prędko, dziś — zaraz.
— A tak, tak, kończmy prędko, dziś, zaraz — powtórzyła gorączkowo Leonora, napoły szczęśliwa, napoły uśmiechnięta, smutna i rozdrażniona.
Do późna w nocy matka i córka czekały na narzeczonego. Leonorze zazdrość jak wąż opasała serce i ściskała je w konwulsyjnych drżeniach. Matka, kryjąc niepokój, przeglądała żurnale; córka, nie mogąc siedzieć z rozdrażnienia, deptała miękkie dywany salonu, milcząca i posępna.
Jess zrozpaczona również czekała. Chciała się skarżyć, chciała być pocieszoną i pomszczoną. Dzień cały przepędziła w swoim pokoju, nikt nie przychodził. Ściemniło się, przyszła noc, piękna, letnia, z szafirowem niebem i blaskiem gwiazd. Niebo było dla naszej nieszczęśliwej tajemniczo ponure, a gwiazdy tak złowrogo świecące...
Przy otwartem oknie z załamanemi rękami stała nieruchomie zapatrzona. Zimny wiatr chłodził jej rozpaloną twarz, uspokajał nerwy...
Cicho otworzyły się drzwi, na środku salonu stanął wicehrabia. Jess usłyszała szmer, zadrżała, zwróciła się, wyciągnęła ręce, zaczęła głośno płakać i prawie bezwiednie przytuliła się do młodego człowieka, pełna łez i rozpaczy.
Piękny Jerzy Maclaine, nie przeczuwając innych a prawdziwych powodów wybuchu, prócz tęsknoty, objął kibić dziewczyny i tulił ją do siebie.
— Jestem, jestem — mówił ze wzruszenia przyciszonym głosem — i kocham cię.
Pierwszy raz wypowiedział to czarujące zaklęcie.
— Kochasz mnie — szeptała dziewczyna — przeczuwałam i spodziewałam się.
Pocałunek złączył usta kochanków i zelektryzował rozkoszą.
— Ty przyszły par Anglji kochasz mnie, a tu pod twoim bokiem maltretują i urągają mi.
— Biada im — zawołał przyszły par Anglji, i coraz silniej tulił do rozpalonego łona kochankę, obsypując pocałunkami.
— W tych uściskach gorących Jess oprzytomniała. Wstyd i godność przybyły na pomoc, wyrywała się z objęć kochanka, pobiegła do kominka i zadzwoniła gwałtownie.
Wbiegła służba.
— Światła — dała rozkaz.
Wniesiono kandelabry, młoda dziewczyna, nieśmiejąc spojrzeć na kochanka, pożerającego ją oczami namiętności, wskazała mu krzesło, sama rzuciła się na fotel i twarz rękami zasłoniła.
— Pani — rzekł zmienionym głosem młody człowiek — nadszedł czas, abyśmy się porozumieli.
— Mów pan — szepnęła.
— Wiesz, czułaś to z drżenia mego głosu, z ogni, świecących w mych oczach, że kocham cię z całą gwałtownością młodzieńczego uczucia...
Nastała cisza — Jess podparła ręką głowę, wpatrując się w kochanka oczami roztęsknionej duszy.
— I gdyby nie tradycja, i gdyby nie wielkie obowiązki dla imienia, dla przyszłości i historji...
Przestał.
— Dalej — szepnęła Jess.
— Ofiarowałbym ci rękę...
— Dalej — szepnęła Jess.
— Fatalizm rozdziela nas — mówił cicho — lecz mogę ci oddać serce, majątek i wierność poprzysiąc.
— Dalej — szepnęła Jess.
— Dziś ulituj się mej namiętności i uczucia, ulituj się nad mem biednem sercem i kochaj mnie.
— Chcesz pan, żebym była twoją kochanką.
— Abyś miała litość nade mną.
— 1 została twoją kochanką!
Wicehrabia powstał, wyciagając ramiona.
Jess wyprostowała się i powtórnie gwałtownie zadzwoniła.
Wbiegł służący hotelowy.
— Pan wicehrabia szuka kapelusza, znajdź i podaj mu go.
Służący podniósł na dywanie leżący kapelusz i podał go wicehrabiemu.
— Gdy pan wicehrabia odejdzie, zapowiesz u portjera, że nikogo nie przyjmuję.
Służący, skłoniwszy się, chciał wyjść.
— Czekaj! — zawołała spazmatycznie Jess.
Lokaj umieścił się przy drzwiach, milczący, poważny — patrząc przerażony na bladą twarz wicehrabiego, na jego zaciśnięte usta i błyskawice ranionego tygrysa w oczach.
— Jedno słowo — rzekł młody człowiek, na pozór zimno i obojętnie.
— Ani jednego! — krzyknęła przeraźliwie Jess, i nie mogąc się utrzymać ze wzruszenia na nogach,, padła na fotel.
Młody człowiek wyszedł, za nim w milczeniu i z głębokim szacunkiem służący.
W pokoju aktorki słychać było łkania, później nieco odgłos przyspieszonych kroków, potem rozkazjr pakowania rzeczy i długa cisza nastąpiła. Młoda dziewczyna, rozdrażniona, zmaltretowana i pomszczona,, zakochana i pogardzająca, zrozpaczona i śmiejąca się nerwowo, wpadła nad ranem w pewien stan odrętwienia, stępienia nerwów, uczuć i myśli. Spała z otwartemi oczami, blada... lecz błyski triumfu i zwycięstwa, a nawet zemsty, podtrzymywały wyczerpany organizm, i upaść mu nie dały.
ł^arol z wyścigów wracał sam. Wśród upojenia radości zapomniano o nim, a jednak artysta wracał pełen złotych myśli i pełen nadziei. Leonora kazała mu winszować sobie zwycięstwa, podała mu do uścisku rękę, patrzała w jego oczy wzrokiem pełnym triumfu i słodyczy... Artysta marzył, wracając do Baden-Baden, i marząc, wytwarzał w pamięci obrazy przeszłości, poznania swej ubóstwianej, schadzki z nią, rozmowy...
— Chcę mieć dużo, dużo — miljony — powtórzył mimowoli. — Już dwa razy powiedziała mi o tem... I ja je mam mieć dla niej?... Tak, dla niej tylko, wszystko, wieczność całą.
Upojony temi myślami przechadzał się po powrocie po wspaniałych salach gry pałacu badeńskiego. Dźwięk złota wypłacanego i zgarnianego mile drażnił jego nerwy.
Wczoraj pierwsza Leonora zaprowadziła go do stolika, kazała mu grać, może chęiala wskazać drogę do zdobycia fortuny zaraz, natychmiast, dziś wieczór, aby ją jutro złożył u jej nóg...
Wyjął drżącemi rękami z pugilaresu papier na pięćset funtów, zmienił go, i stanąwszy w tem samem miejscu, co dnia poprzedniego z Leonorą, zaczął grać, stawiając rulony złota na czerwony kolor, jakby na poparcie płomienności swych uczuć.
Szczęściem wypadła w tej chwili serja ośmiu razy na kolor czerwony i Karol w przeciągu dziesięciu minut wygrał dwanaście tysięcy franków. Oczy mu zabłysły radością, ciężko oddychał ze wzruszenia, drżącemi rękami zbierał rulony złota...
Korzystając z małej przerwy, spowodowanej zbieraniem i tasowaniem kart, poszedł przejść się, odetchnąć świeżem powietrzem i poszaleć z radości i upojenia. Pewnym był wygranej, miljony uśmiechały się do niego, a z niemi widziałiuśmiech Leonory. Szalał młody artysta, szalały z nim nadzieje, a z niemi projekta olbrzymiały, piętrzyły się, przyciskając go swym ogromem.
— Spiesz się, spiesz — szeptał mu tajemniczy głos, a jakaś niewidzialna siła popychała go do sali gry.
— Spiesz się, spiesz — szumiało mu w uszach, jak gdyby z godziną 12-tą dom gry miał być zamknięty fia zawsze.
Postanowił na czerwony kolor dwa rulony — przegrał, jeszcze dwa i te przegrał. Nareszcie przegrał całą wygraną — serja na czarny kolor w tej chwili wypadła.
Rzucił złoto ze zmienionych pięciuset funtów, przegrał — zmienił ostatnie dwieście funtów, przegrał. Wytrząsł, wszystko co znalazł w portmonetce, przegrał. Miał jeszcze parę sztuk srebra w kieszeniach kamizelki i te przegrał... Nie miał nic, nic, oprócz drobnej monety na guldena.
Fatalizm nam urąga, zwykle z początku pozwala wygrać, aby później zmaltretowanych wpakować na dno piekła.
Artysta nasz byłby niezawodnie w rozpaczy, gdyby nie był pijany nieszczęściem. Prawie nie przytomny wyszedł z sali gry, pobiegł do parku i tam błąkał się samotny, nie mogąc oprzytomnieć, myśli zebrać, ocenić własnego stanowiska i przyszłości spojrzeć w oczy. Miał być dziś miljonerem a został nędzarzem, sam w obcem miejscu, nieśmiały, niezaradny, nie znający miejscowego języka, za dumny, aby przed kim się skarżyć..*
Nie śmiał wrócić bez grosza do hotelu, zdawało* mu się, że wszyscy wiedzą o jego przegranej, że z oczu mu czytać będą jego nędzę...
Fatalna pozycja nie pozwoliła mu nawet na chwilę zapomnieć o Leonorze. Jess nie przyszła mu na myśl.
Wschodzące słońce dobrze oddziaływa na zrozpaczonych; rozpędza zwykle czarne fantazje, pozwala uporządkować myśli i ocenić stosunki spokojnie i trzeźwo.
Karol usiadł na ławce i ze skrupulatnością nędzarza zaczął rachować swoją kasę. Drobnemi miał całego guldena badeńskiego i 20 grajcarów. Mimowolnie spojrzał na złotą dewizkę, pomyślał o złotym zegarku i uśmiechnął się. Nie było więc powodów da rozpaczy... Nieśmiałość jednak zwyciężyła i dlatego postanowił nie wracać do Baden-Baden, lecz piechotą pójść do Karlsruhe, w stolicy książęcej zmienić zegarek i dewizkę na złoto, dostać się do pierwszych statków na Renie, popłynąć do Londynu, wziąć z domu zaoszczędzone pieniądze i powrócić.
Uspokojony dobrym projektem, nie zwlekając dłużej, wyruszył w drogę. W trzy godziny dobrego marszu dobił się do jednej ze stacyj koleji żelaznej i tam wyczytał na przybitej na ścianie karcie, że za 30 grajcarów można się dostać do stolicy, pociąg przychodził za pół godziny. Zmęczony, niewyspany i głodny, usłuchał rady przybitej do ściany karty, kupił bilet trzeciej klasy i w godzinę czasu zagłębiał się w cichy »spoczynek* długich, prostych ulic Karola. Za dewizkę i zegarek dostał 250 guldenów. Suma ta oprzytomniła go, zjadł z apetytem obiad, wypił butelkę wina i w parę chwil później minione wypadki zdawały mu się snem przykrym, ciężkim snem. Żałował przegranych pieniędzy, lecz nie rozpaczał.
Przy swobodzie umysłu wracają szlachetne namiętności i udręczenia serca. Nie dziw, że Leonora wróciła i zapanowała nad całem jestestwem młodzieńca. Z tęsknoty serce mu się ściskało, a duma młodości szeptała — że ukochana szuka go i gniewa się.
Projekt wyjazdu do Londynu upadł, nie czuł się już biednym i nieszczęśliwym, postanowił napisać do matki o pieniądze i wrócić do Baden-Baden.
Leonora nie pragnie mil jonów! Ona jest nadto szlachetną, idealną, anielską! Może ona tylko chciała mnie ośmielić, podnieść, zrównać z sobą. Przecież mi sama mówiła: Będziesz Rafaelem dziewiętnastego wieku i będziesz miał sławę i miljony... Marzył uszczęśliwiony, okrążając w cienistej alei malowany na żółto ponury pałac książęcy.
Gdyby zobaczył w tej chwili Leonorę, ukląkłby przed nią! Wszystkie wspomnienia szeptały mu: Ona cię kocha! Bo i dlaczegóż miałaby zwodzić? Tego jednego nie przypuszczał i nie rozumiał.
Malownicze są zielone okolice Renu przy blasku słońca, lecz legendowo czarują przy srebrnych promieniach księżyca. Pociąg wiozący Karola wpadł w kotlinę gór, a raczej w dolinę rzeki, mijając fantastyczne białe postacie, stworzone z cieni i bladego światła w oczach zadumanego artysty.
Cała ludność pięknego miasteczka Badenu, zmieszana z gośćmi kąpielowymi, słuchała skocznych i porywających tonów orkiestry Straussa.
Słuchał tych tonów Karol z okna swego pokoju,, upojony własnemi fantazjami, w które wierzył, słuchała ich Jess, leżąc w łóżku rozczarowana, zdenerwowana, dumna i pogardzająca. Artystyczne dusze. Jedna z nich rwała się do nieba, druga strącona dźwigała się, aby się mężnie podnieść z niezagojoną wiecznie raną.
Nazajutrz jeszcze słońce nie zdołało pozbierać z zielonych trawników rozrzuconych pereł srebrnej; rosy, a już Karol wyświeżony, a z bijącem sercem wyszedł do parku, szukać i czekać, drżeć z niecierpliwości i bać się nadejścia objawionej.
Chwila ta nie nadeszła. Słońce coraz wyżej wznosiło się, w parku zaczęło się robić pusto. Artysta wyczerpał wszystkie porównania i uniesienia serca i zmęczony, a w tem utrudzeniu szczęśliwy, nieco omdlewający, zamyślony, rozmarzony, upojony wiosną i miłością, poszedł na śniadanie, myśląc o pierwszej godzinie jako uroczystości malowania portretu Leonory. Usłużny garson, po przyniesieniu kawy, położył na stole stos pozbieranych dzienników. Na wierzchu leżała gazetka miejscowa, wydawana dla cudzoziemców po francusku i po niemiecku. Francuskiego języka uczył się Karol kiedyś razem z Jess i jeżeli nie dobrze nim władał, nie źle go rozumiał.
Przerzucając kartki gazetki, zatrzymał wzrok na jednym punkcie, zbladł, napił się wody, oczy przetarł i powtórnie zaczął czytać:
^Wielokrotnie powtarzaliśmy, wody nasze są miejscem tyle uroczem, tak pełnem rozlanej w powietrzu woni kwiatów i tchnień miłości, że najtwardsze serca
miękną. Tu niepodobna ukryć skarbów uczucia i dlatego jesteśmy zdania, że każda z osób, chcąca wydrze6 tajemnicę z serca bratniej duszy, powinna spieszyć doBaden-Baden... Oto nowy dowód: Wicehrabia Jerzy Maclaine earl of Canonbury oświadczył się o rękę panny Leonory, córki lorda Hamilton, i skutkiem ożywczego działania tutejszego powietrza przyjętym został. Narzeczeni, wraz z dostojną matką lordową Hamilton, wyjechali wczoraj wieczór do Londynu*... Artysta nie mógł więcej czytać, położył gazetkę na stole, zadumał się, patrząc nieruchomie w jeden punkt. Nareszcie powstał i poszedł wolno, bez celu i pamięci...
Garson dogonił go, podając mu kapelusz i rękawiczki. Wziął je, uśmiechnął się i szedł dalej. Garson ośmielił się przypomnieć mu, że kawa niezapłacona. Znów się uśmiechnął, wyjął jakiś pieniądz, nie wiedział, czy srebrny, czy złoty, oddał go i poszedł dalej. Poszedł i znikł wśród traw i szmaragdowych trawników, otoczony wonią kwiatów, świergotem ptasząt, promieniami złotego słońca, rozkoszą, miłością i uśmiechem rozkochanej w sobie przyrody.
W tym samym czasie, też same wyrazy czytała Jess w swoim pokoju, z pewnym rodzajem dumy i uśmiechu szyderstwa.
— Odpędzony poszedł do niej... Dowie się kiedyś onaotem, i to będzie moją odpowiedzią na jej obelgi, rzucane mi w twarz. Dowiesz się o tem i wtedy przytłoczę cię do ziemi!...
Nadzieja zemsty pociesza i wzmacnia siły. Przeczytana wiadomość nakazała jej zerwać stanowczo z przeszłością, miłość chwilowa a gwałtowna zmieniła się z równą gwałtownością w nienawiść, która stygnąc,, zwykle zmienia się w pogardę...
Postanowiła stanowczo wyjechać w nocy przez Paryż, Havre, na Jessy. Tam odpocząć, zapomnieć, pogrzebać nadzieje, nabrać siły i wrócić do pracy. — Po dobrym projekcie wraca nam spokój i apetyt. Artystka kazała podać obiad... Już jej ciasno było w pokoju, a chociaż nie śmiała pokazywać się ludziom, czuła potrzebę świeżego powietrza, ruchu, wracała do życia. Na jej rozkaz zajechała hotelowa kareta, aby ją zawieźć w ustronne miejsca, daleko od wzroku ludzi i ich uśmiechów.
U podnóża gór, pół mili oddalonych od miasta, kareta, w której jechała Jess, zatrzymała się. Piękna artystka wysiadła i idąc ścieżką wśród zielonych zbóż i traw, zniknęła w lasku, który ją wabił cieniem, ciszą i świergotem ptaszków.
Po półgodzinnym żywym i przyśpieszonym marszu zwolniła kroku, zaczęła się oglądać, mocno, długo i swobodnie oddychać, świeże powietrze chłodzi i oprzytomnia...
Na spadzistości przeciwległej góry z daleka spostrzegła jakąś postać skurczoną, leżącą na ziemi, przypartą do drzewa. Nie wiedząc, dlaczego, serce jej zaczęło mocniej bić, a mimowolnie wzrok wysilał się, aby poznać leżącego na ziemi człowieka.
Zaczepiła przechodzącego wieśniaka — pytając go łamaną niemczyzną, czy wzrok jego jest dobry.
— A kogoż to pani szuka? — spytał z uśmiechem wieśniak; — bo jeżeli tego, pokazał palcem należącego — to go pani masz. Zimno mu, bo się tak skulił.
— Jak wygląda? bo nie mogę dojrzeć jego rysów — mówiła, wpatrując się.
— 1 jabym go nie poznał z tak daleka, gdybym go nie widział przed sobą na dwa kroki. Ma płowe włosy i jakiś blady, gadał do siebie i śmiał się, musi być bardzo nieszczęśliwy albo... zaczął się głupkowato uśmiechać, pukając palcem po czole. — Zresztą Bóg was tam wie...
Przez myśl Jess przesunął się Karol.
— Zaprowadź mnie tam najbliższą drogą, dostaniesz talara — odezwała się niespokojnie.
— Dlaczegóżby nie — rzekł z flegmą wieśniak, tylko zdejmę buty i schowam je w tym oto krzaku, bo przyjdzie mi panią przez rowy przenosić. — Zdjął buty, schował w krzaku i poszli...
— Karolu — mówiła Jess — Karolu! co tobie? uklękła, budząc go i szepcąc zaklęcia.
Karol otworzył oczy — spojrzał niepewnym wzrokiem, wziął rękę Jess, przycisnął do ust.
— Nie budź mnie Leonoro — mówił rzewnie i cicho. — Obudzisz mnie i pęknie mi serce. I pocóż mnie budzicie? Niech już raz polecę w inne światy i śnię o tobie, a tak obudzisz mnie, i pęknie mi serce.
— Karolu! — to ja, Jess — zawołała ze łzami w oczach.
— Jess — powtórzył; — i ciebie zdradzono, i ciebie także, uciekajmy. Zaprowadź mnie do matki, jak wtedy, pamiętasz, czekałaś na mnie na rogu ulicy, chociaż było zimno, a tyś nie miała pończoszek. Uciekajmy, bo nas pochwycą, zdradzą i zepchną z tej góry w przepaść. * Widzisz, jaka pusta i czarna przepaść — uciekajmy!...
Karol się zerwał — pochwycił za rękę Jess i chciał biec...
225
— Tam, tam — szepnęła Jess, zwracając go w stronę, gdzie stała kareta.
Bratnie dusze 15
— Tam — powtórzył Karol i biegł żywo z Jess. Za nimi szedł wieśniak.
— Nie mogę, już nie mogę — szepnął i znów się zsunął na ziemię. — Jess! nie uciekaj. Matka moja nie jest złą, tylko, widzisz, ona mnie tak kocha... Przebacz jej. Zimno mi, nie uciekaj Jess...
Młoda kobieta ze łzami w oczach, dysząca zemstą i gniewem, rozczulona i rozżalona, kazała wieśniakowi wziąć na ręce Karola i nieść go do karety. Sama pobiegła naprzód.
— Bogacze, bogacze — powtarzał w duchu wieśniak; mają jeść i pić tyle, ile chcą; nie wiedzą co to praca, a i tak potrafią dręczyć się i męczyć... Czy cały ten świat jest tylko udręczeniem?
Widocznie wieśniak zakrawał na niemieckiego filozofa. Kareta podjechała, o ile tylko mogła najbliżej. Posadzono w niej Karola okrytego szalem. Jess usiadła obok.
Wieśniak otrzymał luidora i myślał sobie, że czasem bogacze poto się dręczą, aby ubogiemu spadła jakby z nieba sztuka złota.
Kareta mknęła po bitej drodze, spiesząc do hotelu francuskiego, w którym stała Jess, wieśniak szedł po swe buty szczęśliwy i rozmarzony.
Po przyjeździe młodej damy zrobił.się niezwykły ruch w hotelu. Służba zaniosła chorego do osobnego apartamentu, przytem szeptano sobie i opowiadano rozmaite domysły... Jess kazała zapłacić rachunek i przynieść rzeczy Karola z mieszkania, które poprzednio zajmował.
Wezwany doktor po zbadaniu chorego, skonstatował nerwową gorączkę, bał się zapalenia mózgu, zalecił spokój i troskliwą opieką
15*
Jess wobec nowych obowiązków oprzytomniała zupełnie, otrzęsła się z namiętności podsycanej dumą, z miłości, którą zaczęła nazywać szaleństwem, kaprysem, wykolejeniem uczuć, sentymentalizmem, nieprawdą, oszukiwaniem samej siebie... To wszystko razem dowodziło silnej racji i szybkiego powrotu do normalnego stanu.
227
<
XIII.
\\Atym samym dniu w Londynie, w domu, zajmowanym przez Jess, odbywały się dziwne i niezwykłe sceny. Drzwi były otwarte, gromada ludzi stała przed domem, na ulicy kilka wozów, z domu wylatywał zachrypły głos woźnego — pytający się raz po raz: Nie daje nikt więcej?! Poczem wynoszono i składano rzeczy na wozy. W parterowym salonie domu szanowne matki: Peggy i Sara, miały zwilżone łzami oczy. Matka Sara piekła ser przy ogniu kominka i wzdychając jadła go, popijała piwem i łzy ocierała. Peggy nie chciała ani jeść sera, ani popijać piwa, lecz często odwracała się, wygrażając ręką komornikowi, woźnemu, dyrektorowi teatru, panu Smaił i gromadzie kupujących.
Szanowny mąż, nazwiskiem Tremlett, dzierżawca i dyrektor teatru Drury-Laene, będąc pewny, że Jess zerwała kontrakt i wyjechała do Ameryki, postanowił się zemścić i dotrzymał słowa. Wytoczył proces, wygrał go i bezzwłocznie przystąpił do licytacji rzeczy, gdyż Peggy kosztowności i niektóre drobiazgi, jakie tylko mogła pozbierać, przeniosła w nocy z matką Sarą do domu byłej pani Hopkin, obecnie profesorowej Jarvis, wygadując na pana Smaił niestworzone historje.
Mimo uczuć zemsty, dyrektor był człowiekiem sprytnym i przezornym.
— A nuż wróci? zapytywał sam siebie — i rozgniewana zacznie występować w Haymarket? Zrujnuje mnie!
Na wyraz »zrujnuje«, dreszcze go przeszły, postanowił więc sam zakupić wszystko i na wypadek przechować. Licytował z uśmiechem, gdy Smaił, nie mogąc z nim współzawodniczyć, z miną uroczystą a zimną krwią przypatrywał się, jak przedstawiciele społeczeństwa rujnują jego ukochaną wychowankę za tyle szlachetnych rozkoszy i tyle uniesień serca, jakich doświadczyli.
Skończyło się, pokoje Jess, niedawno pełne życia, wdzięku, elegancji, dziś świeciły pustkami, przechowując w swych murach dwie typowe postacie: smutną matkę Sarę i rozgorączkowaną Peggy.
Samotność niedługo trwała. Drugiego dnia w południe zajechały przed dom wozy, ludzie znosili rzeczy, meble, szafy... Do pokoju wszedł pan Smaił.
— Będziemy razem czekali na naszą Jess — rzekł do zdziwionych kobiet. — Razem będzie nam; troszkę weselej.
Kobiety z rozczulenia zaczęły płakać.
— Matki! dosyć łez — zawołał. — Sara niech pilnuje wozów, a kochana Peggy niech odbiera talerze i narzędzia kuchenne.
— Oj ty, ty, co ty nas łez kosztujesz! — rzekła; Peggy rozczulona i pocałowała olbrzyma w rękę, on zaś ją pogłaskał po twarzy.
Tegoż samego dnia wieczorem w domu Jess towarzystwo złożone z pana Smaił, Sary i Peggy zasiadło razem do wieczerzy. Peggy była roztargnioną,, tyle miała na głowie!... Porządki w całym domu!... Smaił czuł się szczęśliwym w mieszkaniu swej wychowanki.
Inaczej było w domu matki Karola! Nerwowa kobieta z niecierpliwością oczekuje listów od syna. Co dzień je odbiera, poi się rozkoszą, przyzwyczaja się do szczęścia. Widzi syna w swych snach, uśmiecha się i oczekuje niecierpliwie. Jednego rana listu nie było.
— Nie miał czasu rozbawiony, szczęśliwy, nie miał czasu, — powtarzała dzień cały, skracając sobie smutne chwile oczekiwania czytaniem gazet.
— Dnia drugiego nie zapukano po dwakroć do drzwi domu, a tak czujnie słuchała.
Jeszcze trzy dni minęły, a żadnej wiadomości. Te trzy dni były dla biednej kobiety męczarnią, a noce przechodziły długie, głuche i bezsenne.
Pożerała dzienniki ciekawie, niespokojnie. W jednym numerze znalazła korespodencję z Baden-Baden. Ręce jej zaczęły drżeć, bicie serca zapierać oddech.
Po opisaniu balów i wyścigów, korespondent donosił o zaręczynach wicehrabiego Jerzego Maclaine z miss Leonorą, córką lorda Hamilton.
Prawie bezmyślnie czytała dalej, nie mogąc sobie zdać sprawy ze stanu swego umysłu.
Na samym końcu umieszczono doniesienie o smutnym wypadku uderzenia promieni słonecznych na mózg młodego artysty malarza, Karola Rowan.
Dziennik wypadł jej z rąk, oczy wlepiła w rozżarzone węgle kominka i patrzała w nie długo, długo... Może przysposabiała się patrzeć w wieczność całą... Drętwiały jej nogi, zimno obejmowało ją całą, serce zastygło, ręce opadły i oczy zamarły — patrząc w gasnące węgle kominka.
Stało się! dramat się skończył! Karol stracił matkę... Wtym samym dniu, tego samego wieczora, na zamku lorda Hamilton odbywały się wspaniałe zaręczyny.
W parę dni później, policjant, po cywilnemu ubrany, zapukał lekko a nieśmiało do domu Jess.
Przypadkiem otworzył mu wychodzący w tej chwili z domu pan Smaił. Rozmawiali coś ze sobą pocichu. Idąc razem, siedli do keba i popędzili do mieszkania matki Karola.
Wszystko tak, jak było. Przed kominkiem na podłodze leżał ten sam dziennik z korespondencją z BadenBaden. Olbrzym go podniósł i przeczytał, posmutniał, łzy zaświeciły mu w oczach, dziennik schował.
Na łóżku leżało ciało zmarłej. Nikogo nie kochała prócz siebie samej w synu. To za mało... Nikt jej nie żałował. Smaił pomyślał o wpływie matki na talent Karola, o oryginalności, społeczeństwie i odszedł.
Po powrocie do domu, udzielił smutnej wieści kobietom i odczytał głośno korespondencję.
Podczas czytania Sara cicho wylewała łzy, Peggy miała minę uroczystą. Nie cierpiała matki Karola, lecz w tej chwili przebaczała jej wszystko, nawet niechęć do Jess.
— Przeczuwam, że tam, a pewnie przy nim, jest Jess — zrobiła nieśmiało uwagę Sara.
— Niezawodnie jest, ależ jest z pewnością — zawołała Peggy.
— O, tak! — dodała cicho Sara.
— Możeby było dobrze pojechać i przywieźć ich tu — rzucił pytanie Smaił.
— Koniecznie trzeba, trzeba — przerwała Peggy. Łzy i płacz nerwowy nie pozwoliły jej więcej mówić.
— Pojadę — rzekł wzruszony olbrzym — pojadę
jutro.
Peggy zaczęła się śmiać i łzy ocierać. To samo zrobiłaby Sara, tylko nie śmiała.
Ciało zmarłej odprowadziła na wieczny spoczynek gromadka naszych przyjaciół, mieszkająca w domu Jess. Ci sami, których tak serdecznie nienawidziła zmarła. Oni sami wytrwali do końca.
Atletycznej, choć płaskiej budowy mężczyzna wysiadł na stacji Baden-Baden. Wysoki jego cylinder dominował, czarne rękawiczki zwracały uwagę. Zaczepiał konduktorów, zawiadowcę, a mówiąc ciągle po angielsku, wymawiał jeden zrozumiały wyraz: konsul.
— Yes mylord — odpowiadali mu zaczepiani i odchodzili z uszanowaniem.
— Ależ nie mylord — wołał olbrzym — konsul.
W odpowiedzi odbierał przeczące kiwania głową
przy słowach: yes konsul, mylord.
Zamyślony i zirytowany wyszedł z dworca na ulicę. Otoczyła go gromada posługaczy; olbrzym wybrał jednego, pokazał go znacząco gromadzie i pchnął naprzód, pospieszając za nim.
— Englisch-Hotel — rzekł poważnie do posługacza, gdy zostali sami.
— Yes, mylord — odpowiedział, zdejmując czapkę posługacz i zaprowadził olbrzyma do hotelu Wiktorja.
Jeden z garsonów był Anglikiem, do porozumienia przyszło więc łatwo, tem bardziej, że historja znalezienia Karola przez Jess była powszechnie znaną. Garson Anglik wiedział wybornie o całem zajściu i bezzwłocznie zaprowadził olbrzyma do hotelu francuskiego.
Chory miał się lepiej i wczoraj wyjechał — powiedziano w hotelu.
— Gdzie? — zapytał Smaił.
— Rzeczy ekspedjowano do Paryża.
— Z kim?
— Z młodą hrabiną.
— Z młodą hrabiną? Co to znaczy?
Oarson w hotelu Wiktorja opowiedział mur wszystko, co się mógł dowiedzieć o młodej hrabinie.
Olbrzym kazał się zaprowadzić do pokoju hrabiny.. Służąca uprzątała pokój. Smaił zobaczył na dywanie rozdartą kartkę papieru, podniósł ją i przeczytał.
> Kochany opiekunie, drogi ojcze!«
»Byłam szaloną, rumienię się. Karol jest ocalony...c Parę tych słów były przemazane kreską i w przedłużeniu dopisano: >Nie mogę jeszcze, nie mogę.c Olbrzym poznał pismo swej Jess, uśmiechnął sięszeroko, lecz cicho, schował rozdartą kartkę do kieszeni, poszedł do hotelu Wiktorja na kolację, uradowany z poselstwa, wypił butelkę wina i nie patrząc na nic i na nikogo, wrócił prosto do dworca kolei.
Cóż go tu miało zajmować, co ciągnąć, zatrzymywać?... Nie był to jego kraj, nie było to jego społeczeństwo. Cóż mógł mieć z niem wspólnego? Pan Smaił był wierny swej zasadzie i swoim opinjom*
W wagonie przespał noc. Następny dzień przechadzał się na pokładzie parowego statku, płynącego po Renie. W Roterdamie przesiadł się na parowiec pocztowy i po spokojnie przespanej nocy, w południe dobił Tamizą do Londynu.
— A gdzie Jess, nasze drogie dziecko? wołała Peggy na widok pana Smaił, łamiąc ręce. — Niema go?!
Sara w milczeniu wylewała łzy.
— Cicho! — szepnął Smaił, robiąc tajemniczą minę i odsunąwszy lekko kobiety zrozpaczone.
— Oto, co Jess pisze do mnie, słyszycie, do mnie!
— Wyjął z kieszeni rozdartą kartkę papieru i podniósł ją do góry.
Nastała cisza.
Olbrzym odczytał słowa, kreślone ręką Jess. Od czarnej rozpaczy do wybuchów radości jeden skok. 1 jak przed chwilą, tak i teraz łzy obficie płynęły.
Po długich naradach postanowiono wynająć sąsiedni dom, znieść mur oddzielający ogródki, i w ten sposób połączyć je i z dwóch domów i mieszkań zrobić jeden. Wzięto się do dzieła energicznie, godziny na oczekiwaniu ciągnęły się długo, dnie mijały szybko. Wśród zajęć często odbywały się narady długie i głośne.
#
XIV.
l^arol pod opiekuńczemi skrzydłami przyjaciółki po-
woli przychodził do siebie. Jak tylko mógł wstawać, a nie groziło mu niebezpieczeństwo, Jess, nie chcąc dłużej przebywać w miejscach wstrętnych dla niej i dla Karola, wywiozła chorego do Paryża. Lecz wrzawa uliczna, zbytek i przepych wielkiego świata, cynizm ozłoconej rozpusty, wypędziły ją stąd do Nicei. Karol już chodził. Smutno im było, tęsknili za swymi, nie mówiąc o tem, nie skarżąc się. Artysta pisał listy do matki, pocieszał ją, jak mógł i umiał, nie wspominając
0 Leonorze i Jess, a że nie odbierał wiadomości, nie dziwiło go, matka pisać nie mogła, był więc spokojny. Jess trzymały zdała od Londynu podrażniona duma i nieugaszony gniew oburzenia. Radaby była rzucić się w objęcia Sary i Peggy, uściskać olbrzyma, przywitać koleżanki i kolegów, nie mogła jednak, dotąd brakło jej sił.
— Jeżeli jesteśmy na progu Włoch, korzystajmy ze sposobności — odezwała się Jess do Karola, zapatrzona w morze.
— Radbym, lecz czyż mogę, wiesz, jak jeśtem biednym. I gdyby nie ty...
— Prawda, gdyby nie ty, byłabym dziś robotnicą w fabryce. Tyś przyciągnął naszego opiekuna do siebie
1 tylko dlatego zobaczył mnie.
— A jednak... — rzekł Karol.
— A jednak — powtórzyła Jess — jesteśmy oboje artyści, koledzy. Tyś przegrał, jam wygrała więcej, niż: ci się zdaje. Ciężko nam wracać zmaltretowanym i upokorzonym do Londynu, za świeże są rany. Jedźmy więc widokiem nieśmiertelnych dzieł uśmierzyć, ty boleść, ja wybuchy gniewu i chęci zemsty.
Nazajutrz wyjechali na Genuę, Florencję do* Rzymu.
Dotąd oboje nadto cierpieli przez uniesienia serc swych, aby spojrzeć na siebie i przekonać się, że są młodzi i piękni, że również są i dobrzy, ona gwałtowna i wybuchająca szlachetnemi uniesieniami, on cichy i łagodny. Zaledwie się poznawali, zaledwie przyzwyczajali do siebie i zaledwie poczęło im coś po głowie majaczyć, że Karol kiedyś lubił małą, czarną i chudą dziewczynkę z czarnemi oczami, a ona, ona go kochała. Jeszcze do dziś dnia Leonora zasłaniała Karolowi Jess, a wicehrabia zasłaniał Jess Karola.
W Rzymie młodzi nasi znajomi, olśnieni i przygnębieni olbrzymiemi skarbami sztuki, przekonali się, że jedno bardzo mało potrafi, drugie bardzo mało umie. Praca i oderwanie myśli są jedynem lekarstwem na wymarzone choroby serca i egzaltacji. Jess zabrała się energicznie do studjów i mimowoli stała się przewodniczką artysty w historji sztuki. Karol w dziale malarstwa, rysunku i rzeźby uczył Jess. Pracowali całemi dniami. Karol zatęsknił do pędzla, Jess uczyła się, co to jest spokój, harmonja linji, wdzięk w draperji i szlachetne a dumne cierpienie w dramacie, wyryte na posągach. Uczyła ją tego wszystkiego’ mistrzyni ludzkości, stara Grecja i czasy odrodzenia jej we Włoszech.
— Chciałabym zrobić jakąś przyjemną niespodziankę naszej gromadce w Londynie — odezwała się do Karola wychodząc z nim z pałacu Borgeze.
— Zjawieniem się swem, a wtedy i ja pojadę — rzekł Karol — chociaż się boję Londynu.
— Za wcześnie i dla mnie. Potrzebuję odpoczynku, wiedzy, szerokiego widnokręgu dla myśli, aby zapanować nad sobą.
— Napisać — pochwycił Karol.
— Nie, nie, bo wtedy będą nalegali o powrót.
— Poślij im portret swój.
— Wyborna myśl — pochwyciła Jess — muszę jutro poszukać którego z artystów.
— Więc mi nie ufasz? — zrobił cicho uwagę Karol.
— Nie śmiałam się narzucać — odparła Jess.
Zaraz nazajutrz rano przyniesiono do salonu
Jess płótno na wielkich ramach. W parę chwil później zjawił się Karol, blady i smutny, chociaż nieco rozpogodzony. Sztuka ma to do siebie, że nas odrywa od trosk świata, goi rany, rozjaśnia czoło myślami wielkiemi, wypięknia oblicze, w oczach zapala ognie, dziwne ognie, które mają własność przenikania serc.
Jess siedziała zamyślona, patrząc na artystę i jego rękę, uzbrojoną w czarną kredę, szybko suwającą się po płótnie.
— Przyszły mi na myśl chwile — przerwała ciszę — kiedy pierwszy raz przy nowej lampie kopjowałeś przyniesione ci rysunki przez naszego olbrzyma.
Karol się zarumienił.
— Pamiętasz, matka twoja siedziała przy ogniu kominka, a ja oparta na łokciach wpatrywałam się ciekawie... I wtedy byliśmy szczęśliwi, nie śmiejąc marzyć o pozycji, jaką dziś mamy. Ody dziś... zamyśliła się. Widać — dokończyła cicho — że szczęście jest w nas samych... Mamy sławę, nie troszczymy się
0 jutro, a jednak mimo naszej miłości jesteśmy złamani
1 upokorzeni.
Karol nic nie odpowiedział, ciągle rysując z gorączką i pożądliwością skąpca, który dorwał się pa długim odpoczynku do liczenia pieniędzy.
Młoda dziewczyna, odtwarzając w umyśle swym wspomnienia, obejmowała wzrokiem wdzięczną postać młodzieńca. Splątane jej myśli zalewały się chaotycznie, nie umiejąc lub nie mogąc ułożyć się w całość określonych pragnień.
Artysta, im staranniej wykończył portret przyjaciółki z lat dziecinnych, tem więcej odkrywał w niej piękności, których dawniej, rzecz dziwna, nie widział. Nie widział ich i dziwił się, gdy wokoło niego szeptano: Piękna! — uśmiechał się nawet i wzruszał ramionami.
Bujne jej włosy i oczy czarne, głębokie, zamyślone, pogodne, przezroczyste, pełne blasków płomiennych i patchnień, czasem pogardy, często przebaczenia...
— Ach, gdyby mi się tylko udały te twoje oczy — szepnął Karol, nie odrywając się od pracy.
— Moje oczy tak trudne? — zapytała Jess — przenosząc wzrok z książki na artystę.
— Jakieś takie dziwne, pełne spokoju i ognia, przeźroczyste. Jest w nich coś Rafaelowskiego.
— Nie wiedziałam o tem — odrzekła z naiwnością dzieweczki.
— Zdaje się, że mało wiesz o sobie.
Jess się uśmiechnęła.
— Gdyby mi się twe oczy udały, byłoby to wielkie zwycięstwo dla mnie, a może i dla naszej sztuki. Któż dotąd doścignął Rafaela w oczach? tej głębi świętości i spokoju.
— Więc już wszystko pokonane prócz oczu? — zapytała ciekawie.
— Brak mi jeszcze twego uśmiechu — odrzekł artysta. — Lecz cóż, Tycjanem nie jestem.
— I zostanę bez uśmiechu...
— Z uśmiechem, lecz nieswoim. Bo, widzisz, twój uśmiech jest zaczarowany smutkiem. I wtedy, gdy się uśmiechasz, twarz twoja jest zamyślona. Nie wiem, do kogo się uśmiechasz, do ludzi, czy do myśli własnych?
Jess nic na to nie odpowiedziała, lecz zaczęła, głośno czytać Pery i Raj Moora.
\X/czasie, gdy nasi młodzi przyjaciele pracują w Rzymie i wzrastają w siły, potęgują talent, zazdrość i zawiść w Londynie, oswobodzone od najstraszniejszego nieprzyjaciela: sympatji opinji dla swych wybrańców, podniosły głowy. W wielkiem mieście wrażenia prędko mijają i prędko się zacierają. Ludzie prędzej zapominają o chwilach rozkoszy, niż o przebytych cierpieniach. Wkońcu zapominają o wszystkiem, a więc cóż dziwnego, że zapomnieliby o wielkiej artystce i młodym malarzu, gdyby nie zazdrość i zawiść. One czuwały, ostrząc zęby. Z początku po dziennikach krążyły głuche wieści, pełne tajemnic i znaków zapytania, później wyrazy litości, zmięszane ze słowami protekcji, które dotkliwiej kłują od żądeł osy. Po wstępnych utarczkach rozwinęła się prawdziwa kampanja, rzucająca się z prawdziwą zajadłością na dwa młode talenta, które niedawno przyświecały Londynowi.
Olbrzym nasz, zmaltretowany i zgnębiony, czuł i cierpiał najdotkliwiej ze wszystkich. Zwątpiał o społeczeństwie, o ludziach nie myślał. Czytając dzienniki, wybuchał gniewem i bezwładny upadał na duchu. Wtedy w myślach jego zjawiała się ta, która uczyła się cierpieć od dzieciństwa, uczyła się znosić niesprawiedliwość dziejową już od czwartego pokolenia. Ona rozumiała, co za rozkosz sprawia niskim i nikczemnym znęcanie się nad tymi, którzy się bronić nie mogą. Ona sama wierzyła w zwycięstwo, i dlatego słowa jej łagodne, wypowiedziane kiedyś, dziś jeszcze rozbrajały olbrzyma, budząc w nim odwagę i siły do wytrwania.
I Jess w Rzymie czytywała dzienniki londyńskie, a spotykając się z obelgami, rzucanemi na jej talent, uśmiechała się dumnie i pogardliwie powtarzając:
— Gdy wrócę, umilkną!
Szanowny dyrektor teatru Drury Laene potajemnie dowodził kampanją, prowadzoną w dziennikach przeciw Jess.
— Jeżeli wróci i będzie ze mną, potrafię ją odreklamować w jednym tygodniu. Jeżeli zaś wróci i nie będzie ze mną, biada jej! — powtarzał sobie zacierając ręce.
Opinja, biedna opinja, nazwana publiczną! jej się zdaje, że ona sądzi, wydaje wyroki, panuje, gdy tymczasem pochlebcy ją wyzyskują i prowadzą niewidocznie, gdzie im się podoba... A mimo to, jest pewne poczucie sprawiedliwości w masach serc ludzkich, zasiane ręką Boga, i ono, gdy burze i namiętności przycichną, w ostateczności wygrywa!
Bolesną jest walka, jednostki padają, lecz prawda i piękno zawsze odnoszą zwycięstwo!
Opinja Londynu, zręcznie prowadzona przez garść sprytnych ludzi, uwierzyła w brak uczucia i prawdy u Jess, i w brak talentu i wybitnego kierunku u Karola.
241
Piękna artystka i cichy artysta nie bronili się, czekali, aż burza ucichnie, aż złość i zawiść zrobią swoje; czekali, aż ludzie o nich nieco zapomną, bo wierzyli, że wtedy sprawiedliwość, która gardzi sądem dnia, weźmie ich w opiekę.
Bratnie dusze 16
Ufni w siebie pracowali cicho, spokojnie a wytrwale. Często zabłąkani w galerji watykańskiej, znużeni i rozmarzeni, spotykali się przy posągach starego Rzymu, i wtedy uroczyście, w milczeniu wracali do domu.
Grecja a głównie stary Rzym, były mistrzami dla Jess; Tycjan, Veroneze i Corredżio, byli odtąd wzorami dla Karola.
Artyści — nie dziw więc, że ich najpierw i przeważnie zajmował świat siły i jej potęgi, w którym harmonja linji i harmonja piękności ciała tak stanowczo panowały.
Zaklęte w ich sercach skarby ducha, objawiające się przez tęsknotę za lepszym światem i marzenia
0 lepszym celu, a głównie popędy szlachetności, aż do poświęcenia, ’nie znalazły dla siebie dotąd wyrazu w sztuce, czyli objawienia w prawdzie i pięknie.
Wspaniałe bazyliki i zadziwiającej piękności kościoły rzymskie nie robiły z początku na nich wrażenia. Podziwiali ogrom i harmonję budowy, lecz nie rozumieli tajemniczej siły chrystjanizmu i jego wpływu na dzieje ludzkości. Wrażliwość ich jednak i naturalny pociąg ku tajemnicy i pięknu wprowadzały ich powoli W progi świątyń. Nie mówili o tem, nie spowiadali się wzajemnie ze swych przeczuć i skłonności, a jednak parci nadprzyrodzoną siłą, coraz częściej i coraz dłużej przebywali w tych gościnnych murach, w których myśl zapomina o sobie i uwolniona z więzów egoizmu, szuka tajemnic życia i odgaduje je.
Nie mówili i nie zwierzali się wzajemnie, a mimo to z pewnem zadowoleniem przebywali w tej ciszy
1 uroczystym zmroku, czuli się jakoś dziwnie rozrzewnieni i zarazem swobodni.
Dotąd świat i ludzie byli im wszystkiem, teraz niespodziewanie, gdy ich wzrok uderzał o sklepienia nawy kościoła, myśl rwała się w nieskończoność, szukając w tych niedościgłych przestrzeniach ulgi, pociechy, siły... Uczucia te kładli na karb swej wrażliwe} wyobraźni, odczuwającej piękno wszędzie i zawsze.
Niedawno temu, gdy spacerowali po wspaniałem Koloseum w jasną księżycową noc, nieco ich raził utkwiony krzyż w środku cyrku, jako znak zwycięstwa ducha nad światem siły i materji. Psuł im harmonję swemi wyciągniętemi ramionami, z których jedno strzelało w niebo, dwa drugie, w przedłużeniu myślą, obejmowały ludzkość.. Dziś patrząc na piasek cyrku, zapominali
0 gladjatorach, powadze senatorów i wrzasku ludu,
1 mimowolnie myśl ich snuła obrazy dramatu odkupienia ludzkości, przez krew i poświęcenie.
16*
243
Nie rozumieli wielkości idei, korzyli się jednak przed pokorą ducha i ciszą pierwszych chrześcijańskich rycerzy. — Cierpieli sami a więc mimowolnie bratali się z męczeństwem.
Wielki świat angielski w Rzymie wkrótce się dowiedział o przybyciu sławnej artystki do stolicy świata. Widywano ją w teatrze, w galerjach Watykanu, w willach Adrjana i Albani, zawsze zimną, zamyśloną, dumną... Duma mimowolnie przygniata ludzi, powaga zmusza do uszanowania.
Mówiono dużo o artystce w salonach, zawsze łaskawie. Jess pięknym damom nie’przeszkadzała, a więc przebaczały samotnicy jej piękność. Mężczyźni, ci zawsze są skłonni do oddania hołdu talentowi i piękności, szczególnie niedostępnej — zachwycali się nią głośno.
Wicehrabia Maclaine, skutkiem swego szyderstwa, piękności i bogactwa, dużo miał nieprzyjaciół. Jeden z nich mieszkał w hotelu francuskim w Baden-Baden podczas pobytu Jess i dowiedział się od służby o zajściu między naszą bohaterką a dumnym młodzieńcem. Nieprzyjaciel z Baden-Baden pojechał do Rzymu i całe tamtejsze towarzystwo wiedziało powody oświadczenia się wicehrabiego o Leonorę, która również nie była zbytecznie kochaną w kole swych rówienniczek. Tymto sposobem arystokratyczna ślubna para w Londynie zgotowała rzymski triumf Jess.
Tego moralnego zwycięstwa piękna artystka ani się domyślała; pracując nad sztuką i marząc, chodziła po grobach wielkości świata, a oczy zwracała w wieczność, szukając w niej światła.
Towarzystwo katolickie dam angielskich postanowiło dać koncert na cele dobroczynne i również postanowiło korzystać z pobytu w Rzymie sławnej artystki, aby ją pokazać światu, i aby jej wyrazić uznanie za zwycięstwo nad zuchwałym a tak ponętnym przeciwnikiem.
Deputacja dwóch dźwigających arystokratyczne imiona lady i jednej pięknej miss, przestąpiły próg salonu, należącego do Jess, w chwili, gdy artystka nasza z książką ^Starożytności rzymskich* w ręku pozowała do własnego portretu. O parę kroków z boku siedział Karol z pędzlem i paletą zagłębiony w rysy swej przyjaciółki. Kończył jej usta, tak jakoś dziwnie smutnie uśmiechnięte, dziwnie wykrojone, wąskie, różowe, nieco odchylone, jak gdyby z nich co tylko wybiegły wyrazy miłości, prośby i trochę szyderstwa. Usta, o których artyści mówią, że więcej decyduję o piękności, aniżeli nawet oczy, usta te u Jess były nieuchwytne. Można je było zrobić podobne, ale nigdy te same. Usta te poruszały się przy każdem słowie tak jakoś wdzięcznie, a przy zmianie każdego uczucia tak jakoś rozkosznie i czarująco.
Karol dumał nad temi ustami, wykończył je, cieniował i wykończyć nie mógł.
— Co to są za czary, — myślał w duchu i wpatrywał się w twarz młodej dziewczyny, posągowo surowej w tej chwili, bo zagłębionej w dziejach ludzkości, jak gdyby oko w oko stanęła z fatum, chcąc odgadnąć jego tajemnice. Patrzał na to gładkie czoło, pełne przeczuć i poważnych myśli, na owal twarzy misternie zaokrąglony, rysujący się w półcieniu, patrzał i dumał... Mimowolnie porównania przesuwały mu się przez myśl. Ta, obecna przy jego boku, powoli zaciemniała mu tamtą, jak zwykle duch, w miarę wzrostu potęgi myśli i uczuć, pokonywał materję. W tę, na którą dziś patrzał artysta, wcieliły się wszystkie potęgi szlachetnych przeczuć, aż do szczytu, aż do granicy możliwości ludzkiej, do poświęcenia. Tamta była piękna siłą, majestatem, dumą. Można się było przed nią korzyć, tę należało kochać.
W tym kierunku rozwijał się talent artysty, i w tym samym również kierunku jego uczucia i skłonności. Przez podobne fazy przechodził jego umysł, pojęcia, gotując w przyszłości zwycięstwo prawdzie.
Młody artysta patrzał zadumany na gładkie czoło, na pierś falującą do akompanjamentu cichego oddechu, i na usta, lekko odchylone, chcąc uchwycić harmonję całości, którą zaledwie sercem przeczuć można.
Stąpając po miękkich dywanach salonu Jess, damy arystokracji angielskiej stanęły zdumione widokiem, łctóry sam w sobie mógłby być wytwornym, rodzajowym obrazkiem, gdyby nie powaga Jess, a może piękność jej portretu, przykuwającego odrazu wzrok do siebie.
Lekki wykrzyknik najmłodszej z przybyłych pań oderwał wzrok od książki Jess i zmusił do obejrzenia się Karola. Oboje powstali, nastała ambarasująca chwila milczenia, przerwana również przez najmłodszą z towarzystwa.
— Mister Rowan — rzekła Ida zaambarasowana, wyciągając na przywitanie rękę. — Pan tutaj? Uciekłeś więc aż do Rzymu, nie pożegnawszy się z nami. Mój portret nieskończony został w Londynie.
Znajomość młodej dziewczyny z Karolem ośmieliła towarzystwo. Jess została zaproszoną do udziału w koncercie i zaproszenie przyjęła z tą gotowością i serdecznością, która jej zawsze serca ludzi jednała. Karol młodej miss, znajomej z pierwszego balu u lady Hamilton, przyrzekł poprawę i postanowił na nowo — zacząć robić portret sentymentalnej dziewczynki.
XVI.
Stęskniona gromadka londyńska postanowiła napisać list zbiorowy do Jess i Karola, lecz zamiar ten uprzedził przysłany portret Jess, malowany przez Karola, a ofiarowany na wyłączną własność Samuelowi Smaił, opiekunowi sierot, pracującemu na rzecz społeczeństwa. Słowa te skreśliła na drugiej stronie obrazu własną ręką Jess.
Samuel Smaił triumfował, uśmiechał się, spoglądał na Peggy i zacierał ręce.
Jess była piękna, malowana z wprawą, czystością rysunku i siłą kolorytu, a nawet łatwo było dostrzec dla wprawnego oka usiłowania rozlania w portrecie tej siły i uczucia, któremi się odznaczała Jess. Podobieństwo było uderzające, prawda zdradzała znakomitego artystę, surowość traktowania przedmiotu sumiennego pracownika, kształcącego się na klasycznych wzorach. Mimo to wszystko nie było skończonej syntezy w tym obrazie. Nie było tej jedności myśli, zabłąkanych na czole, złączonych z duchem tryskającym z oczu, i zachwytem, wydobywającym się z napół przymkniętych ust. Wprawdzie była to kopja, gdyż artysta oryginał, niedokończony oryginał, zatrzymał dla siebie.
Olbrzym pragnął obraz odesłać natychmiast na wystawę, aby zawstydzić społeczeństwo, lecz nie śmiał tego zrobić bez pozwolenia Karola i Jess.
Do obrazu załączone były listy.
Jess wesoło opisywała swój pobyt w Rzymie, troskliwie» wypytując się o swe mateczki, opiekuna, dyrektora teatru, znajome i znajomych. Uspokajała tęskniących, przyrzekając rychły powrót. Karola list miał cechę nieśmiałości, czuł się w oczach własnych upokorzony niewdzięcznością. Za to z czułością wypytywał się o matkę.
W imieniu gromadki serdecznie odpisał olbrzym, załączając obszerne sprawozdanie z zaszłych wypadków, nie wspominając nic o śmierci matki artysty. Wzywał Jess i Karola do powrotu w imię społeczeństwa! Widocznie bał się, aby wzory arcydzieł, nagromadzonych w Rzymie, nie zabiły oryginalności w jego wychowankach. Oryginalność była dla niego wszystkiem, poza nią nic.
Radość artystycznej pary w Rzymie wybuchała wykrzyknikami po odczytaniu listu Samuela Smaił.
Jess zatęskniła za swem kółkiem, Karol za matką i wyjechaliby pewnie, gdyby nie wypadki, które tak dziwnie kierują losami ludzi, wiodąc ich do niezbadanych celów.
XVII.
Jesień pogodna, cicha, zadumana, wykąpana w po~ ezji, rzymska jesień zapanowała wszechwładnie. Wszystko zdawało się w tych fantastycznych blaskacłr być zaczarowane: ludzie, drzewa, pałace, całe krajobrazy. Purpura promieni słonecznych łamała się z szafirem nieba, rzucając na świat dziwne kolory i dziwniejsze światłocienie. I cóż naturalniejszego, że^ Włosi panowali w malarstwie kolorytem?
Bóg szczodrą ręką sypał na tę krainę łaski swer i stąd to wyrosło na tej ziemi odrodzenia tyle genjuszów,. pracujących nad odrodzeniem ludzkości.
Jesień panowała wszechwładnie, ludzie kąpali’ się w lazurach, niebo przytuliło się do ziemi, rzucając na nią tęczowe blaski. Tuż obok szmaragdowej łąki. na tle błękitnego kolorytu szła młoda para z willi Albani. Zdawało się, że ulatuje w obłoki, tyle byłoszafiru w powietrzu. Szli, zadumani nad >Parnasemc Rafaela Mengsa, gdy wtem kabrjolet, zaprzężony czwórką dzielnych koni, a kierowany silną ręką pięknego mężczyzny, przesunął się całym pędem obok artystycznej pary. W kabrjolecie siedziała dama, ciekawie lornetując przechodzących.
Na ten widok podobny do błyskawicy, która świeci i gaśnie, Karol i Jess stanęli. Piękny mężczyzna z kozła obejrzał się raz jeszcze, powóz znikł na zakręcie.
— Jerzy — szepnęła Jess.
— Leonora — powtórzył Karol cicho.
— Czy ty ją jeszcze kochasz? — zapytała raptownie Jess.
Karol się zarumienił, spuścił oczy — odpowiadając cicho:
— Jak minione marzenia lub sen przyjemny, choć ciężki.
— Strzeż się, to kobieta gwałtowna, wytrwała i mściwa.
— Jakiż związek może być teraz między mną a nią? — zapytał z całą naiwnością artysta.
— Żaden, tylko ona ci nie przebaczy, jeżeli się przekona, żeś ją przestał kochać.
— Ja się do niej nie zbliżę! — zawołał uniesieniem.
— A jeżeli się ona do ciebie zbliży?
Nastało długie milczenie.
— Czy pozwolisz, abym ci zadał to samo pytanie co do wicehrabiego? — rzekł nieśmiało Karol.
— Nic nie wiesz? — pochwyciła Jess, i w tej chwili szybko dodała: — Z nami inna sprawa i dlatego unikać go nie będę.
— Nie rozumiem cię — rzekł jakoś smutnie młody człowiek.
— Jestem sama, wolna, nie mam żadnych sercowych obowiązków, a mam z nim rachunki.
— Prawda — rzekł Karol — jesteś wolną, swobodną, żaden ciężar nie przygniata ci serca.
— Sama Nemezys przyprowadza ich tu — zawołała żywo Jess.
— Chcesz się mścić?
— Zobaczymy.
— I cóż ci z tego przyjdzie?
— Przebacz, lecz pytanie, jak na wrażliwego artystę, dosyć jest naiwne. Zemsta, jak każda inna uciecha serca, należy również do rozkoszy życia.
— Ja zaś tej rozkoszy nie rozumiem — odparł Karol.
— Zażartowano sobie, biorąc nas za tarcze, z poza których do siebie strzelano. Bawili się wzajemnie ze sobą w grę, w której my odgrywaliśmy rolę pionków, później nas zbezczeszczono i porzucono, gdy się gra skończyła.
— Prawda, lecz i nasza w tem wina, żeśmy się zgodzili na rolę pionków — rzekł zakłopotany artysta.
— Taka sama, jak tego, który źle pilnował skarbów swych przed rabusiami! — Czy rabusie niewinni?
— Oni tylko rzemiosło swe wykonywali — powiedział Karol ze smutnym uśmiechem.
— Boisz się walki?
— Przez szacunek dla siebie, przez miłość dla sztuki, nie chcę jej.
Zamilkli oboje. Jess zrozumiała słowa artysty, lecz ustąpić nie chciała. Żywy jej temperament, odpocząwszy po zawodach, zapragnął walki, zemsty i w niej ugaszenia gorączki. Czuła się upokorzoną i zmaltietowaną; obrażona w niej ludzkość pragnęła zadośćuczynienia.
Karol, nie myśląc o własnem uczuciu, zaczął się bać o Jess.
Zamyśleni i poważni wrócili do siebie.
Dzielne cztery konie unosiły arystokratyczną parę po rzymskiem Korso. Piękna pani nie przemówiła ani jednego słowa, młody pan również milczał, lecz icto zaciśnięte usta i wytężone w przestrzeń spojrzenia kazały się domyślać walki myśli i uczuć. Jess, chociaż: w przelocie spostrzeżona, była dziś w oczach wicehrabiego piękniejszą niż kiedykolwiek. Obrażona jego duma i wracająca namiętność szarpały mu serce.
Leonora jednym rzutem oka odgadła położenie. Spojrzała w oczy wicehrabiego, i jakieś złowrogie przeczucie opanowało ją.
— Więc zawsze i wszędzie stajesz mi na drodze — myślała wzburzona. — Odebrałaś mi cichego niewolnika, gdy właśnie pragnęłam ogrzewać się płomieniami jego uczucia, upajać się niemi i rozkoszować* Może ty pragniesz odebrać mi tego, który jest moim mężem, a zostawić mnie samą z pustką życia, gdy ty triumfować będziesz?... Jeżeli on wróci do ciebie.-
Nie mogła znieść tej myśli. — Raczej zgiń — szepnęła, i raz na zawsze ustąp mi, jeżeli nam dwom za ciasno na szerokim świecie.
I ego samego dnia wieczorem wypadł koncert
w połączeniu z rautem, urządzony w salonach jednej 2 wielkich dam angielskich na dochód niezamożnych artystów w Rzymie. Jess miała deklamować, a chciała być piękną, czarować wszystkich i oczarować. Czarna jej suknia wycięta, ciemna róża u gorsu i takaż we włosach, oczy świecące, sznurek pereł na szyi i piękniejsze od nich zęby, wydobywające się z za różowych, wąskich ust nerwowym uśmiechem.
— Piękna jesteś, — szepnął, wchodząc do salonu artystki, Karol.
— I gotowa do walki — odparła triumfująco Jess.
— Szkoda piękności na walkę — rzekł artysta.
— Ciekawą jestem, jak przyjmiesz twą Leonorę — przerwała Jess. — Bo, że będziesz atakowany, zaręczam ci.
— Po zamianie kilku słów przywitania, odejdę.
— Zobaczymy — odpowiedziała artystka, wewnętrznie uradowana, chociaż z uczucia tego nie umiała zdać sobie sprawy.
W salonach pięknej i bogatej lady, roznamiętnionej do muzyki i deklamacji z poświęcenia dla bliźnich, nie było tłoku, lecz za to towarzystwo najwykwintniejsze w Europie, widziane tylko w stolicy świata, przesuwało się ze swobodą i wdziękiem jemu tylko właściwym.
Jess weszła sama, przywitana serdecznie przez gospodynią, ciekawie przez damy, sympatycznie przez panów. Artysta nasz z zakątka salonu śledził ruchy i uśmiech pięknej, a wtedy kapryśna pamięć przesuwała mu obrazy dawno minionej przeszłości. Mały pokoik w domku na wąskiej uliczce, przy kominku matka i chuda mała dziewczynka, oparta rączkami
0 stół, wlepiająca swe czarne oczy w jego rysunki.
Dlaczego kapryśna pamięć w tej właśnie chwili snuła obrazy dziecinnych jego lat?... Ciężko mu było na sercu, i zaczął żałować młodych marzeń i złotych snów nadziei, gdy wiem stanęła przed nim wspaniała* okazałej budowy dama. Zadumany artysta wstrząsnął się, jakby obudzony ze snu; dama, uśmiechając się serdecznie, wyciągnęła rękę i podaną ścisnęła nie-1 znacznie. Chwilę patrzali sobie w oczy, artysta bladł i rumienił się, walcząc ze wspomnieniami
1 teraźniejszością.
— Unikasz pan dawnych i serdecznych przyjaciół — zaczęła pieszczotliwie dama, patrząc sympatycznie na młodego człowieka. — Jestem tu już godzinę, czekam, niecierpliwię się, dumny artysta nie zbliża się.
— Przebacz milady — mówił nieśmiało wzruszony Karol — nie widziałem cię...
— A więc...
W tej chwili przechodząc Jess w towarzystwie panów, upuściła na ziemię wachlarz. Artysta nasz, nie zdając sobie sprawy, podbiegł, schylił się, podniósł wachlarz i oddał go właścicielce. Promieniejąca Jess pochwyciła w swe koło artystę i zniknęła z nim w tłumie.
Leonora została sama, blada, z zaciśniętemi ustami, szepcząc jakieś złowrogie zaklęcie.
W godzinę potem we framudze okna stała Jessr a obok niej wicehrabia. Ona triumfująco uśmiechała się, on zdawał się zawstydzony, tłumaczący się.
Leonora z daleka patrzała na scenę, w której przyszły par Angłji, a dziś reprezentant narodu w parlamencie, może niedługo naczelnik stronnictwa, przyszły kanclerz państwa, korzy się przed aktorką, gdy ona, żona jego, piękna i dumna, jest zapomniana. Ze wzrokiem zagłębionym w przestrzeń, z ustami na pół otwartemi, siedziała osłonięta cyprysami i mirtami, zdobiącemi salon. Pierwszy raz w życiu kobieta ta czuła się upokorzoną, zawstydzoną, złamaną! Zazdrość, jak wąż biodra, opasywała jej serce i ściskała je boleśnie. Ta, której nienawidziła, odebrała jej męża i cichego niewolnika, którego serdeczne płomienie tak ją rozkosznie ku niemu nęciło. Niedawno triumfująca, dziś w zwycięstwie swem upokorzona i złamana. Życie nam dziwne niespodzianki sprawia.
W tej chwili z drugiej strony salonu patrzał na Jess i wicehrabiego Karol. I on był smutny, i on zadumany, i jemu serce się ściskało jakiemś dziwnem uczuciem żalu i litości. Czy siebie żałował, czy litował się nad Jess?
Nastała cisza, tłumy zbiły się w jedną różnobarwną gromadę. Przy melodyjnym akompanjamencie muzyki fortepjanu zabrzmiała serdecznie melodja wyrazów, wyśpiewanych przez Byrona, a wypowiedzianych przez królującą artystkę. Kołysała muzyką swego głosu, przejmowała uczuciem a wzruszała siłą. Skończyła, a zdawało się, że publiczność słucha, taka jakaś cisza wśród tłumów zaległa. Za parę dopiero chwil powstał szmer, zapowiadający burzę — i burza nadeszła w oklaskach i głośnych zachwytach.
Gospodyni domu na podaną jej przez służbę 4acę rzuciła garść złota, a ująwszy Jess pod ramię, obchodziła z nią swych gości. Wicehrabia położył czek do banku angielskiego na sto funtów. Wkrótce taca napełniła się złotem, że aż dwóch z młodzieży, podobni paziom, poprzedzając kwestarki, dźwigali ciężary ofiarności ludzkiej. Nie znając stosunków stanęli.przed Leonorą, gospodyni domu spojrzała na Jess — <a była uśmiechniętą i triumfującą — spojrzała naLeonorę, była bladą i wzruszoną.
Jess ukłoniła się z wyniosłością królowej, Leonora z lekceważeniem położyła dwuskudową monetę. Pierwszy to pieniądz srebrny na tacy zabrzęczał. Jess się uśmiechnęła i spojrzała tak wymownie na swą towarzyszkę w kweście, a piękną gospodynię domu, że aż ta zarumieniła się za biedną, jak ją nazywała tego wieczoru, wicehrabinę, a że jej serdecznie nie lubiła, cieszyła się z jej upokorzenia.
Raut, pamiętny w życiu naszych znajomych, skończył się zupełnem zwycięstwem Jess, malującem się w gniewie i upokorzeniu jej nieprzyjaciółki, w głębokiem zamyśleniu Karola i w wybuchach uczuć wicehrabiego. Jess, rozmarzona, pełna tajemnic A zamyślenia, wróciła do siebie. Karol smutny \ przygnębiony noc całą przechodził po Koloseum J ruinach Rzymu.
Co się wtedy działo wśród pary nowożeńców, zamieszkujących jeden ze starożytnych pałaców, nie śmiem odgadywać.
jnie triumfu szybko mijały. Karol widząc powodzenie
przyjaciółki, poił się radością i dumą, i nie wiem dlaczego był spokojny, nie zazdrościł i nie cierpiał. Mamy jakieś dziwne przeczucia i wiarę w tych, którym bezwiednie oddajemy serca.
Dnie triumfu szybko mijały, a z niemi również szybko pracowały zazdrość i zawiść. Wicehrabia, powołany na dwór królowej, raptownie opuścił z żoną swą Rzym.
— Co za szkoda — mówiła Jess, dowiedziawszy się o jego wyjeździe, tak zręcznie miałam przygotowaną zemstę i tak szlachetną, że mi jej żal serdecznie.
— Może żałujesz ofiary — zrobił uwagę Karol. Jess spojrzała na artystę wyniośle i poważnie, że aż się zarumienił i zbliżywszy się do niej, pocałował ją pierwszy raz w rękę.
Leonora za dużo miała bystrości, aby przyjąć nierówną walkę, a dosyć na dworze wpływów, aby nie potrafiła ściągnąć męża do Londynu. Lecz i ona pracowała w cichości nad odwetem, a zemsta jej nie była szlachetną. Ułożyła cały plan jednym zamachem zgnieść niewdzięcznego niewolnika i zuchwałą aktorkę.
257
Recydywy są niebezpieczne, w potwarzy stają się zabójcze. Niedrażniona przeciw młodej parze plotka ucichła, aby przy powtórnem rozbudzeniu opinji
Bratnie dusze 17
w tym kierunku tem gwałtowniej wybuchnąć. Z początku od czasu do czasu ukazywały się w dziennikach londyńskich zagadkowe korespondencje z Rzymu, rzucające podejrzenie na kogoś, którego trudno było odgadnąć. Później nieco, tajemnicze mgły rozrzedzały się i można było rozpoznać rysy postaci. W miarę wzmagania się potwarzy, rysy oskarżonych stawały się coraz widoczniejsze.
Pracowano również w Rzymie. Widocznie Leonora zostawiła na swem miejscu zręcznych szermierzy.
Rezultatem tych podziemnych knowań było to, że towarzystwo angielskie w stolicy świata coraz więcej zaczęło się odsuwać od szlachetnej, artystycznej pary. Nareszcie wszystkie salony przed nimi się zamknęły, wszystkie twarze się odwróciły, zostali sami, jak na pustyni, opuszczeni jak wyrzutki, pogardzeni jak przeklęci przez Boga i ludzi.
W pierwszych chwilach nie mogli się opamiętać, przyjść do siebie, zrozumieć ludzi, ocenić swej wśród nich pozycji, dziwili się tylko, lecz nie rozpaczali. Dopiero jeden z tych usłużnych, którzy się zawsze w porę w takich razach znajdują, rozświecił im prawdę. Karol zniósł to ciche ukąszenie żmii z pewnym rodzajem męstwa i spokoju, wrażliwa Jess jęknęła pod brzemieniem niesprawiedliwości ludzkiej. Boleść jej
0 tyle była wielką, o ile niewinność czystą, a duma wyniosłą. Pragnęła walczyć, nie miała przeciw komu, pragnęła się bronić, nie mogła dostrzec nieprzyjaciela.
Nieszczęście nigdy nie przychodzi samo! Na biednego artystę rzucono się z zapamiętałością zawiści
1 zazdrości. Nie zostawiono mu żadnej pociechy i nadziei, obdarto ze wszystkiego. Zaprzeczano mu rysunku, kolorytu, kompozycji, nareszcie talentu.
1 tak to społeczeństwo, któremu oddano najszlachetniejsze myśli, twórczość, swego ducha, ciepło uczucia, noce bezsenne, udręczenia, niepokoje, wysiłki pracy, wszystko co mieli najlepszego w głębinach swych serc i myśli, społeczeństwo to odpychało i maltretowało. Dodajmy do tego: znikąd żadnej ulgi i żadnej pociechy! Wychowali się w idei poświęcenia dla społeczeństwa, ludzkość stała się ich Bogiem i ten Bóg gardził dziś nimi. Okropność! W serca sączyła się kropla po kropli pogarda dla ludzi, zniechęcenie do świata.
Artysta pierwszy wrócił do pracy, milczący i spokojny. Lecz cóż, ołówek nie chciał go słuchać, pędzel wypadał mu z rąk. Skądże miał czerpać natchnienie, pracować dla kogo?
Upokorzeni i rozdrażnieni przestępowali progi’ świątyń, jednak i tam nie znajdowali pociechy. Poważna architektura nie przemawiała do nich, nie utuliła im bólu, a poza nią jeszcze dotąd nie mogli zobaczyć przebaczenia i miłości. Wrócili do galerji, do rzeźb i obrazów.
1 płynęło całe długie czterdzieści dni walki wewnętrz^ nej i ciężkich snów. Zmęczeni, lecz już spokojniejsi, przechadzali się po małej, a najsławniejszej galerji obrazów Watykanu. Od »Zwiastowania*, »Koronacji« i ^Madonny di Foligno« przeszli do ^Przemienienia Pańskiego* Rafaela. Długo stali w milczeniu, utkwiwszy wzrok w arcydzieło; za oczami poszła dusza... I dusze ich wcieliły się w genjusz mistrza. Natchnienie, artyzm i nieskończoność, którą zaledwie przeczuwali, opanowały ich. Nie mogli przemówić słowa, lecz czuli, że w myślach ich i sercach jakieś dziwne odbywało się przemienienie. Karol stał upokorzony, przejęty jakąś nieznaną mu dotąd skruchą i namaszczeniem; Jess była upojoną zachwytem.
Tyle już razy stawali przed tym obrazem, wpatrując się w arcydzieło, lecz jeszcze ani razu jego potęga nie zwyciężyła ich tak stanowczo.
— Co to jest! — zawołała młoda kobieta, bez myśli i wiedzy.
— Genjusz — odparł cicho Karol.
— Genjusz — powtórzyła Jess.
— Genjusz, który jest Bogiem dla artysty, prawdą dla filozofa — źródłem, z którego płynie światło — oświecające blaskiem swym drogi do ostatecznego ideału w pochodzie ludzkości. Promienie jego zdobią czoła natchnionych, a ci odtwarzają piękno — którego niema na ziemi — a za którem ludzkość tęskni, którego pragnie i szuka.
Oczy Jess zabłysły dziwnym ogniem — Karol, wpatrując się w nie, bladł i rumienił się.
— Jess — szeptał — potrzeba ci było samotności i niewdzięczności ludzkiej do wydobycia z twego serca zachwytu nad sztuką.
— A może tobie cierpienia, aby spotęgować swe natchnienie...
Ręka Jess nieświadomie znalazła się w dłoni Karola.
— Patrz — mówiła wzruszona dziewczyna — na tę rozkosz zachwytu; a teraz porównaj z nią nasze maleńkie sprawy ludzkie... Oczy jej coraz jaśniej świeciły.
— Karolu! dla czegośmy dotąd nie widzieli tej nieskończoności wypełnionej pięknem? Dotąd myśli i uczucia nasze rozbijały się o ciasne ramy tego świata,
0 ludzi zwykle nędznych i małych; żyliśmy tylko w nich i dla nich. Tu — teraz rozszerza nam się widnokrąg, o który skrzydła naszych myśli nie rozbiją się, zaczynamy pojmować cel — jasny i wielki, którego nam nikt już nie zaciemni. Karolu! czy widzisz to światło? Niechaj dusza twa szlachetna i dobra bije z tego źródła jasności — niechaj talent twój w niej szuka natchnienia. Nie myśl o tem, co ludzie powiedzą; — oni, gdy przyjdzie czas, ukorzą się przed potęgą talentu i podziwiać cię będą.
Karol wzruszony ściskał w milczeniu rękę przyjaciółki — w oczach Jess rozlały się łzy.
Wyszli pełni namaszczenia i nieokreślonej radości ludzi, którzy znaleźli spokój dla swych dusz
1 wielki cel dla swych pragnień i myśli. Nieznane dotąd ciepło napełniało serce artysty, ręka mu drżała gorączka paliła mózg, a myśli plątały się z sobą. Chciał być sam, a nie chciał opuścić Jess.
Nareszcie pochwycił jej rękę — z uczuciem przycisnął do ust, i nie rzekłszy słowa, śpiesznie się oddalił.
Jess zdziwiona patrzała za nim długo, póki nie zniknął jej z oczu.
— Natchnienie — myślała, poezja duszy zaprowadzi go na wyżyny, na których nie doścignie go złość i zawiść ludzi... Czasem jedna błyskawica oświeca ciemności i wskazuje drogę. — A tą błyskawicą był genjusz Rafaela.
— I blask twych oczu — szepnął jej skrzydlaty figlarz. — Jess zarumieniła sie na ten szept figlarza, idąc spiesznie do domu, niespokojna o swą przyszłość pierwszy raz w życiu.
— A jeżeli on tylko sztukę pokocha — szepnęła, stając, gdyż ze wzruszenia iść nie mogła. — Nareszcie serce biednej dziewczyny, zmaltretowane przez ludzi i własne rwania się, roztworzyło się. Przestraszona — sama nie wiedząc czego — czy myśli tłoczących się do głowy, czy obawy o serce — uciekała przed ludźmi, aż zmęczona lecz szczęśliwa i dumna, ukryła się w własnym pokoju.
Zachód słońca złocił już szczyty kościołów, a Karol nie przychodził.
Zaniepokojona, nie zdając sobie sprawy z swych czynności — pobiegła do pracowni artysty.
Sala obszerna, odpowiednio urządzona, wysłana dywanem, w której światło padało z góry. Takie tylko w Rzymie znaleźć można... Z paletą i pędzlem w ręku, zatopiony w myślach, zapatrzony w własne dzieło, Karol gorączkowo pracował. Nie słyszał wejścia kobiety, idącej cicho, bo nawet zatrzymującej oddech w piersiach.
Z płótna wyłaniała się Jess. Obraz zdawał się być podobny do przesłanego Samuelowi Smaił w Londynie. Wszystko w nim było to samo, tylko Jess była inną. Jess dzisiejsza przerastała o całe niebo Jess londyńską. Z obrazu patrzało natchnienie artysty, siła, ciepło...
Z oczów, rysów twarzy i uchylonych nieco ust wydobywała się potęga, o której śmiało było można powiedzieć, że nie jest z tego świata. Oczy zapatrzone w nieskończoność, a odchylone usta zdawały się gonić wzrok westchnieniem. Harmonja linji, uczucie, piękność, zlewały się w artystyczną całość.
Realizm artysty, jego technika, farby, koloryt, talent, czekały na gorącą miłość i natchnienie, aby się wznieść na wyżyny ideału.
Młoda kobieta patrzała upojona na szybką i gorączkową pracę artysty. Oczy Jess wezbrały, i dwa strumienie łez spływały po jej twarzy. W tej chwili instynktem czy przeczuciem, obrócił się Karol, zbladł, postąpił krok jeden i wyciągnął ramiona. Jess w milczeniu przytuliła się do niego.
Artysta w upojeniu radości zbliżył swe usta do czoła, Jess, młoda dziewczyna, ze wzruszenia zmrużyła oczy.
— Idea miłości zbliżyła; — ludzie i własna ambicja rozdzielały — a braterstwo dusz łączy nas — szeptała.
— Na wieki — dodał Karol.
— Tak się odbyły zaręczyny artystycznej pary! Potrzeba było tylu walk, cierpień, szamotań się i burz, aby w ich sercach prawdziwa miłość zawrzała
W dwa tygodnie później, w kościele Santa-Maria degli Angeli, odbył się ślub artystycznej pary.
Kościół był przepełniony ciekawymi. Jess za welonem w wieńcu mirtowym i białej sukni, obok niej Karol uśmiechnięty i szczęśliwy, tworzyli tak dobraną parę; że szmer zrobił się w kościele, jakby od skrzydeł zlatujących aniołów.
Tuż przy Jess — postępowały dwie poważne siwowłose niewiasty, wylewając obficie łzy — obok Karola płaskiej a szerokiej budowy mężczyzna sunął folbludowskim krokiem.
W Londynie gromadka bratnich dusz zamieszkała razem.
Nieraz się zdarzało, że artystyczna para przepędziła dzień cały w pracowni. Wtedy Samuel Smaił zaglądał do nich oknem z dziedzińca, zacierał ręce i śmiał się cicho, szeroko otwierając usta. Peggy narzekała głośno, że dziecko ich zabija się pracą, a Sara wzdychała. Dopiero gdy podczas ciężkiej zimy, późno w noc, Samuel przyniósł do domu zawiniątko pod płaszczem, z poza którego ukazała się główka sześcioletniej dziewczynki o ciemnych oczach i jasnych włosach, smutek poczciwych mateczek zmienił się w nieustające wybuchy radości. Przysięgły sobie, że za nic w świecie tego dziecka nie oddadzą przebrzydłemu społeczeństwu, które wyobrażały sobie jako potwora, pijącego łzy i krew ludzką.
W trzy lata po opisanych wypadkach grono naszych znajomych z Samuelem Smaił na czele stroiło w girlandy grób matki Karola. Była to rocznica jej śmierci.
Następnego dnia w pałacu wystawy na Piccadylli niezmniejszająca się gromada ludzi oblegała wielki obraz młodego artysty. W drugiej sali wystawy podziwiano portret artystki, malowany przez jej męża.
Szmer się zrobił w salonach, tłumy się rozstępowały. Wśród nich przechodziła artystyczna para, której prace podziwiano. Pogoda w ich oczach, spokój na twarzach mówiły, że szczęście ich nie jest oklaskiem ludzi.
Widziała rozstępowanie się tłumu i pochylone jego głowy przed młodą parą — okazałej budowy i zbyt już wydatnych rysów dama. Nie mogła znieść tego widoku, bo brwi groźnie ściągnęła, ściskając nerwowo trzymaną w ręku chustkę... Karol i Jess spojrzeli na nią jednocześnie; wtedy rumieniec oblał jej twarz — odwróciła się szybko, ustępując im z drogi — pokonana...
Wieczorem w teatrze Drury Leane wszystkie miejsca szczelnie zapełnione zostały. Spoglądano z pewnym niepokojem i niecierpliwością na kurtynę. Nareszcie ósma wybiła i na scenie po trzech latach nieobecności stanęła Jess w Kleopatrze Szekspira. Głos jej nie straciwszy świeżości — zmężniał — czułostkowość zmieniła się w głębię uczucia. Ruchy jej sposągowały się — spokój w grze był wyrazem siły — a czar, którym podbijała — potęgą talentu.
W loży pierwszego piętra, na pierwszych miejscach w fiotelowych czapkach na głowie, siedziały dwie siwowłose matrony; — za niemi Samuel Smaił
i Karol, wpatrzeni: — pierwszy w wychowankę — drugi w ubóstwianą żonę. — W teatrze panowała uroczysta cisza, spowodowana szacunkiem i czcią dla artyzmu; jak i rozkoszą ducha — który również ciszy potrzebuje do swego skupienia.
Jess rozumiała tę ciszę — Karol i olbrzym — odgadywali jej znaczenie.
Dopiero po trzecim akcie wulkaniczny wybuch jl tysiąca piersi — i oklaski z tysiąca rąk dały folgę wezbranemu uczuciu.
Triumf Jess był stanowczy. — Zawiść i złość musiały umilknąć. — Jess od tej chwili zaczęła panować wszechwładnie nad sercami gromadzących się rzesz w teatrze.
Późno w noc serdeczni przyjaciele nasi, pijąc łierbatę, siedzieli przed rozżarzonemi węglami kominka. W pośród nich odbijała sympatyczna chociaż surowa twarz znanego artysty a nauczyciela Karola, Willa Rolta. Na kolanach Sary spała sześcioletnia złotowłosa dziewczynka.
— Tak, tak — mówił poważny malarz — gdyście pracowali dla ludzi, myśleli o ludziach, i o ich łaskę się starali, pokąsali was i odepchnęli, lecz gdy z uśmfechem przebaczenia na ustach ukochaliście sztukę i ideę...
— Społeczeństwo to idea — przerwał olbrzym.
— Nie przerywaj! — zawołał malarz.
— Mój Willu! przecież wolno mi powiedzieć swe zdanie — bronił się olbrzym.
— Aż ja skończę.
— Błagam cię, kończ!
— Gdy nie myśląc o ludziach ukochaliście sztukę, wtedy ludzie przyszli do was sami — ciągnął artysta. — Szczęście i wartość życia leży w nas samych. Umiejmy je wynajdywać w najdrobniejszych rzeczach, choćby w uśmiechu Peggy lub westchnieniu Sary...
— Cóż nam po ludziach, gdy my mamy ideę przed sobą — zawyrokował Samuel.
— Lecz społeczeństwo z ludzi się składa — odparł artysta. — I pracując dla niego, pracujemy dla nich.
— Oj, to społeczeństwo, pijące tylko krew ludzką! — rzekła poważnie Peggy, bo i ona uznała za właściwe wystąpić z filozoficzną sentencją.
— Krew, — powtórzył cicho olbrym — ciepłą krew z serc wybranych; nią żyje, i przez nią szlachetnieje...
Zapanowała chwilowa cisza. Jess pochyliła się, skadając pocałunek na czole olbrzyma; Karol rzucił mu się w objęcia, jedną jego rękę ściskał przyjaciel artysta, drugą pocałowała Peggy, szepcząc:
— Oj! ty, ty! coś ty mnie łez kosztował...
Nieśmiała Sara odważyła się na westchnienie.
Rozrzewnionemu olbrzymowi wyrwało się z głębi serca:
— Gdyby tu ona była!...
— Więc któż jest ta, której tak pamięć czcisz? — zapytała Jess.
— Polka — odparł jednym wyrazem, i z dużych oczu, po płaskiej lecz sympatycznej twarzy stoczyły się dwie łzy.
KONIEC.

WYDAWNICTWO POLSKIE
Spółka z ograniczoną poręką
POZNAŃ n LWÓW
til. Zwierzyniecka L. 6 ul. Zyblikiewicza L. 15
BIBLJOTEKA LAUREATÓW NOBLA
pod redakcją Dra Stan. Lama
F)0 RAZ pierwszy w Polsce ujęto w tem wydawnictwie literaturę * przekładów w pewien system, dając dzieła o wysokiej wartości artystycznej z wszystkich piśmiennictw zagranicznych. Każdy z laureatów fundacji Nobla będzie tu reprezentowany szeregiem swych dzieł, tak iż z czasem cała bibljoteka obejmie kwiat dorobku kulturalnego wszystkich narodów. Że zaś zarząd fundacji przy rozdawaniu nagród bierze pod uwagę nietylko stronę estetyczną utworów ale także ich wartość społeczną i moralną — przeto wydawnictwo skupiając w jedną całość te wszystkie prace — posiadać będzie również pewien podkład ideowy.
„BIBLJOTEKA LAUREATÓW NOBLA“ jest pierwszem tego rodzaju przedsiębiorstwem wydawniczem w Europie i dla tego też redakcja dołoży wszelkich starań, aby całe to przedsięwzięcie stanęło na wysokim poziomie. Główną więc troską jest dobór przekładów, któreby mogły godnie oddawać w słowie polskiem arcydzieła nowszej i najnowszej literatury zagranicznej. Nie o poprawność tylko — do której zresztą daleko było dorywczym i przygodnym tłumaczeniom polskim — ale o artystyczne walory, odpowiadające wysokiej mierze oryginałów w tych przekładach iść będzie. Słowo bowiem jako wyraz treści jest z nią ściśle związane, a takie lub inne jego użycie obojętnem być nie może. Tłumacz, przyswajający piśmiennictwu ojczystemu obce dzieło — musi być jego współtwórcą. I o tę współtwórczą pracę zabiegać będziemy jak najusilniej.
Dotychczas wyszły następujące utwory:
Tom I. Romain Rolland — Colas Breugnon — Powieść w II. Rabindranath Tagore — Opowiadania
n III. Maurycy Maeterlinck — Życie pszczół
IV. Bjdrnstjerne Bjórnson — Synnóve Solbakken Marsz weselny
V. Rudyard Kipling — Księga Dżungli
VI. Rabindranath Tagore — Rozbicie — Powieść
VII. Selma Lagerlof — Tętniące serce — Powieść
VIII. Anatol France — Poglądy księdza Hieronima Coignarda
IX. Rabindranath Tagore — Sadhana — Szept duszy — Zabłąkane ptaki
X. Karol Spitteler — Imago — Romans
XI. Henryk Pontoppidan — Djabeł domowego* ogniska
XII. Knut Hamsun — Błogosławieństwo ziemi Powieść
XIII. Maurycy Maeterlinck — Inteligencja kwiatów
XIV. Karol Gjellerup — Pielgrzym Kamanita — Romans
XV. Rudyard Kipling — Druga księga Dżungli
XVI. Rabindranath Tagore — Wspomnienia — Błyski Bengalu
XVII. Maurycy Maeterlinck — Wielka tajemnica
XVIII. Paweł Heyse — L’arrabbiata — Nowele włoskie
XIX. Rudyard Kipling — Stalky i Sp. — Powieść
XX. Karol Gjellerup — Dojrzali do życia — Powieść
XXI. Knut Hamsun — Głód — Powieść
XXII. Henryk Pontoppidan — Ziemia obiecana — Powieść
XXIII. Karol Gjellerup — Wędrowcy świata — Romans poetyczny
XXIV. Bjdrnstjerne Bjórnson — Tomasz Rendalen Powieść
XXV. Romain Rolland — Dusza zaczarowana I. Anetka i Sylwja — Powieść
Tom XXVI. Verner v. Heidenstarn — Hans Alienus — Powieść
„ XXVII. Romain Rolland — Dusza zaczarowana IL
Lato — Powieść „ XXVIII. Paweł Heyse — Wesele na Kapri —
Nowele włoskie „ XXIX. Selma Lagerlof — Gósta Berling — Powieść
„ XXX. Władysław St. Reymont — Pęknięty dzwon „ XXXI. Gerhari Hauptmann — Głupiec — Powieść „ XXXII. Maurycy Maeterlinck — Gość nieznany „ XXXIII. Karol Spitteler — Konrad porucznik — Gustaw
„ XXXIV. Maurycy Maeterlinck — Mądrość i przeznaczenie
„ XXXV. Knut Hamsun — Kobiety u studni — Powieść
„BIBLJOTEKA LAUREATÓW NOBLAM wychodzi w odstępach mniejwięcej miesięcznych i każdy tum obejmuje od 15 do 35 arkuszy druku.
Do nabycia we wszystkich większych księgarniach; gdzie takiej niema, zamawiać można wprost u wydawcy.
ŚWIAT PODRÓŻY 1 PRZYGÓD
pod redakcją Czesława Kędzierskiego
YV7każdym człowieku żyje niewątpliwie świadomy czy podświa** domy, mniej lub więcej rozwinięty pęd ku przeżywaniu silniejszych wzruszeń. Spekulacja wyzyskuje pęd ten, przelicytowując się w kierunku niezdrowej sensacji, operującej środkami możliwie najjaskrawszemi, czego dowodem kinoteatry i tak wielkiem powodzeniem ciesząca się i coraz więcej rozpowszechniająca się t. zw. „literatura skandaliczna“, tj. kryminalistyczna i pornograficzna. Brak natomiast u nas w tej dziedzinie dzieł 4ypu szlachetnego., I dlatego właśnie celem wypełnienia tej luki przystąpiliśmy do wydawania takich wysoce zajmujących, awanturniczych a na wysokim poziomie utrzymanych dzieł pod ogólnym tytułem: ŚWIAT PODRÓŻY / PRZYGÓD.
Pod pojęciem powieści awanturniczej rozumiemy p«. znaczenia najszlachetniejszego, jaki w tem określeniu su A więc odwagę, rzutkość, przedsiębiorczość, tężyznę junacki entuzjazm i gotowość do poświęceń, słowem romantyzm życiowy, tudzież wyrastające na tem tle osobi. zdarzenia i przygody. „Młodzieńczy entuzjazm nie odbywa sn, bez awanturniczościM — powiedział niegdyś Bałucki. Niechże więc w dzisiejszym nadwątlonym okresie powieści te budzą ów młodzieńczy entuzjazm i szlachetną awanturniczość, niechaj budzą fantazję i żądzę dużego czynu. A ponieważ większość powieści tego cyklu rozgrywać się będzie na morzu, niechaj budzą zamiłowanie do morza i chęć przemierzania świata na fali morskiej. Wszakże
mamy dziś morze polskie i polską marynarkę.
 » *
Cykl nasz obejmie wybór dzieł pisarzy pierwszorzędnych, posiadających sławę ustaloną. Literaturę interesujących przygód podróżniczych reprezentują głównie pisarze angielscy, częściowo zaś francuscy, skandynawscy, niemieccy itd. Piśmiennictwo polskie jest w tym dziale dotychczas niesłychanie ubogie, czego przyczyny szukać należy w niedawnem jeszcze położeniu Polski. Ale i z tego ubogiego skarbczyka wydobędziemy dla naszego cyklu kilka cenniejszych utworów. Zbyteczne dodawać, że utwory pisarzy obcych podamy tu w przekładach wzorowych. A ponieważ do cyklu naszego włączać będziemy utwory, stojące na poziomie artystycznym i etycznym, przeto dzieła z cyklu ŚWIAT PODRÓŻY / PRZYGÓD znaleźć się mogą bez najmniejszych obaw w ręku każdego,
a więc także i w ręku starszej młodzieży.
» * »
Dotychczas ukazały się dwa klasyczne dzieła literatury zagranicznej w wzorowych przekładach polskich. A mianowicie:
Tom 1. R. L Słevenson — Wyspa skarbów — Powieść w przekładzie Józefa Birkenmajera w II. Mark Twain — Przygody Tomka Savyera — Powieść w przekładzie Jana Bilińskiego mŚWIAT PODRÓŻY / PRZYGÓD wychodzi w odstępach mniej więcej dwumiesięcznych i każdy tom obejmuje od 15 — 25 arkuszy druku.
Do nabycia we wszystkich większych księgarniach; gdzie Jakiej niema, zamawiać można wprost u wydawcy.