Przejdź do zawartości

Dyskusja indeksu:PL Zygmunt Miłkowski - Sylwety emigracyjne.djvu

Treść strony nie jest dostępna w innych językach.
Dodaj temat
Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki

KOSTUŚ.
W emigracyi z r. 1831 nikogo zapewne nie było, co by Konstantego Zaleskiego pod zdrobniałem „Kostusia“ nie znał imieniem. Pod imionami zdrobniałemi dwóch zaznaczyło się ludzi. Nie każdy wiedział, jakie w porządku cywil nem miano nosili ci, z których jeden jako Kostuś, drugi jako Ibuś szeroką uzyskał popularność. O Ibusiu coś może później napiszę. Kostusiem zajmę się w sylwecie, w chwili tej pod mojem znajdującej się piórem.
Należy on do postaci typowych. Szczupły, wzrostu mniej trochę niż średniego, ułomny, uniżenie prawie grzeczny, potulny, na pozór z każdym zgodzić się gotów, postępowe, demokratyczne wyznawał zasady i przy nich twardo a niezłomnie stał. Pochodzenie litewskie na obliczu się mu malowało i z ust jego oczekiwać kazało właściwych Litwinom przemówień: „braciaszku“, „bra<-ieszeńku“. Wychowanie uniwersyteckie usunęło mu z języka prowincyonalizmy lokalne, pozostawiając lekko jeno uczuwać się dający akcent. Do nieznajomych, do obcych przemawiał: „panie dobrodzieju**; do bliżej znajomych: „bracie”. Moralny ze strony ujemnej duchowej istoty jego przymiot stanowiła oszczędność, posuwana do skąpstwa, nacechowanego dziwactwem. Śród emi
53

grantów był jednym z tych szczęśliwców, których w zasiłki pieniężne zaopatrywała pozostała w kraju rodzina. Z Litwy, z pogranicza Prus zwłaszcza, komunikacya z zagranicą możliwą była. Posyłki monety dochodziły go regularnie i broniły od niedostatku. Nie broniły jednak od odsiadywania często za długi więzienia. Na onczas prawo to zniesionem jeszcze nie było. Kostuś od czasu do czasu srogości onego doznawał na sobie. Do więzienia wsadzały go zwykle baby: gospodyni, u której mieszkał, oraz praczka. Płacić czem zawsze miał, ale płacić nie lubił od razu, odkładał na później i, gdy, po miesiącach kilku zebrała się kwota znaczniejsza, żal mu rozstawać się z nią było. Wołał więzienie. Posiedziawszy w zamknięciu czas jakiś, znudziwszy się osamotnieniem — płacił i u tej samej gospodyni nadal zamieszkiwał, tej samej praczce bieliznę swoją powierzał.
Szanowaniem grosza Litwini się odznaczali w ogóle, nie w takim atoli, jak Zaleski, stopniu: żyli starannie, pracowali, zarabiali, grosz ciułali, ale zobowiązaniom pieniężnym zadość jak najskrupulatniej czynili. Podatków organizacyjnych nikt akuratniej nad nich w szeregach Towarzystwa demokratycznego nie płacił. We względzie tym Kostuś nietylko współziemianom swoim sprawy dotrzymywał, ale przewyższał ich, oddając na sprawę polską pieniądze, czas i osobę własną. Ruchliwość jego w początkach emigracyi była niezrównaną. Gdzie go nie posiano, tam się rodził, a zawsze w roli działacza rewolucyjnego, szerzyciela zasad, nawoływacza do czynu, stronnika Lelewela, psowacza krwi konserwatystów, reakcyonistów, arystokratów. Adorator tej ostatniej p. Lubomir Gad on, autor trzytomowego dzieła p. t.: „Emigracya polskau, przedstawia go jako jednego z najbardziej na złą w potomności notę zasługującego gorszyciela napływającej do Francy i emigracyi polskiej.
W Niemczech, jak wiadomo, rozbitków powstania listopadowego z zachwytem przyjmowano. Dwo-
54

ma szlakami z Prus i Austryi przeprowadzano ich w tryumfie ku granicy francuskiej, którą oni większe — mi i mniejszemi partyami w trzech głównie przekraczali punktach: w Valencienne (ci co przez Belgię ciągnęli), w Strasburgu i w St. Louis, osadzie z Bazy leją graniczącej, posiadającej komendę straży pogranicznej.
Znanymi są powody, dla których oni w Niemczech pozostać nie mogli. N:e zawadzi jednak przy-pomnieć je. Rozbiory Polski związywały Rosyę, Prusy i Austryę spólnośeią interesu, który z nich przechodził na Rzeszę niemiecką i nie pozwalał wchodzącym do niej państwom na samodzielność polityczną. Sympatya, rozbitkom okazywana, pochodziła od narodu, od ludu, w Saksonii, Bawaryi, Wirtembergii, w Badeńskiem, Hannowerze i przez rządy tolerowaną do pewnego stopnia być mogła pomimo, że niekoniecznie rządom dogadzała. Nie dogadzała ona rządom z tej racyi, że rewolucja francuska, belgijska i polska oddziałały na opinię publiczną w Niemczech i usposobiły ją rewolucyjnie. Dla władców przeto większych i mniejszych królestw i księstw w Rzeszy nie zupełnie pożądaną była obecność wśród ich poddanych Polaków. Przeprawiono więc ich do Francyi, dokąd oni szli chętnie, tak dlatego, że Francuzów mieli za towarzyszy broni, jakotez dlatego, że prowadziła ich nadzieja wojny przeciwko zaborcom Polski, którym powstanie listopadowe przeszkodziło w naprawieuiu dwóch kongresu wie-deńskiego pogwałceń: zmiany dynastyi we Francji i oderwania Belgii od Holandyi. Zachodziło pytanie: czy powstanie polskie wojnę od Francyi odwróciło, czyli też ją powstrzymało tylko? W opinii całego w Niemczech i we Francyi świata rewolucyjnego, a zatem i w opinii wychodźtwa polskiego, tryumf Rosyi w r. 1831 był jeno półtryumfem reakcyi nad rewolucyonizmein — półtryumfem, którego uzupełnienia domagały się najżywotniejsze św. przymierza interesy, spoczywające w żand irmskich cara Miko
55

łaja I. i dyplomatycznych uZźra-prześladowcy rewo-lucyjnego ducha, Metternicha, rękach. Wojna przeto powszechnie za nieochybną uważaną była.
Wojna ta w dwojakim, w rewolucyjnym i w dyplomatycznym — przedstawiała się kolorze i rozmaicie na nią zapatrywały się osobistości kierownicze, które nadejście gromad emigracyjnych polskich we Francyi poprzedziły: ks. Adam Czartoryski i Joachim Lelewel. Misya polska, zawiązujące się naprędce komitety, organizacye i organizacyjni próbne szykowały się pod jednym albo pod drugim sztandarem: pod jednym — Czartoryskiego — oddającym się pod rozkazy gabinetowe; pod drugim — Lelewela — gotującym się stanąć obok mających się niebawem porozwijać w Europie sztandarów narodo — wo-ludowo-rewolucyjnych.
Na tak przysposobiony grunt wchodziły gro-mady i gromadki emigracyjne, które, wyszedłszy niedawno z pod rygoru wojskowego i przeszedłszy przez wrzawę owacyjną, witającą w nich nietylko zastępy bohaterów walki o wolność, lecz hufce wyborowe, powołane do przewodniczenia ludzkości w wyzwalaniu się z więzów wszelakich, nie umiały się na gruncie francuskim oryentować śród poglądów, zamiarów, haseł i zasad pn większej części sprzecznych. Sztandarowi werbowali ochotników — zwolenników ci dla siebie, owi dla siebie. Werbunki w momencie wkraczania partyj z Niemiec, odbywały się głównie w Strasburgu.
W tym to momencie, w Strasburgu, Kostuś, w charakterze działacza demokratycznego ze skóry się wywlekał, spółzawodnicząc z działaczami arysto-kratycznymi. Ten przemawiał w imieniu Lelewela, ci ks. Czartoryskiego. Do lelewelczyka garnęła się młodzież, oficerstwo niższe, do czartoryszczyków szarże, sztabowcy. Generałowie, z wyjątkiem kilku (Dwernicki, Sznajde, Sierawski, Umiński, paru jeszcze) w arystokracyę wsiąknęli. Sądząc po wymyślaniu Kostusiowi od intryganta przez autora „Emi-
56

gracyi polskiej“, powodzenie po jego znajdowało się stronie mimo utrudnień, jakich doznawał w prze-bywaniu w Strasburgu.
W odniesieniu do rządu, jaki sobie Francya nadała, tak się urządzić potrafił, że wkrótce po stąpieniu na ziemię francuską, wygnanym został naprzód z Paryża, następnie ze wszystkich w Europie ziem, berłu Ludwika Filipa podległych. I w Strasburgu przeto mieszkać nie miał prawa..Zamieszkał więc na prawym brzegu Renu, w Badeńskiem i stamtąd, sposobem przekradanym, czartoryszczyźnie zwolenników wydzierał.
Czynność jego wzmogła się, gdy się szykowały wyprawy do Niemiec i do Włoch, właściwie zaś wyprawa jedna — włoska, ponieważ niemiecka się nie powiodła. Nie powiodła się i włoska, lecz nie przeminęła bez następstw. Blisko sześciuset ludzi znalazło się w Szwajcaryi na lodzie: wyszli z Francy i — Francya się dla nich zamknęła; o zawinięciu do Austryi, do którego z państw Rzeszy niemieckiej, do Włoch ani myśleć można było; Szwaj — carya przytułku im udzielić, ze względu naAnstryę, Niemcy i Włochy, nie mogła. Kantony niektóre, na ryzyko własne, cierpiały ich do czasu, okazując im gościnność warunkową. W warunkach takich wychodźcy sami sobie radzić musieli: zorganizowali się w „Hufiec święty“, przeznaczony do walczenia przeciwko nieprawościom wszelakim; wysadzili z pośród siebie Władzę wojskową (sztab), Komitet zarządzający, Radę gospodarczą i prowadzili się na podziw wzorowo, mimo że nastrój, jaki wogóle panował, nie jednegoby w państwie „porządnem** na szubienicę poprowadził.
Niejaki Terlecki n. p. nie rozstawał się z dłu-gim, jak brzytwa wyostrzonym nożem, przeznaczonym na zamordowanie monarchy... szwajcarskiego. Gdy dłuższy „Hufca świętego“ pobyt w Szwajcaryi niemożliwym się stał, z racyi nalegań mocarstw rozbiorowych, Szwajcaryi z pomocą przyszła naprzód

Anglia, zapraszając do siebie uczestników wyprawy sabaudzkiej, następnie Francya, otwierając dla nich granice swoje. Część, w Szwajearyi pozostała, weszła w stosunki z Józefem Ma z zi nim i na przedstawienie jego, na wzór „Młodych Włoch“, „Mł. Francyi“, „Mł. Niemiec“, rewolucyjnych, demokratyczno — republikańskich, obejmowanych przez „Młodą Europę“, organizacyj, założyła „Młodą Polskę“, do której wraz z Karolem Stolinanem, Feliksem Nowosielskim, Józefem Dybowskim, Franc. Gordaszewskim i in. wszedł Konstanty Zaleski.
W czasie pobytu w Szwajcaryi Kostuś sekre-tarzował w Radzie gospodarczej, pod koniec zaś, gdy się Szwajcarya z Polaków wypróżniać zaczęła, zawiadował założonem w Genewie, dla informowania członków einigracyi polskiej, biurem korespon — dencyjnem.*) Razu pewnego do biura wchodzi minia — sty jegomość jakiś i tonem aroganckim takie Kostu — siowi zadaje zapytanie:
— Tu biuro do informowania Polaków?...
— Tu, panie dobrodzieju... — odpowiada Kostuś, ręce zacierając.
— Proszę o wskazanie mi b... porządnego!...
— Hm?... To nie mój, panie dobrodzieju, de-partament...
*) Biuro tę pamiątkę po sobie pozostawiło: To-warzystwo polskie w Genewie — jedyne w einigracyi polskiej towarzystwo, od r. 1834 bez przerwy istniejące. Od daty onej posiadało ono protokoły, które jeden z zarządów na całopalenie po r. 1863 wskazał dla tego, ze za dużo zajmowały miejsca. Do składu Tow. w Genewie z ludzi wybitniejszych należeli: Ed-ward Żeligowski, znany w literaturze pod pseudonimem Antoniego Sowy, gen. Józef B o s a k — H a u k e; obecnie w liczbie członków swoich Tow. liczy profesora uniwersytetu, dra Z. Laskowskiego. Żeligowski, który w Genewie umarł, Tow. bibliotekę swoją zapisał.

— Czyj-że?
— Majora Rudzkiego...
— Adres?
— W tej chwili...
Z adresem na kartce jegomość biuro opuścił...
Nad wieczorem, używając nad brzegiem jeziora przechadzki, zoczył Kostuś zdaleka idącego na-przeciw majora. Major Rudzki, człek rosły, silnie zbudowany, postać marsowa, jeden z najpiękniejszych w armii polskiej żołnierzy, groźnie, a coraz to groźniej, w miarę zbliżania się Kostusia, czoło fałdował. Wreszcie stanął przed nim i wybuchnął:
— Cóż to znaczy!... Impertynentów mi na-syłasz?...
— Cóżeś z nim zrobił?... — Kostuś na to.
— Cóż zrobić miałem!... Rznąłem w pysk i za drzwi wyrzuciłem...
— Właśniem go po to do ciebie, bracie, po-słał... — odpowiedział Kostuś, ręce zacierając.
Śród wychodźców r. 1831 i tacy się jak ów jegomość zdarzali żartownisie. Byli tacy, co z siebie samych drwili Jak w królestwach zwierzęcych i roślinnych, tak w społecznościach ludzkich potworne niekiedy wyradzają się okazy. O niczem one nie świadczą i niczego nie dowodzą, a najmniej zacierają wysoką wartość moralną tych „szaleńców*, co w latach 1833 i 1834 urządzili trzy wyprawy orężne: do Niemiec, do Polski (partyzantka Zaliwskie — go) i do Sabaudyi. Do czynu pobudziła ich wiara w Polskę — ta wiara, bez której Polski nie odzy-skamy, a której stłumienie, zabicie w nas stanowi, śród wymierzanych przeciwko nam zaborców ojczyzny naszej usiłowań, usiłowanie jedno z najważniejszych i najdonioślejszych. Bez wiary w Polskę — cóżbyśmy byli warci?...
Ta to wiara przewodniczyła Kostusiowi w udziale jaki wziął w powyżej zaznaczonych tizech wypra-wach, oraz w Młodej Polsce, z łona której wyszedł między innjmi Szymon Konarski. Demokracya
59

tlała Polsce wyznawców i męczenników w dostate-cznej ilości na zbudowanie kościoła patryotycznego.
Kiedy się emigracya uporządkowała, postawi — wszjr się — w odniesieniu do pozbawionej głosu Polski — pod postacią podzielonego na prawicę, lewicę i środek parlamentu polskiego, natenczas Kostnś nie odsunął się od spraw publicznych, ale nie wkładał w nie tyle co dawniej życia i energii. Przyczyniły się do tego z jednej strony dolegająca mu ułomność i nieosobliwy stan zdrowia, z drugiej nieufność do wyłączności stanowiska, zajętego przez kierujące ruchami politycznymi w Polsce Towarzystwa demokratyczne. W wypadkach r. 1846 udział jego nie zaznacza się już wyraźnie; w r. 1848 obecnym był na kongresie słowiańskim w Pradze. Następnie wobec agitujących się spraw publicznych zachowywał się biernie, udzielając chętnie rad zgłaszającej się do niego młodzieży — rad, rozwijających w odniesieniu do obowiązków patryotycznych temat, stosowany do obowiązków religijnych: „Wiara bez uczynków jest martwą“.
Zgłaszających się do niego miał zwyczaj za-praszać na śniadanie.
— Przyjdź do mnie, bracie, jutro... Podzielę się z tobą skromnem śniadankiem mojeni...
Zaproszonego, gdy przyszedł, sadzał obok przy biurku, rozmawiał z nim i w porze śniadaniowej traktował go zeschłym z szuflady wydobytym rogalikiem, który w ręku trzymał.
— Masz, bracie... rozłammy się... Połowa mnie, połowa tobie... — mówił z uczuciem.
Potrzebujący jednak rzeczywiście z próznemi nie odchodził od niego rękami.
Skąpstwo było w nim dziwactwem i łączyło się ciekawie z przywarą smakoszostwa. Przywarę uznawał, wystrzegał się jej i wynajdował dla sfolgowania w niej sobie preteksty w rocznicach rodzinnych. Gdy kto, np. schodził go przypadkiem u Yefoni^a, spoży
60

wającego obiadek wytworny, tłumaczył się z we-stchnieniem:
— Przypomniałem sobie obchodzone w domu rodziców moich imieniny stryja i uświęcam drogie mi to wspomnienie posiłkiem lepszym trochę... Ah... — wzdychał.
Wytknąwszy przywary, wykazać należy zalety. Wykazać by się dała zaleta niejedna. Poprzestanę na jednej: na odwadze, nie opuszczającej go w żadnym razie. Dowodj7 jej złożył w bojach. Na pojedynki nie rad się narażał, ale wyzwany z zimną na mecie stawał krwią. Wyzwał go był raz jakiś major belgijski za to, że został przezeń nazwany: „korzeń — nikiem“ (epicier). Na placu sekundanci usiłowali ich pogodzić; Kostuś zgodził się majora przeprosić, dłoń do niego wyciągnął i z przyciskiem przemówił:
— Pardon, epicier...
Ledwie nie ledwie przeprosiny te sekundanci załagodzić jakoś zdołali.
61


SKIN DER — PASZA.
Skinderem paszą był Aleksander 11 i ń s k i, młodszy z dwóch braci Ilińskich z Wołynia, co wr. 1831 w powstaniu udział pod dowództwem Karola Różyckiego wzięli. Ciekawą jest biografia jego, którą w krótkości powtórzę, nie ręcząc za jej prawdziwość, wziętą jest bowiem z nst bohatera sylwety — z ust, z których, jak z ust Karola panie kochanku, wychodziły relacye o rzeczach niebywałych a często i nieprawdopodobnych. Takich kilku zasłynęło na emigracyi. Biografia Ilińskiego, usuwając z niej nieprawdopodobieństwa, przedstawia się jak następuje:
Natura zbudowała pana Aleksandra na schwał i na urząd, tak, że znalazłszy się we Francyi w r. 1832, w 17 czy 18 roku życia swego, postawą, siłą, wogóle wyglądem zewnętrznym nie ustępował ludziom młodym, pełnoletnim. Obok tego też natura obdarzyła go temperamentem niespokojnym, żądnym ruchu, awantur, niebezpieczeństw. W emigracyi agitowała się wówczas, wywołana i popierana gorąco przez generała Bema sprawa legionu polskiego w Portugalii na rzecz donny Maryi, prawowitej na tron portugalski następczyni, przeciwko popieranemu przez kler uzurpatorowi, don Aliguelowi. Sprawa ta Polaków ani trochę nie obchodziła i emigracya ją energicznie potępiała. Znajdowała ona poparcie w wyż
62

szych, w dyplomatycznych sferach. P. Aleksandra nie obchodziło, kto ją potępia, kto popiera. Zwietrzył wojnę — tego dlań było dosyć; mimo przeto, że do formowania legionów polskich w ojczyźnie Kamoensa nie przyszło, lliński do Portugalii pośpieszył, niosąc ramię swoje rycerskie ku obronie zaczarowanej niby Królewny — donny Maryi. Nie wiem, jak ją bronił, czy o nią walczył, ale w Portugalii nie popasał długo. Pole walki znalazł w Hi-szpanii, przeciwko... bykom. Lat parę w roli torea — dora popisywał się, aż mu się rola ta znudziła.
Nieznane mi są koleje, przez które przechodził następnie. Czy nie wojował on w Afryce przeciwko Abd-el-Kaderowi? Snadź jednak dusza w nim polska przemówiła i spostrzegł się, że ani w hufcach donny Maryi, ani na cyrkach hiszpańskich, ani wojując Arabów, nie na rzecz Polski nie ma do wskórania. Przypuszczać więc należy, że udał się do Paryża dla powzięcia języka i trafił na moment, w którym Hotel Lambert*) organizował swoje agencye dyplomatyczne w Rzymie i w Konstantynopolu. W Rzymie p. Aleksander nic do czynienia nie miał. Co innego w Konstantynopolu.
Turcya skutkiem traktatów w Adrianopolu (1829) i Unkiar-Skelessi (1833) wiła się z bólów w uści-skach przyjaźni woskiejskiej, manifestujących się szczególnie w nastrajaniu przeciwko niej poddanych narodowości słowiańskiej. Konieczność przeciwdziałania knowaniom moskiewskim narzucała się W. Porcie. Na cel ten najlepiej nadawali się Polacy, jako Słowianie, jako nieprzyjaciele Rosyi, jako wreszcie bojownicy o wolność, których waleczność, w ostatniej okazana wojnie, zentuzyazmowała pobratymców
*) Hotel Lambert — nazwa pałacu nabytego przez ks. Adama Czartoryskiego. Na emigracyi nazwa ta w tem wymawiała się znaczeniu, w jakiem się mówi: Wysoka Porta, gabinet St. James itp.
63

ich z nad Sawy i Dunaju do tego stopnia, że sobie hymn narodowy polski („Jeszcze nie zginęła“) przyswoili. Wdzięczne więc dla agiencyi otwierało się pole nietylko nad Sawą i Dunajem, ale oraz u ujść Dunaju, na Dobrudzi, gdzie do czasów wojny moskiewskiej (1828 — 29) chroniła się ostatnia Sicz zaporoska i gdzie znajdowali schronienie zbiegowie z południowych prowincyj Rosyi od poddaństwa i z wojska. Okrom tego nastręczało się jeszcze jedno do działalności na szkodę Rosyi ujście: na Kaukazie. Na Kaukazie walka trwała. Czerkiesi pod wodzą Szamyla dzielnie wolności swojej bronili. Sława obrony tej ściągała pomoc i zwabiała ochotników. Pomoc ukradkowa w dostawianiu amunicyi i broni szła z angielskiej i tureckiej strony. Ocho-tnicy w wielkiej garnęliby się ilości, gdyby Czerkiesi nie byli dziczą, nie umiejącą cenić wogóle cudzoziemców, tych nawet, co im wielkie w prowadzeniu wojny oddawać mogli usługi. Mimo to odważniejsi ryzykowali przy ułatwieniach, jakie im agien — cya polska czynić była powinna. Pierwszym urzędo-wym ks. Czartoryskiego agientem był Michał Czajkowski, zainstalowany w Konstantynopolu około roku 1840.
Przy Czajkowskim znalazł się Iliński.
Agiencya trudniła się wyprawianiem ochotników na Kaukaz. Wyprawiła Gordona, którego imię nosi pierwszy w Kijowie spisek studencki i który na Kaukazie zamordowany został. Temperamentowi Ilińskiego odpowiadało zahazardowanie się na przygody wojenne w wąwozach Elbrusa i na przepaścistych Kazbeku spadkach. Zdaje się jednak, że nie próbował tego, raz dla nienarażania się na los Gordona, bardziej zaś dla kozakomanii, która się go w towarzystwie pana Michała, pod tego ostatniego czepiła wpływem — nie w tym atoli, co Rawskiego kolorze. Nie przedstawiła mu się ona pod postacią cnmielniczczyzny demokratycznej, ale orgaaizacyi służbowej, okraszonej w odniesieniu do Rusinów ta
64

kim w spotęgowaniu urokiem, jaki na Mazurów wywierają Krakusi. Możliwość zfabrykowania kozaczy — zny tego rodzaju na gruncie tureckim i zwrócenia jej przeciwko Rosyi, wydawała się mężom tym tem większą, że: naprzód na poparcie rządu tureckiego liczyć mogli, że następnie, do zużytkowania w kierunku tym nadawała się nie wygasła jeszcze tra — dycya Siczy na Dobrudżi, wreszcie uwagę ich zwrócili na siebie Kozacy dońscy z racyi wieści o nie — zadowolnieniu i rozruchach, jakie w czasie owym z Donu się rozchodziły. Wieści te szczególnie na Ilińskiego podziałały wyobraźnią. Wyobraźnia ukazała mu bunt na Donie, skombinowany z wojną na Kaukazie. Ukazywała mu jeszcze i następstwa dalsze, co zdecydowało go udać się na Don celem wywołania tam buntu przeciwko Rosyi.
Przebieranie się na Don zabrało czasu sporo, sposobem bowiem przekradanym przechodzić musiał przez księstwa dunajskie (Wołoszczyzna i Mołdawia) przez Besarabię, Podole, gubernie południowo-rosyjskie wzdłuż północnych wybrzeży Morza Czarnego, przeprawiał się pr»ez Prut, Dniestr, Dniepr, tu i ówdzie zatrzymywał się. dla wzięcia opytu. Zważywszy odległość znajBną i tę okoliczność, że podróże w czasach owych odbywały się wozem, konno, lub „per pedes apostolorum“, nierychło bohater nasz do granic Ziemi Wojska Dońskiego dobić się musiał.
O pobycie swoim wśród dońców opowiadał bez końca i miał do opowiadania rzeczy ciekawych dużo. Znalazł — jak twierdził — potęgę kozaczą „silną, \ hulaszczą“, gościnną. Przyjęto go otwartemi ramio — ny, nito brata rodzonego, urządzano na cześć jego biesiady, łowy, popisy i układano na szeroką skalę sprzysiężenie, w którem udział wzięli generałowie, pmkownicy, starszyzna cała, nakaźnego atoinana nie wyłączając. Rzeczy się układały jak najpomyślniej; wybuch byłby nastąpił niechybnie, gdyby nie zdrada. Spiskowych podpatrzył i podsłuchał rotmistrz z armii regularnej; wykradł okryty*’podpisami własnoręczne-

*
Sylwety emigracyjne. 6.
65
i
.-e.
»*\ A
O

mi dokument, świadczący o zamiarze wojska doń-skiego — dokument, który car Mikołaj I. spalił i bunt uśmierzył krótkim, w formie rozkazu, dekretem: „Aleksandra Lińskiego powiesić“.
— I rozkaz carski został wykonany... — koń-czył lliński o pobycie swoim na Donie opowiadanie, tłumacząc zdziwionym słuchaczom pozostawanie swoje przy życiu, jak następuje: — Rozkaz carski nie brzmiał: „Uśmiercić przez powieszenie“, powieszono mnie przeto z całą paradą, potrzymano na postronku minutę, nie dłużej... spuszczono i do ucha mi szepnięto: „Umykaj teraz“...
Inna, od niego samego pochodząca, wersya po — daje, że na Donie trafił na szajkę, zrewoltowaną przeciwko porządkowi społecznemu, przestrzegającemu bezpieczeństwa osób i ich mienia. Szajka ta gotową była zrewoltować, wzorem Puhaczewa, wojsko dońskie. Zamiarowi temu jednak przeszkodziła poli — cya, która ją wytropiła i chwytać jej członków poczęła. Obrót ten rzeczy uczynił dalszy Ilińskiego na ziemi Kozaków pobyt niemożliwym.
Wersyj o tym ustępie życia jego, było więcej. Z dwóch przytoczonych prawdopodobniejszą jest druga — prawdopodobniejszą z tej racyi, że lliński rzeczywiście wyprawę za Dniestr, może i dalej, za Dniepr, robił i rzeczywiście był przez policyę moskiewską w Mołdawii tropiony. Udało mu się jednak wymknąć, przeprawił się przez Dunaj i na gruncie tureckim wpadł w ręce pozostającego na żołdzie moskiewskim paszy silistryjskiego, Do apsu (więzienia) wtrącony, miał być Moskwie wydany — uratował się tem jenoj że za radą Greka, towarzysza więzienia, przyjął islamizm. Stać się to musiało w r. 1845, może w 1847*” — nie wiem.
W bitwie pod Temeszwarem, na Węgrzech, pod istną kul działowych i granatów austryackich ulewą, przed mostem na Bega-kanale, na trakcie, prowadzącym z Czastad do Temeszwaru, obok obserwującego rozwój boju Bema, pojawił się na spie
66

nionym koniu jeździec, który się chwilkę zatrzymał, słów kilka przez generała wymówionych wysłuchał, konia zwrócił i popędził. Żołnierze — a byli to Polacy z legionu, jednego z batalionów, postawionego do obrony mostu — widzieli co moment adjutantów, przyjeżdżających do wodza po rozkazy, i nie dziwili się temu. Ten jednak adjutant wydał się im osobliwością, głowę miał bowiem okrytą nie kiepi’m, ani czakiem, ale fezem czerwonym, z ogromnym, na tył zwisającym, kutasem, przy tem konia prowadził nie na mundsztuku, lecz wprost na trenzli, na lejcach nie skórzanych, ale z taśmy7 kolorowej. Zdziwiło to legionistów i wywoływało domysły różne. Zagadka rozwiązała się później. Owym, inaczej wyglądającym, niż węgierscy, adjutantem, był Aleksander Iliński.
Nieznane mi są losy jego pomiędzy więzieniem w Sylistryi, a pojawieniem się na Węgrzech, obok Bema, którego już nie odstępował. Bem pamiętać mu musiał jego w odniesieniu do legionów polskich dla donny Maryi zachowanie się. Inni projekt Bema uznawali w teoryi; on uznał go czynem i, luboć w Portugalii odegrał, w charakterze legionisty, rolę Filipa z Konopi, zawsze jednak na względy projektodawcy w zupełności zasłużył sobie. Względy te to sprawiły, że do armii tureckiej przyjętym został w wysokim, bodaj czy nie pułkownika, stopniu.
Wojna wschodnia (1853 — 56) wykazała wielką, a świetną wartość jego bojową. Był on jednym z najwaleczniejszych. Powierzono mu na początku do-wództwo nad baszi-buzukami, z którymi naczelna władza wojskowa poradzić sobie nie mogła. On, Skinder-bej, raz jeden ich w boju wstępnym użył, ale dobrze: na Wołoszczyźnie podchwycił pułk huzarów moskiewskich, dowodzony przez Karamzina — pułk zniósł, dowódca jego w bitwie śmierć znalazł.
Następnie baszi-buzucy wobec piechoty i, broń Boże, artyleryi ryzykować się nie głupi byli. Pod Eu — patoryą, dokąd wysłano go na czele dziesiątka wybo
5*
67

rowych setni baszibuzuckich, w spotkaniu z Moskala — lami, poprowadził je na dragonów i doprowadził, ale one dragonom z przed nosa pierzchły, zostawiając Skindera, naówczas już paszę, w szeregach nieprzy-jacielskich, pod baldachimem wzniesionych nad głową jego szabel dragońskich. Tym razem nie byłoby mu się upiekło, gdyby nie Wójcik, adjutant jego, który, gdy mu szabla w ręku pękła, osłonił go dubeltówką za lufę trzymaną i wycofał z pewnej zapadni. Przygoda ta przyozdobiła Ilińskiego piękną przez czoło blizną.
Po zakończeniu wojny wschodniej czas jakiś przemieszkiwał w Konstantynopolu, w charakterze generała „en disponibilitóe“. Inny na jego miejscu zapróbowałby życia tureckiego, mającego strony ciekawe. Jego strony te nie obchodziły zgoła; nie obchodziły go też tyczące się wina i napojów wyskokowych nakazy proroka. W niestosowaniu się do takowych przesadzał nawet. Lubił towarzystwo; pra-ktykował gościnność na szeroką skalę, i podocho — ciwszy sobie, jak skoro miał słuchaczy, opowiadał, opowiadał... Niektórych z opowiadań jego samby się Panie Kochanku nie powstydził. Różnica, jaka pomiędzy tym ostatnim, a rycerzem donny Maryi, przedzierzgniętym w wyznawcę proroka i obrońcę padyszacha, zachodziła, na tem polegała, że Radziwiłłowi wena przychodziła po obiedzie, na ganku, w otoczeniu domowników, paszy zaś naszemu natchnienia udzielał widok kilku gotowych go słuchać ludzi. Nastę-powało to zwykle u niego przy obiedzie. Do obiadu nie zasiadał nigdy sam i gdy podjadł i podpił sobie, lada przyczyna — słówko, wspomnienie jakieś, pytanie — stawała się źródłem, z którego wylewał się potok opowiadania.
Przy opowiadaniach takie się niekiedy zdarzały sceny. lliński opowiadał, obecni słuchali — opowiadał np. o polowaniu na bawoły w Ameryce, gdzie, zdaje się, nigdy nie był — i zapędził się za daleko na pole nieprawdopodobieństw. Nagle przy stole sły
68

szeć się dawało prychnięcie śmiechem w kułak. Iliń — ski opowiadanie zawieszał, wzrokiem w koło powiódł i opowiadał dalej. Za powtórnem, czasami po raz trzeci prychnięciem, zapytywał:
— Wójcik... to ty?
— Ja, generale...
— Czego się śmiejesz?
— Tak sobie...
— No... no...
I opowiadanie w dalszym szło ciągu.
Gdy zaś prychnięcie raz jeszcze się powtórzyło, natenczas Liński do Wójcika rozkazującym zwraca, się tonem;
— Wójcik... powiedz!... czego się śmiejesz?...
— Powiedziałbym, ale generał będziesz się gniewał...
— Mów śmiało!...
— A nie będzie się generał gniewał?...
— No... nie!... mów!...
— Generał łże, aż się za generałem kurzy...
— Ach!... ty!... — wykrzykiwał Iliński, zry-wał się i do koła stołu pędził za Wójcikiem ucieka-jącym.
Po okrążeniu w sposób ten razy parę stołu, obydwa na miejscach swoich siadali: Iliński sapał, Wójcik się śmiał.
Wójcik pozwalał sobie niekiedy generała na-zwać „durniem*. Obraza ta bardziej, aniżeli zarzut łgarstwa Lińskiego dotykała.
Lat parę po wojnie bezczynnie w stolicy spę-dził. Do wojennej w czasie pokoju służby nie nadawał się jako, ani specyalista w żadnej gałęzi, ani organizator, ani administrator, a ultra-konsomator przez proroka zakazanych napojów. Pozostawał bezczynnie, brał generalski żołd i zadłużał się. Był on z tych, co jak Frejend (patrz „Dziady“ Mickiewicza, część III) „miał jakiś talencik do bicia, i mógłby kilku Dońcom grzbiety naszpikować. Ale, w pokoju?1’... Wreszcie rząd wynalazł dla niego zajęcie. Posłano
69

go na gubernatora do Bassory, na pewną śmierć. W klimacie tropikalnym, w mieście brudnem, oto — czonem trzęsawiskami, zasilanymi wylewami Czat-el — arabu, człek, nie będący w stanie obejść się bez trunków gorących, inusiał żywot zakończyć prędko. Jakoż roku całego podobno nie wytrzymał na stanowisku gubernatorskiem.
Za wysłanie na tę placówkę straconą na swój sposób zemścił się na władzy. Przeciwko nadużyciom, jakie spowodowywał w Turcyi zwyczaj, nakładający na gminy obowiązek goszczenia podróżnych trzy dni bezpłatnie, rząd wydał opublikowane na wielkich arkuszach prawo, zwyczaj ów usuwające i podróżnych do opłacania popasów i noclegów zobowiązujące. Gminy do prawa tego stosowały się względem podróżnych małego kalibru. Od paszów jednak, któż by się zapłaty domagać ośmielił? Skinder-pasza więc jechał i jechał ku miejscu przeznaczenia swego bez-płatnie, aż w jakimeś w Małej Azyi miasteczku służba zawiadomiła go o odmowie dostawienia prowiantu bez pieniędzy. Oburzyło go to. Kazał przywołać kaj — makana (naczelnika powiatu). Kąjmakan na zapytanie o powód odmowy złożył przed paszą ozdobiony u góry cyfrą sułtańską arkusz, — zawierający tekst świeżo ustanowionego prawa.
„Pek ii“ (bardzo dobrzez. — odrzekł Skinder — pasza.
Kazał kajmakana rozciągnąć na ziemi grzbie-tem do góry, część ciała poniżej grzbietu osłonić arkuszem z cyfrą sułtańską i na arkusz ów spuścić z przyciskiem parę dziesiątków uderzeń kijem. Po tej, o poszanowaniu prawa świadczącej egzekucji, gmina dostawiła mu projwizyj pod dostatkiem.
Był to typ narowistego, a duchem awanturni — ctwa przejętego człowieka. Rodzaj to nie wyłącznie polski, ani wyłącznie szlachecki, luboć dawna szla — checkość polska doskonale się z narowistością zgadza.
70

MEHMED SADYK PASZA.
I.
Po dwóch sylwetach typowych z Ukrainy, z który di dla modela jednej ideałem był Gonta, dla drugiej Chmielnicki, pod pióro nasuwa mi się typ „par excellence“ — pół poeta, pół rycerz, pół uczony, półgłówek, pół dyplomata, pół narwaniec i do tego pół Polak. Tamci dwaj (Świętosławski i Rawski) uwlec się dali idei demokratycznej mocno odczutej, źle zrozumianej i na błędną pchniętej drogę. Jeden ugrzązł w tym mistycyzmie rewolucyjnym, co dla zbawienia ludzkości posługiwać się gotów rzeziami i stosami; drugi się rozmiłował w koza czy żuie, która anachronizmem w w. XIX była. Dla Michała Czajkowskiego, osobistości tej samej, co wypisane w tytule sylwety niniejszej nazwisko nosiła, kozaczyzna przedmiotem marzeń i dążeń była, ale nie taka jak ta, której życie Rawski poświęcił.
Michał Czajkowski w dziejach piśmiennictwa polskiego wydatne i charakterystyczne zajmuje stanowisko. Pamiętam pojawienie się utworów jego na Rusi. Wzbudziły one zajęcie ogólne, a żywe — żywe nie tyle zrazu, dzięki obrazowości opisów i imi — tacyi gwary szlachecko-kozaczej, co zaczepieniu w powieści p. t. „Anna11, znanej szeroko w krajach zabranych (Podole, Wołyń, Uraina) osobistości, zajmu
71

jącej z racyi majątku widne w społeczeństwie sta-nowisko, wsławionej jarmarcznemi w specyalności końskiej szachrajstwami i podejrzewanej o pochodzenie semickkie. „Anna“ Czajkowskiego jawiła się równocześnie prawie z „Maryą“ Malczewskiego. Różnica pomiędzy utworami temi zachodziła ogromna. Był jednak moment, w którym mniej się interesowano — Maryą“ niż „Anną“, a to dlatego, że tej ostatniej osnowa odnosiła się do skandaliku, należącego do rodzaju tych, co się krwią zmywają. Mówiono o pojedynku, mającym się odbyć we Francyi pomiędzy autorem opowiadania powieściowego, a obrażonym. Do pojedynku nie przyszło i o „Annie“ zapomniano.
Miehał Cz., syn Stanisława i Petroneli z Głę-bockich, przyszedł na świat r. 1804 na Wołyniu, we wsi dziedzicznej Halczyńce, parafii kodnieńskiej, o milę od Berdyczowa. W pierwszej w. XIX. ćwierci kraje zabrane nie były z ognisk edukacyjnych ogołocone. Komisya edukacyjna zaopatrzyła je w zachowane przez Moskwę po rozbiorach szkoły, szerzące wśród obywatelstwa oświatę. W Międzyrzeczu nauczali Pijarzy, w Humaniu Bazylianie, w Winnicy, i indziej, w szkołach powiatowych nauczyciele świeccy. Kto się uczyć chciał — miał gdzie. Nawet nie — przystępnemi nie były nauki wyższe, dla których Tadeusz Czacki założył r. 1805 w Krzemieńcu ly — ceum. Panował przeto względny ognisk wiedzy dostatek. Obok tego jednak kraina zwana dawniej Kraje Zabrane, obejmująca prowincye, noszące nazwę Podola, Wołynia i Ukrainy, powitana przez Trębe — ckiego jako „mlekiem płynąca i miodem“, przepełnioną była ponętami odciągającemi młodzież od nauki. Młodzieniec „bene natus et possesionatus“, jeżeli nie posiadał szczególnego do książki pociągu, jeżeli nie miał nad sobą ojca, lub opiekuna, wychowującego go wedle Ducha świętego doradzającego „różdżkę” dla „dziateczek“ i „kańczuk“ dla kawalerów o zasiewającym się pod nosem wąsie
72

chętniej, niż w szkole, kształcił się na jarmarkach, przy stolikach zielonych, na polowaniach, zjazdach chrzcinowych, imieninowych, weselnych, po garderobach. Okazye tego rodzaju bez liku na każdym nasuwały się kroku.
Jeżeli wierzyć temu, co p. Michał sam o sobie opowiada, kształcenie umysłu jego rozpoczęło się w Berdyczowie, skończyło w Międzyrzeczu — w Ber-dyczowie w prywatnej jakiegoś Anglika pensy i, w Międzyrzeczu u Pijarów. W Berdyczowie nauka udzielaną była z zaprawą zabawy, zabawa zaś polegała jakby na odtwarzaniu w ćwiczeniach odpowiednich tężyzny kozaczej. Na tle tem zaszczepić się i rozwinąć miało w autorze „Wernyhory“ rozmiłowanie się w kozaczyżnie. Podanie to nie wydaje się z prawdą ściśle zgodnem. Berdyczów, teatr szlacheckich (polskich) i huzarskich (moskiewskich) jarmarcznych i pozajarmarcznych popisów i pohulanek, sam przez się był szkołą, uosabiającą zamiło-wanie w kierunku tężyzny takiej lub innej. Do huzarów się Polacy nie garnęli, dzięki wrodzonemu zarówno do Moskali jakoteż do subordynacyi wojskowej wstrętowi. Ale wjazdy do Berdyczowa i przejazdy przez miasto karet szlachty zamożniejszej pod eskortą kozaków na dzielnych koniach, ustrojonych w kurty z wylotami, w szarawary szerokie w kołpaki z jełomami i kutasami, w sełed’ce, dzia-łały na wyobraźnią i rozbudzały fantazyę.
„O, gdy wyrosnę, toż to ja sobie kozaków sprawię!..“ — marzyli i mawiali panicze niedouki.
Tak i pan Michał w latach dziecinnych ma-rzyć musiał.
Nie dziw przeto, że gdy, po dwóch latach pobytu w Berdyczowie, przeniosła go matka do szkół w Międzyrzeczu, młodzieńca nudy i tęsknota opanowały. Pijarski dozór i pijarska nauka nie smakowały mu. Niedługo też w Międzyrzeczu popasał. W ciągu, lat trzech, w czternastym mniej więcej roku życia swego, głowę swoją całkowicie w potrzebną dzie
71

dzicowi Halczyniec zaopatrzył wiedzę, która — przypuszczać należy — ograniczyła się na dostatecznie biegłem władaniu językiem francuskim. W latach przed i po roku 1815, francuzczyzna w edukacyi odgrywała rolę taką samą, co za czasów jezuickich łacina, z tą atoli różnicą, że łacina stanowiła wyłącznie głów męskich ozdobę, francuzczyzną zaś zarówno się płcie obie zdobiły. Z jedyną prawdopodobnie tą ozdobą wszedł Czajkowski w grono obywatelskie. „Prawdopodobnie1* powiadam, od osób bo-wiem, co go przed r. 1831 na Wołyniu znały, słyszałem, że uchodził za młodego człowieka wcale nie obiecującego. Nikt ani przypuszczał, ażeby się miał na autora wykierować. Polował, jarmarkowa!, ale z książkami się nie wdawał.
Jakto pozory niekiedy mylą!..-
Omyliły tych, co przed r. 1831 nie przypusz-czali, ażeby Michał Czajkowski zdobyć się mógł na napisanie listu porządnego; omyliły po r. 1831 księcia Adama Czartoryskiego, co tegoż Michała Czajkowskiego, autora kilku powieści oryginalnych, osądził uzdolnionym do sprawowania funkcyj dyplomatycznych.
Al... „errare humanum est“.
Po jedno i drugie — do kogóż miała się zwrócić, jak nie do wypadłego z łask jej sprzymierzeńców unkiar-skaleskich męża stanu, byłego ministra spraw zewnętrznych w Petersburgu, znającego na wylot arkany i tajemnice dyplomatyczne? Ambasadorowie jej w Paryżu i w Londynie dostali rozkaz porozumiewania się we wszystkiem z księciem A. Czartoryskim i posługiwania się nim w potrzebie. Książę na pośrednika pomiędzy sobą a ambasadą, na wiernika swego, wyznaczył Czajkowskiego, któremu powierzył zarazem umawianie się z obecnym; w Paryżu licznymi wychodźcami słowiańskimi, poddanymi tureckimi. Na polu tem zawiązała się zabierająca czasu niemało gadanina dyplomatyczna, skutkiem której ułożoną została „pomiędzy Jego Wy
74

sokością księciem Adamem Czartoryskim, a Jego Wysokością księciem Wąsowiczem, pretendentem do tronu czarnogórskiego konwencya“, celem przywrócenia księciu Wąsowiczowi należnego mu tronu i zorganizowania w Czarnogórze siły zbrojnej polskiej. Książe Wąsowicz zobowiązał się, dla dodania zapewne konwencyi owej pewności i siły, przyjąć katolicyzm, książę Czartoryski zaś zaopatrzeć go w pieniądze. Konwencya ta wydała rezultat iak najsmutniejszy. Warunki jej dotrzymane zostały w tym względzie, że ks. Wąsowicz na katolicyzm przeszedł, ks. Czartoryski w pieniądze go — niewielkie, fr. 60.000 — zaopatrzył i on się z pieniądzmi temi ulotnił, zostawiając towarzyszącego mu Czajkowskiego w Rzymie bez grosza.
Wypadek ten powinien był ochłodzić dyplomatyczne zapały i zwrócić Czajkowskiego z drogi do Paryża, do żony, którą był lat temu kilka pojął i z którą miał dzieci czworo. Sprzeciwiały się temu, z jednej strony, jego samego ochota zapoznania się z będącym w czasie owym w literaturze polskiej modnym („Sonety krymskie“,., Farys“, tłumaczenie „Giaura“ przez Mickiewicza) Wschodem, z drugiej zobowiązania względem rządu francuskiego, powzięte przez Czartoryskiego, który dla wysłańca swego wyrobił naukową urzędową misyę, czynienia studyów, tyczących się plemion słowiańskich pod berłem otto — mańskiem. Zwrócenie wysłańca z drogi, byłoby za-drwieniem z Guizota, owoczesnego ministra oświaty. Czajkowski przeto, mimo, że przez jedną wysokość książęcą okradzionym został, musiał przez drugą Wysokość książęcą na nowo być w grosz zaopatrzonym i dokończyć podróż przerwaną.
Ks. Adam był dyplomatą w wielkim stylu, usposobionym do mierzenia się z fotelu ininisteryal — nego z Taillerandami, Mettei niebami, Castlereagha — mi, Hardenbergami itp. mężami stanu, ale gdy się fotel ministeryalny z pod dostojnej osoby jego usunął, a Taillerandy, Metternichy etc. od niego się od
7 5

wrócili, nie koniecznie potrafił w człowieku zwyczajnym męża stanu odkryć. Niezwyczajność Czajkow-skiego wyraziła się w powieś<iopisarstwie, powieścio — pisarstwo zaś nie daje jeszcze na mężostwo stanu patentu. Chyba książę koloryt kozacki za ekwiwalent patentowy uznał, że Czajkowskiego w charakterze dyplomatycznym na Wschód wyprawił. A do tego ta się zapewne jeszcze przyłączyła okoliczność, że zewnętrznością swoją, rysami oblicza, manierami, wydawał wybraniec książęcy człeka, należącego pochodzeniem do jednej z ras, gnieżdżących się u stóp tej góry, na której się arka Noego zatrzymała.
Wyraziłem się o M. Cz. powyżej, że jest pół — Polakiem. Byłbym nie śmiał tego o nim powiedzieć, gdyby był karyery swojej nie zakończył, jak zakończył. Zakończenie to upoważnia mnie do przyznania mu polskości przez pół tylko, sądząc o tein wedle znamion rasowych. Któż Polaka z dziada, pradziada po rysach oblicza, wyrazie oczu, kolorze cery i ogólnym postaci wyrazie od pierwszego oka rzutu nie pozna? M. Czajkowski na pierwszy oka rzut przed-stawiał się jako wschodniowiec. Nos krogulczy, włosy czarne, cera śniadawa, oczy świdrem patrzące — wyglądał na Persa, Anałolczyka, Armeńczyka. Ormianizm zwłaszcza z oczu mu bił wyraźnie, dla tych zwłaszcza, co wiedzieli o rozsypanej w moskiewskim i austryackim zaborze szlachcie polskiej, nazwisko Czajkowskich noszącej, z rodzinami pol — skiemi spokrewnionej i skoligowanej i do Ormian się zaliczającej. Ci pana Michała o ormianizm nie podejrzewać nie mogli. Tłumaczy to, dla czego książę Czartoryski, który w zaborze rosyjskim ogromne przed r. 31 posiadał majątki, w zaborze austryackim, w ognisku niejako ormiańszczyzny, Śniatynie i w majątkach tych często się z Ormianami spoty-kał, który wiedział może o usługach, jakie oni w czasach dawniejszych Polsce na Wschodzie, na polu dyplomatycznem oddawali, — tłumaczy t<>, powtarzam, czemu książę nie komu innemu, jeno pot»m-
76

kowi (po Kądzieli) Myśliszewskich, Bohdanowiczów, co do Bakcziseraju i Konstantynopola w sprawach polskich jeździli, Szymonowiczów, Zimorowiczów, co piśmiennictwo polskie wzbogacili, misyę dyplomatyczną w Turcyi powierzył. Ormianin i autor powieści kozaczych — nie byłże on na ambasadora w Turcyi stworzony?
Nie ambasada wprawdzie, aJe agencja polska w Konstantynopolu narzucała się w momencie, w którym emigracya polska porządkowała się we Francyi, rozpadłszy się na dwa skrajne i na trzecie pośrednie stronnictwa. Skrajne rozebrały pomiędzy siebie działalność — demokracya wśród ludów, ary — stokracya w gabinetach. Gabinety atoli dla repre — zentacyi narodowej, nie opierającej się o żadne państwo, zamknęły się z wyjątkiem dwóch: kuryi rzymskiej i Wysokiej Porty. Kuryę obchodził, prześladowany w Rosyi jawnie i zagrożony w Prusiech katolicyzm, wymagający z jej strony zabiegów na drodze nieregularnej i nieoficyalnej. Wysoka Porta, po traktacie w Unkiar-Skalezi, uczuła gwałtowną potrzebę zabezpieczenia się przeciwko uzyskanemu traktatem tym sprzymierzeńcowi, usuwając możliwe rozruchy wewnętrzne i reorganizując swoją siłę zbrojną. We względzie tym potrzebowała ona wskazówek i pomocy.
n.
I pan Michał pojechał, raczej popłynął r. 1841 do Konstantynopola. Ciągnęło go tam... przeznacze-nie niby. Ks. A. Czartosyski, zrażony do jego zdolności dyplomatycznych rezultatem negocyacyj z Jego Wysokością ks. Wąsowiczem, rad by go był z drogi zawrócił — nie mógł — nie wypadało. Czajkowski się później Wąsowicza wyrzekł, zwalając całą za awanturę tę odpowiedzialność na hrabiów Władysława Zamoyskiego i Cezarego Platera. Nic atoli bardziej, aniżeli podania Czajkowskiego, na niedowierzanie zasługuje. Na emigracyi był on jednym
77

z trzech (Słnżalski, Czajkowski, Mierosławski), znanych powszechnie ze zdolności przekręcania prawdy. Wąsowicza przeto historya całkowicie na jego zostawić powinna sumieniu. Z tym też na sumieniu grzechem działalność dyplomatyczną na Wschodzie rozpoczął i prowadził.
Rozpoczął on i prowadził działalność tę wbrew — jak się domyślać należy — życzeniu skompromitowanego przezeń w oczach emigracyi polskiej i kuryi rzymskiej księcia. Wyprzeć się jednak wysłańca własnego, zaopatrzonego za staraniem i książęcem przez rząd francuski w charakter urzędowy, przez ambasadora tureckiego w Paryżu i znakomitości francuskiego świata oficyalnego w listy polecające do dostojników tureckich i wpływowych w Konstantynopolu osobistości, sposobu na razie przynajmniej nie było. Odwołanie odłożyć należało na później — do pretekstu dyplomatycznego pierwszego lepszego. Z takim wszelako, jak pan Michał majstrem, sprawa łatwą nie była. Pretekst się znalazł niebawem: złudzenie rządu lennego naonczas księstwa serbskiego gotowością W. Porty przyznania księstwu niepodległości za pomocą jednorazowej skapitalizowanego haraczu spłaty. Rzecz ta, przedstawiona jako umówiona w Belgradzie, pokaz’ała się ani pomyślaną w Konstantynopolu. Wynikła stąd nowa na polu dyplomatycznem kompromitacya, którą jednak dwie inne zamaskowały roboty: Zaporoże i Kaukaz.
Zaporoże zwłaszcza — Zaporoże bowiem przedstawiło się, jako pole współzawodnictwa z demokra — cyą, z którą w owym właśnie czasie Hotel Lambert gorącą toczył walkę.
Mowa tu o Zaporożu nie-istniejącem. Istniało ono do r. 1829 na Dobrudżi; lecz w roku tym ata — man Hładkij zaprzepaścił je zdradą Turcyi, na rzecz Moskwy dokonaną. Pozostały po niem wspomnienia, ożywiane świadectwem zbiegów z pod komendy Hładkiego, którym zamiana wolności tureckiej na moskiewską nie wydała się korzystną, ożywiana oraz
78

obecnością zbiegów od pańszczyzny i z szeregów armii rosyjskiej włościan z Podola i Ukrainy. Zbiegowisko to, złożone z materyałów, które niegdyś służyły do zasilania Zaporoża na ostrowach dnie — prowskicn, nadawało się do snucia zamiarów, mających na celu wskrzeszenie tej specyalnie w dziejach zaznaczonej organizacyi militarnej. Wytropili je naj — pierwsi demokraci emigracyjni, którzy jak skoro znane założyli Towarzystwo, wnet rozpoczęli walkę o niepodległość Polski przysposabiać i w celu tym emisaryuszów na wsze rozsyłali strony. Jeden z traktów, którymi oni ku Polsce podążali, przechodził przez księstwa naddunajskie. Mołdawię zapełniali wychodźcy i emigranci (emigrantów nazwa odnosiła się naonczas wyłącznie do wychodźców politycznych) polscy. Ci, w stronach tych krążąc, o Dobrudżę się ocierali, gdzie zetknęli się z cnroniącem się tam wychodźtwem rnsińskiem, rozżalonem na Moskwę za wzmacnianie poddaństwa, oraz za zniesienie regestrowego, zwłaszcza zaś niżowego kozactwa, którego sławę głosili zaporożce, zbiegli z pod komendy Hladkiego. Wskrzeszenie Zapóroża przeciwko Moskwie nie mogło nie wstrząsnąć wyobraźni tych, dla których walka przeciwko Moskwie jedynem była życia zadaniem. W celu tym na Dobrudżą zaglądali wysłańce demokratyczni. Było ich — nie wiem ilu; do wiadomości mojej doszły tylko nazwiska: Mikulskiego (później księdzem został), Izydora Rawskiego, Ludwika Zwierkowskiego. Najruchliwszym i najczynniejszym śród nich był ten ostatni, znany pod nazwiskiem paszportowem Łenoir’aJ
Pod osłoną paszportu wędrował on swobodnie po Mołdawii i Turcyi, bywał w Konstantynopolu i znał się z tameczną kolonią polską, składającą się ’ z rozbitków powstania listopadowego i wychodźtwa przemysłowego. Z pierwszymi Czajkowski zejść się musiał — zeszedł się więc z Lenoirem. Od niego się o stosunkach naddunajskich i o Dobrudżi dowiedział i — <*o było rzeczą cale ważną — potrafił go dla
79

spraw i zamysłów, w Hotelu Lambert urabianych, pozyskać.
Pozyskaniem LenoiPa, tę grubą Hotelowi Czajkowski oddał przysługę, że Lenoir była to siła de — mokracyi wydarta. Dzięki przysłudze tej poprawiła się mocno zachwiana p. Michała reputacya dyplomatyczna. Dla utrwalenia jej na Dobrudzę się wybrał, ciekawy zakątek ten zwiedził i z wyprawy tej raport księciu panu przesłał. Raportu nie czytałem — żadna okazya nadzwyczajna w ręce mi go nie wsunęła; okazye zaś zwyczajne, przebywające za progami wysokimi Hotelu Lambert, zdaleka obchodziłem. Nie wiem przeto, co Czajkowski do głowy stronnictwa arystokratycznego pisywał. Znając jednak autora z pism, z czynów, i osobiście, nie pomylę się, twierdząc, że działalność swoją przedstawiał w świetle pożyteczności, wymagającej pozostawienia go na stanowisku, jako działacza samodzielnego. Podania mówią, że samodzielność przypisać mu. w pierwszych jego na Wschodzie krokach, można tylko we względzie pozyskania Lenoir’a. I to — pytanie: czy nie wchodziła do tego kobieta?... O kobiecie będzie później, tymczasem zaznaczę, co się niewątpliwem wy — daje, że do stawiania pierwszych na nieznanem polu kroków służyły mu skazówki, jeżeli nie wyłącznie, to przeważnie Lenoir’a. Lenoir wiedział o zabiegach emisaryuszów z obozu demokratycznego, wiedział o Rawskim i za jego to sprawą nastąpić musiało zejście się tego demokraty z Czajkowskim i rozmowy ich, które Rawski — jak powiadał — toczył z nahajką w ręku. Może to i prawda, Rawskiemu bowiem tajną być nie mogła dezercya Czajkowskiego z obozu demokratycznego, o czem świadczą pierwsze członków T. D. spisy. Traktował go więc z góry na gruncie, na którym tak jeden, jak drugi nie znalazł tego, czego szukał: urzeczywistnienia ideału kozaczego — ideału, upatrywanego przez Rawskiego w Chmielniczczyznie, przez Czajkowskiego w kozactwie nadwornem.
80

Ideał swój nakreślił Czajkowski obrazowo w powieści p. t. „Wernyhora“, w której legendowy Wer — nyhora.ginie, a na plan pierwszy wysuwa się Ne — krasa. Ów to Nekrasa, w odzieży z wylotami, w kołpaku z kutasami, frenzlami i kitami, harcujący na koniu dzielnym, również ozdobnie przystrojonym, bohater nad bohatery, waleczny, piękny, posiadający przymioty nadzwyczajne, kochający straszliwie, bohater ów był jego rojeń i pragnień przedmiotem, jego pożądań celem.
Z tem rojeniem w wyobraźni, z tem pragnie-niem w sercu, z tem pożądaniem w umyśle wyjechał Czajkowski na Wschód i przebywał na Wschodzie. Z tym też imaginacyjno umysłowym bagażem, stanął na ziemi dobrudzkiej, śród zbiegów ruskich, oko w oko z Nekrasowcami.
Z Nekrasowcami zdarzyło się mu wedle przysłowia: „Słyszał, że gdzieś dzwonią, nie wiedział, w którym kościele “ — i stworzył sobie Nekrasę,
do którego Nekrasowców dorobił i dobrał. O pra-wdziwych pojęcia nie miał. Pewnym był, że to Ru — sini. Łatwo więc wyobrazić sobie, jakiem zdziwienie jego być musiało, gdy pod nazwą Nekrasowców nie Rusini, ale najprawdziwsi mu się przedstawili Moskale. Podkopali mu oni i zwichnęli rojenia, ale na żadną go nie narazili stratę. Przeciwnie. Ideał ideałem pozostał; urzeczywistni się — dobrze, nie urzeczywistni się — drugie dobrze, co zaś do zyskania było, to się zyskało.
O wskrzeszeniu na nowo za zezwoleniem W. Porty w dobrndzkim zakątku Zaporoża, po tak niedawnej (r. 1829) Hładkiego zdradzie i po tak nie — dawnem (r. 1833) w Unkiar Skelezi z Rosyą przymierzu, ani myśleć było można. W. Porta tem mniej zezwolić na to mogła, że na Dobrudżi przebywali Zaporożców spółzawodnicy i nieprzyjaciele*), Turcyi
*) Nieprzyjaźń pomiędzy Zaporożcami a Nekra — sowcami doprowadzała nierzadko do rozpraw orężnych.
Sylwety emigracyjne. 6
81

wierci Nekrasowcy, posiadający samorząd pod wa-runkiem służenia w razie potrzeby państwu Otto — mańskiemu orężnie. Warunki takie przysługiwały przed laty i Zaporożcom. Tak samo, jak ci ostatni, Nekrasowcy, zorganizowani i uporządkowani, wybierali starszyznę, na czele której stał ataman. Zatrudnieniem ich były: uprawa roli, rybołówstwo, pijawko — łówstwo i handel. W pobłiżu Babadagu i jeziora Ra — zelm zamieszkiwali kilka dobrobytem kwitnących osad. Do Rosyi, jako starowiercy, ze względu na prześladowanie ich wyznania przez rząd rosyjski, odnosili się wrogo.
Samorząd, przysługujący im w gminnych i religijnych sprawach, nie uwalniał ich od zależności od W. Porty i działających z jej ramienia administracyjnych i sądowych urzędników, powołanych do utrzymywania ładu w kraju śród różnonarodowej i różnowierczej ludności, pochopnej do sięgania po własność cudzą i mącenia porządku. Zamożność Ne — krasowców wzbudzała ochotę dzielenia się nią z nimi w sposób nieuprawniony: w ichże wiary odmiennej spółziomkach (Bezpopowcach, Skopcach i in.), w posiadających prawa podobne Tatarach krymskich, w kolonistach niemieckich, w Bułgarach, Rumunach, Grekach, Tarkach, Żydach, Rusinach, w najrozli — czniejszej, a jak najmocniej z etyką poróżnionej ze świata całego zbieraninie. Przeciwko napastnikom tego rodzaju osłona i obrona znajdowała się w rękach urzędników tureckich, nie pogardzających, wzorem czynowników moskiewskich, obdzierającemi nie rzadko ludzi ze skóry łapówkami, znanemi w Tur — cyi pod nazwą: bakcziszów. W odniesieniu do wszystkich tych, kieszeniom ich zagrażających gromad i osobników, potrzebowali oni pewnej i skutecznej wobec sfer wyższych i najwyższych obrony.
Obrona taka nastręczyła się im w osobie Mi-chała Czajkowskiego, wiernika księcia Adama Czar-toryskiego, zaopatrzonego w paszport francuski i charakter urzędowy, poleconego dygnitarzom Łure-
82

ckim i osobom wpływowym zagranicznym w stolicy Turcyi, posiadającego względy szczególne, mającego głos w sferach rządowych bankiera (Aleona) i poparcie, nie bijącej jeszcze na onczas przed carami pokłonów ambasady fiancuskiej. Taki właśnie mąż w r. 1841 może 1842, a może 1843, stanął przed oczami opłacających haracze panom, kajmakanom, muftim, agom, zaptijom i wszelakim figurom urzędowym Nekrasowców.
W sposób ten Czajkowski stał się, jako spra-wujący interesy Nekrasowców, w Konstantynopolu potrzebnym. Czy jednak, jako taki, był on oraz, jako sprawujący interesy Hotelu Lambert, w stolicy Wschodu potrzebnym?... Był — zapewne — wedle składanych przezeń księciu panu raportów.
Są dane, pozwalające przypuszczać, że książę, zrażony konwencyą czarnogórską i negocyacyą serbską, raportom niekoniecznie dowierzał i Czajkowskiego do powrotu wzywał, do żony i dzieci, do pełnienia obowiązków ojcowskich powoływał. Napróżno jednak. Sprawy publiczne, obowiązki — wedle mniemania autora Werayhory — od ojcowskich ważniejsze, nakazywały mu głuchym na wezwania i powoływania pozostawać.
Do sprawowania interesów nekrasowskich dołączyły się kraje kaukazkie. Znajdowały się one pod pieczą i w ręku duszą i ciałem im oddanego Anglika, Urąuardta. Urąuardt pieniądze na walkę Czer — kiesów przeciwko Moskwie zbierał, broń i amunicyę kupował, oficerów werbował, efekty i ludzi na Kaukaz przekradał. Pomagali mu w tem Turcy; lecz niemniej pewnymi przedstawiali się mu w tej sprawie Polacy. Jak skoro przeto doszła go w agencyi polskiej w Konstantynopolu wiadomość, wnet zwrócił się do niej i znalazł ją chętną w użyczaniu mu rad, wskazówek i wszelakiej innej pomocy. Sprawa ta w raportach księciu inaczej zapewne, niż tu o niej mówię, przedstawiona, wzmocniła potrzebę obecności Czajkowskiego w Konstantynopolu.
6*
83

W czasie owym, w roku mniej więcej 1843, kiedyśmy w kraju się w utworach Michała Czajkowskiego rozczytywali, jak się obecnie w utworach Henryka Sienkiewicza rozczytujemy, rozeszła się była wieść, że Moskwa zaalarmowana agitacyą Czajkowskiego śród ludów i narodów naddunajskich, wystąpiła wobec Turcyi z żądaniem wydania go, a przynajmniej wydalenia. Nie wiem, jaką wieść ta wpływ w hotelu Lambert wywarła. U nas na gruncie polskim, na Podolu, wywarła ona wpływ taki, że nietylko wyniosła Czajkowskiego na wyżyny powie — ściopisarskie niedojrzalne — przekonani byliśmy, że powieściopisarza nadeń lepszego w Polsce nigdy nie było i nigdy nie będzie, aleśmy go jeszcze i — niemal... na zbawcę Polski z góry pasowali.
III.
„Cherchez la femme1’. Regułę tę, której się trzymają sędziowie śledczy w dochodzeniach krymi-nalistycznych, zaznaczyłem poprzednio, mówiąc o samodzielności w czynnościach Michała Czajkowskiego na Wschodzie. Winienem przytoczenie reguły tej usprawiedliwić. W losach Czajkowskiego kobieta przeważną odgrywała rolę.
Kto nie zna niedokończonego Juliusza Słowac-kiego poematu p. t. „Podróż na Wschód?“ O nieznajomość utworu tego nikogo z łaskawych „Sylwet“ moich czytelników podejrzywać nie śmiem; śmiem jednak przypuszczać, że nie każdemu, po strofie w pieśni drugiej, mówiącej „poetycznym Laurom“ i „sawantkom“ o szkole wsławionej „biednej Safo skokiem“, zrozumiałą jest strofa następująca:
„Znałem... lecz szczęściem uleczoną z żalu Safouę bardzo podobuą do greokiej.
Ta się nieszczęściem kochała w Moskalu; A Moskal zginął ua wojnie tureckiej;
Ta poszła zabrać na Warueńskiem polu Zwłoki...“ etc.
84

Dalej poeta opowiada o odciętych przez Tur-ków uszach kochanka, po które Safona owa pojechała do Konstantynopola, o jej mdłościach, które lekarze usuwali pigułkami z chleba, o oznaczającem ochotę samobójczą targowaniu się z lekarzami „o krwi troszeczkę i jeszcze miseczkę“, o romansie z oficerem angielskim; nie opowiedział atoli o szkielecie uko* chanego, zamkniętym w trumnie, towarzyszącej kochance w podróżach i lokowanej przy jej łóżku sy — pialnem wszędzie, gdzie się zatrzymywała na dłnżej. O pierwszem opowiada poeta, o drugiem podanie. Safona owa ostatecznie osiedliła się w Konstantynopolu — to fakt, do którego podanie dodaje, że w lat dużo później pożar domu, w którym mieszkała, po-chłonął trumnę i ulubioną charcicę i, że charcica żałowaną była bardziej, aniżeli trumna z zawartością swoją. Podaniom można wierzyć, albo nie wierzyć, wolno je nawet brać za plotki, mimo podkład prawdopodobieństwa, na którem się zrodziły, ale nie wolno przeczyć faktom dokonanym, faktom, które w odniesieniu do strof, Safonie przez Słowackiego poświęconych, wyraziły się w sposób, żywo autora: „Podróży na Wschód“ obchodzący. Kim była Safo owa? Była nią Ludwika Śniadecka, córka Andrzeja, profesora uniwersytetu wileńskiego, znakomitego uczonego i gorącego patryoty polskiego. Rozkochała się ona w Moskalu, Korsakowie, oficerze od gwardyi, rozkochała się zapewne wbrew życzeniu ojcowskiemu. Ale... „miłość nie sługa“, a za to w służbę bierze tych, co się z nią wdadzą, Po zwłoki ukochanego wybrać się mogła dopiero po śmierci ojca i otrzymaniu przypadającej na jej dolę części majątku, jaki zostawił po sobie. Sprawy spadkowe długo się zwykle wloką, ponieważ przeto Andrzej Śniadecki zmarł w r. 1838, nie mogła więc wcześniej, jak w r. 1840, albo 1841 wyjechać. Daty te nasuwają na myśl uwagę, tyczącą się miłości panny — Ludwiki — miłości, dochowywanej nieboszczykowi przez lat najmniej dwanaście, oficer ów bowiem zginął przy pa-
ss

miętnym szturmie Warny r. 1828. Rzeczy takie nie zdarzają się codziennie. Odszukała na warneń — skiem polu zwłoki i — co z niemi zrobiła? Nie odwiozła do kraju; nie odesłała rodzinie; nie pogrzebała ich w Turcyi nigdzie: podanie przeto o trumnie przy łóżku, w której przechowywane były, jest bardzo podobnem* do prawdy, odpowiadając nastrojowi romantycznemu, który duszę tej kobiety przenikał i nie pozwolił jej po śmierci marnego jakiegoś ofi — cerzyny moskiewskiego, przenieść miłości na genialnego poetę polskiego.
Kochał ją, jak wiadomo, Juliusz Słowacki. Kochał ją i odezwał się do niej o niej:
„1 powiedz, czyli duszę mam powszednią Ja, co przebiegiszy świat, kochałem jedną“.
Zakochanie się Słowackiego nastąpiło w dobie brzasku młodości jego — liczył lat nie więcej jak siedmnaście. Ona dużo od niego starsza, w momencie, kiedy on do jej serca po młodzieńczemu kołatał, z „oficerem na potęgę romansowała i... dla stu — dencika łaskawą była“. Stosunek ten, we dwa lata później, rozerwał się: studenctk do Warszawy wyjechał, oficer na wojnę poszedł. I jeden nie wrócił i drugi nie wrócił, I stało się: oficerowi wierną pozostała ona, dla niej wierność w studenciku się rozbudziła.
Jak się zdaje, często i gorąco — tak gorąco, jak w strofach, rozpoczynających się od wyrazów: „Kłębami dymu niechaj się otoczę“ — wypowiadana z obczyzny przez Słowackiego miłość dla niej przyszła retrospektywnie, we wspomnieniach, na skrzydłach tego gołębia, co wieści nosił, drogą poetyczną. Upostaciował on w niej, imieniem jej nazwał ideał, w rzeczywistości nie istniejący.
Ona się tego ani domyślała. Utwory jego, gdy w ręce jej wpadły, nazwała „wierszami szklanymi“.
Przybyła „nad brzegi Marmora* z popiołami
86

Moskala i rozkochała w sobie... autora „Kirdża — lego“.
Rozkochała — zapewne; trafniejszem jednak będzie wyrażenie: opanowała.
Była to kobieta do panowania.
Mówię to z całą rzeczy świadomością — ze świadomością, zdobytą naprzód osobiście, następnie od dwóch na zupełne i całkowite zaufanie zasługujących świadków, których po imieniu i nazwisku w pamiętnikach, co się po śmierci mojej przypuszczalnie ukażą, wymienię.
Osobiście miałem zaszczyt przed obliczem jej, przez nią wezwany, stanąć. Działo się to w r. 1863, w czasie kiedym w Tulczy, na Dobrudzi, oddział powstańczy organizował i w interesie oddziału tego do Konstantynopola na dni parę przyjechał. Wezwała mnie dla rozmówienia się ze mną w materyi dla niej i dla mnie nad wyraz drażliwej — a tem drażliwszej, żem był autorem książki, towarzysza jej dozgonnego sądzącej bardzo — bardzo niepochlebnie.
Przed obliczem jej stanąłem i doznałem wra-żenia takiego, jakiego — przypuszczam — doznawać muszą czciciele monarchizmu, gdy się po raz pierwszy wobec jakiej cesarzowej, a przynajmniej królowej znajdują. Nie przykląkłem wprawdzie, ani czoła do podłogi nie uchyliłem, ale doznałem czegoś nakształt porażenia od majestatu, z oblicza i postawy kobiety tej bijącego.
Liczyła wówczas lat mniej więcej sześćdziesiąt; z pod czepca na czoło jej i skronie włosy śnieżnej wysuwały się białości, tworząc ramy dla oblicza o rysach regularnych, oświeconego oczami pogodnie i do-brze patrzącemi, a z wyrazem takim, w którym taiły się obietnice grozy lub słodyczy, kar lub nagród. Klasycznie ukształtowanej głowie odpowiadał wzrost więcej trochę niż średni, przy postawie szykownej, o ruchach swobodnych, nie zdradzających wieku późnego.
87

Powitała mnie z tą uprzejmością łaskawą a ujmującą, która najbrzydsze zdobi kobiety, i ukazawszy mi siedzenie obok siebie, zawiązała rozmowę, zaczynając ją od wyrażenia nadziei, że nie rozejdziemy się pogniewani. Rozmowa zabrała nam czasu bez mała godzinę, luboć interes na samym początku prędko załatwiony został. Po załatwieniu interesu, gdym ruch do wstawania wykonał: „Czemu się pan śpieszy?“... — — zapytała. Mówiliśmy o stanie sprawy polskiej, o nadziejach, prawdopodobieństwach, o stanowisku politycznem W. Porty, o „generale“ — tak Sadyka-paszę tytułowała, nie nazywaiącgo „mężem“ swoim. Materyę najdelikatniejszą i najdrażliwszą stanowiła książka moja i ta materya dotkniętą została. Rozstałem się z nią przez nią oczarowany, wynosząc to przekonanie, że Michał Czajkowski nie jest przecie takim lichym, za jakiego uchodzi, człowiekiem. Przekonanie to, które w książce pióra mego, „W Ga — licyi i na Wschodzie“, wyraziłem, ona we mnie wmówiła. Chodziło o dezerterów, którzy z pułków kozackiego i dragońskiego, znajdujących się pod dowództwem Czajkowskiego, do formującego się w Tul — czy oddziału polskiego się zgłaszali. Umówienie na tem polegało, że Czajkowski z — popędu własnego, przez wzgląd na sprawę polską, poszukiwać ich nie chce, gdy w istocie rzeczy popęd ów pochodził od sprzyjającego powstaniu polskiemu rządu tureckiego.
Pozostawałem pod kobiety tej urokiem, który na mnie podziałał chwilowo; na Czajkowskim zatrzymał się, a opanować go musiał od razu. Opanowany, oderwać się od niej nie był w stanie. Zamieszkała w Konstantynopolu na warcie przy trumnie; on w Konstantynopolu pozostał na warcie przy niej, nie jako kochanek, ale w charakterze sługi, w poddaństwie.
Potrzeba obecności Czajkowskiego w Konstantynopolu, w charakterze agenta politycznego, bardzo była względną — przeważnie informacyjną. Mógł go zastąpić kto inny, mniej w tworzeniu, pod firmą
88

sprawy polskiej, niedorzeczności pomysłowy. Cóż ze sprawą naszą za styczność mieli Nekrasowce n. p.? Jaką agencya, nie rozporządzająca funduszami znacznymi, pomoc użyczyć mogła Anglikom, w podtrzymywaniu wyniszczającej Rosyę z Czerkiesami wojny? Jedynie stosunki z wychodźtwem rusińskiem na Dobrudzi mogłyby trzymanie agencyi polskiej na Wschodzie usprawiedliwić, gdyby na agenta trafił się był kozakoinan, ale nie szlachtoman, jakim był autor „Wernyhory“. Przypuszczać się godzi, że sani Czajkowski, sparzywszy się na konwencyach i ne — gocyacyach południowo-słowiańskich, nie znalazłszy dla siebie zajęcia odpowiedniego ani na Dobrudzi, ani na Kaukazie, byłby się na stanowisku znudził i wezwań pierwotnych do powrotu do Francyi posłuchał, gdyby nie panna Ludwika Śniadecka.
Panna Ludwika, od pierwszego z Czajkowskim zejścia się, czar na niego rzuciła, opanowała go, upoddaniła, stała się najważniejszą sprawą dyploma-tyczną, tą sprawą, z której trysło źródło bogate natchnień do pisania nie poezyj, nie powieści, ale raportów. Tworzone w natchnieniu tem raporty przekonały Hotel Lambert o nieodzowności pozostawienia go w stolicy Wschodu, o absolutnej zastąpienia go kim innym niemożliwości. Dla ugruntowania przekonania tego w umysłach dyplomatów Hotelu, dla zabezpieczenia się przeciwko przysłaniu mu do Konstantynopola żony i dzieci, jeździł do Francyi, zabawił w Paryżu miesięcy kilka, powrócił — i nie puścił się już (przepraszam za trywialność wyrazu) spódnicy panny Ludwiki.
Służył jej, literalnie służył, usługiwał, jak panna służąca, jak lokaj, wiernie, niezmiennie, od pierwszej skojarzenia się z nią chwili do jej śmierci. Na stosunek ten zgoła nie wpłynęło dygnitarskie, jakie w świecie tureckim zajął, stanowsko. Za jej zezwoleniem, jeżeli nie na jej rozkaz zmuzułmanił się; bez jej zezwolenia byłby się nie chwycił sposobności, jaką mu nastręczyła wojna wschodnia
89

(1853 — 56), urzeczywistnienia ideału swego kozako — mańskiego. Tak samo jednak muzułmanin Mehiued — Sadyk, tak samo generał-pasza turecki, jak da-wniejszy Michał, jej, o ile go obowiązki służbowe od domu nie odrywały, posługiwał. Nie kto inny, tylko on, drewka przynosił i ogień na kominku w pokoju sypialnym rozpalał, nie kto inny wodę, tatły (konfitury) i kawę do łóżka podawał, nie kto inny psy faworytalne dozorował, nie kto inny przynosił, wynosił, odnosił wszystko, co dla niej do przynoszenia, wynoszenia i odnoszenia było. Pełniąc posługi wszelakie, z cierpliwością wzorową znosił kaprysy, które, wedle podań świadków wiarogodnych, przepełniały moralną pani istotę. Dzięki temu nie nader słodko się jej z mężem stosunki układały. Mąż atoli znosił, znosił, cierpiał i rad był temu. Ale dzieci? — córki zwłaszcza?...
Generałowa wiedziała, że generał ma dzieci we Francy i. Pozostawianie ich w oddaleniu źle wyglądało w oczach Turków nawet. Sama przyzwoitość sprowadzić je nakazywała. Jeden tedy z kursujących pomiędzy Marsylią a Stambułem statków parowych, przywiózł dwóch młodych panów Czajkowskich i dwie dorosłe panny Czajkowskie. Synowie do szeregów wojskowych wstąpili; córki, póki zarnąż nie powychodziły (jedna za Suchodolskiego, oficera od kozaków, druga za dra Gutowskiego), przemieszkiwały przy ojcu i, lekceważone przez niby macochę, ze wstrętem i obrzydzeniem przypatrywały się temu, jak ona nim pomiatała.
Rozpatrując się we wpływie kobiety tej na Czajkowskiego, nie można nie uznać smutnych wpływu tego rezultatów. Zabił on w nim znajdujący się w fazie rozwoju talent i przyczynił się do urzeczywistnienia, będącego skończoną niedorzecznością, piastowanego przezeń ideału kozaczego. Epopeję dla ideału owego spróbował Sadyk napisać p. t.: „Kozaczyzna w Turcyi44 — tom spory, wydany w Paryżu w r. 1857. W tym bez składu i ładu utworze
90

rzucają się czytelnikowi w oczy mundury. Opowia-dania, wszystkie, z wyjątkiem firmanów sułtańskich, kłamane, są niczem; mundury wszystkiem.
Znając wodza pułków, kozackiego i dragońskie — go, ze strony psychicznej, jasnem się staje, że do ideału jego w znacznej części wchodziły żywioły krawiecki i czapniczy. Świadczą o tem wyloty i kołpaki z jełomami i kutasami na kozakach, czapki czerkieskie na dragonach; objaśnienie zaś najdokładniejsze daje na czele dzieła umieszczony wizerunek samego wodza, Mehmed-Sadyka paszy. Mundur z wylotami, lampasami, belkami i nieużywanemi w Turcyi epoletami; kołpak z jełomem i kutasem z jednej strony, z kutasem, gałką, ale bez jełomu z drugiej strony, frenzla do koła po środku, gwiazda i półksiężyc na wierzchu, na gałecznej podstawie kita z tyłu. Wszystko to w sam raz do cyrku. Pokazuje się, jak różnemi ideały ludzkie chodzą drogami... Ten, co się w umyśle Czajkowskiego wytworzył, wystrzelić musiał z podłoża tych rojeń chaotycznych, które się w jego na piśmie i ustnych przebijały opowiadaniach. Sadyk pasza gości polskich przyjmował u siebie w musafirłyku (izba gościnna), siedząc z podgiętemi po turecku na sofie nogami i prawiąc im duby smalone.
— A dajcież mi z waszym Sadykiem czysty pokój! — zawołał Padalica (Zenon Fisz) — wracając z wizyty u niego. Wyobraźcie sobie, cały czas bawił mnie opowiadaniem wspomnień, jakobj Mikołaja Kamińskiego z czasów, kiedy, nim człowiekiem na drodze metampsychicznej *) został, przeżywał istnienia krowy i jendyka. Opowiadanie to przeplatał porykiwaniem krowiem i bełkotaniem jendyczem.
Słowem, panna Ludwika Śniadecka, kobieta, co czar ze siebie wydzielała, nie zasłużyła sobie
*) Pułkownik M. Kamiński towianizm wy-znawał.
91

za zaczarowanie Michała Czajkowskiego na wdzię-czność narodu.
Wszelako, gdyby go za wcześnie była nie odumarła, z pewnością nie pozwoliłaby mu karyery zakończyć tak nędznie i marnie, jak zakończył.
Słówko jeszcze. Co to dla nas za szczęście, że się z tą „Ludką* nasz „Julek“ nie skojarzył!...

ROMAN CZARNOMSKI.
Gdzie i kiedy mąż, którego imię i nazwisko w tytule sylwety niniejszej figuruje, na świat przyszedł — nie wiem. Kilkakrotniem go o to zapytywał, — nigdy wyraźnej nie otrzymywałem odpowiedzi. Pochodził może z Krajów Zabranych, nie dla tego atoli, ażeby pochodzenia tamecznego cechy na sobie nosił, — zewnętrzny wygląd jego raczej Mazura zdradzał. W dawnem województwie Bracław — skiem, zbogacona przy Potockich w epoce rozbiorów kraju, rodzina Czarnowskich, na Pobereżu się obku — piła i duże tam do dziś posiada dobra ziemskie. Wspominałem mu o nich; nie zapierał się pokrewieństwa z nimi. W Krajach Zabranych, przed powstaniem listopadowem bywał, nie zapędzał się snadź jednak w kierunku południowo-wschodnim aż do sąsiadującego z majątkami Czarnomskich miasteczka Piszczana, o którem jest, nie przynosząca wielkiego świekrom zaszczytu, piosneczka ludowa:
Kudy jidesz opętany?
Na jarmarok do Pyszczany. Szczo tam budesz torhuwaty? Budu teszczu prodawaty.
Należał on w charakterze członka do remonty, wysyłanej z Królestwa dla zaopatrywania w konie
93

ćwiczonej przez W. ks. Konstantego Pawłowicza jazdy polskiej. Remonta polska w Kodniu pod Ber-dyczowem miała kwaterę główną. Instytucję tę obchodziły jarmarki końskie nietylko w Berdyczowie i Jarmulińcach, ale w Bałcie zwłaszcza, gdzie znajdowano do wyboru wierzchowce ze stadnin ukraińskich i tatarskich. Droga z Kodnia do Bałty prowadziła t. z w. szlakiem szpakowym, ocierającym się o Piszczanę, a zatem i o majątki Czarnomskich. W Bałcie więc nasz p. Roman bywać musiał, lecz do imienników, czy krewnych swoich nie zajeżdżał, osobiście ich nie znał, w opowiadaniach o okolicach i ludziach tamecznych nigdy o nich nie wspominał.
Opowiadaczem był świetnym — całemi z przyjemnością słuchało się go godzinami. Ulubionym re — lacyj jego z pobytu w krajach zabranych przedmiotem była stolica królika ukraińskiego, Tulczyn, gdzie wesoło czas upływał, dzięki balom, przedstawieniom teatralnym, popisom muzycznym i rozlicznym innym rozrywkom, wtórującym ciągłej grze w karty, której teatrem był pałac wspaniały, na frontonie którego widniał dużemi złotemi literami nakreślony napis: „Oby zawsze wolnych i cnotliwych był mieszkaniem Napis ten wyryć kazał wódz konfederacyi targowi — ckiej — cnotliwy... zdrajca ojczyzny. Wnuk jego sprzedał Tulczyn Moskalom. Rzecz ciekawa, czy Moskale napis ów zachowali.
Świetne dla miasta tego czasy minęły. R. Czar — nomski był jednym z ostatnich świetności tej świad-kiem. Szkoda, że nie pozostawił pamiętników po sobie. Gdyby tak pisał, jak opowiadał, pamiętniki jego ogromnieby ciekawe były ze względu nietylko na Tulczyn i na Kraje Zabrane, ale i własne jego przygód pełne życie. Wrodzona ciekawość i ruchliwość ciskały nim, niby piłką, wybierały atoli zawsze cel, mający Polskę na widoku.
Przed powstaniem służył w szeregach jednego z pułków ułańskich. Po wybuchu powstania, kiedy się nowe, pieszej jezdne tworzyły hufce, wykomen-
94

dero w a ny został do nowoformujących się krakusów. Mało kto zapewne wie o tem, że to on pod Stoczkiem, bez rozkazu, podkomendnych swoich do ataku poprowadził i przyprowadził „cztery harmaty i Moskali, jak bydła“. Gdy, wnet po czynie dokonanym, Dwernickiemu o wzięciu harmat, z dwoma przy daszku od kaszkieta palcami, meldował, Dwernicki chmurny zapytał:
— Wziąłeś harmaty?
— Wziąłem, generale...
— Wsadźże je sobie w... ucho!
Relacya ta, z ust jego długo po wypadku, bo w Turcyi w r. 1855 czy 1856 słyszana, wątpliwości podlegać nie może, służąc do pierwszego stopnia do scharakteryzowania we względzie typowym tak Dwernickiego, jak jego: — Dwernickiego, który nie postąpił sobie jak Manliusz Torąuatus, co za stoczenie wbrew jego rozkazowi bitwy zwycięskiej syna własnego ściąć kazał; jego, który się na własną rozporządził rękę.
P. Roman miał do konceptów własnych popęd, radząc się tylko wiatrów. W którą, wedle jego me — teorometrów myślowych, wiatr wiał stronę, w tę on szedł. Trafiało mu się to raz po raz. Pamiętny snadź jednak na gniew generała — gniew, który na siebie ściągnął za czyn świetny, ale bez namysłu dokonany, za każdym razem, gdy do zmiany kierunku przychodziło, myśłał, namyślał się i zawsze tak wypadało, że znów o nowej kierunku zmianie myśleć potrzeba było. W następstwie wynikło stąd przechodzenie na emigracyi z obozu do obozu. Był to umysł niespokojny, szukający drogi, na której najjaśniej zbawienie Polski świeciło, nie poczuwający się do odkrywania dróg nowych, lecz o tyle sobie samemu ufający, że na każdej o przewodniczenie mu chodziło. Powodzenie pod Stoczkiem dawało mu tę pewność, że byle on prowadził, to każde powodzeniem uwieńczone zostanie przedsięwzięcie.
Niestety — w żadnym z obozów, do jakich na
95

emigracyi wchodził, na czoło się wydostać nie mógł. Zależało to w obozie każdym od wyborów. Ani on się wyborcom umiał zalecić, ani się wyborcy na nim poznać umieli. Spotkało go to w Węglarstwie, w Towarzystwie demokratycznem, w Zjednoczeniu, w grupie przy generale Rybińskim przez Ibusia Ostrowskiego pod nazwą Towarzystwa wojskowego zorganizowanej, słowem, wszędzie. Nie doszedł do wiadomości mojej sposób, w jaki zawody te znosił. Wiem tylko, jak szeregi Masonów porzucił.
Masonerya, przez wielu zalecana, wyobraźnię jego i umysł opanowała była. Podobało się mu w niej to mianowicie, że członkowie jej wedle zasług z niż-szych na wyższe awansują stopnie i przepisane mundury mają. Nie wątpił, że go czeka wielkie mistrzostwo, które na rzecz sprawy polskiej wyzyskać potrafi. Złudzenie to trwało poty, póki się w Polsce ruchy ze znamieniem powstańczern przejawiać nie zaczęły. Rok 1846 zelektryzował go i to sprawił, że chętne ucho dał księdzu jakiemuś, który mu ma — soneryę w jak najczarniejszych przedstawił kolorach. Słowa księdza tak na niego podziałały, że na ziemi usiadł i zapłakał — następnie wyspowiadał się. Siadaniem na ziemi i oblewaniem łzami każdy, jaki na niego spadał, spotykał zawód.
Masonerya przeszkodziła mu wziąć w wypadkach r. 1846 udział. Wynagrodził to sobie w r. 1848. Jeden z pierwszych do Wielkopolski pośpieszył i pod wodzą Mierosławskiego się zaciągnął. Okoliczności nie nastręczyły mu sposobności wykazania wartości swojej na polu bojowem. Wyznaczone mu zadanie tyczyło się organizowania w jednym z powiatów siły zbrojnej przy spóldziałaniu jednego z oficerów b. armii polskiej. Nie rostrzygniętą pozostawała kwe — stya, który z nich: Czarnomski, czy ów X. (nazwiska nie znam), przewodniczyć i w jakim stopniu będzie. Chodziło podobno o stopień majora.
— Wiesz, Xowi śniło się, że nominacyę na majora dostał... — ktoś Czarnomskiemu oznajmił.
96

— O1... — Czarnomski na to. — Przecież to rzecz pewna, że on podemną dołki kopie...
Zdaje się, że z ruchawki poznańskiej bohater z pod Stoczka wyszedł ze stopniem majora.
Czemu dla potwierdzenia i okurzenia stopnia swego prochem na polu bitew nie zajrzał do Węgier?
Po wojnie węgierskiej w lat cztery wybuchła wielka wojna wschodnia. Na teatrze jej Czarnomski zjawił się w momencie, kiedy, skutkiem nieporozumień pomiędzy Sadykiem-baszą a g-łem Władysławem Zamojskim wynikłych, przyszło do dwóch polskich organizaeyj wojskowych: jedna pod firmą turecką, pułki kozacki i dragoński; druga pod firmą angielską, dywizya polska, złożona z piechoty, jazdy i artyleryi.
Zamojski, który na emigracyi miru nie posiadał, niemałe miał trudności w zwabianiu do dywizyi swojej oficerów, wyższych zwłaszcza. Z piechotą poszło mu jako-tako. W artyleryi los wielki wygrał, zwerbowawszy wsławionego przez Mickiewicza Ordona (z „ Reduty“) Do kawaleryi zagiął parol na Władysława Ponińskiego, puł-ka z legionu polskiego na Węgrzech, oraz na puł-ka Mikołaja Kamińskiego (potomka, według Sadyka-baszy, krowy i jendyka), towiańczyka, buntującego się jednak przeciwko „mistrzowi “ w tym względzie, w którym „ mistrz“ (To — wiński), podobnie, jak ks. St. Stojałowski, zabraniał wyznawcom swoim stawiać się nieprzyjaźnie wobec cara, zesłańca bożego i przelewać bratnią krew moskiewską. We względzie tym — mówiąc nawiasem — zbuntowali się przeciwko niemu Mickiewicz, Słowacki i inni.
Zbuntowany tedy przeciwko „mistrzowi “ Kamiński, znakomity kawalerzysta, przyjął propozycye Zamojskiego; gdy atoli z przybyciem, również jak Poniński, zwlekał, Zamojski powierzył tymczasowe dowództwo nad jazdą Słubickiemu, oficerowi od piechoty, pomijając Czarnomskiego, który do dowództwa prawo rościł. Zamojski by z ochotą roszczenia żoł
Sylwety emigracyjne. 7.
97

nierza, dobrze w poezyi zanotowanego, zadość uczy* nił, gdyby nie to, że żołnierz ów potrafił sobie na reputacyę narwańca w emigracyi zarobić. Narwań — stwo jego w rozmaity przejawiało się sposób. Powyżej zanotowałem zwyczaj jego siadania na ziemi i wylewania łez w razach, gdy go zawody spotykały. Do zanotowania jest jeszcze przybrane z wiekiem głośne myślenie. Myśli, gdy mu nagle falą o mózg uderzyła, nie umiał w głowie zatrzymać i dla siebie zachować — na język się wnet parła i w słuchy ludzkie wlewała. Z takiemi przywarami nie można go było na czele jazdy stawiać (dwa pułki: ułani i strzelcy/ Żeby jednak nie zrażać człowieka, posiadającego ogromne bojowe zalety, Zamojski mianował go instruktorem w stopniu pułkownika. Stopniowi rad był, ale służenie pod piechurem mocno mu zawadzało. Niezadowolenie swoje często głośno wypowiadał. Raz udało mu się wypowiedzieć je w toaście, wygłoszonym przezeń przy obiedzie danym przez oficerów, przy okazyi imienin dowódcy pułku. Naj-starszemu i wiekiem i stopniem, jemu wypadło toastowanie zapoczątkować. Wstał więc z kieliszkiem w ręku i tak przemówił...
— Naszemu czcigodnemu, szanownemu, zacnemu, kochanemu pułkownikowi Słubickiemu... — gło-wę nieco zwrócił i na stronie wygłosił: — dureń od piechoty... bodaj go dyabli wzięli!... Niech nam ży — je 1... — zakończył.
Narwańcem był w całem wyrazu tego znaczeniu. Nie przeszkadzało mu to mieć serce i prakty-kować uczynność bezinteresownie względem osobników, pozostających ze sobą w jawnej a zawziętej nieprzyjaźni.
Spotkałem się z nim po raz pierwszy w stoli-cy Wschodu. Poznaliśmy się i zaprzyjaźnili do pewnego stopnia. Przedstawiał on mi naiwność, przebijającą się ku wyżynom. Stopień pułkownika bardzo go zadawalał, ale w dumę nie wbijał. Awans ten uważał za rzecz od dawna mu należną; przyjął ją,
98

jak się odbiera dług od dłużnika w wypłatach tru-dnego.
— Teraz generalstwo... — myślał sobie nie zawsze po cichu.
Ci, co myślenie to słyszeli, nie przypuszczali, ażeby Czarnomski na tym szczeblu ku wyżynom kiedy stanął.
Otóż stanął.
Generałem został w komunie. Po zdobyciu Paryża przez wersalczyków, aresztowany, oddany został pod sąd. Nieznaczną snąć była odegrana przezeń w wypadkach tych rola, kiedy go skazano nie na śmierć, ale na galery. Po odsiedzeniu kary do Paryża powrócił i umarł. Na krótko przed śmiercią widziałem go raz ostatni. Zestarzał się, schudł, zmi — zerniał i wyłysiał, ale miny żołnierskiej nie stracił i na wspomnienie Polski brwi fałdował, a w oczach przejawiały się mu te połyski, z którymi Krakusów na harmaty prowadził.

’ JÓZEF JAGMIN.
Litwin z krwi, kości i ducha, potomek zape-wne po kądzieli Podbipięty, jak skoro w r. 1831 na Litwie powstańcze poczęły się szykować oddziały, do oddziału najbliższego wstąpił niezwłocznie. I sumiennie obowiązki powstańcze pełnił, mordując Moskali, gdzie ich jeno dopaść mu się udało. Doczekawszy się wkroczenia wojsk z Korony, dostał się pod dowództwo Dębińskiego i pod generałem tym wziął udział w odwrocie, niewiele ustępującym odwrotowi dziesięciu tysięcy Greków pod Ksenofontem. Przybywających w momencie owym-do Warszawy Litwinów, spotkało — jak z dziejów wiadomo — entuzyasty — czne ze strony mieszkańców stolicy przyjęcie. Niebawem później przyjęcie podobne towarzyszyło powstańcom litewskim w nowym, smutnym niestety, odwrocie z Polski do Francyi przez Niemcy. Niemcy z zachwytem przeprowadzali bojowników za wolność. Ugruntowało to w umyśle i sercu Litwina pojęcie o wysokiem bojowania za wolność Polski znaczeniu. Przejął się niem, pokochał je, przyjął na się w odniesieniu do pojęcia tego obowiązki ślubu zakonnego.
Natura też zakonnym obdarzyła go wyglądem, dawszy mu wzrost duży, kości grube, ruchy niezgrabne, oblicze o rządkiem na policzkach, brodzie i wardze górnej zaroście, jakby na przekór głowie,
100

gęsto płowym poszytej włosem, oczy bez wyrazu, minę pokorną. Chodząc, szyję nieco wyciągał, co mu, ponieważ go habit zakonny nie okrywał, dawało pozór sługi księżego. Źołnierskością się zgoła wygląd jego nie zalecał, ale mówił o uporze nie do złamania.
Upór stanowił grunt moralnej jego istoty, nie podkarmionej wiedzą naukową, Są na Litwie Jagmi — nowie bogaci, mogący sobie pozwalać na edukacyę wykwintną, nauką podszytą. On był nie z tych; snadź kształcić go umysłowo nie było za co, wszedł więc w środowisko Europy ucywilizowanej, wynosząc z Litwy skromną czytania i pisania umiejętność, opartą, jak na skale Piotrowej, na przekonaniu o konieczności naprawienia na drodze orężnej krzywdy, Polsce i Litwie zadanej, a na pozbawieniu ich wolności polegającej. W przekonanie to wlał się jego upór; z nim do Francyi przyszedł, do Towarzystwa demokratycznego dla tego, że cel jego wyra-źnie wojnę o niepodległość wskazywał, wstąpił i w fabryce jakiejś do roboty stanął. Pracował, zarabiał, oszczędzał, na posiedzenia sekcyjne, co sobota regularnie się stawiał, regularnie podatek płacił, „Demokratę Polskiego* czytał i „Regulaminu1* wojskowego na pamięć się uczył, dołączając do teoryi praktykę musztry, jaka się w pierwszych latach pobytu emigracyi polskiej we Francyi, po zakładach odbywała.
Pracował, uczył się, podatek płacił i na zawołanie do walki czekał, nie mieszając się do owych osławionych i dziś jeszcze osławianych sporów i kłótni emigracyjnych, bez porównania we względzie kolorytu, jaskrawości i wyrazistości bledszych, łagodniejszych, aniżeli obecne-dziennikarskie i parlamentarne spory i kłótnie, wiedeńskie zwłaszcza. Nie uznawał arystokracyi, wielką miał do niej pretensyę za wyprawianie emigrantów do Portugalii na uczestniczenie w wojnie domowej, do Algieru na pozbawienie wolności Arabów, do Ameryki na wygnanie bezpowrotne. Inaczej nie obchodziła go ona.
101

Za wzór demokracyi podawany, Jagmin czekał, czekał — czekanie mu praca skracała — i doczekał się. Nadszedł rok 1848. Wiadomości o organizowaniu gwardyi narodowej, do Galicyi go pociągnęły. Z tornistrem na plecach i z Regulaminem w tornistrze, z zaoszczędzonym w trzosie groszem do Polski pociągnął. Wyruszyli we dwóch — obaj Litwini. Podróż im poszła pomyślnie. Wkrótce po przybyciu ich do Galicyi zadeklarowała się wojna pomiędzy Węgrami a Austryą i rozeszły się o formowaniu Legionów polskich słuchy. Ponieważ nie zanosiło się na to, ażeby gwardya narodowa Rosyi wojnę wydała, Jagmin do Węgier się udał i do Legionu w Budzie wstąpił, w przyznanym mu przez weryfikatorów stopni oficerskich we Francyi stopniu podporucznika.
Bywają żołnierze z prezencyą, pokorni, waleczni, ale lepszych i waleczniejszych nad Jagmina nie znaleźć chyba. Służbę znał na wylot mimo, że po krótkiej w oddziale powstańczym praktyce, przez lat siedmnaście nie postał w szeregach wojskowych. Radził sobie jednak. Codziennie rano, przed wyjściem z mieszkania, ustęp z regulaminu odczytywał i zastosowane do zaznaczonych w ustępie tych obrotów komendy wygłaszał. Odnośnie do komend tych, w wyobraźni, przed oczami“ jego przesuwały się w obrotach odpowiednich składowe jednostek bojowych części: sekcye, pół plutony, plutony, kompanje, dywizjony, rozwijały fronty, formowały kolumny, rozsypywały tyraliery, kształtowały czworoboki. Ćwiczenia te powtarzał codziennie rano, naprzód we Francyi przez lat siedmnaście, następnie w Konstantynopolu pomiędzy wojną węgierską a wschodnią (1853 — 56), dalej pomiędzy tą ostatnią a powstaniem polskiem (1863 — 64), wkońcu od powstania do ostatniej wojny moskiewsko-tureckiej.
Sposób prowadzenia wojen teraźniejszych rzadko daje okazyę odznaczania się ludziom pojedynczym. Mechanizm masowy zabija inicyatywę indywidualną. Mimo to Jagmin odznaczał się — odznaczał
102

się: nieznużonością, gorliwością, formalizmem, no i odwagą ślepą, niepowściągnioną.
W marszach forsownych, kiedy żołnierze nogami ledwie plątali i ze znużenia upadali, zwłaszcza gdy marsz taki w słotę się trafił i w błocie grzęznąć trzeba było, jemu nic do kroczenia swobodnie nie przeszkadzało. Trzymając się wyznaczonego regulaminowo miejsca, krokiem miarowym szedł w szeregu, gdy zaś z szeregu wyjść na chwilę musiał, wychodził, odliczał w bok, jak regulamin nakazuje, kroków ośm i po chwili, krokiem zdwojonym na miejsce swoje wracał. W obozach, gdy dowództwo kompanii objął, żadna kompania tak porządnie miejsca nie zajmowała i służby nie pełniła, jak jego. Dopilnował wszystkiego: znoszenia drew i słomy, rozpalania ognisk, fasowania żywności, kolei wart, broni w kozłach — wszystkiego i więcej nawet, bo gdy w kompanii jego przy którym z karabinów sprężyna osłabła, lub osada lufy w łożu się zluzowała, poty spokoju nie miał, póki ukradkiem karabinu tego na niepopsuty w kompanii innej nie wymienił. O podkomendnych swroich dbał, upominał się o nich, troszczył się o to, ażeby nakarmieni, wypoczęci i zdrowi byli. W swój jednak, osobliwy sposób, choroby traktował. Na tej podstawie, że wszystkich ich siedliskiem jest żołądek, utrzymywał, że tak zapobieganie chorobom, jak leczenie onych na czyszczeniu żołądka polega. Ponieważ zaś pomiędzy rądlem a żołądkiem takie zachodzi pokrewieństwo, że co pierwszy zaczyna, to drugi kończy i ponieważ rądle czyszczą się popiołem, zatem i żołądki po-piołem czyszczone być winny. Każdemu przeto choremu radził: kieliszek wódki z popiołem, doświadczeniem własnem ręcząc za niechybną lekarstwa tego skuteczność.
Udział Polaków w kampanii węgierskiej trwał od listopada r. 1848 do sierpnia r. 1849. W dowo-dzonej przez Jagmina kompanii pozostawałem do maja r. 1819, całych pięć miesięcy. Razem do boju
103

kilkanaście stawaliśmy razy — o jego przeto za-chowywaniu się na placu bitwy mówię, jako świadek naoczny. W niego waleczność wcielała się w sposób, jaki wciela się w lwa n. p., w istotę, nie zdającą sobie z niebezpieczeństwa sprawy. W kul ulewie chadzał, jakby o tem, że kule zabijają, nie wiedział. Oblicze jego jak w marszu, jak na placu musztry, jak na przechadzce, zachowywało spokój i cechujący go wyraz pokory, wyraz, który się szczególnie uwydatniał, gdy się bitwa rozpoczy-nała i po uszykowaniu linii bojowej, następował moment wykomenderowywania tyralierów. Wówczas Jagmin do majora podchodził, dwa palce wyciągnięte do góry podnosił i nastrajając minę potulnie, głosem niepewnym, lękliwie o wysłanie go w tyraliery prosił. Wygląd miał studenta, doznającego bólu brzucha, proszącego nauczyciela o pozwolenie wyjścia z klasy, a wstydzącego się do powodu prośby przyznać.
— Panie majorze...
— A co tam?...
— W tyraliery...
— No, no... idź, idź... — odpowiadał mu za-zwyczaj, brodą siwą wzorem francuskim przystrzyżoną, naprzód rzucając, Czernik, dowódzca batalionu.
Nam, podkomendnym jego, podobało się to raz, drugi; za każdą jednak bitwą było tego dla nas za wiele z powodu bieganiny, jakiej tyralierka wymaga. Protestowaliśmy. Protestu wysłuchał, ale swoje robił.
Niekiedy się zapałowi uwlekać dawał, nie okazując tego po sobie. Zapał nie wybiegał mu na twarz, nie bił z oczów, krył się w istoty jego głębi i pchał go naprzód. Przejawiał się tem jeno, że się rozszerzały jego kroki. Porwał go w pierwszej, ja — kąśmy na Węgrzech stoczyli, bitwie polowej, pod Solnokiem. Najmocniej atoli istotę jego przeniknął pod Hatwań’ią, gdzie na huk bliskiej, a z powodu
104

zasłaniających perspektywę domów niewidnej bitwy, postradał umysłu przytomność. O przepisach regulaminowych zapominając, z oczów kolumnę stracił, biegiem pluton naprzód uwlókł, wpadł na rynek, z którego bataliony węgierskie nie śmiały na zrywany pod ochroną strzelającej kartaczami bateiyi austryackiej nawet nosa wytknąć i pod kartacze nas poprowadził. Przy okrzykach: „Eljen a Lengiel! — eliurel... Es leben die Polen! — yorwarts!“... (znajdował się tam bowiem jeden batalion niemiecki) na most rzuciliśmy się, owachlarzeni kartaczami pon — tonierów, spędziliśmy i zmusiliśmy wojska austrya — ckie do przyśpieszenia odwrotu. Za świetny ten, w rozkazie dziennym zaznaczony czyn, Jagmin za karę na maszerowanie dzień cały bez pałasza przy boku wskazanym został.
W czasie wojny wschodniej (1853 — 56) zaszła w przekonaniach jego zmiana, tem spowodowana, że demokracya udziału w niej nie wzięła. Z demokra-tycznego przeto do arystokratycznego przeszedł obozu i w stopniu majora wstąpił do piechoty w polskiej na żołdzie angielskim dywizyi, formowanej przez generała W. Zamojskiego. Dywizya ta nie występowała na linię bojową.
Z kolei przyszło powstanie. Jagmin — mimo, że mu się to — mocno, z racyi zgwałcenia porządku awansów, nie podobało — pod mojem znalazł się dowództwem, pod dowództwem demokraty, nie pyta-jącego tych, co do walczenia o Polskę do szeregów śpieszyli, jaką kto religijną, polityczną, społeczną, filozoficzną etc. wyznaje wiarę. Pod dowództwem mojem bez zarzutu się do boju i w boju prowadził.
Następnie znów się do nowej o Polskę wojny sposobił, regulamin codziennie zamiast pacierza po-wtarzając, i czekał. Doczekał się ostatniej wojny rosyjsko-tureckiej, na linię bojową z garstką kilku-dziesięciu ludzi, nazwaną legionem polskim, wystąpił i zginął.
Niechże przynajmniej pamięć o nim nie zaginie!...
105

FRANCISZEK SOKULSKI.
Zdaje się, że F. Sokulski padół ziemski powitał w Galicyi, w Brzeżańskiem, na lat jakich dwa-dzieścia kilka przed wybuchem powstania listopadowego. Zdaje się, że powstanie listopadowe powitał nie w Galicyi, ale w Królestwie, może nawet w szeregach wojska polskiego. Jego samego znam blisko i dobrze; biografia jego jednak znaną mi jest piąte przez dziesiąte. O tem, że obecnym mógł być w czasie wybuchu powstania listopadowego w Królestwie, a może i w szeregach wojskowych, stąd wnioskuję, że należał do tego korpusu oficerskiego, który pod dowództwem Chłapowskiego — wykomenderowanym został na Litwę, w znaczeniu kadrów dla mających się formować z powstańców litewskich batalionów i szwadronów. Spóźniona ta wyprawa smutno się skończyła. Sokulski dostał się do Francyi, wykształcił się na inżyniera drogowego, służył w biurze i przy robotach w polu; na polu zaś służby obywatelskiej pełnił gorliwie obowiązki członka Towarzystwa Demokratycznego i, jako taki, wędrował po Polsce w charakterze emisaryusza. Szczegóły te przytaczam w sensie podań wiarogodnych. Mówiono o tem w jego obecności, mówiono po za jego plecami i ani on, ani nikt temu nie przeczył. Mówiono oraz, że nie była to głowa tęga.
Brak tęgości głowy, jeżeli istniał (o czern po-
luG

świadczyć nie mogę), wynagradzały sowicie: tęgość serca i piękność duszy. W długiem życiu mojem miałem sposobność spotykać ludzi zacnych i Polaków dobrych dużo; znałem takich, co Sokulskiemu w je — dnem i drugiem nie ustępowali; ale takich, którym by on ustępował — nie znałem. Sumiennie powiadam, że we względzie czysto etycznym był to człowiek bez zarzutu. Co się zaś rozumu tyczy, nie zaliczał się do mędrców, ani do uczonych, nie posiadał szcze-gólniejszych jako pisarz lub mówca talentów, lecz znaczenie wiedzy i rozumu pojmował, poznawał się na nich, cenił je i szanował. Grunt istoty jego moralnej stanowiło przekonanie, sformułowane i w duszę wchłonięte wedle tej starej demokracyi polskiej, która stosunki społeczne łączyła ze sprawą polityczną i pragnęła Polski oczyszczonej z wszelakich niesprawiedliwości, nieprawości i nieprawd, praktykującej obowiązki obywatelskie w rozciągłości całej, słowem wzorowej. Taką przedstawiał sobie Polskę, nie przypuszczając, ażeby, gdy na roli uprawy demokratycznej wykwitnie, inną być mogła. Przekonanie to stanowiło oś umysłowości jego, odnoszącej wszystko do Polski i dla Polski na wzór i podobieństwo pszczoły, zbierającej z kwiatów najrozmaitszych materyały na wosk i miód i znoszącej go do ula na użytek i pożytek spoiny.
Niech atoli z czytelników łaskawych nikt nie myśli, że w osobie Sokulskiego przedstawiam wyjątkowego na emigracyi z r. 1831 człowieka. Wcale nie. Takich jak on było więcej. We wspomnieniach przesuwają się mi postacie: Rufina Piotrowskiego, Karola Borkowskiego, Filanowicza, p-łka Gawrońskiego, kapitana Stryjeńskiego, Aloizego Przezdzie — ckiego i in„ i in., wielu innych. Demokracya polska, skupiona około idei niepodległości Ojczyzny, pojmo-wanej szczytnie, a mającej być osiągniętą na drodze jedynie ofiarnej, oddziaływała moralizująco na ogół emigracyjny. Miałbym do zesylwetowania nie jednego, gdybym ich znał był bliżej. Znamiona bohaterstwa
107

pamięci narodowej przekazują: Kasper Dziewicki, Artur Zawisza, Szymon Konarski, Teofil Wiśniowski. Spis zmarłych emigrantów od r. 1831 do 1842 włą —. cznie wykazuje emisaryuszów 29, egzekwowanych w zaborze moskiewskim. A iluż to ich na Syberyi się oparło i tam śmierć znalazło!
Sokulskiego przeto nie przedstawiam jako oso-bistość wyjątkową. Poznałem się z nim bliżej niż z innymi — i ten jest powód, dla którego osobistość jego wziąłem za model do skreślenia typu wzorowego emigranta politycznego z lewicy wychodźczej.
Z Sokulskim spotkałem się po raz pierwszy na Węgrzech, w r. 1849, w Kieresztur, dużej osadzie, na drodze do Szegiedynu. Zdarzyła się tam była sprawa niemiła. Dwaj oficerowie z legionu skrzywdzili sierżanta; ten ich oskarżył i ja dostałem rozkaz rozpatrzeć skargę. Z przesłuchania stron wypadło, że wina znajdowała się po stronie oficerów. Stosownie do tego, sprawę w raporcie przedstawiłem pułkownikowi, który w czas jakiś później do siebie mnie wezwał dla udzielenia mi nauki moralnej. Strofował mnie z powodu raportu, ubliżającego — jak twierdził — oficerom w ogóle.
— Wina po ich była stronie... — tłumaczyłem się.
— Wiem o tem... — odparł pułkownik. — Nie mniej przeto zbłądziłeś, osłabiając wobec podkomendnych powagę oficerską... Przestrzegać powinniście prestige epoletów...
Pułkownik lat ośmnaście we Francyi mieszkał, z Francuzką się ożenił i często się francuskieini w rozmowie posiłkował wyrazami.
Gdym od niego wyszedł, ujrzałem, idącego na-przeciwko mnie oficera, nieznanego mi. Widywałem go z daleka, szedłem więc ku niemu w myśli, że się miniemy, jak się mijać zwykli nieznajomi. Trochę mLie więc zdziwiło, że się on przedemną zatrzymał i zapytał:
— Porucznik Aliłkowski?...
108

Odpowiedziałem mu potwierdzająco. On dłoń mi podał i rzekł:
— Winszuję...
— Czego?.. — zapytałem.
— Raportu w sprawie O. i Ch... Była o nim u pułkownika mowa...
— Pułkownikowi się on nie podobał...
— Rzecz gustu... Sprawiedliwość przede — wszystkiem.
Nastąpiły potem marsze forsowne, bitwy duże (pod Szegiedynem, Temeszwareui), wymarsz z Węgier na tułaczkę w świecie — straciłem Sokulskiego z oczów na długo. Aż znów się z nim zeszedłem w Szumli za pośrednictwem Łękawskiego, syna księdza ruskiego z Galicyi, przezwanego Czarnym Ułanem, człowieka starszego, co brał udział w robotach spiskowych przed r. 1848 i w charakterze emisa — ryusza demokratycznego przebywał na Podolu rosyj — skiem, w Szpikowie, jako technik w cukrowni Leona Szwejkowskiego. Nie przypominam sobie, przy jakiej z nim zeszedłem się okazyi; zbliżyło nas to, żeśmy mieli spólnych w okolicach swoich rodzinnych znajomych. Był przytem dla mnie ciekawą z tej racyi osobistością, że uzupełniał wiadomości o działalności Towarzystwa Demokratycznego, zaczerpnięte prze — zemnie dorywczo w Odesie i w Kijowie z przekra — danych numerów „Demokraty Polskiego“, z broszur i książek na emigracyi wydawanych. Owóż razu pewnego zapytuje on mnie:
— Nie chciałbyś należeć do Towarzystwa De-mokratycznego?...
— I owszem... — odparłem.
— Wprowadzę cię dziś...
— Co?... jak?... — zdziwiłem się.
— Zobaczysz...
Jakoż w ciągu dnia zostałem członkiem sekcyi T. D. P., założonej w Szumli przez Sokulskiego. W mieszkaniu jego odbywały się zgromadzenia, na których obradowaliśmy. Udział w nich brali: Żarski
109

(z r. 1831), Łękawski, Lewandowski i paru jeszcze, których nazwiska z pamięci mi wypadły. Trwało to dla mnie niedługo — miesiąc może. W marcu roku 1850, po powrocie Fuaba-paszy z Petersburga, dokąd jeździł celem ułagodzenia „niezapomnianego“ Mikołaja I, domagającego się wydania mu nas przez Turcyę, zwolnieni zostaliśmy z interny. Część większa legionistów polskich pozostała w Turcyi; część podała się do wyjazdu do Anglii — jedynego w Europie ucywilizowanej państwa, które granic swoich dla bojowników wolności w Węgrzech nie zamknęło. Byłem z tych, co wyjechali.
Sokulski pozostał, zamieszkał w Konstantynopolu, wyjednał dla siebie protekcyę Stanów Zjedn. A. P. i, zarabiając na życie dorywczo to korespon — dencyami do amerykańskich i francuskich dzienników, to pracami w biurach inżynierskich, był przedstawicielem polskiej na Wschodzie demokracyi i, jako taki, pozawiązywał stosunki z emigrantami politycznymi francuskimi, włoskimi i rumuńskimi, których dużo w stolicy Wschodu przebywało. Jako z takim widziałem się z nim, kiedy w r. 1851, w charakterze emisaryusza Centralizacyi T. D.» przez Konstantynopol przejeżdżałem. Zawiadomionego o wyprawie mojej, spotkałem go przy wylądowaniu i, ponieważ pobyt mój w Konstantynopolu należało przed ciekawymi osłaniać, przyszedł na brzeg z jednym z Rumunów, w towarzystwie którego wyprawił mnie na jedną z Wysp książęcych dla przeczekania w odda-leniu od kolonii polskiej do dnia, w którym parowiec Lloyda do Gałacu odchodził. W ciągu pobytu mego śród Rumunów dowiedziałem się o szacunku, jakim się Sokulski cieszył ze strony międzynarodowej emigracyi rewolucyjnej.
Znów się z nim, aż do wybuchu wojny wschodniej (1853 — 56), rozstałem. W wojnie tej wzięła emigracya udział nie taki, jakby sobie życzyć i spodziewać należało. Odpowiedzialność za to nie na nią całkowicie spada. Ona zrobiła, co w jej było mocy:
110

ofiarowała orężne ze swojej strony spółdziałanie, które dyplomacya sprzymierzonych przeciwko Rosyi dworów na uwięzi do końca wojny trzymała. Zapo-czątkowanie wyszło od Sokulskiego, który, jak skoro się na wojnę zaniosło, zwołał przebywające w Konstantynopolu wychodźtwo polskie i w imieniu jego w przededniu wybuchu wojny (28 maja r. 1853) w podanym ministrowi spraw zagranicznych memo —, ryale, przedstawił korzyści, jakieby Turcya osiągnąć mogła, gdyby Polaków zaopatrzyła w oręż i pozwoliła im zorganizować się wojskowo do’ walczenia w przymierzu z armią turecką przeciwko Rosyi. W. Porta memoryał przyjęła i decyzyę odłożyła na później. Memoryał ten poruszył emigracyę we Francyi, Anglii, Belgii, wszędzie, wywołując jedną myśl, jedno pragnienie: Legiony. Centralizacya sprzeciwiła się temu. Głos jej nie znalazł odgłosu. W Paryżu zawiązało się Kółko, które zarządziło głosowanie na pełnomocnika do ułożenia się o organizacyę Legionów z W. Portą. Jednogłośnie prawie wybranym został Józef Wysocki, generał z czasów wojny węgiersko — austryackiej, dowódca Legionów poi. na Węgrzech. Wysocki, po dokonaniu wyborów i wydaniu odezwy, przybył do Konstantynopola, gdzie, czyniąc starania odpowiednie, z górą rok (od 2 stycznia 1854 do 22 stycznia 1855) zabawił. W staraniach tych i zabiegach głównym, gruntu dokładnie świadomym a gorliwym przewodnikiem i pomocnikiem jego był skromny, naprzód niewysuwający się Sokulski.
Gdy na pole to wkroczył Hotel Lambert w charakterze spółzawodnika, milej przez dwory z Turcyą natenczas sprzymierzone widzianego, aniżeli obóz demokratyczny, ten ostatni usunął się, nie wtrącając się do zatargów, jakie się pomiędzy Hotelem a Sa — dykiem-paszą wywiązały i nie nader zaszczytnie udział Polaków w wojnie wschodniej zaznaczyły. W smutnej historyi tej demokracya palców nie umaczała. Wysocki wyjechał, zajmując opuszczoną dla sprawy publicznej posadę w Marsylii, w biurach ko
ili

lei „Paris-Lyon Mediterranće“; wyznawcy demokra — cyi nie opuszczali prac na kawałek chleba; przed-stawicielowi zaś jej, Sokulskiemu, W. Porta powierzyła budowę najpierwszej w Turcyi linii telegrafu elektrycznego.
Budowa ta na szczególne zasługuje wspomnie-nie tak z tego względu, że ów najpierwszy w Turcyi telegraf jest wyłącznie dziełem Polaków, jakoteż z powodu zdumienia w kołach urzędowych tureckich,. w jakie koła te wprawił finansowy robót rezultat. Że Sokulski, cały do wytyczenia linii i prowadzenia robót, na przestrzeni od Konstantynopola do Nisz u, inżynierski i dozorczy personal ze spółziomków swoich złożył, w tem nic nie mogło być dziwnego. Powód do wywołania zdumienia w następujący wyro — dził się sposób: W Turcyi, jak wszędzie zresztą, dla robót rządowych układa się kosztorys, do którego wykonawcy stosować się winni. Wykonawcy stosują się, bacząc zazwyczaj na to, ażeby się w rubryce wydatków coś nie coś na ich osobistą okroiło ko-rzyść. W posiadłościach padyszacha władza wykonawcza także, jak pod berłem hanów, carów, cesarzy i innych mniej lub więcej samowładnych bereł dzierżycieli, wysokie posiada“ poważanie, a wolno jej więcej niż gdzieindziej z racyi niezbyt wysokiego w biegłości rachunkowej stopnia. Z racyi tej suto się wszelacy robót rządowych wykonawcy obławiają — dobrze, jeżeli w granicach kosztorysu.
Sokulski miał roboty w pewnym oznaczonym skończyć terminie. Nie skończył, uzyskał jednak przedłużenie, które w wysokich sferach rządowych, oblężonych przez szyjących Sokulskiemu buty spół — zawodników do robót następnych, wzbudziło niezadowolenie. W W. Porcie na przybycie jego oczekiwano, celem udzielenia mu dymisyi, do której pretekst w rachunkach wynaleźć się spodziewano. Przyjeżdża oczekiwany nareszcie; witany drewnianym oblicz przełożonych swoich wyrazem, składa rachunki — rachunki wykazują niewydaną kilkudziesięciu ty-
112

sięcy piastrów (piastr równa się jednej piątej franka) kwotę.
— Co to znaczy?... — rozległo się śród wy-sokich urzędników tureckich zapytanie.
Jeden rezultat ten przypisywał głupocie, drugi uczciwości. Przypuszczać należy, że sam minister do tego ostatniego przychylił się zdania, albowiem Sokulski nadal w służbie w charakterze mehendysa (inżyniera) zatrzymany został, nie przestając sprawie polskiej służyć wiarą i prawdą demokratyczną.
Nie wiem, jak się, jako mehendys, sprawował; co się jednak służby sprawie polskiej tyczy, doznałem w roku 1863 gorliwości Sokulskiego.
Działalność na rzecz powstania styczniowego na gruncie tureckim wcale łatwą nie była. Utrudniało ją stanowisko, zajmowane na nim przez Hotel Lambert, który się do rozkazów i poleceń Rządu Narodowego stosował, ale stronniczo. Rząd Narodowy np. nakazał skoinbinowany ruch, obejmujący: powstanie na Rusi (Różycki), wkroczenie z Galicyi (Wysocki) i wkroczenie z Turcyi (Miłkowski). Hotel z Turcyi urządzał wyprawę na Kaukaz i organizował do operowania na Morzu Czarnem flotę polską. Trudno było jedno z drugiem godzić, a tem trudniej, że do przewodniczenia wkroczeniu z Turcyi przeznaczonym był człowiek, nie cieszący się łaską Hotelu w ogóle i niemiły agentom jego w Konstantynopolu w szczególności. Gdzie przeto znaleźć należało pomoc, tam znajdowano przeszkody, których usuwa — Die na barkach Sokulskiego spoczywało. Usuwał je, rozwijając gorliwość w każdym względzie i w każdym kierunku: u wielkiego wezyra wyjednał patrzenie przez palce na organizacyę zbrojną oddziału polskiego w Turcyi i sprowadzenia dla niego karabinów z Grecyi, kołatał do ministerstw i biur rozlicznych, utrzymywał stosunki z Włochami (z Garibaldim), z Rządem Narodowym, z osobistościami pojedyńczemi, bądź biorącemi w akcyi powstańczej udział, bądź też mogącemi się do jej powodzenia przyczynić —
Sylwety emigracyjne. 8,
113

i to wszystko bezinteresownie. Wyraz ostatni nie odnosi się do jakiegoś pieniężnego, albo dostoj — nościowego wynagrodzenia. On o tem ani myślał, niczego podobnego nie wyglądał — innych naprzód wysuwał, sam się na uznanie zasługującymi uczynkami krył i o to mu jeno chodziło, ażeby z dobra publicznego nic się nie uroniło, ażeby na rzecz i ko-rzyść sprawy polskiej praca ze stron wszystkich i wszystkimi wielkimi i drobnymi kanałami usta* wicznie, bez zatrzymania się na najdrobniejsze źrenicy mgnienie, płynęła.
Pracowników dla Polski czcił, a miał szcze-gólną do poetów słabość. Wie coś o tem Karol Brzozowski. Gdyby żjł, mógłby temu świadectwo dać i Henryk Jabłoński. We względzie tym tych starych zepsuł Mickiewicz.
Rząd turecki mimo, że Sokulski względem niego nie mniejsze niż inni mehendysi położył zasługi, obszedł się z nim niegodnie, pozostawiając go na bruku po r. 1878. 2e on zaś miał zwyczaj dzielenia się z potrzebującymi bliźnimi pokolenia polskiego wszystkiem co posiadał, więc na zabezpieczenie starości nie pozostawało mu nic. A punbważ już i zarabiać nie mógł, na zakończenie więc pielgrzymki ziemskiej udał się do kraju rodzinnego. W Galicyi dano mu posadę dozorcy drogowego w Peczyniżynie. Zarabiał — nie świetnie podobno, lecz i tym skromnym zarobkiem dzielił się jeszcze... ze Skarbem Narodowym. Starość go jednak zmogła w końcu i zmusiła przyjąć gościnę w domu zacnego obywatela (p. Jaroszyńskiego, jeżeli się nie mylę) u którego dokończył żywota.
Po raz ostatni widziałem się z nim we Lwowie, na wystawie — pożegnaliśmy się: „do zobaczenia... tain“, jeżeli „tam“ istnieje.
Był to typ — wzór niepoprawnego w kochaniu Polski Polaka.
114

AUGUSTYN.
Jak się on wedle familii zwał — nie wiem. Czy sam wiedział? — pytanie. Nazywał siebie Augustynem i wszyscy go tak nazywali. Na Wschodzie znaczenia nia mają nazwiska rodowe, a i w Polsce klasa ludności najliczniejsza rodowitości swojej wyżej niż pokolenie ojców przed laty nie wyprowadzała. Augustyn do klasy tej należał i był jednym z mnóstwa wychodźców z Polski nadwiślańskiej, w Azyi zachodniej rozsypanych. Wychodźcę z Rusi szli za Prut, za Dunaj, rozchodzili się po księstwach rumuńskich, rozdzielonych jeszcze natenczas, po Turcyi europejskiej; wychodźtwo z Kongresówki Azyą w pierwszej XIX. wieku połowie zapełniło. Zjawiska tego powodem było wkluczenie, po poskromieniu przez Moskwę powstania listopadowego, żołnierzy z armii polskiej do szeregów wojska rosyjskich, walczących na Kaukazie. Polacy do Czerkiesów uciekali, Ćzer — kiesi zaś Persom ich i Turkom sprzedawali. Następnie sprzedawali Moskalom, lub mieniali na swoich, znajdujących się w niewoli moskiewskiej i wówczas dezercya ustała. Nim ustała atoli, dużo Polaków w Azyi się zaprzepaściło w sposób rozmaity.
Razu pewnego, w porze roku, w której amato — rowie, zwani po niemiecku „Sonntagsjagr’ami“ z miast ze strzelbami w dnie świąteczne w pole wybiegają, wybraliśmy się o dnia świtaniu we dwóch, Karol Brzo
8*
115

zowski i ja, (on strzelec zawołany, ja fuszer) z Kon-stantynopola, na upatrzonego. Gdyśmy się za miastem znaleźli, zdziwiła nas niespodzianka, na kté — rąśmy się natknęli. Wyprzedziły nas seciny amatorów, posuwających się na rozlegających się w zachodniej stronie miasta błoniach długim szeregiem, utrzymywanym w porządku przez zaptijów (policyantów).
Jak skorośmy się zjawili, wnet do szeregu wejść musieliśmy i, nie uszliśmy kroków dwudziestu, gdy z jednego ze skrzydeł słyszeć się dała pukanina. Paf, paf, paf. Strzałów, ku nam się zbliżających, padło ze trzydzieści, może więcej. Obok innie strzelił Brzozowski i chybił. Jam się od strzelania wstrzymał, ujrzawszy bowiem Brzozowskiego na cel bioiącego, pewny byłem, że lecące wzdłuż szeregu stworzenie skrzydlate trupem padnie. Stworzenie to było dudkiem. Zdaje się, że i następne strzały o śmierć stworzenia tego nie przyprawiły; ujście atoli przez nie śmierci z ręki Brzozowskiego, wprawiło wielkiego Strzelca, znakomitego poetę, w humor fatalny. Splunął i krótko, tonem rozkazującym rzekł:
— Chodźmy stąd!...
Posłuchałem w milczeniu — rozkazu. Wyszliśmy z szeregu, poza szeregiem wzięliśmy się w prawo, ku lasom belgradzkim i w milczeniu szliśmy godzin kilka: B. milczał, trawiony wewnątrz przez konfu — zyę, jaka go spotkała z racyi dudka; ja milczałem, nie chcąc zaczepiać go w obawie, ażeby nie strzelił do mnie. Próbowałem trafić do niego sposobem milczącym, za pomocą papierosa, który skręciłem i pokazywałem mu z boku w przypuszczeniu, iż politowanie w nim wzbudzę, że zapalić nie mam czem Nie rozruszało go to. Nasępiony, nasrożony, szedł, szedł i milczał, aż gdyśmy się znaleźli w okolicy śród ogrodów, winnic, papierośnicę z kieszeni wyjął i papieros kręcić zaczął.
— A... no... — pomyślałem sobie.
116

Papieros skręcił, zapałek szuka — szuka i odzywa się:
— Ot, zapałki wziąć zapomniałem... Nie masz ty?...
— Nie mam... — odrzekłem.
Oglądamy się. W niewielkiem oddaleniu ukazuje się nam człowiek, przechadzający się z dużym w ręku drągiem, co oznaczało wartownika dozorującego plantacyi jakiejś — winnicy, jeżeli mnie pamięć nie zawodzi. Podchodzimy do niego i bieglejszy ode — mnie w mowie tureckiej Brzozowski, o zapałki go zapytuje. Wartownik mu pudełeczko daje. Brzozowskiemu naraz język się rozwiązuje. Przemówił do mnie, ja mu odpowiedziałem; zamieniliśmy ze sobą frazesów kilka i zwracamy się z podziękowaniem do wartownika — patrzymy, a on płacze. Łzy mu po policzkach strumieniami płyną.
— Co ci? — pyta go B.
— Mówicie, jak ja niegdyś mówiłem...
— Mówimy po polsku...
— — Była to mowa moja...
Zapomniał mowy rodzinnej, a wzruszenie, jakie w nim dźwięk jej wywołał, nie dozwoliło mu o lo-sach, które go do Konstantynopola sprowadziły, opo-wiedzieć.
Augustyn we względzie tym oporniejszym się od wychodźcy tego okazał. Po polsku nie zapomniał; język wprawdzie skaził, ale go nie zapomniał całkowicie i w końcu naprawił, gdy się pomiędzy swoich dostał — wyrazów jeno niektórych przekręconych, odkręcić później nie mógł. Stało się to naprzykład z dawanem przez Persów chrześcijanom mianem n a — z a r e n i (Nazareńczycy), które przez zmianę zgłoski za i głoski e wymawiał w sposób, nie nadający się do pisania dla druku w języku polskim.
— Co wyplatacie, Augustynie 1... strofowano go.
— Cóż ja temu winien, że nas katolików tak Persy nazywają!... — usprawiedliwiał się.
Zesłany na Kaukaz wprost z szeregów wojska
117

polskiego, zdezerterował i Persowi sprzedanym zo-stał. Pobyt u Persa był wstępem do wędrówki, którą rozpoczął, jak skoro mu się od właściciela swego uciec udało. Zrazu się z deszczu pod rynnę dostał, wpadłszy w ręce Kurdów, którzy go do cięższej, niż Pers niewoli zaprzęgli. Ale i z tej się wyzwolił. Doświadczenie nauczyło go unikania niewoli i zarabiania tak i inaczej. Tu do dorywczej stawał robocizny, ówdzie służbę przyjmował, a sługiwał najchętniej przy osłach, mułach, koniach, przy wielbłądach także. Obszedł w zygzak krainę na porzeczu Tygrysa i Eufratu, u podnóża gór Libańskich. Nie można jednak było z dorywczych opowiadań jego zmiarkować, jakimi traktami, przez jakie przechodził miasta, nazw bowiem miejscowości albo nie pamiętał, albo je przekręcał. O Jerozolimę np., o Palestynę nie sposób go się było dopytać. Domyślać się należało, że deptał ruiny Babylonu, a nawet Palmyry, o ruinach bowiem prawił — o jednych, nad wielką rzeką, Fradein (Fratem — tak Turcy Eufrat zwą), położonych, o drugich piaszczystą otoczonych pustynią. O kraju, roślinności i żywności jego, o faunie rozpowiadał chętnie i dużo, a w opowiadaniu mate — ryał mieszał się mu. Przypomina mi się np. rzecz o drzewie, takiem rozłożystem, że w cieniu gałęzi jego zasiąść może ludzi „i sto i tysiąc*, a na gałęziach.ptactwa... jej jej — nie zliczyć“. Wymieniał ptactwa rodzaje i zapędziwszy się, od ptaków przerzucał się do czworonożnych, od gołębi do tygrysów, lwów, zamieszkałych na gałęziach.
— Jaktn!... — słuchacz mu przerywał. Ty-grysy, lwy na gałęziach?...
— Co panu do głowy przyszło?... — odpowiadał Augustyn. Któż widział, ażeby tygrysy i lwy na gałęziach siadały 1...
Po długiej, długiej, dwudziestokilkuletniej wę-drówce, w epoce wojny wschodniej, krymską zwanej, dotarł do Gypsu.
— Do jakiego Gypsu?...
118


— Do jakiegoż?... do tego, co za morzem Czer — wonem.
Gypsem Egipt przezywał.
W Egipcie zeszedł się z Polakami.
— To przedtem, w Azyi, nie schodziliście się z nimi?...
— Czemu niel... Schodziłem się, i nie raz, ale z takimi jak ja sałdatami, co od Moskali uciekli...
— O wojnie przeciwko Moskwie nie słysze-liście?...
— Słyszałem... Cóż z tego!... Nijak dojść było...
W Egipcie służył przy koniach hr. Władysława Kościelskiego, który rzadkiej w polskiej sferze szlacheckie; dokazał sztuki, zrobienia majątku z niczego — w przemyśle, ale nie handlowym, nie fabrycznym, nie zaznaczonym w żadnej ekonomii politycznej, politycznym jednak — znakomitość w rodzaju swoim.
Znakomitość ta Augustynowi do gustu jakoś nie przypadła, trzymał się jej bowiem poty, póki go z końmi do Konstantynopola nie wyprawiła. W Kon-stantynopolu od niej przyszedł do Sokulskiego, gdy ten robotę telegrafu rozpoczął i koni parę — jednego pod siodło, drugiego pod juki — trzymać musiał. Zima wstrzymała roboty w polu i sprowadziła do Konstantynopola komendę mehendysów polskich. Z nimi przybył i Augustyn, z którym wówczas znajomość zabrałem.
Sokulski dwupokojowe obszerniejsze, aniżeli emigranci zwyczajni, zajmował mieszkanie. Schodziliśmy się u niego wieczorami na herbatę, pogadankę, oraz dla omawiania spraw ważniejszych. Ja codziennie prawie rano, kiedy Sokulski przebywał w biu-rach W. Porty, zachodziłem dla dzienników polskich, które pod jego przychodziły adresem. Czytałem dzienniki; Augustyn w apartamencie uprzątał.
Razu pewnego, gdym o poręcz krzesła plecami oparty gazetę przed sobą trzymał, Augustyn za mną ze szczotką w ręku stanął i rozłożonemu a zadru-
119

kowanemu arkuszowi przez ramię mi się przypatrywał. Czując go za sobą, zapytałem:
— Chcecie czytać?...
— Obciąłbym, ale nie umiem...
— A przypatrujecie się...
— Bo radbym wiedzieć, co tam stoi...
Opowiedziałem mu treść artykułu wstępnego w krótkości.
— A nie pisze tam, proszę pana, kiedy Polska wolną będzie?... — zapytał.
— Nie... — odrzekłein.
— El... — ręką machnął — to czytać nie warto...
Polska go mocno obchodziła. Przekonałem się o tem w dziesięć lat później, kiedym w interesie organizacyi oddziału zbrojnego z rozsypanych po Turcyi wychodźców polskich do Konstantynopola na dni kilka przyjechał. O Augustynie nie myślałem, gdy niespodzianie wczesnym rankiem u mnie się zjawił. W przekonaniu, że są to odwiedziny po dawnej znajomości, serdeczniem go powitał.
— Cóź tam, Augustynie... jak się macie, zdrowie służy?... — zacząłem.
— Oh!... Ja zdrów... zdrów... — odrzekł z przyciskiem. Ja zdrów... Pan major mówi, że nie wy — wytrzymam, ale wytrzymam... o! wytrzymam...
— O cóż to chodzi?...
— O co?... Taże o powstanie...
— Iść chcecie?...
— A jakże... jakże... Ja bym pójść nie miał?... mój Boże!...
Obrzuciłem go wejrzeniem. Budowa jego do rodzaju krępych należała; wyglądał czerstwo, ale głowę okrywała siwizna, a wypukłości policzkowe osłaniała siatka niby, usnuta z przebijających się przez skórę niteczek czerwonych, starość znamionujących.
— Ile wam lat?... — zapytałem.
— Czy ja wiem! Może ze sześćdziesiąt...
120

— W którym was roku do wojska wzięto?...
Oczy do góry wzniósł; przypominał sobie; ja mu głośniejsze z przed r. 1830 przypominałem zda-rzenia: w sposób ten, że najmniej na lat dziesięć przed wybuchem powstania listopadowego wstąpił do szeregów wojskowych — liczył więc lat sześćdziesiąt z okładem. W wieku tym nigdzie na święcie ludzi do szeregów nie biorą. W latach sześćdziesięciu prawo, zwane „Limite d’age“, wydala ze służby czynnej generałów. Jąłem się więc Augustynowi perswadować, przedstawiając mu, że walka, jaką z Rosyą toczymy, to nie wojna regularna, nie posiadamy ani pociągów, ani ambulansów, brak nam rzeczy najpotrzebniejszych, od broni zaczynając, a mamy do czynienia z przeciwnikiem okrutnym, pastwiącym się nad rannymi na polu bitwy. Przedstawiłem mu marsze forsowne, które wytrzymać zdołają tylko siły młode.
— Nie wytrzymacie, Augustynie...
— Wytrzymam, panie!,., wytrzymam pułkowniku, generale!...
— Tyrałeś się życie całe...
— Cóż z tego!... alem sobie życia gorzałką nie psuł, alem zdrów, ale wypocząłem na starość... Ale ja niczego innego, tylko zabrania mnie do Polski, nie potrzebuję: sztucer mam, odzież, buty dobre mam, żołdów żadnych nie chcę, bo mi zapasik grosza starczy na wszystko... Chcę — ryknął płaczem — w Polsce kości złożyć!...
Do nóg mi się z płaczem rzucił.
Odmówić mu prawa nie miałem. Wszedł do formującego się w Tulczy oddziału i następnie wziął udział w marszach forsownych, które wytrzymywał; w bitwie pod Kostangalją sprawował się, jakby na grzbiecie dźwigał lat o połowę mniej, niż liczył.
Po rozstaniu się ze sformowanym i dowodzonym przezemnie oddziałem, Augustyna na zawsze z oczu straciłem. Mówił mi o nim nieboszczyk Zima. Spotkał się z nim w Galicyi, gdy starzec ten wy
121

bierał się w Lubelskie z jednym z oddziałów wkra-czających. Pragnieniu jego stało się zapewne zadość: kości swoje na ziemi polskiej złożył.
Kreśląc sylwetę jego, miałem w myśli strofę ostatnią wiersza Wincentego Pola: „Na śmierć generała Sowińskiego“:
„Takich Polska miała synów, Takich wodzów sprawa święta“.
Wiersz ten, ze zmianą wyrazu „wodzów*’ na wyraz „żołnierzy44, literalnie się do Augustyna odnosi.
A nie do samego tylko Augustyna. Trzy czwarte oddziału mego składały się z Augustynów młodszych: z chłopów naszych, niepiśmiennych, byłych żołnierzy rosyjskich, co czasu wojny krymskiej przez wojska sprzymierzone w niewolę wzięci, do szeregów mo-skiewskich wracać nie chcieli, w Turcyi pozostali i, gdy powstanie przeciwko Moskwie wybuchło, do zmierzenia się z Moskalami darli się. Literalnie: darli się na „sprawę świętą*4 i siebie i zarobki swoje oddawali.
„Takich Polska miała synów“ — i ma ich, i mieć w potrzebie będzie pod warunkiem, ażeby ci, co „uświadomienie“ ludu polskiego na siebie biorą, nie podszywali uświadomienia warunkami społeczno — ekonomicznymi. Sprawiedliwość społeczno-ekonomiczna drogą swoją, Ojczyzna swoją. Augustyn i koledzy jego nie o kolektywizm, ani o dzień ośmiogodzinny, ani przeciwko kapitalizmowi, ale o Polskę przeciwko Moskalom do powstania się garnęli.
122

JÓZEF WYSOCKI.
I.
Od szeregowca (Augustyna) przechodzę do generała. Zarzuci mi kto może, że to skok za wielki. Wcale nie. W generale szeregowiec tkwić powinien, generała bowiem wartość na tem polega, ażeby posiadał wodza rozum, szeregowca uczucia i to uczucia takie, jakie przejmowały takiego Augustyna i takich eks-sołdatów moskiewskich, co z nim razem do powstania poszli, czyste, bezinteresowne, bezwarunkowe. Interesy osobiste oskrzydlają się warunkami, ale te uczucia szpecą i rozumy krzywią.
Powszechnemi są skargi na generałów polskich, co r. 1831 wojskom naszym przewodniczyli. Skargi na nich są słuszne, a powód, dla którego na nie za-służyli jest ten, że jednych zepsuł rutynizm służbowy, w drugich uczucia zagasły pod naciskiem warunków klasowych. Czyżby Chłopicki w grudniu jeszcze roku 1830 nie przerzucił był armii polskiej na Litwę, a Skrzynecki w kunktatora się, po objęciu dowództwa naczelnego bawił, gdyby się byli w rutynie nie zestupajczyli? Czyżby Zamojski pociągnął był Romarina do wyprowadzenia, po przeprawieniu się Paszkiewicza przez Wisłę pod Toruniem, wyborowego korpusu dla tego, że obrót spraw powstańczych przeciwko widokom arystokracyi się zwracać począł?
123

Gdyby w każdym z tych wodzów generałów, pułko-wników tkwił taki, jak Augustyn szeregowiec, co „brał działa czarnemi od pługa rękami “; gdyby w każdym z nich gorzał ten ogień miłości Ojczyzny, który piersi takich Augustynów — eks-sołdatów moskiewskich — rozsadzał; z pewnością żaden Chłopicki, żaden Zamojski, żaden z generałów naszych nie dopuściłby się zarzuconego mu przez historyę „błędu „(?).
Dwaj generałowie, lliński i Czajkowski, posłużyli mi już za modele do sylwet. Byli to Polacy, ale generałami polskimi nazwać ich nie można. Józef Wysocki stopień swój zdobył nie w Polsce, lecz ponieważ stopień ów przez rząd polski uznanym i potwierdzonym został, ponieważ ze stopniem tym w gradzie kul zaborców kraju chodził, jest przeto generałem polskim prawdziwym, mianowanym na polu walki trudniejszej, aniżeli inni generałowie zwyczajni.
Rodem on był z Podola rosyjskiego, z okolic Tulczyna. Data przyjścia jego na świat nie jest mi znaną; wiem jeno, że nauki pobierał w Krzemieńcu, że w r. 1828 wstąpił do artyleryi w wojsku poi — skiem i w czasie wojny r. 1831 służył w kompanii rakietników. Następnie, dalszy biografii jego ciąg rozwija się na emigracyi: zaciąga się do szeregów Towarzystwa Demokratycznego, którego kosztem odbywa zaszczytnie nauki w szkole wojskowej w Metz, na życie zarabia w biurach dróg żelaznych francuskich, bywa wybierany do Centralizacyi, pisze i wy — daje dzieła wojskowe („Zasady sztuki wojskowej“ i in.) i w latach 48 i 49 czynny a wybitny w wypadkach owoczesnych udział bierze.
Do czasu onego znałem go jeno ze słyszenia, oraz z „Zasad sztuki wojsk.“, w których się rozczytywałem w Odessie i w Kijowie. Tajemne biblioteki studenckie posiadały wydawnictwa emigracyjne, a i na prowincyi po dworach i dworkach szlacheckich znaleźć je było można. Dzieła, o sztuce woj
124

skowej traktujące, na Rusi krążyły i chętnie były przez Polaków czytane. Tą drogą popularyzowały się śród nas, w zaborze rosyjskim, nazwiska młodych — Mierosławskiego, Wysockiego — co obiecująco w rzeczy wojskowej w opinii publicznej stawali. Gdym się w r. 1848 w Galicyi znalazł, obijało się mi o uszy często nazwisko Wysockiego, przedstawiciela emigracyi polskiej w Krakowie, podejrzewanego przez generalicyę austryacką o intencye rewolucyjne, o zamiary stawiania barykad i o tym podobne okropności, rozbudzające zapały rycerskie do zabawienia się w zbombardowanie miasta. Podnosiło to w oczach młodzieży wziętość jego; gdy zaś rozeszła się we wrześniu, czy w październiku r. 1848 wieść o tem, że wyjechał do Pesztu, celem porozumienia się z rządem węgierskim o udziale, jakiby Polacy wziąć mieli i mogli w wojnie przeciwko Austryi, jednego z mocarstw, napiętnowanych w dziejach ludzkości rozbiorami Polski, ochotnicy pogarnęli się w ślad za Wysockim w tem przekonaniu, że legiony formowane zostaną i że on na czele stanie.
W liczbie ochotników i jam się znalazł. Do-stawszy się, po przekradzeniu granicy, „per pedes“ do Preszowa, następnie wraz z innymi, fetowany po drodze i wieziony forszpanami do stolicy Węgier, w koszarach „Drei Hasen Kaserne“, gdzie ochotników polskich ulokowano, dowiedziałem się, że sprawa legionów polskich jest przedmiotem układów, które obrócić się na ich niekorzyść mogą. Legionom mocno i stanowczo sprzeciwiał się świeżo z Wiednia, po zdobyciu onego przez Windischgratza, przybyły Bem. Bemowi udało się wymknąć ze stolicy Austryi i w sposób ten losu Edwarda Jełowickiego i Roberta Bluma uniknąć.
Dla Węgier była to gratka nielada, pozyskanie takiego jak Bem generała. To też opinia jego dużo w sprawie legionów ważyła. Był on tego zdania, ażeby ochotników polskich wcielać pojedynczo do batalionu, szwadronów i bateryj węgierskich, nie
125

formując z nich korpusów oddzielnych. Dziwiło to oficerów z r. 1831, których kilku zeszło się w Peszcie, dziw Jo to zwłaszcza demokratów, mających w pamięci zawzięte generała zabiegi o legiony polskie w Algierze i w Portugalii. We Francyi, z wyjątkiem stronnictwa Hotelu Lambert, cała emigracya polska sprzeciwiała się temu, ażeby Polacy walczyli bądź przeciwko broniącym wolności swojej Arabom w Afryce, bądź w obojętnej dla nich sprawie na półwyspie Iberyjskim. W Węgrzech jednak rzecz się przedstawiała inaczej. Tam Bem przeciwko ogółowi był za log:onami, tu wbrew wszystkim legionów nie chciał. I tam, i tu większość ogromną na siebie oburzył. We Francyi ohurzenij wyraziło się strzałem do niego z pistoletu Pasierbskiego (17 lipca 1833 r. w Mehun o 15 kil. od Bourges), na Węgrzech — strzałem z pistoletu Kołodziejskiego (w miesiącu październiku 1848 r. w Peszcie).
Wypadek ten mocno obecnych w Peszcie Po-laków zaniepokoił, rzucając z jednej strony nie nader korzystne na ochotników światło, z drugiej kompromitując Bema. Kompromitacya tego ostatniego na tem polegała, że wyjaśnić się nie dawał powód opierania się jego legionom. Zrozumiał to Bem sam i upizedzając prawdopodobne ofiarowanie sobie przez rząd dowództwa naczelnego, zażądał powierzenia mu zadania militarnego najtrudniejszego. Ofiarowano mu odpadły już niemal od Węgier Siedmiogród. Bem na odzyskiwanie orężem utraconej a siły zbrojnej węgierskiej całkowicie bez mała pozbawionej pro — wincyi wyjechał. Po wyjeźdaie jego rząd w rzeczy sprawy legionów spuścił się na ochotników, którzy, na odbytem w koszarach zgromadzeniu, zawotowali legiony, wodzem obrali Wysockiego i organizacyą, oraz nominacye stopni wojskowych na niego bezwarunkowo zdali, poręczywszy mu od siebie posłuszeństwo bezwzględne. Dodać winienem, że taki obrad rezultat wynikł za sprawą paru oficerów z r. 1831, Czernika, Matczyńskiego i in. Przemawiał i Wyso
126

cki, raz w ciągu obrad, powtóre dziękując za wybór i przedstawiając potrzebę subordynacyi.
Przy okazyi tej oglądałem go po raz pierwszy. Wzrostu prawie małego, siwy, cery czerwonej, niepozorny, nie zaimponował mi ani postawą, ani wy-mową. Mina zdradzała człowieka skromnego, niemal potulnego. Wedle Kościuszki jednak sądząc, my Polacy nie mamy dobrej racyi oglądania się na wodzów miniastych. Mimo, że mu miny zamaszystej brakło, pozyskał podkomendnych zaufanie, które go przez ciąg cały wojny nie opuściło. Miny jego wyrazem charakterystycznym był absolutny brak pozy. Gdy na generała awansował, generała się w nim ani domyślić było można. Wyglądał na śmiertelnika zwyczajnego, najzwyczajniejszego, trochę nawet śmiech wzbudzającego. Huzarzy go na koniu zrozu-mieć nie umieli. W Węgrzech, na polu zapasów wojennych, debiutował w stopniu majora, na czele pierwotnie sformułowanego batalionu piechoty z dwóch kompanij, liczących trzystu kilkudziesięciu szeregowców, podoficerów i oficerów. Jako major przewodniczyć musiał batalionowi konno. Nie wiem na jakiej podstawie powiadano, że w prezencie od matki chrzestnej sztandaru legionowego, siostry Koszuta, dostało mu się siwe, stare, ogromne, ciężkie konisko, na którem siedział jako — przepraszam za zbanali — zowane przyrównanie — pies na plocie. We względzie tym tracił ogromnie na porównaniu z generałami, pułkownikami, majorami Węgrami, których postawa na koniu zachwyt wzbudzała. Huzary prze-drzeźniali go: garbili się, nogi rozstawiali, łokciami poruszali, dodawali jednak:
— Ale to człowiek... o!... — i w czoło sobie palcem stukali.
Dodatek ten w ustach Węgrów pojawił się po pierwszej potowej wespół z legionem bitwie pod Sol nokiem, w której naczelnie dowodził Damianicz — generał choć go maluj.
Gdy wojsko austryackie do boju wystąpiło,
127

/
Damianicz, mający pod sobą dwa tylko bataliony re-gularne, reszta honwedzi-piechota, przez oficerów opuszczonych szwadronów kilka jazdy, oraz przez oficerów improwizowanych dowodzona artylerya, — zawahał się.
Obawę wzbudzało w nim niepowodzenie, kté — reby fatalny we względzie moralnym na rozpoczynającą się kampanią wiosenną wpływ wywrzeć mu — siało. Lękał się tego i odwrotu nie nakazał, skutkiem jedynie namowy Wysockiego, który już w uzyskanym za kierownictwo blokadą Aradu stopniu pułkownika, dowodził brygadą*) i odpowiedzialność za bitwę wziął na siebie.
Bitwę rozstrzygnął atak oskrzydlający, doko-nany przez trzeci batalion honwedów, poprowadzony osobiście przez Wysockiego do miasta; zwycięstwu uzupełniła świetna, pod dowództwem Władysława Ponińskiego, szarża świeżo sformowanego szwadronu ułanów polskich. Bitwa ta ustaliła reputacyę legionu i Wysockiego. Rozpoczęła ona szereg zwycięstw — i po zwycięstwie każdem, w którem legion udział wziął, w zwyczaj niejako weszły okrzyki batalionów i szwadronów węgierskich:
— Eljen a Lengiel (niech żyją Polacy)!... eljen a Wysocki (niech żyje Wysocki)!...
— To człowiek!...
Udział jego w bitwach wyraźnie się zaznaczał dzięki Damianiczowi, który Wysockiego umyślnie nie — jaku naprzód wysuwał, trzymając go przy sobie i rad jego zasięgając głośno. Pod Isaszek byliśmy narady nagłej, a krótkiej świadkami. Korpus nasz poszedł
♦) W armii węgierskiej nowo formowuna pie-chota dzieliła się nie na pułki, ale na brygady, składające się z trzech, czterech, niekiedy pięciu batalionów; dwie brygady stanowiły dywizyę, dwie dywizye 1 korpus, do którego w zasadzie wchodziło batalionów dwauaście.
128
r

w lewo dla wzmocnienia korpusu Klapki, wydoby-wającego się z lasów przeciwko armji austryackiej, przyjmującej bitwę na zaopatrzonem w szańce polu. Dwa jeno bataliony z korpusu naszego — legjon i Waza (regularny) — pozostawione zostały na górze pod lasem i posuwały się demonstracyjnie powoli ku lewemu skrzydłu pozycyi austryackiej, w oczekiwaniu mającego nadciągnąć trzeciego korpusu węgierskiego. Tuż obok nas jechał sztab, Damianicz i Wysocki na czele. — Damianicz pokaźny, dużą, czarną przyozdobiony brodą, niby Bóg-Mars w po-staci człowieczej, na dzielnym koniu, Wysocki marny, na siwej handrydze rozczepierzony. Posuwamy się. Wodzowie od czasu do czasu lunety do ócz podnoszą, przyglądając się szykom austryackim, widnym golem okiem. Powietrze rozbrzmiewa podchwyty wa — nemi przez echa leśne hukami wystrzałów działowych austryackich z szańców, węgierskich z lasów. Mamy przed oczami pod sobą widowisko armji w szyku bojowym, wyrzucającej dymy, układające się w wały szare, ku którym my idziemy noga za nogą, zatrzymując się co moment. Nie spieszno nam — z dali demonstrujemy tylko, o siebie spokojni.
Nagle w spokój nasz, niby piorun z jasnego nieba, wpada z prawej strony w rozsypce, pędem całym, wysłany na zwiady pluton huzarów z okrzykiem:
— Niemcy!... Niemcy!...
Pluton ów wysłany był na spotkanie oczeki-wanego korpusu węgierskiego Guyona, jeżeli mnie pamięć co do nazwiska generała nie myli.
Zamiast spotkać korpus węgierski, natknął się na korpus austryacki Szlika. Huzary w szaloną rzucili się ucieczkę. Za przybyciem ich zatrzymaliśmy się. Zatrzymał się sztab.
Położenie, rokujące zwycięstwo, naraz groźnem się zrobiło. Las stał się kluczem pozycyi, prowa-dził bowiem na skrzydło prawe i na tyły armii węgierskiej, wpadającej na wypadek, gdyby go Au-
Sylwety emigracyjne. 9.
129

stryacy przeszli, we dwa ognie. Ratunkiem na to było doczekanie się korpusu Guyona, broniąc do upadłego lasu, póki on nie nadciągnie. Zadanie obroń* cze spadało na dwa bataliony — nasz i Waza — przeciwko ośmiu austryackim — w tej liczbie strzelcy tyrolscy.
Cały niebezpieczeństwa rozmiar nam — rzecz prosta — nieznanym był. Niektórzy jednak, między innymi i ja, domyśleć się go mogli. Byłem już podoficerem, zajmowałem stanowisko po za szeregiem i, w momencie wpadnięcia z okrzykiem „Nemet“ huzarów, podniosłem wejrzenie na Damianicza. Zastanowiła mnie nagła na obliczu jego bladość; w słuch wpadły mi następujące z ust jego wyrazy:
— Teraz nie wiem, co czynić...
— Ja wiem... odrzucił mu Wysocki i w tejże chwili, znalazłszy się przed frontem naszego batalionu, z wysokości siwego, taki przez nos wygłosił nam rozkaz:
— Na lewo w tył — zwrot!... Do lasu w ty-raliery!... Bronić mi lasu póty, póki wam ostatnia żywa zostanie noga!...
Taki sam rozkaz dostali Wazowie.
Rzuciliśmy się w las, rozsypali w tyraliery i, spędzani przez tyralierów austryackich, spędzaliśmy ich z kolei. Był to rodzaj wodzenia się za bary zapaśników, z których ani jeden, ani drugi pokonanym się uznać nie chce, — pada, zrywa się i znów się za bary z przeciwnikiem chwyta. Zabawka ta rozpoczęła się o dziewiątej rano. Od Wysockiego, który się przy brygadzie swojej znajdować musiał, co pół godziny, częściej niekiedy, nadbiegał adiutant lub galopen z zapytaniem, „Czy się trzymają?“ — i z rozkazem trzymania się do ostatka.
Trzymaliśmy się od dziesiątej rano, póki nie nadszedł korpus Guyona, który nadciągnął... o dziewiątej wieczorem.
Dzięki temu, że Wysocki wiedział co czynić,
130

Węgrzy pod Izaszek odnieśli jedno z najświetniej-szych w wojnie r. 1849 zwycięstw.
Wojna węgierska była dla Wysockiego egzaminem generalskim — egzaminem, który, zdany po uniwersytecku na stopień doktorski, zaopatrzyłby go w dyplom „magna cum laude“. Zdał on egzamin ów całkowicie zadowalniająco w zakresie pierwszym zależał od rozkazów przełożonych swoich, względem których bywał najczęściej tym dobrym duchem, co natchnienia narzuca i wskazówki daje. Trzymiesięczną blokadą Aradu dowodził Mariaszi, kierował Wysocki i czynił to w sposób taki, że nie wzbudzał w dowódcy uczucia zawiści, wywoływanego zazwyczaj w przełożonych przez podkomendnych bardziej od od nich do prowadzenia rzeczy ukwalifikowanych. Następnie, w czasie kampanii polowej, przy Damia — niczu pełnił funkcye mentora. Wykazałem to powy —. żej w dwóch wypadkach; w innych zaś bitwach, w każdej brygada najprzód, dywizya następnie Wysockiego ruszała się i przypadające na dolę jej zadanie pełniła niby z nót.
W bitwach łączył Wysocki znajomość rzeczy ze spokojem, krwią zimną i z tą rzutów oka traf-nością, która w rozwoju ruchów nieprzyjacielskich wskazuje moment do podchwycenia i punkt odpowiedni do zadania przeciwnikowi ciosu o rezultacie rozprawy decydującego. Przymioty te w wysokim posiadał stopniu i zapewne dowody ich składał — dowody, których przytaczanie jest dla mnie bardziej niż trud nem, będąc bowiem trzy czwartych czasu wojny podoficerem i jedną czwartą podporucznikiem, znać nie mogłem sprężyn, wywołujących następstwa. O jednym atoli jeszcze fakcie poświadczyć jestem w możności. W sylwecie Jagmina wspomniałem o wzięciu przez nas zrywanego przez pontonierów austryackich mostu, do którego przystępu wojskom węgierskim nie dopuszczały kartacze bateryi, ustawionej nieopodal, a pozostającej pod przykryciem pie-choty, rzygającej ogniem ze swojej strony. I my zo-
9*
131

staliśmy przez kartacze i kule karabinowe przywi-tani. Wnet atoli po przywitaniu, działa pośpiesznie zaprzodkowane pędem odjechały, piechota cofnęła się krokiem zdwojonym. Na razie przypisaliśmy to naszemu zuchwalstwu. Jakże! — w sile ludzi trzydziestu kilku, w otwartem polu, wystąpiliśmy przeciwko ba — teryi ośmiu dział i towarzyszącemu jej batalionowi piechoty. Później rzecz się wyjaśniła. Wysocki, z wyżyny za miastem badając naturę gruntu, na którym się bitwa toczyła, zoczył dwie rzeczy: stanowisko zajmowane przez strzelającą do nas bateryę i załom rzeki poniżej zdobytego przez nas pod dowództwem Jagmina mostu. Na załom ten szybko wprowadził dwa działa, ustawił i strzelać kazał. Kule z dział tych poszluzem brały bateryę austryacką — obrót rzeczy dla artyleryi nie do wytrzymania. Spostrzegłszy tę rejteradę, Jagmin wnet we front pluton uszykował i zakomenderował:
— Krok zdwojony... marsz... marsz!...
Powziął zamiar ścigania cofającego się nieprzyjaciela. Po chwili jednak na myśl mu snąć przyszło, że gdyby ściganemu do głowy strzeliło wykonać przeciwko nam, jeżeli nie batalionem całym, to kompanią jedną, zwrot zaczepny, byłoby bardzo z nami kręto. W porę zmiarkował, że rejterującemu kilkunasto, a może kilkudziesięcio-tysięcznemu korpusowi trzydzieści kilka karabinów rady nie da. Nie pierwszy Mac-Mahon, po zdobyciu Małakowa, kiedy go z zajętej ściągnąć chciano pozycyi, odrzekł: „J’y suis, etj’yreste“. Na zajętej pozycyi Jagmin się zatrzymał i na niej na rozkaz — „na piśmie“ — czekając, do późnego trzymał nas wieczora. Świadczy to, że walecznego tego żołnierza „rzutem okau natura nie obdarzyła. Gdyby się na miejscu Wysockiego znajdował, nie byłby bateryi austryackiej poszłuzo — wym ogniem pozdrowił i nas od katastrofy zasłonił.
132

II.
Że na polu bitwy „rzut oka“ generalski Wy-socki posiadał, to najmniejszej nie ulega wątpliwości i że korpus Damianicza nie jedno przymiotowi temu wodza legionu zawdzięcza zwycięstwo, to śmiało za pewne podać można. Inne, zdobiące go przymioty, wymieniłem powyżej. Do nich dodać winieńem jeszcze jeden: dobry humor. W bitwach batalion polski zawsze spotykał wesoło, słów kilka przemawiał i, gdy co do zalecenia miał, zalecał od niechcenia niby. Przypomina się mi bitwa jedna z większych pod Nagy-Szarlo, do której wystąpiliśmy, nim poranek świtać zaczął. Wraz z zarumienieniem się na niebie jutrzenki, na prawo, w dali, słyszeć się dały huki wystrzałów działowych. Z wieczora dnia poprzedniego wiedzieliśmy, że na prawo mamy korpus Klapki. Przed nami rozlegała się płaszczyzna, a na niej, w pomroku porankowym, ukazywały się w sposób widmowy wieże niby. Posuwaliśmy się naprzód powoli w kolumnie batalionowej, zajmując lewe linii bojowej skrzydła i nie widząc na prawo batalionów węgierskich. Nagle pojawia się Wysocki, słów kilka zamienił z majorem (Czernikiem), — i gdy ten batalionowi zatrzymać się kazał, do nas się zwrócił i w te odezwał się słowa:
— Chłodny poranek... Klapka dobrze zaczął
133

i korpus jego już się rozgrzewa... Niebawem i wy rozgrzewać się będziecie... Widzicie te wieże? — palcem wskazał. To wieże w Nagy-Szarlo, to klucz po — zycyi bojowej, który Austryacy albo już obsadzili, albo niebawem obsadzą mocno... Trzeba ich uprzedzić, a jeżeli już w Nagy-Szarlo są, odebrać im je... Idźcie krokiem zdwojonym wprost na wieże!...
Ręką nam na pożegnanie skinął. Okrzyknęliśmy go: „Niech żyje pułkownik!“ i ku wieżom ruszyli. Nagy-Szarlo było już zajęte. Zdobyliśmy je bagne-tem i odparli dwa wściekłe ataki austryaekie, zsa — dziwszy przy tej okazyi ze srokatego konia generała księcia Jabłonowskiego, który, dowodząc brygadą z pułków galicyjskich złożoną, odgrażał się:
— Moim Maćkom po kieliszku wódki dam, to oni panów legionistów na bagnetach rozniosą...
Pogróżka ta na marne poszła. Wypłoszyliśmy go z Wacowa, a w dni kilka później srodześmy komendę jego pod Nagy-Szarlo potłukli i jego samego zranili. Rzeczą jest przypuszczalną, że go postrzelił jeden z byłych jego podkomendnych. W Wacowie dużo z pułków galicyjskich zbiegów szeregi legionu pomnożyło. Powtarzało się to w każdej bitwie, w której pułki galicyjskie przeciwko nam stawały. Legiony Dąbrowskiego, Kniaziewicza — czy inaczej się rekrutowały?...
Dostatecznie — zdaje się — zaznajomiłem czytelnika z Wysockim w zakresie taktycznym, jako przewodnika hufców bojowych na polu bitew. W zakresie strategicznym musiał on zapewne w naradach sztabowych udział brać i udział ów wpływ wywierał. Samodzielnie sposobność do popisu nadarzyła się mu na czasu przeciąg nie długi: od momentu wkroczenia wojsk rosyjskich do Węgier północnych, do połączenia korpusu jego z południową armią węgierską.
Gdy Moskale do Galicyi weszli, celem wzięcia udziału w wojnie węgierskiej (Mikołaj I twierdził, że bierze na siebie we względzie Austryi rolę Sobieskiego), Wysockiego rząd postawił naówczas na
134

czele armii północnej, składać się mającej z dwóch korpusów, IX i X. Zadaniem jej było: stawianie Moskalom oporu. Korpus X nie doszedł do połączenia z IX-ym, dziewiąty zaś sam, prawie całkowicie polski, i nie koniecznie dobrze w rynsztunek wojenny zaopatrzony, za słabym był do opierania się kilkakrotnie silniejszemu nieprzyjacielowi, Pod Wysockim było nie więcej nad 10-000 ludzi. Na niego szło, na przełaj mu zabiedz i obsaczyć usiłowało tysięcy 60. Strategiczne w takich warunkach zadanie polegało na wyprowadzeniu tej garstki *bez straty na ciele i na duchu, czyli, okazując przeciwnikowi, że się przed nim nie ucieka, lecz dąży do wykonania planu z góry ułożonego i wszechstronnie obmyślonego. Plan ten nakreśliła sama rzeczy natura, wynikająca z konieczności doprowadzenia korpusiku małego do przyłączenia go do sił większych, zdolnych nieprzyjacielowi czoło postawić.
Strategiczne jednak Wysockiego zadanie nie tem się tylko ograniczało. Powinien on był jeszcze cały ciężar najazdu moskiewskiego trzymać na sobie poty, pókiby się siły węgierskie w ilości dostatecznej i w miejscu odpowiedniem nie skupiły. Było to zadanie nie lada. Ażeby mu odpowiedzieć, należało we właściwie upatrzonych pozycyach ku nieprzyjacielowi frontem stawać z miną, znamionującą bądź ochotę zwrotu zaczepnego, bądź zamiar zmiany kierunku rejterady. Upalne czerwcowe dnie manewrowanie w tym sensie ułatwiały. Korpusik marsze dla chłodu odbywał nocami, około dziesiątej rano zatrzymywał się i, w szyku bojowym spoczywając, oczekiwał nieprzyjaciela, który nad wieczorem nadciągał, rozwijał się — artylerya z jednej i drugiej strony koncert rozpoczynała; noc zmuszała walczących do odkładania zapałów bojowych na później.
Z nastaniem nocy korpus polski w dalszą puszczał się drogę, poprzestając na wysyłaniu we dnie w stronę nieprzyjaciela łudzących go podjazdów. Razy parę trafiło się, że nieprzyjaciel znużony
135

dniówkę sobie urządzał i z wieczora nie nadciągał. W razie takim na dniówkę się i korpusik polski za-trzymywał. W sposób ten, ten ostatni na grzbiecie swoim dodżwigał Moskali do pobliża Pesztu, gdzie zatrzymać się musieli dla operujących na skrzydle ich w komitatach północno-zachodnich wojsk węgierskich, oraz dla nadciągającej z Wiednia pod dowództwem pamiętnego Haynaua armii austryackiej. Wysocki zadanie zwoje dla siebie i dla podkomendnych swoich zaszczytnie spełnił i dalej swobodnie powierzone sobie wojsko w całości na punkt zborny do Czegledu doprowadził.
Jak widzimy przeto, krokami jego zarówno na taktycznein, jakoteź na strategicznem polu kierowały: spokój i zimna krew.
Na przymiotach tych żołnierze doskonale się poznają i wysoko je w wodzach cenią. W odwrocie od granicy galicyjskiej, gdyby był Wysocki niepokój okazał, z pewnością armię jego najmniej o połowę umniejszyłaby dezercya.
Zaufanie żołnierzy posiadał całkowite pomimo, że się z nimi nie poufalił: ani gawędek nie prowa-dził, ani się na biwakach do kociołków żołnierzy nie przysiadał. Żołnierstwo mu tego za złe nie brało, nic w tem bowiem żołnierz dla siebie ubliżającego nie widział, ani odczuwał. Odnoszenie się jego do podkomendnych naturalne i swobodne nie wykluczało przystępności. Wszyscy w ogóle, jak każdy z osobna miał prawo do osoby jego w każdej zwrócić się potrzebie. Przystępność taka nie zawsze na dobre wychodzi, otwierając pole donosom i plotkom. Zapobiegał temu Wysocki w ten sposób, że plotki lub donosu ofiarę do siebie wzywał i powiadał jej, o co jest oskarżoną, oraz kto ją oskarża. Odebrało to raz na zawsze najniepoprawniejszym donosicielom i najznakomitszym plotkarzom ochotę dawania językom folgi. Gniewano się za to i o naiwność generała oskarżano.
O naiwność oskarżano go jeszcze z racyi rzad
136

kiej w ogóle u ludzi wysokie, w jakiejbądź służbie publicznej gałęzi zajmujących stanowiska, pfostoty. Gdy o czemś z rzeczy i kwestyj fachowych nie wiedział, przyznawał się do tego otwarcie. „A no... nie wiem. Dowiedz się i mnie powiedz“. Któryżby generał na coś podobnego się zdobył?
Nie przeszkadzało to jednak temu, że w razach trudnych doskonale sobie radzić umiał. Na usprawiedliwienie tej jego właściwości wystarczy przytoczenie faktu następującego.
Po świetnem przez wojska węgierskie pod Nagy-Szarlo zwycięstwie, i pobita i zwycięska armia do Komorna, potężnej w rękach węgierskich znajdującej się twierdzy, pomaszerowały: pierwsza dla wzmocnienia korpusu oblęgającego i apioszami bardzo już zbliska szaniec przedmostowy nad Dunajem ściskającego, druga dla odsieczy — dla oswobodzenia fortecy od oblężenia. Wojska cesarskie przez Dunaj się przeprawiły; wojska węgierskie przez żadną się przeprawiać nie potrzebowały rzekę, ale droga wypadała im przez zalewy wiosenne rzek kilku (Waag, Neutra) wpadających pod Komornem do Dunaju (raczej do odłamującego się pod Preszburgiein ramienia, tworzącego z Dunajem dużą wyspę Schutt). Na ostatniej przed Komornem etapie, w dużej wsi, której nazwa z pamięci mi wypadła, zatrzymano nas, na ciasnych kwaterach, na noc i na dniówkę. Byliśmy pewni, że we wsi tej noc następną spędzimy i nazajutrz w dalszy ruszymy pochód. Pewność tę wzmacniała w nas pora fatalna: zimno w połączeniu z tak zwanym kapuśniaczkiem, do żywego przez odzież przenikającym ciała. Aniśmy przypuszczali, pod wieczór zwłaszcza, ażeby nas ruszyć miano. Stało się wbrew największe za sobą podobieństwo do prawdy mającym przypuszczeniom. Nagle i niespodzianie o zmroku już prawie, marsz nam nakazano.
Mocno się to nam nie podobało. Ale to nic jeszcze. Czyśmy to w deszcze ulewne, w błocie, pod gołem niebem nocy nie spędzali?... Maszerujemy.
137

Noc zapada, deszczyk nie ustaje, zimno do pośpiechu w chodzie popędza mimo, że nie wiemy dokąd idziemy. Gdyśmy tak półtorej mili mniej więcej uszli, zatrzy-mują nas.. Stoimy z kwadrans, dygocąc od zimna. Wtem zjawia się Wysocki, — nie widzimy go, ale głos jego słyszymy, — przemawia:
— Idziemy do Komorna... Na drodze do przebrnięcia mamy trzy wylewy... wody po kolana...Czy chcecie przejść je w nocy, czy po dniu?... Gdy zdecydujecie się przechodzić po dniu, musicie tu, na tem miejscu doczekać rana i następnie przechodzić pod doniosłością strzałów działowych austryackich; gdy zaś pójdziecie w nocy, rano staniecie w Komornie i wypoczniecie na kwaterach...
— Idźmy zarazi... idźmy!... idźmy!... — za — brzmiała odpowiedź jednogłośna.
— Dobrze robicie... — odrzekł Wysocki. — I Węgrzy w nocy idą...
Poszliśmy. Wody w wylewach okazało się nie po kolana, ale po pas. Nadto, wylewów było nie trzy, ale ośin i to cale rozległych. Cośmy z jednego wybrnęli, to wnet w drugi włazili. Rozpacz nas ogar — tywała. Nakoniec z topieli się~ tej wydobywszy, prowadzą nas na stoki bastionu i nieopodal od rowu stać nam i broń w kozły złożyć rozkazują.
Zziębniętych, wodą ociekających, obdartych, zczerniałych witają nas z wałów głów skinieniem i uśmiechem przyjaznym szyldwachy dobrze odziani, tłuściutcy, rumiani, wypoczęci. Łatwo sobie wyobrazić, jakie widok ten uczucia w nas budził, tem bardziej, że się dłużyło a dłużyło na obiecane kwatery czekanie. Czekamy, czekamy i doczekujemy się jakiegoś oficera, oznajmiającego nam, że tu na stoku biwakować mamy, że wkrótce drzewo, chleb i mięso dostaniemy.
— Nie chcemy waszego drzewa, waszego mięsa, waszego chleba 1... — odezwały się ze stron wszyst-kich oburzeniem nabrzmiałe okrzyki.
Oficer odjechał.
133

Po odjeździe jego zaimprowizował się sejmik dla zformułowania odpowiedzi na pytanie: co robić? Odpowiedź się sama przez się niejako zformułowała w sensie zbiorowego podania się o dymisyę. Jakoś atoli na zziębnięcie i na głód zaradzić trzeba było. Z legionistów, któryś zaproponował: broń z kozłów rozebrać i z bronią w ręku kwatery sobie zdobyć. Zadeklarował się bunt — przez oficerów i przez rozważniejszych (do których — pochwalić się muszę — i ja w liczbie nie wielu należałem) ledwie nieledwie zażegnany. Wywiązały się następnie per — traktacye. Oficerowie węgierscy i polscy (sztabowi), co chwila nadjeżdżali i o cierpliwość wzywali, oznajmiając nam, że się o nas Wysocki u sztabu upomina. Pozostawaliśmy wówczas pod naczelnem dowództwem Gergeya, niekoniecznie na Polaków za ich demokratyzm i republikanizm łaskawego. Przytem sztab również, jak i my noc bezsennie spędził i wypoczywał zapewne, sennego używając wczasu. Na rozwiązanie przeto sprawy czekać trzeba było. Czekaliśmy — aż około drugiej, trzeciej z południa sprawa nasza w ten rozstrzygnęła się sposób, że poprowadzono nas na wygodne, ciepłe, doskonałe kwatery, na których spędziliśmy dni trzy.
To jednak poczucia krzywdy doznanej nie usunęło, zwłaszcza, że krzywda tego rodzaju zdarzyła się nie po raz pierwszy. W Wacowie, który legion szturmem wziął, miało miejsce to samo. Nie oszczędzano nas ani w bitwach, ani w marszach, ale nam wypoczynków skąpiono. Postanowienia więc podania się o dymisyę legioniści nie zaniechali. Nazajutrz wybrana przez większość delegacya do pułkownika się udała z żądaniem dymisyi zbiorowej. Pułkownik żądanie przyjął i odpowiedział na nie wystosowanym do legionu rozkazem, stawienia się nazajutrz bez broni na placu przed jego kwaterą. Rozprawa odbyła się krótko. Na komendę: „Formuj koło!“ — żołnierze się w koło uszykowali; pułkownik, major
139

i paru oficerów w środku. Wysocki w te mniej więcej przemówił słowa:
— Otrzymałem podanie o dymisyę, podpisaną, o ile wnioskować mogę, przez większość legionu... Krobicki ma rozkaz wydawania dymisyi każdemu, co się o nią zgłosi... Tym zaś, co zostają, oświadczam, że jak ich dotąd nie oszczędzałem, tak nadal oszczędzać nie będę... Dowiodę tego zaraz jutro... Stawiamy dziś, na Dunaju do szańca przedmostowego most pontonowy w pozycyi, wystawionej na ogień bateryj nieprzyjacielskich... Tych, co dymisyi nie wezmą, choćby ich więcej nad dziesięciu nie było, na most jutro poszlę...
Ze słowem tem koło pożegnał, życząc dymi-sjonowanym powodzenia.
Następstwem przemówienia pułkownika było to, że ze zgłaszających się o dymisye Krobicki nie do-czekał się nikogo, nazajutrz przy apelu w szeregach nie zabrakło nikogo i legion w całości wziął zaszczytny udział w bitwie, która korpus oblęgający zmusiła od oblężenia odstąpić, pozostawiając w rękach Węgrów cały park artyleryi oblężniczej.
Sztukami takimi Wysocki buntowniczy duch polski w garści trzymać umiał.
Do scharakteryzowania go w ramach sylwety niewiele mi już brakuje. O działalności jego, jako pełnomocnika emigracyi polskiej, w czasie wojny wschodniej, to jest jeno do zaznaczenia, że się z teatru działalności usunął, jak skoro spostrzegł, że zeszła ona na pole spółubiegania się o przewodnictwo. Na polu tem, na takim, jak turecki gruncie, kroku bez intryg postawić nie sposób. Nie jego to była rzecz. Wołał pozostawić to komu innemu, w materyi dyplomatycznej bieglejszemu i milej przez rządy mocarstw sprzymierzonych widzianemu, aniżeli on demokrata. I Sadyk-pasza i lir. Zamojski więcej od niego mieli szans, więc im z drogi ustąpił, a uczynił to i dlatego jeszcze, że w naturze swojej nie
140

posiadał pragnienia zaszczytów przewodniczych. Mam na to dowód następujący:
Komitet centralny, przygotowując w zarysach głównych plan powstania, ponaznaczał naczelników do prowincjonalnych działów Polski. Na Rusi na wodza naznaczony był Edmund Różycki, którego na-zwisko, jako mieszkającego na Wołyniu, przechowywane być musiało w tajemnicy do momentu,.v którym faktycznie na czele stanąć będzie mógł. Że jednak nazwisko czyjeś, rozbudzające gorliwość do przygotowań powstańczych ogłosić na czas jakiś przed wybuchem należało, komitet uwagę na osobę moją, na Rusi popularną, zwrócił, i w tym celu do Warszawy mnie powołał. Nie zachwycała mnie ta rola. Przyjąć ją jednak i gdy wybuch nastąpił przedwcześnie, wystąpić w charakterze „naczelnika siły zbrojnej na Rusi“, na gruncie Rusi galicyjskiej musiałem. Na gruncie tym spotkałem się z przykrościami i trudnościami dla zwykłego śmiertelnika nie do przełamania. Jak skorom się przeto o przyjeździe Wysockiego do Krakowa dowiedział, niezwłoczniem do Krakowa popędził i, przedstawiwszy mu stan rzeczy, prosiłem go o zajęcie stanowiska mego. Wysocki, na którego dział wypadki sprowadziły Langiewicza, zgodził się na to pod warunkiem, jeżeli go Rząd N. zamianuje, a mnie dymisyę da. Wnet się do dymisyi podałem — i ta odrzuconą została. Rozpacz mnie opanowała.
— Generale co ja pocznę teraz!...
— A cóż!... pozostaję „en disponibilité44: pod twojem dowództwem stanę i pomagać ci będę... Do Rządu o tem napiszę...
Napisał on i ja napisałem, podając się do dy-misyi powtórnie. Skutkiem tego dopiero, Wysocki naczelnikiem siły zbrojnej na Rusi zamianowanym został.
Takim był Wysocki. Nie podaję go za geniusza, ale za dobrego, nawet bardzo dobrego generała, za człowieka przytem prostoty iście gołębiej. Stronę
141

jego słabą stanowił brak zdrowia, powodujący niekiedy rozporządzenia niewłaściwe i kroki błędne. Chorym będąc, pospieszył na pole walki r. 1863. Nie powiodło się mu. Kombinacya ruchów trzech oddziałów w bitwie pod Radziwiłłowem była błędem, któregoby napewne nie popełnił, gdyby plan tej bitwy nieszczęsnej sam zamysłem swobodnym był u — kładał. Podobnie kombinowane ruchy nie nadają się zgoła do takiej, jakąśmy w r. 1863 — 64 toczyli wojny. W bitwie tej śmierci szukał, jak Kościuszko pod Szczekocinami — nie dziw.
— „To człowiek*... — powiadali o nim żoł-nierze węgierscy.
Postać Wysockiego zasługuje na pamięć u potomstwa. Miłował on Polskę gorąco i był demokratą przekonanym, nie monopolizującym demokra — cyi dla siebie i od zaszczytu służenia ojczyźnie nie usuwającym nikogo.
/
142

HENRYK DEMBIŃSKI.
I.
Z góry czytelnika łaskawego uprzedzam, że w sylwecie niniejszej przedstawiam postać typową, Polaka, a raczej szlachcica polskiego na wzdłuż i na poprzek, oraz na wylot, ze wszystkimi, w do — datniem i ujemnem znaczeniu uwydatniającymi na tle dziejowem ten wytwór społeczny, przymiotami. Nie znałem go z bliska, nie obcowałem z nim; z opowiadań jednak ustnych i na piśmie i z kilkakrotnego zetknięcia się osobiście, zaczerpnąłem dostateczny do nakreślenia sylwety jego materyał. Wszak sylwety nie są to obrazy wykończone.
Dembiński urodził się w r. 1791, w momencie kiedy wszyscy „prawdziwi” (jak się to dawniej mówiło) Polacy, pewni byli, że Polska na drogę pomyślności weszła nareszcie. Zdaje się, że na świat w ziemi krakowskiej przyszedł. Biografia jego, której się radzę, nic o tem nie mówi; mówi natomiast o testamencie, w którym ojciec jego, wzorem Amil — kara, przekazującego synowi (Hannibalowi) walkę z Rzymem, przekazał mu orężną konstytucyi 3 maja obronę. Z dobrego więc wyszedł gniazda. Pokazało się to w siedemnastym życia roku. Matka, wychowująca syna w kierunku testamentowego przekazu ojcowskiego, oddała go do wojskowej szkoły inży
143

nierskiej w Wiedniu. Gdy uczniom tej szkoły ofiarowane zostały w r. 1809 oficerskie w armii austrya — ckiej, sposobiącej się do wojny przeciwko Francyi i Księstwu Warszawskiemu, stopnie, Henryk stopnia nie przyjął, do szeregów polskich na prostego szeregowca w piechocie wstąpił i następnie, walcząc w czasach napoleońskich zaszczytnie, zdobywał stopnie. Kampanię r. 1812 rozpoczął w randze porucznika i w tymże roku pod Smoleńskiem Napoleon I. mianował go na placu boju kapitanem. Po upadku Napoleona na wsi gospodarzył; do szeregów woj-skowych w r. 1830 w stopniu pułkownika powrócił.
Znanym jest udział jego w wojnie r. 1831 Odwrót z Litwy, zaznaczony rozbijaniem wojsk rosyjskich, co mu drogę zabiegały i prowadzony przezeń korpusik pokonać usiłowały, wsławił go. W tej atoli wojnie objawiła się ujemna w temperamencie jego strona, zdradzająca skłonność do kłótni, podszytą kapryśnością. Pokazało się to w miesiącu sierpniu (1831) w Bolimowie, gdzie skutkiem zbiegu x okoliczności fatalnych, dostało się mu dowództwo naczelne. Jak skoro to wysokie i odpowiedzialność ogromną za sobą pociągające stanowisko zajął, wnet działalność swoją rozpoczął od tego, że się z członkami rządu i ze sztabem własnym poróżnił. Nie wróżyło to następstw pomyślnych. Wiadomości o niezgodach pomiędzy wodzami, rozchodziły ffię w obo —. zie polskim, skąd dostawały się do Warszawy i wywoływały śród ludności zaniepokojenie. W obozie szczepiły niesubordynacye, w mieście przysposabiały zaburzenia. Wiedziano o nich i w armii rosyjskiej, stojącej nieopodal, pod Łowiczem, za Bzurą i pocierpającej na myśl, że Polakom ochota zaatakowania jej przyjść może. Po świeżo dokonanej, luboć bez żadnej ze strony przeciwnika przeszkody, przeprawie, znajdowała się ona jeszcze w stanie nie-ładu, niepozwalającego jej na stoczenie bitwy walnej. Moskale, celem zabezpieczenia się na wszelki
144

wypadek, sypali szańce połowę; Polacy, tracąc czas na niedoprowadzających do rezultatu układach po — między rządem a wodzami, pozwalali im wzmacniać siły nadciągającemi dzień po dniu dywizyami piechoty i jazdy, parkami z amunicyą, pociągami z żywnością dla ludu i koni, z efektami niezbędnymi dla utrzymania wojska w stanie gotowości do przy* jęcia bitwy. Jak historycy wojny r. 1831 twierdzą, sztab rosyjski w razie, gdyby był do boju wyzwany, miał zamiar cofnąć się — cofnąć się z poza osłony Bzury i szańców, aż za osłonę granicy pruskiej. Sztab polski nie miał czasu o zaczepianiu nieprzyjaciela pomyśleć, wódz bowiem myślał o czem inneui.
Zapewniało to Moskalom spokój, nie dając spokoju Warszawie. Stolica wrzała, — wrzenie w niej co moment w potęgę wzrastało, wzrastało, — w końcu d. 15 sierpnia sprowadziło wybuch, uilustrowany wieszaniem osobników... o szpiegostwo lub zdradę podejrzanych.
Kto temu winien? Pewnem jest, że do wywołania rozruchów sierpniowych przyczyniły się w części znacznej wieści z obozu pod Bolimnwem: o bezczynności wojska, o szerzeniu się niesubordynacyi wśród żołnierstwa i oficerów, o powodującej stan ten niezgodzie pomiędzy wodzami, w której rolę główną Dembiński odegry wał. Dembiński jednak o rzeczy tej sądził inaczej. Zdaniem jego odpowiedzialność całkowicie spada na Lelewela.
W latach 1858 — 59 krążyłem pomiędzy Paryżem, Brukselą, Londynem. W czasie owym, przy nastroju moralnym, powstanie w perspektywie ukazującym, w kolonii polskiej w Paryżu dużo się o powstaniu listopadowem, o przebiegu walki orężnej i o powodach upadku mówiło.
W rozmowach tych często zapewne powtarzać się musiało nazwisko wodza, co w roku 1831, zaszczytnie dokonał odwrotu z Litwy i niekoniecznie poprawnie odegrał rolę swoją na czele armii w Bo
Sylwety emigracyjne. 10.
145

li mowie. To ostatnie dotknęło Dembińskiego. W zbio-rach dokumentów historycznych przechowuje się zapewne protest jego, w którym, „z wysokości patryo — tyzmu swego“, czyni Lelewela za rozruchy sierpniowe odpowiedzialnym.
W emigracyi, po niegłośnym udziale w wojnie pomiędzy Turcyą a Egiptem, po stronie Mehinet-Ale — go, Dembiński zajmował się w sposób doświadczalny studyowaniem elektryczności, co, ile wiadomo, nie wyszło poza obręb domowy.
Że część — znaczna może nawet — odpowiedzialności za rozruchy sierpniowe w Warszawie r. 1831, na Dembińskiego spada, świadczy o tem wystąpienie jego na teatrze wojny w Węgrzech. — Rząd powitał go, ofiarowaniem mu dowództwa naczelnego. On je przyjął i plan świetny kampanii wiosennej ułożył, plan, przy którego wykonaniu pokłócił się z generałami podkomendnymi. Kłótni tej następstwem było przegranie pod Kapolną bitwy, której samo stoczenie dowiodło trafności pomysłu strategicznego, stało się bowiem, łącznie z odniesio — nem przez korpus Damewicza pod Solnokiem zwycięstwem, wstępem do szeregu ztęycięstw, które kraj, z wyjątkiem fortec kilku (Arad, Temeswar, Buda), z nieprzyjaciela oczyściły. Przegrana pod Kapolną nasuwa pytanie:
Kto temu winien?
Generałowie węgierscy obwiniają Dembińskiego tak jednak w odniesieniu do rzeczy rzemiosłcwej — wojskowej niewyraźnie i nieracyonalnie, że za racyę najważniejszą odmówienia wodzowi naczelnemu posłuszeństwa uznać należy dumę narodową, nie — dozwalającą Węgrom pod cudzoziemcem służyć. Ra — cyę tę podawano dla usprawiedliwienia generałów tak wobec opinii publicznej, jakoteź wobec Dembińskiego. Nie zdaje się jednak, żeby to być miała ra — cya istotna. Duma narodowa nie przeszkodziła generałom węgierskim ślepo słuchać rozkazów Bema, nie wyrządzała im przykrości w słuchaniu po ka
146
i
1


żdej prawie bitwie „elien’ów“ żołnierstwa węgier-skiego, wygłaszanych wobec generałów na cześć majora naprzód, następnie podpułkownika, pułkownika, generała Wysockiego. Ol nie — nie to chyba poa Kapolną bunt generalski przeciwko Dembińskiemu spowodowało. Czy nie traktował on tych generałów ludzi młodych, smarkaczów w oczach jego, tak — nie przymierzając — jak ekonomów w majątku swoim?... Biorąc na uwagę w temperamencie jego po — chopność do wybuchów kłótliwych w połączeniu z fanaberyjnością szlachecką, przypuszczenie to wielce jest prawdopodobnem.
Po awanturze kapolnieńskiej, Dembiński do dymisyi się podał; dał się jednak uprosić i pozostał w Debreczynie, naonczas stolicy węgierskiej, przy ministerstwie wojny doradcą nieurzędowym. Nie wiem jak i ile na kierunek wojny wpływał. Z rad jego jedna tylko, legionu się tycząca, do wiadomości naszej doszła.
Po sformowaniu pierwszego szwadronu ułanów, Wysocki przesłał do ministerstwa wojny żądanie zmienienia dla nich, gwoli skutecznego ich głów okrycia, krakusek na kaski. Ministerstwo o zdanie we względzie tym zapytało Dębińskiego. Dębiński kaski odradził, motywując radę swoją twardością czaszek polskich, mogących się bezpiecznie bez kasków obchodzić. I pokazało się, że racyę miał. W bitwie pod Solnokiem szwadron ów szarżował w krakuskach cztery szwadrony austryackie — dwa dragonów, dwa kirasyerów, które go otoczyły i ułanów po łbach ciężkiemi szabliskami waliły. Po bitwie porąbanych znalazło się trzydziestu dwóch, zarąbanego ani jednego; w szpitalu zaś umarł jeden tylko i to nie zupełnie z ran, ale dla tego, że się upił.
W dalszym wojny ciągu, aż do wkroczenia Moskali, Dembiński udziału osobistego nie brał. Nazwisko jego od czasu do czasu o uszy się nam obijało. Kiedyśmy się w Miszkolcu z ran wylizywali, reorganizowali i kadry nasze uzupełniali, częściej o nim
10*
147

była mowa z racyi pogłosek o zawarciu przez Au — stryę przymierza z Rosyą, o możliwości wkroczenia wojsk rosyjskich i o radach Dembińskiego, tyczących się uprzedzenia pomocy moskiewskiej za pomocą zajęcia Galicyi. To ostatnie ogromnie nam się podobało. Ponętnie się nam perspektywa zmierzenia się orężnie z Moskalami uśmiechała.
Myśląc dziś o tem na zimno, wyznać należy, że był to pomysł rozumny, mogący zmienić postać rzeczy przez naprawienie błędu, jakiego się Węgrzy dopuścili, idąc, po zwycięstwie pod Komornem, nie do Wiednia, dokąd drogę mieli otwartą, lecz zwracając się w tył do Budy, której zdobycie zadowal — niało próżność narodową, ale znaczenia militarnego nie miało żadnego. Zajęcie przeto Galicyi tę by przedewszystkiem dało korzyść, iżby Węgrów zasiliło żołnierzem najlepszym śród tych, jakich Austryi znajdujące się pod jej berłem kraje koronne dostarczają, następnie, dzięki ufortyfikowaniu szańcami polowymi punktów ważniejszych na drogach, prowadzących przez Karpaty, dałoby Moskalom twardy do zgryzienia orzech, Węgrom za& czas i możność utrudnienia im operacyj na południowym stoku Karpat tak, iżby Mikołajowi I odechciało się bawić w Jana Sobieskiego, ratującego monarchię Rakuską. Że jednak gadanie o przymierzu austro-rosyjskiem było początkowo domysłem, rząd przeto węgierski, w obawie wywołania wilka z lasu, nie uwzględniał rad gen. Dembińskiego. Ostrożność ta wilka w losie nie zatrzymała. W Galicyi Moskale nas uprzedzili. Dembiński dostał upoważnienie i nominacyę wodza armii północnej, składającej się z dwóch korpusów, Wysockiego i Kazińczego, liczących razem karabinów tysięcy mniej więcej 15, szabel tysięcy ze trzy, artyleryi nie wiem ile. ogółem tysięcy około 20, z których u podnóża południowego Karpat, na linii bojowej zabrakło połowy, ponieważ Kazińczy z korpusem swoim w porę nie nadciągnął. W warunkach takich Dembiński nominacyi na wodza ar
148

mii północnej nie przyjął. Dostała się ona Wyso-ckiemu.
Na spotkanie Moskali wszystko, co w Miszkolcu pod bronią było, na linię bojową wyruszyło, za wyjątkiem tego batalionu polskiego, w którym służyć miałem zaszczyt Batalion nie był pełny. Oczekiwaliśmy na mających nadejść ochotników — eks-żoł — nierzy austryackich. Z kadrów, liczących nie więcej, jak po trzydziestu — czterdziestu ludzi w kompanii, wyszykowano kompanię jedną i ta poszła. Z tego, co pozostało (oficerowie i podoficerowie, szeregowców trochę), sformowano oddział, który wyprawiono do Pesztu tak na spotkanie skierowanych do stolicy ochotników, jakoteż dla odkonwojowania magazynów, parków i chorych. Naczelna wyprawa tej komendy dostała się choremu podpułkownikowi Czernikowi, mnie — funkcya kwatermistrza.
W funkcyi tej, przybywszy — zdaje się — do Gyóngyósz i rozpisawszy kwatery, zmęczony i zgło-dniały zaszedłem dla posilenia się do oberży w rynku. Obszerną — jak zwykle na Węgrzech — izbę gościnną, zastałem bitkiem nabitą przedstawicielstwem płci obojga i wieków wszystkich, od starości zgrzybiałej do młodości w pieluchach. Była tu gromadna przed Moskalami ludności zamożniejszej ucieczka. Uciekinierzy tak stoły obsiedli, że niepodobieństwem wydawało się znalezienie miejsca swobodnego. Wśru — bowałem się jakoś jednak i, gdym na zamówione jadło czekał i czekał, w progu ukazał się w atyli węgierskiej i w kepi mężczyzna niemłody, nie wyż-szym trochę niż mierny wzrostem, ale rycerską impo-nujący postawą. Wszedł, zatrzymał się, wzrokiem po stołach powiódł i zoczywszy mnie, jął się w kierunku miejsca, które zajmowałem, przez tłum przeciskać. Na parę stołów odległości w słuch mój następujące, czysto po polsku wygłoszone uderzyło wołanie:
— Kolego!... a nie znajdzie się koło ciebie miejsce dla mnie?...
149

Na wołanie to jeden z poboczników moich, jakby wyrazy zrozumiał, a może wołającego postawą uderzony, usunął się trochę. Po chwili wojskowy ów miejsce obok mnie zajął i usiadłszy, odezwał się:
— Głodnym jak pies... Do jedzenia co tu mają?
Nazwałem zażądaną przezemnie potrawę z tym dodatkiem, że na nią od pół godziny czekam...
Ku niemałemu memu zdziwieniu, wnet nadbiegł kelner i począł jego, a przytem i mnie, z pośpiechem obsługiwać.
Zauważyłem, że się na niego uwaga obecnych nagle zwróciła. Przy stołach szeptano, podnoszono się i spoglądano ku niemu. Domyśliłem się, co to za jeden; niedomyślić się nie mogłem, nie tyle ze zwrócenia na niego uwagi ciżby, co z rozmowy, jaką ze mną zawiązał:
— Kolega z legionu?...
— Tak... — odrzekłem, usprawiedliwiając obecność moją nie na linii bojowej.
— Co o korpusie Wysockiego słychać?
— Cofa się... Nocami maszeruje, dniami spo-czywa...
— To trochę ryzykowne... — rzekł. — Noc natura dla ludzi na spoczynek przeznaczyła... Zawsze ci lepiej w nocy, niż we dnie wypoczywać... A przytem Moskale przy niewielkim z ich strony wysiłku, w dzień niespodzianie zaatakować mogą...
— Przypuszczać należy, że się nasi pilnują — odparłem.
— Zapewne... — i dodał: — Wysocki rozwa-żny... wio, co robi.
Nie pamiętam, o czemeśmy więcej mówili, nie pamiętam, cośmy jedli, to jeno przypominam sobie, że domyśliwszy się w sąsiedzie moim Dembińskiego, nie śmiałem go tytułować generałem, w przypuszczeniu, że zachowuje „incognito**. Przypuszczenie to stąd pochodziło, że opinia publiczna za złe mu odmowę stanięcia na czele armii północnej brała. Nie
150

bawem dowiedziałem się, że ostrożność moja racyi nie miała. Razemeśmy branie posiłku skończyli, razem od stołu wstali i, gdyśmy na szersze nieco wydostali się miejsce, wnet idącego przodem Dembińskiego — i mnie z nim — otoczyły kobiety. Z tłumu wychodziły wołania:
— Generale, Moskale!... generale, nieszczę-ście!... generale, ratuj!...
Wyrazy ostatnie powtarzały się najczęściej. Na obliczach kobiet w większej części młodych i ładnych, malowało się przerażenie w połączeniu z wyrazem błagalnym.
— Generale, ratuj!...
Dembiński razy parę ręce podnosił, jakby da-wał znak, że przemówić chce, rozglądał się, uśmiechał, przemówił wreszcie:
— Uspokójcie się, panie!... W czasach osta-tnich ucywilizowali się trochę... kozacy nawet... Paniom oni nic złego nie zrobią... Bądźcie spokojne!...
— Generale, ratuj!...
— Będziem sobie z nimi radzili, jak zdołamy... Ale, panie, nie trwóżcie się!...
Wykonał ruch ku wyjściu, gdy jakaś bardzo ładna kobiecina za ręce go pochwyciła i głosem na pół błagalnym, na pół rozkazującym, zawołała:
— Generale, pobij Moskali!...
— Postaram się... postaram... — odpowiedział. Ja sam bardzo tego pragnę...
Wydobyliśmy się wreszcie z pośród niewiast. Przed oberżą, opodal trochę, stał wózek węgierski, parą koni zaprzężony, a przy nim huzar, młody człowiek, blondyn dorodny.
— O... są i konie, jest i Wierzbicki... Dobry to oficer...
Wyrazy ostatnie wymówił jakby sam do siebie. Głową mi na pożegnanie kiwnął, przy pomocy oficera na wózek wsiadł, oficer się przy nim przysiadł — odjechali.
151

II.
Po przypadkowem z Dembińskim w miasteczku, leżącem na drodze z Miszkolca do Pesztu, zejściu się, straciłem go z oczu i z myśli na tygodni kilka. Było bo wówczas tyle do myślenia, mówienia, a i oglądania! Wojna z Austryą faktycznie była skończoną. Rozpoczynała się znowu z przeciwnikiem z którym nie było żartów. Do tej wojny nowej przysposobić się należało starannie, z calem energii pod materyalnym i moralnym względem wytężeniem. Przysposabiali się Węgrzy; przysposabialiśmy się i my.
W Peszcie zabawiliśmy dni kilka — doczeka-liśmy się części jednej ochotników, zabraliśmy ich i po część drugą poszliśmy do Keresztur, gdzie pod dowództwem generała Perczela z rekrutów formowały się wojska, mające wejść w skład armii południowej. Perczel chciał koniecznie batalion nasz, z regularnego i dobrze uzbrojonego złożony żołnierza, do swego wcielić korpusu. Nie daliśmy się. Po uciążliwym przez trzęsawiska marszu, złączyliśmy się w obozie pod Czegledem z korpusem naszym, z którym razem już, mając na karku armię austryacką, pod dowództwem wsławionego później porażką w Londynie, na podwórzu browaru Barcley and Perkins, Haynausa, pomaszerowaliśmy do Szegiedynu. W marszu tym dowiedzieliśmy się, że nominalnie dowodzi
152

nami Messarosz, przy którym funkcyę szefa sztabu pełni Dembiński; rzecz jednak miała się odwrotnie: dowodził Dembiński, szefostwo sztabu znajdowało się przy Messaroszu. Byli to rówieśnicy, koledzy podobno z Teresianum, którzy się mocno ze sobą przyjaźnili. Musi to być prawda, ci dwaj bowiem do końca się nie poróżnili.
Pod Szegiedynem weszliśmy w szańce przygo-towane dla nas, celem stoczenia w nich wiszącej nad nami bitwy walnej. Na radzie wojennej wypadło inaczej. Dlatego zapewne, że szanse wygranej z powodu, że w armii naszej, liczącej w szeregach głów tysięcy sześćdziesiąt, część czwartą, jeżeli nie więcej, stanowili uzbrojeni w dzidy rekruci, słabo się nam uśmiechały, że zatem w razie przegranej, spotkałaby nas ostateczna na brzegu prawym Cisy klęska, zapadło postanowienie przeprawienia się na brzeg lewy. Przeprawa, rozpoczęta na dzień przed nadciągnięciem nieprzyjaciela, ciągnęła się w dniu następnym, w którym nad wieczorem jeden z dwóch na tratwach zbudowanych mostów, został zerwany, na drugim zaś, gdy batalion nasz, będący ostatnim w aryergardzie, przezeń przechodził, pontonierzy deski pomostowe z pod nóg nam zrywali i do wody rzucali. Na brzegu lewym ukazał się nam oddział jeźdźców. Był to sztab, na którego czele, w całym wodza naczelnego majestacie, w oczy rzucił się mi Dembiński. Dowodzący batalionem naszym major Englert, oficer z r. 1831, do niego podjechał, salutował mu, rozkaz od niego otrzymał i, wskutek rozkazu tego mnie z plutonem na brzegu pozostać kazał. Po rozstawieniu, stosownie do wytkniętego mu przeznaczenia, plutonu mego, na miejscu sztabu ujrzałem pustkę — w oczach mi jeno pozostawała po-stać wodza, świetnie na dzielnym koniu, na czele połyskującego złotem i barwami hufca jazdy, wyglą-dająca.
Postać ta, w ciągu trzech dni następnych, w odmiennem jednak wyglądaniu, co godzin kilka
153

naście, przed oczy mi się nasuwała. Oglądałem ją na kopcu wysokim, wznoszącym się na wale, usypanym w niewielkiem oddaleniu równolegle od brzegów Cisy, celem zabezpieczeń a kraju od wiosennych rzeki tej wylewów. Za wałem biwakowały w obozach wojska nasze, wysyłając kolejno kompanie war* townicze pod wały, na których ustawione w odstępach odpowiednich baterye węgierskie, odpowiadały bateryom austryackim, zasypującym nas kulami i granatami. Strzelanina ta zawiązała się, jak skoro noc w dniu przeprawy naszej zapadła.
W momencie tym odprowadzałem — stosownie do rozkazu — pluton mój z nad brzegu do obozu. Przechodziliśmy pod ruchomem wiązaniowem sklepieniem gwiżdżących, huczących, warczących i krzyżujących się nad głowami naszemi, pełnych i wydrążonych pocisków, przy iluminacyi, sprawianej przez połyski wystrzałów działowych, odbijających Się bły — skawicowo w nurtach rzeki i oświetlających fantastycznie krenelowane mury, blanki i baszty, wieże i kopuły kościołów, prywatne i publiczne budowle grodu starożytnego.
Na lądzie i na morzu widywałem rozmaite pię-kna groźne; żadne z tem, które nam wówczas w marszu towarzyszyło, w porównanie iść nie może. Składały się na nie obrazy cudne i muzyka grzmiąca. Ponieważ nam żadne nie groziło niebezpieczeństwo, szliśmy powoli, zatrzymując się i oglądając.
Strzelanie ustało koło dziesiątej zapewne wie-czorem. Wznowiło się nazajutrz. Gdy na nas kolej iść pod wał nadeszła, Dembiński ukazał się nam na kopcu. Stał sam z lunetą w ręku, którą od czasu do czasu do oka podnosił i powodził nią powoli po bliższych i dalszych widokach na brzegu przeciwnym.
Artylerya austryacka szalała — takim nas po-cisków gradem zasypywała, chcąc nam zapewne w pobliżu brzegu lewego Cisy, tej najbardziej węgierskiej rzeki, stanowisko obrzydzić. Szczególnie — jak się zdaje — chodziło jej o Dembińskiego, do-
154

patrzonego snadź przez szkła, na niego bowiem spe — cyalnie nastawiono bateryę całą, której kule raz po raz wrywały się w kopiec z przodu i ryły go ze strony jednej i drugiej, niżej i wyżej, — niekiedy pomiędzy nas wpadały. Dembińskiego to nie obchodziło ani trochę. Obserwacyi lunetą czynić nie przestawał, nadbiegającym zaś konno adjutantom na kopiec wjeżdżać nie pozwalał; schodził do nich kroków kilka, raportów wysłuchiwał, rozkazy dawał i na stanowisko swoje powracał. Że w tem trochę junakieryi było, jest to rzecz przypuszczalna, należąca do rodzaju dziwactw, co się największych czepiają ludzi.
Na rachunek jednak Dembińskiego przytoczę nie jedno dziwactwo przezemnie osobiście sprawdzone. Kompania moja na drugą noc wartę z kolei pod wałem trzymała. Warta w ten dokonywała się sposób, że trzech plutonów żołnierze spali z karabinami w rękach, jeden przed frontem stał pod bronią pod dozorem oficera. Około północy na mnie kolej dozorowania wypadła. Chodziłem przed szeregiem, o karabiny opartych drzemiących żołnierzy, przedłużając przechadzkę, coraz to dalej i dalej, w stronę lewą i prawą. Na prawo ciągnął się prostopadle do wału płytki rów, poprzedzający okop, towarzyszący wy-brzeżu wpadającej do Cisy naprzeciwko Szegiedynu, Maroczy. Raz doszedłem do rowu, w którym zaintrygował mnie przedmiot, mający pozór okrytych czemś ciemnem ciał, w rowie leżących. Przypatrzyłem się bliżej, rozpoznałem płaszcze żołnierskie i, powzią — wszy podejrzenie, że dla uniknienia budzenia miejsce to do przespania się należycie wybrali sobie dwaj z kompanii naszej żołnierze, jąłem się budzić ich najprzód wołaniem, potem trącaniem ręką, w końcu szturchaniem nogą:
— Ktoś ty?... wstawaj!...
Na szturchnięcie mocniejsze z pod płaszcza wysunęły się naraz dwie głowy, obie siwe, i o uszy moje obiło się po polsku zapytanie:
155

— Co tam?
Poznałem Dęb‘ oskiego.
— Przepraszam, generale!... — wykrzykną-łem.
— No... nic... Idź już, idź!
Ten, co obok niego spoczywał, był to Me — sarosz.
Takie głównej kwatery na przespanie się nocy owej ulokowanie, nie było chyba dziwactwem. Nocy tej nic nadzwyczajnego stać się nie miało. Dalsza wojenna armii pod dowództwem Messarosza działalność, zależała od ruchów armii pod dowództwem Górgeja, operującej przeciwko Moskalom i ściągającej się z komitatów zachodnio-północnych na lewy brzeg Cisy. Armię pod Messaroszem od armii pod Górgejem oddzielała rzeka Marosz, płynąca wśród rozległych od Aradu do ujścia swego trzęsawisk, wśród których jedyny możliwego przez rzekę przejścia punkt, znajdował się w miasteczku Mąko. Do zajęcia punktu tego militarnie i oszańcowania go odpowiednio, ministerstwo, skutkiem rady wojennej w Szegiedynie, wezwało Górgeja. Na tem opierały się dalsze armii południowej czynności wojennych plany. Dla nich, w obozie naprzeciw Szegiedynu, oczekiwano wiadomości z Mąko.*
Czekano i doczekano się zawiadomienia, że Mąko zajęli Moskale. Niespodzianka ta armię postawiła w położeniu bardzo niebezpiecznem, z którego wyjście wymagało cofania się Spiesznego.
Dembiński wyprowadzi! nas z tego położenia i poprowadził armię traktem ku Temeszwarowi, ażeby, nie dochodząc do tej, w rękach austryackich znajdującej się fortecy, zwrócić się ku północy i pójść do Aradu, celem połączenia się z armią pod dowództwem Górgeja. Połączenie to wytworzyłoby siłę blisko dwakroćstntysięczną wobec Paszkiewicza na północy i Heynana na południu, słabszych od złączonych wojsk węgierskich każdy z osobna, a rozdzielonych trzęsawiskami Maroszy. W razie takim
156

pobicie jednego a następnie drugiego, nie było rze-czą niemożliwą.
Dla uniemożliwienia tego, zaszczyt autorowi czyniącego pomysłu, pomaszerowaliśmy z pod Sze — giedyna do Aradu drogą obchodnią, ażeby się nie natknąć na boczny, przeprawionej w Mąko dywizyi moskiewskiej atak. Wyminęliśmy Moskali, którzy się z armią austryacką złączyli i wspólnie z nią nam po piętach deptali.
W ciągu marszu tego, razy parę widzieć mi się zdarzyło Dembińskiego. Raz kompanię piątą z naszego, w aryergardzie ciągle maszerującego batalionu na drodze zatrzymał, zatrzymał oraz dwa działa, z dwóch stron drogi ustawione, odprzodko — wać i nabić kazał i sam naprzód w kierunku nadciągającego nieprzyjaciela dosyć daleko wyjechał.
Nie straciliśmy go jednak z oczu. Po niejakimś czasie wrócić, działa zaprzodkować i nam za armią maszerować nakazał. W innem znów miejscu, znów kompanię piątą (strzelecką była — dodać winienem) na drodze, ale bez dział, zatrzymał i obok nas, nic nie mówiąc, na koniu stał. Staliśmy tak z pół godziny. Przed nami widniała droga, na lewo zieleniały ogromne wysokiej kukurudzy, lasu pozór mające łany. Nagle w dali ukazała się w hełmach błyszczących jazda austryacka i słyszeć się dała komenda:
— Na lewo w tył zwrot!... marsz!... Zwróciliśmy się i poszli.
Znów komenda:
— Stój!... Na lewo w tył, zwrot!
Po zwróceniu się, ujrzeliśmy przed sobą idący ku nam kłusem szwadron kirysyerów czy dragonów, nie pamiętam. Czekałem na rozkaz przysposobienia karabinów do strzelania, gdy nagle z kukurudzy wypchnęła się ława dymu i huknęła salwa karabinowa. Szwadrony, po krótkiem zamieszaniu, zostawiając ranne i zabite konie, rannych i zabitych ludzi, poniosły się w tył. Z kukurudzy wysunął się w ogromnych bermycach i w mundurach austryaekich
157

batalion grenadyerów włoskich, złożony z ludzi przepięknych, pod względem wzrostu i postawy dobranych. Batalion poważnie nas minąwszy, pomaszerował dalej.
Dembiński, po wystrzale Włochów, na widok skutku przez wystrzał ten w hufcu jazdy austrya — ckiej sprawionego, rzekłszy: „Dobrze im tak!... Oberwali... Mają za swoje“... — konia zwrócił.
Nam znów słyszeć się dało:
— Na lewo w tył... zwrot!... — z dodatkiem: krok podwójny... maaarsz... marsz!...
Nie spotkałem i nie widziałem już więcej na Węgrzech Dembińskiego. W parę dni po urządzeniu przezeń na podjazd austryacki zasadzki, imię jego zagłuszyły okrzyki wydawane przez armię w marszu na cześć Bema. Z hufca do hufca przenosiły się gromkie „elien’y“ węgierskie, „e viva“ włoskie, „es lebe“ niemieckie, „niech żvje“ polskie, budząc uradowanie i zapał.
Gdyśmy dochodzili do Temeswaru, nadjechał Bem z rozkazem rządowym objęcia nad armią południową dowództwa. Po otrzymaniu zawiadomienia tego, armia niezwłocznie do boju się uszykowała — do boju, rozpoczętego z pewnością odniesienia zwycięstwa, zakończonego przegraną zupełną. Zostaliśmy rozbici doszczętnie, nie z winy atoli — dodać pośpieszam — Dębińskiego, który stoczenia nieszczęsnej tej bitwy odradzał, niemożność wyjścia z niej nie to z tryumfem, ale ręką obronną, jak na dłoni wykazywał, wreszcie usunął się od niej, powiedziawszy Bemowi:
— Chcesz zrobić głupstwo, rób je sam!
Później Dembiński ukazał mi się dwa razy je-szcze: raz na koniu w postaci modelu dla rzeźbiarza lub malarza na hetmana, gdy nas z Widdynia Turcy pod wartą wojskową za miasto wyprowadzili w zamiarze odeskortowania rozbitków z wojny węgierskiej do Szumli, drugi raz na pokładzie tureckiej fregaty parowej, na której Dembiński i kilku Polaków
158
t

obywateii francuskich, odjechali z Warny do Kon-stantynopola i z Konstantynopola do Francyi, my zaś, przez wszystkie lądu stałego państwa za zapowietrzonych uważani, na Maltę do Anglii. Gdy ze statku zeszedł do kaiku tureckiego, straciłem go z oczu na zawsze.
Dziś, myśląc o nim, postać jego nietylko fizyczna ale i moralna we wspomnieniach i w myśli mi odżywa. Ten szlachcic popędliwy, kłótnik, chimeryk, bez wartości nie był. Posiadał rozum i uczucie. Rozum przejawiał się specyalnie w zdolnościach strategicznych, uczucie — w ukochaniu ojczyzuy, ale w ukochaniu specyalnem, szlacheckiem. Kochał Polskę nie dla osobistych widoków, czy korzyści, ale w imię obowiązku szlacheckiego, nakazującego Polsce służyć i wszczepiającego to przekonanie, że zbawić ją, uratować, nie kto inny, jeno szlachcic powinien i może. Tem się zarozumiałość jego wyrażała. Wierzył w rodzaj pomazania szlachty na przewodniczenie narodowi i stąd zapewne poszła niechęć jego do Prądzyńskiego, nie szlachcica, przystawionego przy nim przez rząd w Bolimowie, w sierpniu, r. 1831, do wskazywania mu dróg.
— Czy szlachcicowi potrzebne są wskazówki jakie?...
Tkwiła w tem obraza stanu szlacheckiego.
Nie on jeden tego był przekonania. Odnosi się ono do pierwotnego w Polsce ustroju społecznego, ustanawiającego stan rycerski, przeznaczony wyłącznie do obrony kraju. Obrona Polskę stworzyła i stąd stanu tego znaczenie do ogromnych doszło rozmiarów. Znaczenia tego doniosłość pokolenia przekazywały pokoleniom. Stan z upływem czasu, dzięki zmianie stosunków, potrzeb i wyobrażeń, na wartości stracił, ale poczucie nabytych przed wiekami praw pozostawało, wytwarzając Dembińskich, wierzących w specyalne szlachty powołanie.
Tacy Dembińscy, takich Lelewelów znosić nie mogą, nie biorąc na uwagę tego, że co w czasie
159

swoim potrzebnem i pożytecznem było, to po wie-ków upływie zbędnem a nierzadko szkódIiwom się staje. Siła rzeczy wykazuje, w czem szkodliwość owa tkwi i usuwa ją, usuwając faktycznie wyłączność stanową. Dziś Dębińscy są jeszcze możliwymi, ale znaczenie ich upadłp — nawet się już na „Hrabiego Henryka“ nie zdobędą.
160

JÓZEF BEM.
Rodzina Bemów pochodzi z Prus. Bemowie pisali się Behmaini i Bóhmami, są szlachtą polską herbową: pieczętują się herbem własnym „Bem* — tarcza z góry na dół na dwoje rozdzielona, w prawem białem polu gryf wspięty w lewo, w lewem czer — wonem baran wspięty, w prawo zwrócony, nad tarczą korona, na której gryf i baran, wspięte tak samo, jak na tarczy, patrzą na siebie. Historyi herbu tego herbarze nie podają. U Niesieckiego (wyd. d. N. Bobrowicza) czytamy, że „W wielkim kościele kwidzyńskim, widzieć chorągiew z tym herbem zawieszoną, a z niej napis „Petrus Behin Regni Poloniae civis“. Kuropatnicki w §. V. w extrakcie „legitima — torum Galiciae et Lodomeriae inter eęuites sine vo — ce“, umieszcza Wincentego Behma 17 września 1782 r. W przypisku, odnoszącym się do daty wydania herbarza Niesieckiego 1839 w Lipsku, wymienionym jest w Krakowskiem, gdzie żył w czasach ostatnich, Jędrzej Bem „herbu Bem (podobno sędzia), ten miał żonę Agnieszkę Gołuchowską, po której śmierci pojął Maryannę Ostafińską, z której w r. 1795 miał syna Józefa dotąd żyjącego, ten w stanie wojskowym, jako generał artyleryi, dzielnie się odznaczył“. Inne źródło, (Encyklopedya powszechna S. Orgelbranda 1860, ) z którego wiadomości o pochodzeniu rodziny Bemów czerpałem zaznacza: jednego Bema
Sylwety emigracyjne. 11.
161

Balcera, pisarza miejskiego krakowskiego w w. XV. drugiego Bema Michała, rajcę gdańskiego w w. XVI. i trzeciego Bema Józefa, urodzonego r. 1790 w Tarnowie z ojca, który w tej stolicy Rusi (?) był profesorem matematyki i dał mu staranne wychowanie.
Data przyjścia na świat znakomitego generała naszego pewniejszą się u Orgelbranda, aniżeli w lipskim do herbarza Niesieckiego dopisku, wydaje. Józef Bem, w r. 1812, t. j. w roku 22 życia swego, był w artyleryi podporucznikiem. Podporucznik — w artyleryi zwłaszcza, — dwudziestodwuletni, mo — źliwszym jest, aniżeli siedemnastoletni — co się Bema tyczy, możliwszy tembardziej, że gdyby się był w r. 1795 urodził, byłby się w czternastym życia swego roku do sformowanej w r. 1809 bateryi Włodzimierza Potockiego zaciągnął.
Nasuwa się tu konieczność wtrącenia nawia-sowo słówka pod adresem agitatorów rusińskich, nie badających — jak się widzi — świadectw, potwierdzających i rozszerzających ich historyczno-etnogra — ficzne pretensye. Obok niewątpliwie prawdziwej daty urodzenia Bema, nie wolno chyba w wątpliwość podawać, nazwania Tarnowa „stolicą Rusi“. Cóż to znaczy?... Nie świadczyż to, że zachodnią Rusi granicą jest nie San, ale Dunajec? Nie świadczyż to, że hakatyzm polski działał na długo przed wystąpieniem Chmielnickiego?...
Na pewne ludność, zamieszkująca połać kraju pomiędzy Sanem a Dunajcem, są to Rusini spolonizowani, których odpolouizowania rzecznicy Rusi tak ukraińskiej, jak wszechrosyjskiej domagać powinni. Nie można rzeczy takich Polakom płazem puszczać, nie można im na takie narodu ruskiego wyzyskanie pozwalać, ażeby w stolicy Rusi, rodzili się i wychowywali znakomici generałowie polscy.
Zamykam nawias. Bem przeto, wedle brzmienia nazwiska, o niemieckie posądzony pochodzenie, był, uznawał się i czuł Polakiem. Do artyleryi, do bateryi Włodzimierza Potockiego zaciągnął się przeciwko
162

Austryi, której był poddanym i walczył przeciwko niej i przeciwko zaborcom Polski poty, póki mu sił i życia starczyło. Po upadku Napoleona I. i przerobieniu Księstwa Warszawskiego, nazwane kongreso — wem, Królestwo Polskie, złączone z Rosyą w tym celu, ażeby je następnie do Rosyi wcielić, pozostał w armii polskiej, w stopniu kapitana artyleryi.
Był czas jakiś adjutantem generała Bontemps, był profesorem w szkole artyleryi.
W wojsku zostawał do r. 1827, w którym zmuszonym został dymisyę wziąć i do Galicyi się z powodu pojedynku, zakończonego śmiercią przeciwnika, wynieść.
W trzy lata później znów się w szeregach armii polskiej, w artyleryi, znalazł.
W wojnie polskiej r. 1831 odznaczył się wpro-wadzeniem nowego na polu bitwy używania artyleryi. Uruchomił tę broń, uczynił ją bardziej giętką, sprężystą, zuchwalszą. Pod Iganiami do zwycięstwa się przyczynił; pod Ostrołęką, wystawioną na nie — ochybną zgubę armię uratował. Ostrołęka imię jego głośnem w Europie uczyniła.
W pierwszym jednak dniu (6 września) szturmu do Warszawy, zachowywanie się Bema, któremu — już natenczas generałowi — powierzonem było czuwanie nad odpowiednią szańców obroną, grzeszyło niepoprawnością.
Opuszczał na wieży kościoła luterskiego stanowisko obserwacyjne i dlatego na zagrożone ważniejsze punkty na linii obronnej posiłki z rezerw artyleryi i piechoty w porę nie przybywały. Z jego winy upadła broniona przez Sowińskiego Wola, będąca kluczem, otwierającym dla Moskali Warszawę. Wykazywało to, że uzdolnienia jego nie były wszechstronne, że przeważała w nich zaczepność — że nie były zaczepno-odpornemi, potrzebnemi w wodzu, po-wołanym do prowadzenia wojny samoistnie. Bemowi, po przeprawieniu się przez Wisłę pod Toruniem, przy pomocy Prusaków a bez przeszkody ze strony
163
11*

polskiej, armii moskiewskiej, dwukrotnie przez rząd ofiarowanem było dowództwo naczelne — odmówił... i dobrze zrobił. Dobrze dla siebie, przyjęcie bowiem dowództwa w warunkach, jakie w sierpniu i wrześniu otoczyły sprawę polską, byłyby go pozbawiły sławy, uzyskanej pod Iganiami i Ostrołęką.
Na emigracyi Bem rozwinął agitacyjną działalność ogromną, działalność, mającą na celu utrzyma-nie wychodźtwa polskiego w karbach wojskowych. Powodował się w tem — jak się zdaje — przykładem Henryka Dąbrowskiego, twórcy Legionów polskich we Włoszech. I jemu o legiony chodziło — o legiony bądź co bądź. W tem był błąd. Bem nie brał na uwagę odmienności warunków politycznych pomiędzy latami 1797 a 1831. W ostatnich, wieku XVIII, latach „poselstwo Filipa“ nie lizało jak w roku 1830 stóp cara moskiewskiego. Francya na kon-tynencie europejskim toczyła z zaborcami Polski to z jednym, to z drugim, to z dwoma, to znów ze wszystkimi trzema razem, wojnę nieustającą prawie. Legiony przeto miały racyę bytu dotykalną niemal, a na czasie. Racya bytu istnieć nie przestała i za cesarstwa, znajdując potwierdzenie i usprawiedliwienie w wojnach z Polską, na gruncie polskim w latach 1896 — 7, 1809 i 1812. Wznowiła się w 1848 do 1849 w Węgrzech. Mogła jeszcze była miejsce znaleźć w czasie wojny wschodniej, krymską zwanej. W roku atoli 1831 i w następnych przedstawiały się, dzięki działalności towarzystw tajemnych, wybuchy rewolucyjne, w których udział regularnych wojskowych hufców polskich przydatnym być nie mógł.
W wyprawie Zaliwskiego na nic by się nie przydały legiony, których i w r. 1846 wprowadzanie do Polski ukradkiem niemożliwem by było. Zawziętą przeto agitacyę Bema usprawiedliwiały po części na wojnę europejską widoki; większe zaś dla niej usprawiedliwienie tkwiło w potrzebie sfer emigracyjnych dyplomatycznych ochełznania gminu emigracyjnego,
164

w łonie którego zakwitały idee sprawiedliwości społecznej, znane w Polsce od dawna (Kazimierz Wielki, Frycz Modrzewski, śluby Jana Kazimierza), lecz tłumione i gwałcone przez wadliwy Rzeczypospolitej ustrój wewnętrzny. Tego właśnie ustroju wyrazem były sfery dyplomatyczne. Zawadzał im mocno coraz to silniej rozwijający się ferment demokratyczny, który słusznie z ich punktu widzenia ująć w karby subordynacyi wojskowej pragnęły. W sfer tych przeto interesie i w ich imieniu agitował Bem, werbując ochotników do legionu w Portugalii i popierając myśl legionów zagranicznych w Algierze. Zakłady emigracyjne jeden po drugim protestowały przeciwko tej agitacyi; ks. Czartoryski deklaracyą z d. 21 lip — ca r. 1833 oświadczył się za użytecznością legii portugalskiej. Deklaracya Czartoryskiego nie poprawiła sprawy legionu, która takie wywołała oburzenie, że spowodowała zamach na życie Bema. Młody jeden człowiek, Platon Pasierbski, strzelił z blizka do niego i byłby go zabił, gdyby do lufy pistoletu ułożył był nabój silniejszy. Kula przebiła surdut, nie przebiła żebra. Mimo to Bem dalej z ambasadorem portugalskim prowadził układy, które ostatecznie nie doprowadziły do niczego.
Działalność w tym kierunku sprzęgła go z tą mniejszością, co się Hotelu Lambert trzymała. Że zaś ta mniejszość nic sama przez się nie działała, ale przez tę mniejszą mniejszość, która się po części z „bożej łaski“ wytworzyła, owej przeto mniejszości większej zadanie ograniczało się na wyczekiwaniu, aż „godzina wybije“. Dla Hotelu i dla adherentów jego rzeczą obojętną był zegar, na którjm wybić ma oczekiwana „godzina“. Nie oni go dozorowali, nie oni się o rodzaj i gatunek sprężyn, kółek, cylindrów’, wskazówek troszczyli, nie oni go nakręcali. Oni... oczekiwali, umilając sobie oczekiwanie karceniem demokratycznej na emigracyi większości za to, że się „niepowołana“ koło zegaru krzątała.
165

Przypuszczać można, iżby się z większością tą chętnie krzątał chętnie Bem, gdyby się w oczach jej wyglądającą na kondotyeryzm agitacyę w sprawie legionów na rzecz donny Maryi nie był skompromitował. Kompromitacya ta popchnęła go w objęcia Hotelu, któremu się nie posiadając uzdolnień ani publicystycznych ani dyplomatycznych, do niczego nie nadawał. Damy hotelowe trudniące się dobroczynnością i edukacyą, próbowały w tym zużytkować go kierunku. Próba ta nie wiodła się. Bem pozostawał na bruku, utrzymując się ze szczupłej, wypłacanej przez rząd francuski emigrantom polskim pensyi — zadłużał się — zapewne nie wielkie niosły mu dochody zatrudnienia przy zakładzie sztucznego wylęgania kurcząt.
Jako dodatni w moralnej Bema istocie rys do zaznaczenia jest to, coby dzisiejsi ugodowego autoramentu patryoci, szowinizmem nazwali. Generał na polu bitew zostawiony, specyalista w broni wielkiem w sztuce wojennej cieszącej się poważaniem, w każdej armii, nie wyjmując rosyjskiej, a tem mniej pruskiej lub austryackiej, znalazłby pomieszczenie dla siebie. Ani myślał o tem, Polakiem się czuł i Polsce tylko służyć pragnął, hodując kurczęta w ocze-kiwaniu na sposobność walczenia o nią.
Sposobność nastręczyła się w r. 1848. Rewolu — cye tym, co oręż w r. 1831 zawiesili, wstęp do dwóch otworzyły zaborów: do pruskiego i do ausryackiego. Do Prus nie pobiegł dla stanowiska, jakie tam zajęła demokracya z Mierosławskim na czele. Luka się otworzyła w Austryi, w stolicy państwa, nie omie — szkując więc, wszedł w nią i jak skoro Windisch — gratz na czele hufców orężnych pod murami Win — dobony się pojawił, w obronie jej udział wziął.
Obrona Wiednia nie lepiej się mu od obrony Warszawy powiodła — gorzej nawet, dla uniknięcia bowiem losów Bluma i Jełowickiego, musiał ucieczką się ratować. Szczęśliwie dostał się do Pesztu. W Peszcie rząd od razu ofiarował mu dowódz
166

two naczelne — dowództwo, które byłby przyjął, gdyby nie legiony.
Legiony we Francyi od większości emigracyjnej go odsunęły; legiony w Węgrzech dowództwo naczelne inu wydarły.
Na legionach, w odniesieniu do osoby Bema, ciężyła fatalność jakaś.
W domaganiu się ich dla Portugalii ta — przez wielu Polaków i przez Francuzów (Lafayette) uznawana — była racya niby, że legiony owe posłużyłyby jako kadry dla armii polskiej przy wznowieniu się o Polskę wojny. Ta racya wymagałaby niemożliwego ze strony Portugali zobowiązania się trzymania pod bronią hufców polskich w nieskończoność. Na Węgrzech hufce polskie nadawały się niezwłocznie do walki przeciwko jednemu z zaborców, w warunkach, w jakich się we Włoszech formowały legiony, w których do zapełnienia szeregów służyli zbiegowie z szeregów przeciwnika. Sprzeciwianie się przeto Bema w Peszcie formowaniu onych, pochodzić musiało z powodów nie militarnych. Tak też było w rzeczy samej.
Powód istotny tyczył się demokratyzmu ściągających się z Galicyi ochotników, od których, jako od ochotników, zalezal wybór wodza. Bem pewnym był, że nie on, ale Wysocki, wybranym zostanie. Bządowi przeto węgierskiemu, będącemu w miesiącu listopadzie r. 1848 rządem legalnym, działającym w imieniu króla, a układającym się o legiony z Radami narodowemi lwowską i krakowską, przedstawiał niestosowność umawiania się ciała legalnego z ciałami rewolucyjnemi, odmawiał charakteru urzędowego wysłańcowi tych Rad, Józefowi Dzierzkow — skiemu i o Wysockim, jak o podporuczniku z lekceważeniem się odzywał.
Jedyny iniiitarny powód, na uwzględnienie niejakie zasługujący. * polegał na radzie rozmieszczania ochotników polskich po batalionach, szwadronach i bateryach węgierskich, celem zmilitaryzowania ich
167

przez Polaków, żołnierzy z urodzenia. Oburzyło to pragnących wojska polskiego, ochotników i jeden z nich, chłopak młodziutki, Ksawery Kołodziejski, nie pytając nikogo, bez opowiadania się komubądź, korzystając z tego, że miał w posiadaniu swem pistolety, poranku pewnego u Bema się zameldował i strzelił do niego. Losy znów nad nim czuwały. Znów za słaba w naboju ilość prochu, udaremniła zamach. Kula się od kości policzkowej odbiła. Kołodziejski aresztowany, pod sąd oddany został. Bein skompromitowany, odmówił przyjęcia funkcyi wodza naczelnego, prosząc o powierzenie mu najtrudniejszego w okolicznościach istniejących zadania. Rząd zamianował go wodzem naczelnym w Siedmiogrodzie.
Zadanie uspokojenia zaburzeń, oraz otwartych rumuńskich i saskich buntów, w uważanym już za odpadły od Węgier Siedmiogrodzie, odpowiadało w zupełności militarnym i organizacyjnym Bema uzdolnieniom. Bunty uspokajał wynalezionym przez siebie na przemawianie do zbuntowanych tonem. Ułatwiało mu to wydzieranie panowania nad krainą władzom austryackim, panującym ręką orężną. Przeciwko nim potrzebował wojska, istniejącego w szczupłej pod względem liczby i słabo do pełnienia służby wojennej wyrobionej straży pogranicznej, noszącej nazwę Szeklerów. Wojsko to zgromadzić, zmienić je w gibkie a sprężyste narzędzie bojowe, uczynić z niego pestkę siły orężnej, było — rzec można — dziełem momentu jednego. Siłę zbrojną or-ganizował i, organizując, na prawo, na lewo, przed sobą, za sobą pobijał usiłujące go bądź otoczyć, bądź naganiać, bądź na przełaj mu zabiegać, oddziały wojsk austryackich. Na nawykłe do mchów regulaminowych hufce, zaczepność ta gorączkowa, spadła niespodzianie, rozstrajała je, szarpała i do traktowania przeciwnika na seryo zmusiła. Dowództwo naczelne powierzonem zostało generałowi Pu — chnerowi, mającemu operować od południa; genera
168

łowi Urbanowi czy Kurhanowi, nakazano od północy posuwać się ostrożnie ku południowi, celem wzięcia W kleszcze i zduszenia awanturnika. O wprowadzeniu planu tego w życie, ze strony północnej istnieje opowiadanie anegdotyczne aptekarza z miasta Bystrzycy, gdzie korpus austryacki miał dniówkę.
Ponieważ w Bystrzycy najporządniejszym w roku 1849 domem była apteka, w aptece przeto za-kwaterowano generała Hurbana. Generałowi przez cały pobytu w tem mieście czas, służył humor jak najlepszy. Przy wieczerzy u aptekarstwa, w wigilię wymarszu drogą do Klauzenburga, podżartowywał z Bema, znajdującego się już — jak twierdził — w matni.
— Nie wymknie się ptaszek... — zapewniał. Puchner go ze swojej dojeżdża strony; ja się do niego zabiorę ze swojej...
Wykładał rzecz tak jasno, że aptekarstwo sprzyjające sprawie węgierskiej, szczerze się z góry nad oczekującym Bema losem litowali.
Nazajutrz rano wojsko otuchy pełne, generał, wesoło w dalszy ruszyli pochód na zgniatanie Bema.
Wyszli rano; wrócili wieczorem, ale w rozsyp-ce, bez dział, bez parku amunicyjnego. Generał kwaterą w aptece znów stanął. Tym razem jednak na witające go na progu gospodarstwo ani spojrzał; posiłku przyjąć nie chciał; w przeznaczonej dla niego izbie zamknął się i, odzieży z siebie nie zdejmując, spać się nie kładąc, noc całą przechodził, rzucając od czasu do czasu z ust klątwę.
— B....a Ostrołęka!...
Ostrołękę po węgiersku klął noc całą. Słyszeli to aptekarz, aptekarzowa, dzieci ich i służba, nie rozumiejąc o co generałowi chodzi. W dniu następnym, gdy miejsce wojsk au — stryackich zajęły węgierskie, a zamiast generała Urbana, w aptece zakwaterował Bem. zagadka roz-wiązaną została.
169

Bem odnosił zwycięstwa cudowne. Do takich należy pobicie w jednym dniu rano dywizyi moskiewskiej pod Hermanstadtem i wieczorem wojsk austryd — ckich pod dowództwem Puchnera na drodze z Her — manstatu do Devy, gdy tak dywizya moskiewska jak wojsko austryackie, każde z osobna o dwa razy od korpusu, który Bem prowadził, było silniejsze. Po tem ostatniem zwycięstwie Moskale i Puchner odgrodzili się od Bema granicą rumuńską. Powiadają, że gdy przed sobą szyki moskiewskie ujrzał, oczy i dłonie do góry wzniósł i podziękował Bogu, że mu pozwolił z Moskalami się zmierzyć. Nie szowi — nizm-że to!...
Pod Hermanstatem dorywczo się mu Moskale pod gromiącą nasunęli prawicę; drugi raz wyparł ich do Mołdawii i na Mołdawskim pobił gruncie.
Lecz — i na niego kreska przyszła. Po za-warciu austryacko-moskiewskiego przymierza, wkroczyli Moskale do Węgier z Galicyi i na Siedmiogród, pod dowództwem Lidersa z Rumunii. Siedmiogród zalały wojska rosyjskie. Puchuer wypoczęty z Wołoszczyzny powrócił. Za wielka na szczupłe siły zbrojne węgierskie, zwaliła się przemoc w Siedmiogrodzie. Podobnej przemocy z trudnością opierały się armie węgierskie, cofające się na lewy brzeg Cisy, jedna na północ, druga na południe w odniesieniu do dzielącego je koryta Maroszy. Obie podążały do Aradu dla złączenia się, w którem widzieć się dawała możliwość obrony, pod warunkiem postawienia na czele siły zbrojnej męża, posiadającego całkowite wojska i narodu zaufanie. Czy wojna au — stryacko-węgierska, czy trwająca całych miesięcy dziewięć walka orężna, postawiła w Węgrzech na widowni męża takiego?
Postawiła dwóch: Górgeja i Bema. Obydwa do momentu pojawienia się na teatrze wojny korpusów rosyjskich, szli w górę, rośli w sławę. Obydwóch pomoc moskiewska z widowni ich popisów spędziła:
170

Górgeja z komitatów północno-zachodnich, Bema z Siedmiogrodu.
Bema, który w miesiącu sierpniu, w stanie roz — porządzalności się znalazł, rząd pospiesznie wodzem armii południowej na miejscu Messarosza zamianował — a zamianował go w tem przypuszczeniu, że Dembiński przy nim szefostwo sztabu zachowa. I byłoby to przypuszczenie nie zawiodło, gdyby nie ta okoliczność, że cały armii południowej, podążającej do Aradu, park amunicyjny, wysłany przodem, znajdował się w momencie objęcia nad armią przez Bema dowództwa, w trzymilowem od niej odaleniu. Dembiński mu to, jako najważniejszą do stoczenia bitwy przeszkodę, przedstawił. Bem się przekonać nie dał. Liczył zapewne na to, że szykowanie się do bitwy nieprzyjaciela zajmie godzin parę, że amunicja działowa w jaszczykach i karabinowa w ładownicach, wystarczą na doczekanie się powrotu par —. ków, po które niezwłocznie gońce wysłani zostali, że zresztą zapał, z jakim go armia przyjęła, zastąpi w potrzebie chwilowy amunicyi brak.
W rachubie tej z punktu każdego biła zawo-dność. Nieprzyjaciel krok w krok za armią węgierską idący, do uszykowania się do boju tyle co ona potrzebował czasu; powrotu parków, wiozących ciężary i posuwających się powoli, rychlej niż wieczorem oczekiwać nie było można; zapał? — na wystawiony na próby i pozostawiony samemu sobie zapał w boju bezwzględnie liczyć nie można. To też, póki artylerya węgierska strzelała, poty bitwa szła dobrze, markując nawet po stronie węgierskiej na lewem skrzydle przewagę. Około trzeciej-czwartej popołudniu, baterye jedne po drugiej strzelać przestawały, około piątej artylerya węgierska na linii całej zamilkła; około szóstej Bem raniony został; prawe skrzydło zaatakowała świeżo przybyła pod Paniutinem dywizya moskiewska; armia pozostała bez amunicyi i bez wodza. Nastąpiła klęska — klęska, która w danych warunkach nieuniknioną była.
171

Za nią całkowicie na Bema odpowiedzialność spada.
Do czego mu ta bitwa potrzebną była?
Potrzebnem mu było zwycięstwo. Dla zwycięstwa zaryzykował bitwę, licząc chyba na gwiazdę swoją — na to, że go gwiazda ta do Aradu ze świeżym u czoła doprowadzi laurem — z laurem, z którego na Węgry całe, na Europę całą, strzeli do opinii publicznej zapytanie:
„Górgej, czy Bem?“
Dzięki przegranej pod Temeszwarem, losy wojny dostały się w ręce nie Bema, ale Górgeja, ten zaś, za pośrednictwem Paszkiewicza, złożył je w ręce Haymana, wsławionego przy okazyi tej przykładem, danym wszelakim Murawieworo, Bergom i innym porządków różnych obrońcom — w wieszaniu bohaterów narodowych.
Bem bitwę pod Temeszwarem ryzykując, do-puścił się błędu straszliwego, charakteryzującego jego podkład duchowy, często zdolnościom wojskowym towarzyszący — podkład zwany: próżnością. Próżność zawsze wojowników na bezdroża prowadzi. Czy nie ona Napoleonowi drogę do Moskwy w roku 1812 wskazała?
Pod Temeszwarem Bema po raz w życiu mojem pierwszy oglądałem. Przez cały obecności jego na polu bitwy czas, co moment wejrzenie na niego zwracałem. Przed mostem, którego obrona batalionowi naszemu powierzoną była, stal na gniadym spokojnym koniku.
Wyrywające nam z szeregów żołnierzy kule, granaty, szarpnele, zasypywały trakt. Do każdego, obok padającego granatu, konik łeb wyciągał i wąchał. Bem na pociski nie zważał. Baz mu się na policzku pokazała krew; drugi raz z konia spadł i wnet, w pobliżu snadź znajdująca się podjechała kareta, która rannego (czerep od granatu obojczyk mu złamał) zabrała.
Po raz wtóry, bliżej aniżeli pod Temeszwarem
172

w jego bowiem mieszkaniu, oglądałem go w Szumli, Udałem się do niego w towarzystwie Kozieradzkie — go, oficera od ułanów, jako spółdelegowany w sprawie, obchodzącej ogół internowanych w fortecy tej Polaków. Bem przyjął nas uprzejmie, załatwienia sprawy podjął się i załatwił. Gdyśmy po zakończeniu misyi naszej ku wyjściu się mieli, zatrzymał nas i gawędkę z nami zawiązał. Przedmiotem rozmowy — rzecz prosta — co innego, jeno wojna węgierska, być nie mogło. Z rozmowy tej w pamięci dwa mi zdania Bema utkwiły. O sobie samym rzekł, ze pa-nem bitwy w zupełności wówczas się czuje, gdy ma pod sobą nie więcej nad cztery tysiące ludzi — czemuż o tem pod Teineszwarem nie pamiętał? Co do sprawy węgierskiej zapewniał, że Węgrzy prę — dzej-później wojnę z Austryą wznowią.
— Niech się tylko huzarzy odżywią trochę... — słowa jego.
Mówił z łatwością, zdobiąc mówienie stosownie umieszczanymi dowcipami. Ludzi z sobą nie oswajał od spotkania pierwszego, z powodu nieponętności oblicza, jakiem go natura obdarzyła. Miał rysy zmięte jakoś, okryte maską, pozszywaną niby. Było to następstwem wypadku, zdarzonego w czasie, kiedy wykładał w szkole wojennej w Warszawie. Przy doświadczeniach z prochem strzelniczym, wybuch o twarz mu uderzył i całą z niej skórę zdarł. Szczupły, wzrostu miernego, marnie wyglądał — w postawie swojej rycerskiego nie miał nic.
Wartość jego militarną stanowiły zdolności partyzanckie, którym śmiało można i należy przypisać genialność.
Z operacyj jego niektóre zdumiewają ścisłością obrachowań i szybkością ruchów. Odbywało się to w drobnych rozmiarach.
W obrotach na szeroką skalę gubił się. Do-świadczył tego na sobie, obejmując nad armią południową dowództwo naczelne. Mimo to zapragnął — licząc na nieochybność wojny pomiędzy Turcyą
173

a Moskwą — dowództwa naczelnego nad armią tu-recką. Dlatego islamizm przyjął.
Popchnęła go do ku temu rachuba na szeroką skalę, rachuba, do której jako dane wiadome wchodziła: miłość Polski w złączeniu z nienawiścią dla jej wrogów.
Miał racyę poeta z Hotelu Lambert, który wiersz na śmierć jego (w Aleppo, 10 grudnia 1850 roku) zakończył wyrazami:
nI stanął śmiało przed Bogiem pokoju,
Jak prawowierny syn Polski... w zawoju
174

SURMACKI.
Znano go jako pułkownika Surmackiego. Czy kto wiedział, jakiem było jego imię chrzestne, gdzie mianowicie i kiedy ten padół płaczu i zgrzytania zębami powitał? Może kto wiedział, ja nie wiedziałem, pomimo, żem z nim w Konstantynopolu czasu sporo przeżył i w Paryżu się z jego bratem rodzonym, uczestnikiem powstania r. 1831, poznałem. Z biografii jego to jeno powszechnie wiadomem było, że i on w powstaniu r. 1831 udział wziął, licząc naówczas lat nie więcej jak ośmnaście. Tacy jednak, jak on, w latach ośmnastu, nawet siedmna — stu, pokaźnie już w wojskowych figurują szeregach i trudy wojenne znoszą z łatwością. Natura obdarzyła go grenadyerskim — wedle miary dawniejszej — wzrostem i postawą rycerską. Był to człowiek słuszny, dobrze zbudowany, o rysach oblicza, poszukiwanych przez Roberta Fleury na modele do odtwarzania na płótnie ułanów polskich, przyozdabiający oblicze długiemi, na dół zwisającemi wąsami, spoglądający na śmiertelników zwyczajnych z góry, przez ramię, z tym akcentem, z jakim spogląda człowiek, przejęty wygórowanem godności własnej poczuciem. Tak wyglądał pułkownik Surmacki, zwany inaczej Zurmajem.
Nazwisko Zurmaja przybrał w Galicyi, w roku 1831, może 1832, gdy po upadku powstania, chro-
. 175

nić się przed zwycięzcami musiał za granicami za-boru moskiewskiego. Może z Galicyi dostał się na Węgry i tam zetknął się z tak z w. werbunkoszami, wabiącymi ochotników do szeregów wojsk węgierskich. Przed rokiem 1848, obok rekrutacyi, istniały w krajach korony św. Szczepana, jako czasów dawniejszych zabytek, werbunki, które w formy estetyczne ujął Betlen Gabor, twórca huzarów. Nastawiały one po miasteczkach, w czasie jarmarków, z muzyką, przyśpiewkami i wystawą tężyzny żołnierskiej, samotrzaski ponętne, w które się łapała młodzież. W sposób ten złapać się dał Surmacki do huzarów i w szeregach jednego z pułków, pod nazwiskiem Zurmąja, zrazu szeregowiec, dalej podoficer, następnie (najdłużej) wachmistrz, w końcu podporucznik, przesłużył do r. 1848. Pułk jego stał natenczas w Galicyi wschodniej.
Ruch, jaki wypadki owoczesne w kraju wywołały: zawiązywanie Rad narodowych, organizowanie gwardyj narodowych, pisanie po dziennikach o Polsce, gadanie o niej, mundury polskie, kaszkiety ułańskie, pobrzękiwania pałaszami, ostrogami, przypomniały Zurmajowi że jest Surmackim, Polakiem i że on Polsce przydać się może.
Przydać — jak? — w jakim względzie?...
Nie w innym — rzecz prosta — tylko w woj-skowym. W broni? — jakiej? — nie w innej — naturalnie — tylko w kawaleryi.
Wziął więc z huzarów, w stopniu podporucznika, dymisyę, pojechał do Lwowa i naszukawszy się dla siebie napróżno zajęcia odpowiedniego, do huzarów wrócić postanowił.
Możeby postanowienia tego był nie powziął, gdyby nie zadeklarowanie się na Węgrzech kroków wojennych króla węgierskiego przeciwko cesarzowi austryackiemu. Dwa szwadrony z pułku w którym służył, stały we wsławionym obroną kniazia Jaremy w r. 1649 przeciwko Kozakom i Tatarom, a sławnym niegdyś z wyrobu kiełbas, Zbarażu; w je
176

dnym z tych dwóch szwadronów, przez lat dziesią-tek w stopniu wachmistrza funkcyonował i w nim na oficera awansował.
Zakorciło go: czemu szwadrony te na Węgry nie idą! Dla gruntownego w tej ważnej dla niego kwestyi zbadania, pocztą na noc całą do Zbaraża pojechał i równo z dnia świtaniem przejeżdżając mimo koszar, ujrzał przed koszarami szwadrony w pogotowiu do wsiadania na koń. Na widok ten z wozu pocztowego zeskoczył i przed szwadronami stanął. Z szeregów ozwały się okrzyki powitalne; wachmistrz, który go zastąpił, dłoń mu uścisnął i na powitanie jego, co tu robią, odpowiedział:
— A cóż!... na musztrę, jak zwykle, szwadronom wystąpić kazano... Na oficerów czekamy...
— Czyście nie słyszeli, co się na Węgrzech dzieje?
— Słyszeliśmy...
— Czemuż w Zbarażu siedzicie?
— Bo niema nas prowadzić komu...
— A ja!?
— Prowadź!... Prowadź!... zabrzmiał okrzyk jednogłośny.
W chwilę później, Surmacki na wyprowa-dzonego dla niego ze stajni konia wsiadł, przed szwadronami „do wsiadania“ komendę wygłosił, następnie:
— Czwórkami od prawego!... marsz!...
Na czoło wyjechał i Węgrów do Węgier po-prowadził.
Za nimi w pogoń posłano piechotę, która ich doścignęła u przeprawy przez Dniestr, wKo — ropcu. Przeprawę ułatwił im Mysłowski i zaopatrzył w przewodników, którzy szwadrony bezpiecznie przez Prut u źródeł i przez Beskidy, na stronę węgierską przeprowadzili.
Na stronie węgierskiej rozpytującym o nowiny huzarom, opowiadano cuda o Bemie. Zniewoliło to Surmackiego do Siedmiogrodu wejść tem bardziej,
Sylwety emigracyjne. 12.
177

że teatr wojny był dla niego w stronie tej najbliż-szym.
Bem huzarów z radością przyjął, Zurmajowi, zamianowanemu majorem, powierzył dowództwo dy — wizyami, wachmistrzów mianował rotmistrzami, dwóch najinteligentniejszych i najzasłużeńszych podoficerów porucznikami, czterech najinteligentniejszych podpo-rucznikami, komplet podoficerów uzupełnił i miał dwa szwadrony konnicy doskonałej, na której mu brakło. Konnica ta duże razy kilka oddała mu usługi. O jednej opowiem, powtarzając z pamięci słowa razy nie pomnę ile, z ust pułkowniku Surmackiego słyszane.
„Rozbili nas w puch Austryacy. Zdarzało się nam to niekiedy. Piechota się rozbiegła; z dział sześciu zabrano nam cztery; — z dwoma Bem uszedł, poleciwszy mi zasłaniać odwrót. Zepchnąwszy szwoleżerów co się za nami byli posunęli, cofałem się ustępami: szwadron jeden stawiałem frontem ku nieprzyjacielowi, podczas, kiedy drugi uchodził, następnie ten drugi frontem się zwracał i pierwszy uchodzący zasłaniał. Obejście nas w okolicy górzystej trudnem było, więc mi się rejterowa — nie wiodło bitym wśród gór gościńcem, prowadzącym do mostu murowanego, rzuconego nad rzeką w głębokim płynącą korycie. Do mostu przylegało a raczej od niego rozpoczynało się miasteczko X.*), składające się, jak część większa miast górskich, z jednej długiej ulicy, dochodzącej do miejsca, w którem się góry rozstępowały i na którem poza domami długa stała szopa. Szczegóły te dobrze mi znane były, z tego bowiem miasteczka wyszliśmy po to, ażeby po uszach oberwać. Rejteruiąc przeto, myślałem sobie:
„Na moście szwadronowi ustępującemu zatrzy
*) Pułkownik miasteczko nazywał, alem ja nazwę zapomniał.
178

mać się każę, sprowadzę szwadron, co był frontem ku nieprzyjacielowi zwrócony i licząc na to, że się Austryacy przed mostem zatrzymają, wyszlą podjazd, miejscowość zrekognuskować zechcą, pójdą dalej spokojnie i gdzieś Bema z dwoma działami i ze ściągającą się piechotą dopędzę.
„Tak też zrobiłem. Pozostawiwszy na moście w aryergardzie z podoficerem pięcia ludzi, z rozka-zem, ażeby, w razie, gdyby się nieprzyjaciel nie pokazał, w pół godziny za mną gościńcem ruszyli, sam na czele szwadronów przez miasto pociągnąłem.
„Na połowie mniej więcej długości ulicy, patrzę, przed jednym z domów przechadza się Bem.
„Z konia zsiadam, do generała podchodzę, raport mu zdaję i taki od niego dostaję rozkaz:
„Niech szwadrony za miastem z drogi na lewo zejdą, w kolumnę plutonową, frontem do miasta zwróconą uszyku;ą się, i z koni nie zsiadając, czekają. Ja z tobą pójdziem za nimi.
„Huzarzy poszli; my za nimi iść poczęliśmy powolutku, powoluteńku, krok za krokiem. Bem zawiązał nie pamiętam o ezem rozmowę, z której wywiązała się rzecz o sztucznem wylęganiu kurcząt..Zajęło mnie to zrazu, lecz się wlekło za długo i zatrzymywało czas na drodze, którą wpaść mogła zwiada nieprzyjacielska i zabrać nas. Na myśl tę ciarki mi poza skórą przeszły. Powziąłem postanowienie generałowi przedstawić niebezpieczeństwo potrzebę śpiesznego uchodzenia. Zdobyłem się na odwagę, zatrzymałem się i zdanie moje wygłosiłem. Bem spokojnie słów moich wysłuchał, gdym skończył, pomilczał trochę i z giestem, który mi się wydał teatralnym, trzymaną w ręku szpicrutę — oręż jego jedyny — do góry podniósł, a zniżając ją do ziemi w sposób rozkazujący, z mocą wyrzekł:
— „Tu zginę, albo zwyciężę!...*
„A jam pomyślał: zwaryował.
„Na ten „casus* jednak rady nie było, chyba
12*
179

generała na plecy wziąć i odnieść prędzej za miasto. Mógłżem się odważyć na coś podobnego!
„Idę więc dalej z niepokojem w sercu, słuchając ale nie słysząc, ciągu dalszego opowiadania Bema o hodowli kurcząt.
„Ciężar mi wreszcie spadł z serca, gdy za miastem ujrzałem po jednej stronie gościńca uszykowaną kolumnę huzarów, po drugiej, pod szopą, dwa działa odprzodkowane, przy nich kanonierów i u dwu z nich w ręku lonty dymiące się.
„Bem zamilkł. Zwróciłem na niego wejrzenie. Przez lunetę pilnie w głąb ulicy patrzał. Popatrzy-łem i ja gołem okiem — zamajaczyło mi coś w dali, coś, co się zbliżało, uwyraźniało i uwyraźniło się nareszcie pod postacią pompatycznie maszerującej kolumny piechoty. Bem, mruknąwszy pod nosem: „dumme Kerls“, ku działom ręką kiwnął; kanonie — rzy je natychmiast przytoczyli i po dwóch stronach gościńca wylotami w kierunku ulicy ustawili. Bem pomiędzy niemi po środku stanąwszy, wnet na na prawo ustawione działo palcem wskazał i huknął:
— „Ognia!“
„Po wystrzale zakomenderował: „Nabijaj!u i na działo na lewo stojące, huknął:
— „ Ognia
„Wystrzały szybko jeden po drugim następowały; za każdym Bem pięść zacieśnioną nagle roztwie — rając i ręką naprzód rzucając, powtarzał, raz „Da habst Lumpen!“, znów „Da habst Bagagen!“
„Po trzech, czy czterech wystrzałach, krzyknął:
— „Husaren hin!“...
„Poskoczyłem do szwadronów i na ich czele w jednej chwili wsiedliśmy na karki zmitrężonej, zmieszanej, panicznym strachem przejętej piechoty, która rzucała karabiny, tornistry, rozbiegając się, na most się cisnąc. Most zapchały pociągi po przejściu artyleryi. Zdobyliśmy dział kilka, odbiliśmy działa nasze — odnieśliśmy zwycięstwo zupełne*.
Surmacki Bema ubóstwiał i dużo miał o nim
l«0

do opowiadania. Miał go nietylko za generała zna-komitego, ale i za człowieka wszechznającego, nie-omylnego, tworzącego nietylko żołnierzy ale i le-karzy.
W czasie jednej z bitew, w bateryi węgier-skiej, niekorzystnie ustawionej, zdemontowano dział parę. Baterya, działa zdemontowane opuszczając, miejsce zmieniła. Jedno jednak z dział opuszczonych strzelać nie przestawało. Zdziwiło to Bema — podjeżdża i cóż widzi? Działo leży na kłodach, przy niem się kilku ludzi uwija — z rozbitego jaszczyka naboje noszą, nabijają i strzelają; dowodzi niemi młody jakiś chłopiec. Manipulacya ta podobała się Bemowi; woła chłopaka i dowiedziawszy się od niego, że jest studentem medycyny z Koloswaru, przy-pomina sobie, że przy sztabie lekarza brak, mianuje go lekarzem sztabu.
— „Umiałeś sobie poradzić z harmatą, to potrafisz chorym radzić../
— Doskonały był z niego lekarz... — zape-wniał Surmacki, który tego był mniemania, że — ponieważ pod Bemem służył — na niego przeto z Bema nieomylność przeszła.
Z racyi tej stosunki z nim nie koniecznie by-ły wygodne, a nawet bezpieczne. Idąc np. w towarzystwie jego przez miasto, człek nie był pewien, ażali nie natknie się na awanturę jakąś, nie znosił bowiem tego, ażeby mu kto z drogi nie ustąpił — nieustępującego strącał bez ceremonii, uspokajając tych, coby się gniewać chcieli, mrożącem gniew wejrzeniem z góry. Nie znosił oraz, ażeby się kto ośmielił innego być aniżeli on zdania. Z racyi tej nie małe dyskusya z nim przedstawiała trudności, tem bardziej, że uważał siebie za upoważnionego do zabierania głosu rozstrzygającego w każdej, chociażby najbardziej naukowej kwestyi. Na to sobie i Bem nie pozwalał; zachodzi jednak pytanie, czy nie przyznawał sobie nad Bemem w zakresie naukowym wyższości, ze względu, jeżeli nie na co innego,
181

to na postawę i wygląd. We względzie tym — co za porównanie pomiędzy Bemem a nim 1 — to chu — chro, a to mąż pokaźny, wąsaty, marsowaty. W wysokiej też cenie byli u niego ludzie o wąsach zawiesistych, ci mianowicie, co w kawaleryi, zwłaszcza zaś w huzarach i do tego węgierskich służyli. W odniesieniu naukowem, dla nadania sobie powagi tem większej, rad bądź wtrącał przekręcone nierzadko wyrazy łacińskie, bądź też wyrazom polskim nadawał zakończenie na «us“. Morze Czarne stale zwał „Pontus Euxinus“, Dunaj „Dunajus*, a z Bosforem był w kłopocie.
Zdarzyło się raz, że mu się w kieszeni od ka-mizelki fosfor zapalił. Wypadek ten miał miejsce nad Bosforem, w Konstantynopolu, dokąd Surmacki przyjechał był w r. 1854 w zamiarze ofiarowania usług swoich Turcyi przeciwko Rosyi. Zamiar spełzł na niczem, z powodu, że się z W. Portą porozumieć nie mógł. Konstantynopola jednak nie opuszczał, z Polakami się poznał i w przyjaznych z nimi pozostawał stosunkach.
Wśród nas znajdował się człowiek wesoły, żar — towniś, ś. p. Henryk Groppler, który wysłuchawszy opowiadania Surmackiego o tem, że mu się w kieszonce zapalił „fosforus“, zauważył:
— Chyba pułkownik powiedzieć chce „bo — sforus“...
— A tak, omyliłem się, „bosforus“.
I z tego bałamuctwa wyść nie umiał, zwłaszcza wobec Gropplera, poważnie go poprawiającego, ile razy Bosforu nie nazwał fosforusem, a fosforu Bo — sforusem.
W sposób ten z rozmaitemi obchodził się kwe — styami. Zle wychodził, kto się przy nim historyą świadczył. Zdaniem jego, historyą na wiarę nie za-sługuje.
— Ja temu tylko wierzę, na co własnemi pa-trzałem oczami i co własnemi słyszałem uszami.
Wojna wschodnia (1853 — 1856) żywo go i mo-
182
t

cno zajmowała. Pilnie wedle gazet za wypadkami śledził, krytykując czynności wojenne i polityczne i wnioskując o następstwach.
Gdy kongres paryski zwołanym został, nie przypuszczał, żeby kongres ów pokój sprowadził. Rano, w duiu obwieszczenia o zawarciu pokoju, zanim wiadomość tę do Konstantynopola drut telegraficzny przeniósł, spotykam go na Perze i witam przypuszczeniem pokoju.
— Al... — odparł. To być nie może... Ci pa-nowie w Paryżu do tego stopnia jeszcze nie pogłu — pieli. Anglia przecie... Anglia na to nie pozwoli... A Napoleon?... Czyzby on o stryju i o roku dwunastym zapomnieć mógł?... To być nie może...
W tymże samym dniu przy huku dział, oznaj-miających światu nowinę radosną, znów spotykam Surmackiego.
— A co, pułkowniku!... — odezwałem się.
— Czy nie mówiłem? — odrzekł. — Zawszem tego był zdania, że po tych gałganach wszystkiego się spodziewać można... Ale będą oni za swoje mieli. Nie skorzystali ze sposobności wyrzucenia Rosyi z Europy, to ich Rosya za łeb weźmie...
I przepowiedział następstwo, ogromnym obecnie kamieniem na polityce kuli ziemskiej ciężące.
Rozgoryczyło go to.
Póki wojna trwała, poty liczył na to, że w niej udział na czele pułku jazdy weźmie. Po wojnie pomyślał o zabezpieczeniu sobie życia na starość. Pora była myśleć o tem... liczył lat czterdzieści kilka. Przypomniał sobie o Węgierce, która go rannym pielęgnowała (kula mu czerep przedziurawiła — dziurę blaszka cienka zasłaniała). Napisał do niej. Odpisała, że z nim dozgonnie połączyć się gotowa. Wobec przeto małżeństwa w perspektywie, uważał za rzecz wskazaną coś stale dochód pewny niosącego przed-sięwziąć.
Rozpatrując się w Konstantynopolu, uznał, że warunki te posiada przedsięwzięcie kawiarniane,
183

urządzone i prowadzone na sposób węgierski. Mówił o tem, zapewniając, że będzie to kawiarnia, jakiej jeszcze nigdy i nigdzie nie bywało. W celu tym wynajął lokal na głównej ulicy, na Pera — wyporzą — dził, urządził i otworzył. Byłoby mu zapewne poszło dobrze, gdyby gości traktował, jak się traktują w zakładach podobnych. Wymagał po nich, ażeby prosili a nie rozkazywali, gdy zaś który napój lub pieczywo zganił, śmiałka takiego za kołnierz imał i za drzwi wyrzucał. Interes, tak prowadzony, utrzymać się nie mógł.
Zeszedłem się z Surmacki m następnie w Pa-ryżu, w czasie wystawy r. 1867. Po dawnej znajomości podjąłem się cyceronowania mu, do spółki ze starszym bratem jego, emigrantem z r. 1831. Przewodniczenie moje zadawalniało go, z wyjątkiem Louvre’u. W Louvrze wszystko mianował lichotą. Malowidła?... rzeźby?... — porównania — zdaniem jego — wytrzymać nie mogą z malowidłami i rzeźbami w pałacach i galeryach magnatów węgierskich. Wenus?... Milo?... Na widok jej splunął.
— Tfil... bez rąk?... Któż widział rzeczy po-dobne na widok publiczny wystawiać?
Kiedym mu powiedział, że posąg ten w tym stanie w wykopaliskach w mieście wMilo znalezionym został, odpowiedział:
— Czyż we Francyi niema komu rąk dorobić? Nie wiedziałem, coby mu takiego, coby uznanie jego zyskało, pokazać, albowiem i mumie egipskie nie zajęły go — na Węgrzech je widział.
Aż weszliśmy do sali, zapełnionej pamiątkami po Napoleonie I. Oczy jego wnet wyraz zmieniły, jak skoro ujrzał siodła, czapraki, mundury, ostrogi, szpady, pistolety i inne, stan żołnierski znamionujące przedmioty — przedmioty zwłaszcza do takiego jak Napoleon I należące wojownika. Dość powiedzieć, że Naj oleona na równi z Bemem cenił.
Pułkownik Surmacki był żołnierzem, nie czem innem tylko żołnierzem. Wojna węgierska z szere-
184

gów go wytrąciła i na pole walki o wolność upro-wadziła — na pole, na którem odżyła w nim polskość. Nie był orłem, zdziwaczał, ale z zacięciem węgierskiem był całą duszą i calem sercem Polakiem. Z takich, na pierwsze po polsku: „do broni., zawołanie, moskiewska czy niemiecka skóra od razu opada.
i

MIKOŁAJ KORWIN KAMIEŃSKI.
Pod pióro nasuwa mi się tnwiańczyk — czło-wiek, któryby nie powinien był w szeregach towia — nizinu figurować. Sprzeciwiały się temu dwie racye: ta, że był żołnierzem, nie zrzekającym się korzystania z każdej okazyi wystąpienia orężnie przeciwko zaborcom Polski, oraz ta, że go urodzenie, pokrewieństwo i koligacye do arystokratycznej przywiązywały sfery.
Towianizm, pizejaw emigracyjny, mimo, że wrażenie sprawił, mimo, że się o nim mówiło i pisało dużo, a nawet i obecnie przedmiotem uwagi bywa, mimo to emigracyi za — sobą nie porwał. Nie licząc obojętnych, nie poszły za nim: ani większość demokratyczna, ani mniejszość arystokratyczna. Jedna i druga względem niego stawały nieprzyjaźnie. Arystokracya nie dziwi: ją, monarchicznemi przejętą przekonaniami, trzymał kościół panujący, jakim w Polsce był katolicki. Ale demokracya?... Jeżeli takich demokratów skrajnych, jakimi byli na katechizmie wyhodowani członkowie gromad Grudziądz i Humań, nawskróś religijny przejmował mistycyzm, to tem bardziej, również katechizmowo nastrojony ogół emigracyjny podatnym się okazać był powinien na przylgnięcie do mistycyzmu, przyniesionego przez obywatela z Litwy, a przyjętego i zalecanego przez
186

poetów — i to przez jakich! — Mickiewicz, Go-szczyński.
W żadnym narodzie poeci równem nie cieszą się (może — nie cieszyli się) poważaniem, jak w polskim. Po dziś dzień mianujemy ich, jak się nie mianują nigdzie, „wieszczami “ — prorokami.
Improwizacja Konrada („Dziady*, część trzecia) świadczy, że Mickiewicz uznawał prorocze poetów powołanie. Z jego przeto strony naturalnem było danie się pociągnąć doktrynie mistycznej, mesya — nizmem zaprawnej. Za Mickiewiczem poszli inni, bio — rący mistycyzm w sensie niekatechizmowym jako ogół wychodźtwa, lecz w filozoficznym (Rettel, Nabielak i kilku jeszcze). Ci pociągnęli takich, co im na słowo wierzyli.
W sposób ten sformułowała się gromadka to — wiańczyków nie liczna, ale imieniem „wieszcza“ głośna — imieniem autora takich jak „Konrad Wal — lenrod“, „Dziady“ (część trzecia), „Reduta Ordona“, „Ustęp“ (poświęcony przyjaciołom Moskalom) i innych utworów, które Polaków zachwycały. W gromadce tej stan żołnierski przedstawiali dwai pułkownicy: Karol Różycki i Mikołaj Korwin Kamieński — pierwszy stowiańszczony do cna, nie myślący o sprzeciwianiu się woli bożej, przez porywanie się do oręża przeciwko tego, co Mikołaj I rodzaju Mesjaszom; drugi, wzorem Mickiewicza i Słowackiego, wyłamujący się we względzie tym z ram doktryny, ile razy się okazya walczenia przeciwko któremu z zaborców Polski nastręczała.
Z okazji takiej Kamiński skorzystał w r. 1848 we Włoszech.
Po raz wtóry sposobność podobną nastręczyła mu wojna wschodnia, „krymską“ zwana. Złamanie w tym razie praw towianizmu, charakteryzuje tego towiańczyka, każąc podejrzewać go o takie dla zna-mionujących doktrynę kolumn duchów różnobarwnych odnoszenie się, jak wachmistrz Dorosz, z gawędy W. Pola, odnosił się do „ducha czasu*, powiadając
187

o nim: „Co to znaczy, wiedzą kaci: u mnie duch, co dobrze bije“. Pokazuje się, że i towiańczycy niektórzy wierzyli w dobre ducha bicie.
Nim jednak wiarę tę w Kamieńskim ze zna-nych mi kolei życia wyprowadzę, winienem o kolejach owych opowiedzieć w krótkości. Powtórzę o nich rzeczy słyszane i czytane, znałem się bowiem z pułkownikiem z daleka, z bardzo daleka; zbliżyłem się do niego raz jeden, ale w sprawie, która sama jedna o moralnej człowieka wartości stanowi.
Mikołaj K. Kamieński, urodzony r. 1799, pochodził z Wołynia jako członek rodziny, skoligaco — nej i spokrewnionej z arystokratycznemi rodzinami polskiemi. Do wojska wstąpił wcześnie i był jednym z oficerów jazdy, należących do rodzaju „świetnych — pod względem tak znajomości rzemiosła, jakoteż prezencyi salonowej.
Po wybuchu powstania r. 1830, dwukrotnie wpadł był wielkiemu księciu w ręce i dwukrotnie śmierci uniknął dlatego tylko, że w. książę zląkł się następstw, jakieby z rozstrzelania jego wynikły.
Niedawno w któremś z pism polskich (czy nie w „Kraju — petersburskim?) czytałem wyjątek z opo-wiadania pamiętnikowego o podróży Konstantego Pawłowicza, w grudniu, r. 1830, z Mokotowa do Brześcia Litewskiego.
Painiętnikarz pisze o Kamieńskim, chwali jego grzeczność, unosi się nad wspaniałomyślnein obej-ściem się z nim w. księcia i oburzają go Polacy za niegodziwe bratu carskiemu wywdzięczenie się za jego dla nich miłość.
Ów grzeczny oficer polski walecznie się następnie w czasie wojny sprawował, wynosząc z niej reputacyę żołnierza nietylko walecznego, ale i fach swój gruntownie znającego. Na emigracyi w piśmiennictwie wierszem i prozą się próbował. Na polu tem atoli laurów nie uszczknął, co wzbudzając w współzawodnikach zawiść, nie pozbawiało go przyjaźni ludzkiej. Należał on do śmiertelników tego rodzaju,
188

co nieprzyjaciół nie mają. Na emigracyi z ludźmi rozmaitych schodziłem się przekonań — nie słyszałem, żeby się o Kamieńskim kto źle odezwał. Zwano go powszechnie człowiekiem zacnym i kawalerzy — stą znakomitym.
Co się zaś jego przystania do towianizmu ty-czy, nie wszyscy brali to na seryo. Niektórzy przy-puszczali, że towianizm wybrał jako grunt neutralny, z któregoby w danym razie przyłączyć się mógł do stronnictwa, dającego największe w moralnym i w po-litycznym względzie rękojmie. Świadczyłoby to, że należał do rodzaju ostrożnych, wahających się, wyczekujących, nie chcących się zobowiązywać do niczego, ani żadnej na siebie brać odpowiedzialności. Tacy wahali się, wyczekiwali, z Francuzkami się żenili, rzemiosła lub fachu jakiego imali i pozostawiali potomstwo Francuzów pochodzenia polskiego. Coś podobnego przytrafiło się i pułkownikowi naszemu, żonatemu nie z Francuzką nawet, ale z Polką (Potocką?), którego syn (Mieczysław) po polsku ledwie rozumiał (w szeregach francuskich pod Magen — tą zginął).
Pułkownik w r. 1848 — 49 służył w wojsku włoskiem. Wabiony przez Mickiewicza na wodza sfor-mowanego przezeń legionu, zwabić się nie dał. Był to legion zanadto poetyczny, przydatny na materyał do jasełek, czyniących zaszczyt wyobraźni poety, ale nie do boju. Kamieński wiary w doktrynę nie posunął tak daleko, ażeby miał się zaryzykować na dowodzenie garstką legionistów, szesnastu (nie dwunastu, jak twierdzi Wyspiański w poemacie udrama — tyzowanym p. t. „Legion, scen dwanaście“), pomimo, że każdy z nich przedstawiał kolumnę duchów.
Po zakończeniu wojny włoskiej w r. 1849 klęską pod Nowarą, w wojsku włoskiem pozostawał w stanie rozporządzalności. Gdy wybuchła wojna wschodnia (1853 — 56), nie kwapił się z ofiarowaniem W. Porcie usług swoich.
Generałowi Wysockiemu, wybierającemu się do
189

Konstantynopola w celu tentowania w charakterze pełnomocnika emigracyjnego o wdarcie się na teatr wojny przeciwko Moskwie z legionem polskim, na zapytanie, czy na niego liczyć może:
— Owszem... Czemu nie... — odpowiedział — jeżeli tam co porządnego postawić się wam uda...
Przez wzgląd na Austryę, dla której wojna na krymski półwysep przeniesioną została, państwa sprzymierzone nie dopuściły do organizowania legionów polskich. Natomiast stanęły dwie w znaczeniu surogatu legionów organizacye wojskowe: jedna rządowa turecka pod nazwą „Kozaków sultańskich“, pod dowództwem Sadyka-baszy; draga, „Dywizya kozaków sułtańskich w służbie angielskiej** (dziwna nazwa — co?), pod dowództwem generała Władysława Zamojskiego. Ta druga, pozostając na żołdzie angielskim, rozwijała się prawidłowo i porządnie. Organizacya zakrojoną została na pięć pułków numerowanych, jak następuje: 1 piechota, 2 szasery, 3 strzelcy piesi, 4 piechota, 5 ułani. Szaserzy stanowili brygadę jazdy, liczącą ludzi 750, rozkwaterowanych w Warszawie i okolicy. Kadry w początkach r. 1856 były prawie pełne. Brakowało dowódców pułkowych i dowódcy brygady. Nastręczał się wprawdzie i do zajęcia stanowiska tego ogromną miał ochotę pułk. R. Czarnowski, lecz rzeczą było niemożliwą funkcyi tej powierzenie takiemu, jak on, narwańcowi. Dla nas, w Konstantynopolu przebywających, a w organizacyach tych udziału nie biorą — cych, stanowiły one przedmiot ciekawości. Krążyło wśród nas pytanie: jak też Zamojski z rozwiązaniem kwestyi wodzów w kawaleryi sobie poradzi? Jazdą tymczasowo, ku wielkiemu Czarnowskiego zgorszeniu, dowodził pułkownik od piechoty, Siu — bicki.
W książce pióra mego p. t. „Udział Polaków w wojnie wschodniej**, str. 186, przyznaję się do tego, że nie umiem odpowiedzieć na zapytanie: „Dlaczego Kamieński zaciągnął się do dywizyi K. S.
190

(kozaków sułtańskich)?M Dziś umiem. Racya nieu — mienia a raczej przemilczenia w r. 1857, kiedym to pisał, odnosiła się do ludzi, do osobistości w grę wchodzą »y ch, do Kamieńskiego mianowicie, stanowiąc obciążające go świadectwo we względzie jego, co do zasad towianizmu, prawowierności. Mógłżem go wówczas — dla prostej wesołości serca — kompromitować?
Rzecz się miała tak:
W pierwszych dniach grudnia r. 1855, powróciłem był z Dobrudzi, gdziem dla zaopatrywania w obrok i mąkę oblęgającej Sewastopol armii francuskiej, magazyny budował, do Konstantynopola. W Konstantynopolu zastałem w trumnie zamknięte zwłoki Mickiewicza i nierozwiązaną kwestyę dowództwa jazdy w dywizyi K. S. w Sł. Ang., istniejącej już faktycznie, a stanowiącej przedmiot sporu zawziętego pomiędzy Sadykiem baszą z jednej generałem Zamojskim z drugiej strony — sporu, o usunięcie którego napróżno starał się Mickiewicz. Spór ów wikłała zagadkowość tej militarnie wyżej niż Sadykowska stojącej, dobrze płatnej, dostatnio żywionej, nie po komedyancku umundurowanej i nie wiadomo dlaczego „sułtańskiej“ organizaeyi wojskowej. Zagadka ta rozwiązała się później nieco. Ciekawość tymczasem na osobistości się zwracała.
Razu pewnego przychodzi do mnie Włodzimierz Kozłowski z oświadczeniem, że ma ze mną do pomówienia. Kozłowski w roku każdym pod jesień, je-ździł dla widzenia się z rodziną na Zachód i przywoził z Paryża, który regularnie odwiedzał, wiadomości i wskazówki. Na krótko przed moim z Dobru — dżi powrotem, powrócił i on. Przychodzi więc do mnie i pyta:
— Wiesz, kto nad jazdą formacyi Zamoiskiego dowództwo obejmie?
— Nie wiem...
— Mikołaj Kamieński...
— O?!.. — zdziwiłem się, — Towiańczyk?
191

— Z tych, co towianizm niekiedy na stronę usuwają...
— Snąć go pociągnął przykład Mickiewicza — zauważyłem.
— Nie... Widok pewien, w którym liczy na ciebie.
Zdziwiło mnie to bardziej jeszcze, niż wiado-mość o objęciu przezeń dowództwa. Słyszałem o Ka-mieńskim najwięcej z relacyj o żartach, jaki na jego rachunek Sadyk-basza płodził; ale ani przypuszczałem, ażeby posłuch jaki o mnie dójść mógł do uszów jego.
Jakoż posłuch ów był daty bardzo świeżej, albowiem do uszów Kamieńskiego dostał się przez usta Kozłowskiego i, co więcej, zdecydował Kamieńskiego na przyjęcie ofiarowanego mu przez Zamojskiego dowództwa. Wahanie się jego rozstrzygnęła na stronę przyjęcia udzielona mu przez Kozłowskiego wiadomość o istnieniu Polaka, znającego ujście Dunaju i przeprawy przez tę „słowiańską“ rzekę. Polakiem tym byłem ja. Losy na wiosnę r. 1853 rzu-ciły mnie były do Tulczy, dokąd w czasie mego w tem mieście naddunajskiem pobytu, przysłany został z Konstantynopola, z seraskieratu młody oficer, nazwiskiem Ali-bej, sturczony Niemiec, uczeń tureckiej szkoły inżynierskiej, z poleceniem sprawdzenia na gruncie mapy ujść Dunaju. Przysłano go bez pomocników i bez instrumentów. Znalazłszy się na miejscu i nie wiedząc co począć, zwrócił się do przebywających tam Polaków i ci wskazali mu mnie, jako osobnika, mogącego w rzeczy tej przydatnym być. Wzięliśmy się we dwóch do roboty z jedyną starą jakąś mapą w ręku.
Rozpytując przewoźników, rybaków, łapaczy pijawek, myśliwych i kogo się dało, zwiedziliśmy, zaczynając od Isakczi, trzy główne ramiona ujściowe Dunaju, oraz objętą przez nie przestrzeń ogromną, złożoną z porośniętych wierzbiną, łoziną, oczeretami i wszelakiem wodnem zielem, mokrzydeł, podzielo
192

nych na wyspy, poprzerzynane kanałami i napełnione jeziorami i jeziorkami.
Zabrało to nam czasu sporo, oznajmiło nas jednak wcale dokładnie z tym labiryntem dunajskim. Chwaliłem się tem przed spółziomkami w Konstan-tynopolu. Ztąd o osobliwości tej wiadomości Kozłowski mógł Kamieńskiemu udzielić. Ale — cóż w niej wahającego się pułkownika pobudzić do przyjęcia dowództwa mogło?
— Kamieński — tłumaczył mi Kozłowski — kiedym mu perswadował, że wypada, ażeby Polak rzetelny i człowiek ani za żołdem, ani za kary erą goniący, w tej bądź co bądź polskiej organizacyi stanowisko wpływowe zajął, odpowiedział mi, iżby to uczynił, gdyby zachodziło jakie do prawdy podobieństwo, że organizacya ta przyda się na co...
— Na wicroczenie do Polski... — odrze — kłem mu.
Kamieński się we mnie wpatrzył, a jam mu wykładał, iżby to się zrobić dało z Warny, skąd przemarsz do Dunaju nie jest bardzo daleki.
— Pomiędzy Austryaków?... — wtrącił.
— Nie, pomiędzy Moskalami... — odrzekłem i opowiedziałem mu o swoich z Ali-Bejem studyach przepraw na Dunaju.
Kamieński zapalił się do myśli wyrządzenia sprzymierzonym zbytka przez wprowadzenie pułków jazdy na Podole i wywołanie na Rusi prawodniepr — skiej powstania, którego powodzenie umożliwiały dwie równie ważne rzeczy: usposobienie ludu rozjątrzonego na rząd skutkiem nieludzkiego poskromienia r. 1865 buntu chłopskiego na Ukrainie, oraz ogołocenia prawie zupełne kraju z wojska. Powstanie w warunkach takich, musiałoby na kierunek i tok wojny oddziałać tem mocniej, że Niemcy dzisiejsze były wówczas jeszcze skromnemi Prusami, Rosya zaś nie doszła była, dzięki nie tyle przyjaźni francuskiej, co francuskim pieniądzom, tej powagi i takiego znaczenia, jakiem się cieszy obecnie.
Sylwety emigravyjne 13.
193

Znaczenie jej owoczesne nie obniżało znaczenia sprawy polskiej w opinii publiczne] świata cywilizowa-nego.
Powstanie przeto w Polsce było tak w r. 1855 jak w r. 1856 (przed podpisaniem w Paryżu pokoju), na czasie. Jest to dowód jeden więcej, że się nam nastręczają okazye, z których — niestety — korzystać nie umiemy. Winniśmy to przypomnieć sobie.
Celem wykorzystania więc okazyi, Kamieński przyjął propozycyę Zamojskiego, przyjechał do Konstantynopola i z Konstantynopola udał się do Warny, gdzie objął dowództwo dwóch pułków jazdy. Za jego przykładem na dowódcę ułanów przyjechał wsławiony na Węgrzech Władysław Poniński. Pułki pod naczelnikami takimi zyskały ud razu na — jeżeli tak wyrazić się wolno — akcencie, jakiego nadać nie byli w stanie kozakom i dragonom sułtań — skim formowani wedle modelu Nekrasy (z romansu p. t. „Wernyhora“) przez Sadyka baszę wodzowie.
Ci, gdyby się byli na Ukrainie z dobrą poja-wili nowiną, byliby, jeżeli nie co lepszego, to to przynajmniej sprawili, że w Paryżu nie zapomnia — noby, a raczej nie przemilczano umyślnie o Polsce i o jej do bytowania samoistnego prawach — a może i o dostaterznem praw tych ubezpieczeniu.
Kamieński myślał o powstaniu i energicznie się około postawienia pułków na stopie zupełnego pogotowia wojennego krzątał.
O przejeździe jego przez Konstantynopol nie wiedziałem nawet i nie widziałem się z nim. Czekałem na wezwanie, które dojść mnie miało przez Kozłowskiego. Dochodziły mnie tymczasem takie z Warny wieści:
— Oto pułkownik!... Oto kawalerzysta!... Ten prowadzi... no!...
Poprowadziłby z pewnością, gdyby mu w poprzek nie stanął pokój... zawarty za zbyt pośpiesznie nietylko wobec zamiarów powstańczych Ka
194

mieńskiego i interesu Polski, ale i wobec interesów ludzkości. Obrady kongresowe w Paryżu miały na względzie gabinety, ale nie narody.
Pokój ów zirytował Kamieńskiego. Jak skoro się o nim dowiedział, wnet się do dymisyi podał i na wzbraniającym się dla jakichś machinacyj dy-plomatycznych udzielić mu jej Zamojskim gniew spędził.
Skutkiem zajścia jakie stąd wynikło, nakaza — nem mu zostało wyjechać z granic państwa ottomań — skiego. Do wyjazdu pozostawał mu dzień jeden ocze-kiwania w Konstantynopolu na odejście statku i w tym dniu wieczór cały spędziłem z nim w towarzystwie Kozłowskiego. Przy powitaniu ten jeno zamieniliśmy ze sobą wyraz:
—.Nie udało się“...
Mówiliśmy następnie o różnych rzeczach, między innemi i o towianizmie, ale krótko, pobieżnie. Przypominam sobie, że Kamieński reklamował dla świata duchowego należne mu prawa, czemuśmy nie przeczyli.
Raz jeszcze w życiu spotkałem się z nim w r. 1863 na bulwarze włoskim, gdym po wyprawie mojej kostengalskiej, na Paryż wracać, na teatr powstania musiał.
— Ah! dobrze, żem cię spotkał... — zawołał, dłoń mi ściskając. Mam ci słów parę powiedzieć.
I mówił mi o używaniu w ataku lancy.
Postać jego w pamięci mi pozostała pomimo, żem go raz wieczorem przy świecy, drugi raz przelotnie na ulicy widział. Są jednak postacie ludzkie, w pamięć się wrzynające. Mikołaj Kamieński, mąż wzrostu średniego, rysów oblicza nie frapujących, w oczach mi stoi z wyrazem dziwnie ujmującej dobroci, w przeglądającem z siwej źrenicy wejrzeniu.
Pod koniec żywota, jak o tem z drukowanych u Żupańskiego w Poznaniu r. 1872, jego „Wspomnień starego żołnierza* wnioskować można, z to — wianizmu otrząsł się zupełnie.
13*
195

LEONARD RETTEL.
Towiańczyk po towiańczyku, po żołnierzu — uczony. Kamieński przypomniał mi Rettla, z którym się blisko znałem i któremu tytuł uczonego należy się słusznie. Może nawet wśród towiańczyków był on — nie czyniąc wyjątku dla wielkich naszych — najuczeńszym. Przypuszczenie to czynię ściśle w znaczeniu przypuszczenia, bez najmniejszej do orzekania stanowczo pretensyi. Towiańczyków znałem nie wielu. Zetknąłem się razy kilka z Bońkow — skim, «razu bardzo dla mnie uprzejmym — tak uprzejmym, żem go podejrzewał o chęć zwabienia mnie do szeregów. Nabielaka me znałem, a z dokonywanych przezeń i drukiem ogłaszanych tłumaczeń, oraz z kilku oryginalnych prac piśmiennych, dokładnego o uczoności jego pojęcia powziąć nie można.
Kogoż jeszcze z grona tego znałem? — a 1 Ru — Stejkę; moja z nim jednak znajomość odnosiła się do epoki, w której on, świeży z uniwersytetu dorpa — ckiego zbieg, o towianizmie nie myślał jeszcze; następnie spotykałem go w Paryżu uleczonego, jak się zdaje, z towianizmu. Mickiewicza, Słowackiego, Goszczyńskiego, widzieć zdaleka nawet zaszczytu nie miałem. Z jednym Rettlem losy mnie zbliżyły tak, żeśmy ze sobą po koleżeńsku byli. Nastąpiło to w r. p. 1866 czy 67.
196

Emigracya, po upadku powstania styczniowego, była się na wzór i podobieństwo rozwiązanego Towarzystwa demokratycznego zorganizowała, w towarzystwo pod nazwą Zjednoczenia. Zjednoczenie posiadało organ własny „Niepodległość“, redagowany przez komitet. Gdym w r. 1866 w Brukseli zamieszkał, komitet redagowanie pisma tego mnie powie-rzył. Objąwszy redakcyę, poszukiwałem współpraco-wników. Nie przypominam sobie kto wskazał mi Rettla, nauczył, jak się z nim rozmówić mam i ostrzegł, ażebym mu na honoraryum zaliczek nie dawał.
Nie pamiętani kiedym i jak z nim po raz pierwszy znajomość zabrał. Wspólnego pomiędzy nami było to, żeśmy obaj w „Gazecie Warszawskiej“ naszych myśli przędzę i naszych uczuć kwiaty, o ile na to cenzura pozwalała, składali. Zdaje mi się przeto, że kiedym się w grudniu r. 1863 obronną z więzienia austryackiego wydostał ręką i do Paryża przybył, już Rettla osobiście znalem. I nietylko go znałem, alem się z nim schodził. Smakowało mi towarzystwo tego belwederczyka, powierzchownością swoją nie zdradzającego ani rycerza, ani spiskowca. Rycerskości nie odpowiadała postawa: wzrostu prawie małego, pękaty, bez chmurnych na czole fałdów, bez groźnego na obliczu wyrazu, śmiesznieby czy to w pancerzu, czy też w mundurze, do miecza przywiązany, wyglądał. Postawa oraz, w połączeniu z akcentem, jaki jej nadawały: drobna twarz, nie wysokie czoło, rudawy zarost i złośliwością uśmiechnięta, przez małe przeglądająca oczki, dobrodu — szność, nio pozwalały go o spiskowość podejrzewać. Za każdym prawie razem, gdym na niego patrzał, przychodziło mi na myśl zapytanie: „I ten to człowieczek spiskował — i porwał się na... zamordowanie tyrana?“
— Czyś ty krzyczał: „śmierć tyranowi!“, wpadłszy do Belwederu? — pytałem go razy parę.
197

Na zapytanie to odpowiadał uśmiechem filu-ternym.
Zdaje mi się, ba, pewny tego jestem, że w r. 1864 zagiął był na mnie parol, albowiem na towianizin mnie wyraźnie namawiał. Wymawiałem się mu oczekiwaniem, aź łaska boża na mnie spłynie, na co mi raz odrzekł:
— Eh... nic lepiej...
— Więc ci powiem otwarcie — powiedzia-łem — nauka wasza do mnie nie przystaje... nie rozumiem jej...
— Chcesz, żebym ci wytłumaczył?..
— Owszem...
— Przyjdę do ciebie na jaką godzinę... Do-brze?
— Ależ bardzo dobrze!...
Umówiliśmy się o dzień i godzinę. Dostałem od niego pozwolenie zaproszenia na wykład ten wuja żony mojej, Aleksandra Potockiego, o którego ciekawości zapoznania się z doktryną towianizmu, wiedziałem.
Zeszliśmy się i Rettel doktrynę nam wyłożył. Nie wyłożył, ale wykładał z górą gcdzinę. Za wstęp do wykładu służył pogląd na uznawany przez moralistów wogóle za smutny stan moralny ludzkości, zwłaszcza zaś świata chrześcijańskiego.
Stan ów pochodzi od przewagi, jaką sobie zdobyło ciało nad duszą. Powinno być przeciwnie dlatego że taką jest wola boża, którą Bóg, pozostawiający człowiekowi wolę czynienia dobrze lub źle, objawia w momentach, gdy zepsucie dochodzi stopnia oślepiającego, jakiego doszło było w momencie największej cesarstwa rzymskiego potęgi.
Wolę swoją wówczas Bóg objawił przez ze-słańca swego, Chrystusa, którego poprzedził Mojżesz. W przerwach, momenty takie dzielących, Bóg zsyła ostrzeżenie, dokonywane przez ludzi bądź nauczających, bądź karzących: pierwszym udziela natchnienia, drugim daje rózgę w ręce. Do pierwszych
198

należą apostołowie, ojcowie kościoła, męczennicy za wiarę, do drugich naczelnicy państw, monarchowie, często tyrani.
Punkt ten, któremu ortodoksya religijna nic — jak się zdaje — do zarzucenia nie ma, posłużył mu za wstęp, usprawiedliwiający przyjście Towiańskiego, natchnionego duchem bożym mesyasza, powołanego do nauczania w momencie, gdy miarka zepsucia wyrównywa tej miarce, jaka spowodowała przyjście Chrystusa. Dla odmalowania miarki owej przytoczę przyrównanie, do którego się Rettel uciekł. Ludzkość, składająca się w części ogromnie większej z ludu pracującego, krzywdzonego, wyobrażeniem którego jest najnieszczęśliwszy z chłopów chłop litewski, przedstawił pod postacią ciągnącego ciężar olbrzymi, z biedzonego, wychudłego, zgłodniałego, spragnionego konia. Ciężar ciągnie koń — pokorny, w nadziei, że się doczeka garstki siana i trochę wody. I ludzkości, wydanej na pastwę rozpusty lub, jak Polska, w niewolę babylońską oddanej, nadzieja obroku duchowego przyświeca. Z obrokiem tym, będącym tą dobrą nowiną, która duszę wzmacnia, przyszedł Andrzej Towiański. Nie zamierza on nic zmieniać, przerabiać, tylko chrześcijanizm podnieść, poprawić, uduchowić, zapewnić duszy należną jej nad ciałem przewagę.
Potąd przykład jego był zrozumiałym. Zaciemniły go szczegóły, odnoszące się do duszy, a tłu-maczące się za pomocą tonów, drgnień, barw duchowych, pokutniczych dusz wędrówek itp. osobliwości, odróżniających towiańczyków od śmiertelników zwy-czajnych.
Nie pomyślałem wówczas, ażeby mi się kiedyś przydać mogło podanie wykładu tego do wiadomości publicznej, nie znotowałem więc tych przenośni, porównań i przypowieści, jakiemi on przepełniony był. To jeno dokładnie pamiętam, że mnie te, w labirynt niby wprowadzające, przenośnie, porównania i przypowieści ani nie przekonały, ani oświeciły, pomimo,
199

X
żem je w milczeniu, z natężoną słuchał uwagą. Po-tocki zadawał zapytania; jam się nie odzywał. Pod koniec w głosie Rettla wzruszenie czuć się dawało. We wzruszeniu pożegnał nas.
Po odejściu jego milczeliśmy chwilę sporą. Milczenie przerwał Potocki zapytaniem:
— No i cóż?... zrozumiałeś?...
Ramionami wzruszyłem.
— Bom i ja nie zrozumiał nic a nic... — odpowiedział, jakby niemą moją odpowiedź potwier-dzając.
Tak na nieopanowane przez mistycyzm i nie lubujące się w odgadywaniu zobrazowanych w Apokalipsie zagadnień umysły, jakie gnieździły się w mózgach pana Aleksandra i moim, oddziaływała mesya — nistyczna przez Towiańskiego wprowadzona doktryna. Była ona zagadkową i niejasną i dlatego niewybrań — ce, którzy stanowili ogół emigracyjny, na nią, jak ja, ramionami wzruszali. Nie można jednak mówić, ażeby ona po sobie śladów nie zostawiła. Mistycyzm czepia się umysłów niespokojnych, trapionych zaga — dnieniomanią, jakim się stał, najbogatszą i najpotężniejszą wśród poetów naszych wyobraźnią obdarzony umysł Słowackiego, gdy się w cielesnym organizmie jego suchoty rozwinęły.
Utwory autora „Beniowskiego“, „Ojca zadżu — mionych“, „Kordyana“, „Grobu Agamemnona“, z czasów mocno towianizmem podszytego, stanu jego cho-robliwego, stały się obecnie dla zasilanego obficie suchotami i newrozą modernizmu poetycznego ewangelią. Udzieliło się to znów jednak, jak w czterdziestych i pięćdziesiątych XIX wieku latach, wybrańcom tylko — wybrańcom, różniącym się od dawniejszych tem, że tamci nie chcieli, ci zaś chcą, ażeby ich nie rozumiano.
Rettel szczerze chciał dać się dwom osobni-kom, bądź co bądź nie idyotom, zrozumieć i nie do — kazał tego nie z winy własnej, ani z winy słuchaczy, ale z tej racyi, że słuchacze jego nie posiadali
200

tego w duszy narządu, co, jak w instrumentach muzycznych, nadaje się do nastrajania. Narządem tym jest wiara, a raczej skłonność do wierzenia. Skłonność tę jedni posiadają, drudzy nie (tym drugim wiara nakazywać się daje). Rettel ją posiadał, jak Mickiewicz, Słowacki, Goszczyński, Ńabielak, Bobkowski i inni, ale nie wszyscy, a w drobnej jeno mniejszości śmiertelnicy.
Doktryny tego, co mesyanizm rodzaju, nie rozumienia, lecz wiary wymagają. Wiara zaś nie wy — rozumowuje się, ale nastraja, przelewa, rozbudza. Rozbudzenie przeto wiary zapomocą dowodzeń rozu-mowych, takiemu nawet jak Rettel, człowiekowi ro-zumnemu, powieść się wobec ludzi, niezaopatrzo — nych w narząd odpowiedni, nie mogło.
W trzy lata później, gdym redakcyę organu Zjednoczenia objął i zamówić Rettla na spółpraco — wnika zapotrzebował, radzono mi, ażebym się do tego brał ostrożnie dla dwóch głównie powodów: 1) dla zaliczek, o których Rettel zapomina, 2) dla Towianizmu, zabraniającego adeptom swoim bawić się w literaturę.
— Przecież Rettel pisuje do „Gazety War-szawskiej”.
— Tak... zapewne; jest to „le secret du poli — chinelle“; zawsze jednak sekret, wymagający rozmówienia się na stronie i po cichu.
Wiedziałem, gdzie się z Rettlem zejść można. W pobliżu „Jardins de plantes“ istniała dziurka (tak nazywano po polsku jadłodajnie gatunku podlejszego), której właściciel, człek stary, po grenadyersku zbudowany i po dragońsku wyrazów w rozmowie nie dobierający, był, będąc Francuzem, patryotą polskim. Patryotyzm praktykował, kredytując Polakom.
Karola Pieńkowskiego, który w Warszawie z głodu umarł, w Paryżu zaś, zadłużywszy się w dziurce, na umarcie do łóżka się położył, z łóżka ów Francuz, „bydlęciem’ go nazywając, wyciągnął i od śmierci głodowej uratował. W tej to dziurce
201

w godzinie obiadowej zastałem Rettla. Nie widzie-liśmy się lat trzy z górą, przy przywitaniu przeto mocnośmy sobie dłonie uścisnęli.
— A więc... powracasz do nas... — zagabnął mnie.
— Namiot mój w Brukseli rozbiłem...
— Czemu nie w Paryżu?...
— Bo... — odpowiedziałem, ilustrując odpo-wiedź gestem, podobnym zapewne do tych, genialnych“ gestów, jakiemi w drugim akcie „genialnego“ dramatu, „Wyzwolenie“, maski dyalogi swoje akcentują.
W obecności paru Polaków obiadujących, zawiązała się rozmowa, w ciągu której przyznałem się do redagowania pisma i znalazłem sposobność dania oczami i brwiami zuać Rettlowi, że z nim do pomówienia mam. Po obiedzie wyszliśmy razem i w którejś kawiąrni, przy „dmitasce“, gdy on kurzył „briulgelkę“, ja — nie „papierosa“ ale — papieros, o współpracownictwośmy się ułożyli. Układ nie nastąpił bez zastrzeżeń.
— Ale, słuchaj... — wtrącił on: tajemnica... Rzecz zostaje pomiędzy nami dwoma...
— To się rozumie... — odparłem.
— Ale, słuchaj... — odezwałem się ja — z „Niepodległości“ nie zrób, broń Boże, tego, co Mickiewicz z katedry w „Collćge de France“ zrobił...
— Za kogóż ty mnie masz?... — odparł.
I współpracowaliśmy ze sobą lat parę w zgo-dzie zupełnej. Opracowania jego tchnęły duchem tej garstki, co wieczorem dnia 29 listopada r. 1830, przebiegała z karabinami w ręku, z okrzykiem: „Śmierć tyranowi!“, opustoszałe, ciszą strachu zalane komnaty w Belwederze. W „Niepodległości“ propagował walkę o niepodległość Polski „usque ad finem“.
Po latach tylu trudno mi wskazać pisane przezeń artykuły. Pamiętam jeno rozbiór obszerny dzieła p. t. „Henri de Valois“, przez E. V. H. markiza
202

de N o a i 11 e s, żonatego z Polką, Lachmanówną, 1 voto Szwejkowską, dla której się po polsku nauczył i napisał wyżej wymienione dzieło, zatytułowane imieniem tego króla francuskiego, co od tronu polskiego ucieczką się ratował. Na tej markiza de Noailles pracy podpisanem być powinno, obok nazwiska autora wymienionego, nazwisko pracownika, który część pracy trudniejszą: wyszukiwanie i zestawianie źródeł, zestosowywanie następstw z przyczynami, układanie treści, wiązanie całości — odrobił.
Pracownikiem tym był nasz pan Leonard. Jako towiańczyk nie przyznawał się do udziału, jaki wziął w napisaniu książki, która w czasie swoim wrażenie w świecie naukowym sprawiła.
W czasie owym, na emigracyi, i nietowiańczy — cy do tego się sposobu zdobywania kawałka chleba uciekali. Wieści krążyły, że opracowywaniu dzieł naukowych, wydawanych nie pod jego nazwiskiem, oddawał się sławny Ibuś (I. B. Ostrowski), dla którego towianizm był przedmiotem najzjadliwszych złośliwego pióra jego wycieczek.
Rettel w towianizmie był prawowiernym, należał jednak do tolerantów — do tolerantów tej zdaje się kategoryi, która wyznaje, że z niebem układać się można (il y a des accommodeinents avec le ciel). Bieńkowski do kategoryi tej nie należał. Zdarzali się wśród nich i fanatycy.
A i na Rettla napadały niekiedy momenty, zrozumieć się nie dające.
Wkrótce jakoś po obchodzie pięćdziesiątej wybuchu powstania listopadowego rocznicy, znalazłem się w Paryżu. Obchód dla Belwederczyków, których przy życiu w momencie owym paru jeszcze pozostawało — Rettel, Paszkowski — urządziło miasto Lwów. Rettel do Lwowa był pojechał. O powrocie jego dowiedziałem się od Duchińskiego, który zaprosił mnie na obiad dla spotkania się z również zaproszonym Rettlem. Państwu D. znane były zacho
*03

dzące pomiędzy nim a inną zażyłe stosunki. To też zdziwienie ich było wielkie, moje zaś jeszcze większe, gdy Rettel tym razem w ich domu nie przywitał się ze mną i przez cały, przed obiadem, przy i po obiedzie czas udawał, że mnie nie tylko nie zna ale nie widzi. Nie rozumiałem, coby to znaczyć miało, alem się do tego zastosował; wnet też po obiedzie gospodarstwo pożegnałem, nie zwracając na gościa ich uwagi. Schodzę z trzeciego czy z czwartego piętra powoli. Nimem na następne zeszedł piętro, o słuch mój uderzył szybki za mną chód. Oglądam się: Rettel! Biegiem schodzi i mnie dosięgnąw — szy, z okrzykami: „kochany! drogi!“ w objęcia mi się rzuca.
— Zwaryowałeś!... co?... — zawołałem, gdy — śmy się wyściskali.
— No... no... Nie!... Później... później ci opowiem...
Nic mi później nie opowiedział. Dotychczas nie rozumiem tej odegranej ze mną u Duchińskich ko — medyi.
204

JÓZEF BOHDAN ZALESKI.
Niech to łaskawych sylwet moich czytelników nie dziwi ani gorszy, że do obrazków tych opowiadanych wtrącam osobistość moją. Czynię to z konieczności rzeczy. Na modele do sylwet biorę wyłącznie uczestników powstania listopadowego i to tych tylko, których znałem osobiście, z którymi się bodaj mo-mentalnie stykałem. Reguły toj trzymam się z powodu, że kreślenie sylwet głównie opiera się ua wrażeniu; wrażenie zaś osobiste jeno może być rze — telnem.
Nie byłbym w stanie pieśniarza naszego ukraińskiego sylwety nakreślić, gdybym go był przemocą prawie do niego pociągnięty, nie poznał osobiście..
Przemocą mnie pociągnąć trzeba było dlatego, że wielcy poeci, wielcy uczeni, wielcy ludzie, przejmowali mnie czcią, nakazującą trzymać się od nich zdaleka. Skąd to się wzięło? Z wychowania może poszło. W dzieciństwie inojem wchłaniałem w siebie cześć dla wielkości polskich, a w sercach tych, co cześć tę we mnie wszczepiali, dla Mickiewicza ołtarz stał. Korzyłem się przed nim, nie śmiejąc się o niego ocierać. Od Mickiewicza przytem oddalał mnie towianizm, nie przemawiający ani do przekonania ani do serca mego. Oddalał on mnie i od Goszczyńskiego, a z nimi dwoma i od poetów innych, którym
205

składanie hołdów ubliżałoby do pewnego stopnia tamtym. Gdym przeto r. 1858 do Paryża przyjechał, o oddawaniu wizyt znakomitościom naszym, poetom zwłaszcza, ani myślałem. Znalazł się jednak osobnik, co o tem myślał. Osobnikiem tym był Stefan Kraszewski, synowiec Józefa Ignacego, urodzony me — dyator, współzawodnik we względzie tym Stefana Bobiowskiego. Zamierzył on był do jednego arysto — kracyę i demokracyę sprowadzić mianownika i uwziął się na mnie, a widząc niemożność przeprowadzenia tego otwarcie, próbował drogi pośredniej, zbliżając wybitniejsze w jednym i drugim obozie osobistości „gente Rutheni**, w fachu literackim.
— Znasz Karola Sienkiewicza? — zapytał mnie z nienacka razu pewnego.
— Nie... — odrzekłem.
— Jakto?... Karola Sienkiewicza nie znasz?... Karola z Kalinówki... wiesz?...
— Wiem... Tłumacz „Pani Jeziora**...
— Toć on nasz... z Podola... I nie znasz go?
— Nie...
— Powinieneś pójść do niego...
— Nie mogę... Czartoryszczyk...
— Eh... — stęknął. — Au Zaleskiego byłeś?
— U którego?... U Bohdana?
— U Bohdana...
— Nie znam go...
— Bohdana?!... — wykrzyknął zdumiony. — Toć przecie nasz, Ukrainiec... nasza sława, nasza chluba... Jutro jedziemy do niego...
Zawstydził mnie. Wymówić się nie mogłem.
Zaleski z rodziną mieszkał wówczas w Fon — ta*nebleau. Zajmował niewielki z ogródkiem domek piętrowy. Zastaliśmy go w domu. Przyjął nas w saloniku na dole. Niebawem zeszła pani.
Nie byłem już pierwszym lepszym, miałem bowiem na sumieniu „Wasyla Hołuba“, „Handzię Za — hornicką“, „Z pamiętników włóczęgi*4, grzechy w tym rodzaju różne inne, a szczególnie „Udział Polaków
206

w wojnie wschodniej*4, z powodu którego krążyły wieści i plotki o pojedynkach, mianych przezemnie w Konstantynopolu i oczekiwanych w Paryżu. Uchodziłem za coś w guście spadasena i mimo, żem się do tej skłonności nie poczuwał, na wyzwania oczekiwałem. Czyniło mnie to osobistością podwójcie, w literackim bowiem i politycznym względzie, ciekawą. Z tej racyi, a i z tej jeszcze, że z Zaleskim miałem — zaprzeczane nam obecnie przez Rusinów galicyjskich — prawo Ukrainę matką zwać, spotkało mnie u Zaleskich przyjęcie uprzejme, serdecznością naakcentowane. Zatrzymali nas na herbatę. Udział pani ożywił rozmowę, toczącą się około polityki i literatury. Państwo Z. wyznawali przekonania demo-kratyczne, których pani zwłaszcza, Warszawianka bardzo wykształcona, dobra muzyczka, kobieta bardzo miła, była nietylko wyznawczynią, ale i szerzy — cielką gorliwą.
Schodziła więc mowa i na arystokracyę i de — mokracyę emigracyjną, wywołując dyskusyę spowodo — wywaną medyatoryzmem Kraszewskiego. Bohdan, powściągliwy zrazu, na dobre się rozgadał, dzięki nastręczonej bodaj czy nie przezemnie materyi, tyczącej się głośnego naonczas listu do Juliusza Stru — tyńskiego, którego autorem był Michał Grabowski. Z Grabowskim Zaleski i w Humaniu i w Warszawie kolegował, znali się i przyjaźnili; miał o nim sporo do opowiadania: o jego charakterze, gustach, skłonnościach, o pierwotnej gorącości patryotyzmu polskiego, o zdziwieniu, jakie w nim, Zaleskim, wywołała wiadomość o liście owym.
— Nie chciałem temu zrazu wierzyć... — powtórzył razy parę.
Widocznem było, że bolał go postępek kolegi, uważany dziś, w mniemaniu różnych „krajowych14, „czasowych“ i innych „ejusdem farinae“ kierowników opinii publicznej za rzecz dopuszczalną a na-wet chwalebną, który jednak w czasach owych za
207

zdradę uchodził. Powiadano niegdyś, że „ginął jak pies, kto zdradą zaczynał“.
Do kategoryi mężów psim zagrożonych losem, zaliczano w szóstym XIX-go wieku dziesięcioleciu: autora listu „d’un gentilhomme polonais“, autora «Listopada“ i innych, dziś rozgrzeszonych. Nie rozgrzeszali ich Zaleski i jego pani, nie rozgrzeszałem ja, nie rozgrzeszał nawet usiłujący demokracyę z arystokracyą do jednego sprowadzić mianownika i wybaczający z łatwością grzechy pomniejsze, Stefan Kraszewski.
Materya ta przyćmiła dobry humor, który się następnie, gdy na stół poezya wytoczoną została, odnalazł — i znów się obniżył. Obniżenie ja — niestety — sprowadziłem, nie domyślając się tego. Na szczęście stało się to w momencie, gdy powracającym z Fontaineblau do Paryża trzeba się było na pociąg już wybierać. W wagonie Kraszewski zapytał mnie o wrażenie, jakie na mnie Bohdan Zaleski sprawił.
— Dobre... — odrzekłero. Bardzo dobre... tylko...
— Zdziwiło cię jego nagłe spochmurnienie... — podchwycił.
— Taak...
— Wiesz, skąd to poszło?...
— Nie wiem...
— Zagadałeś o Słowackim. Gdybym siedział obok ciebie, byłbym cię trącił, ażebyś Słowackiemu dał pokój... Wielcy nasi mocno się na niego krzywią. Mickiewicz za to, że się mu zaćmić nie dał, znieść go nie mógł. Zaleski wybaczyć mu nie może wystosowanej pod adresem Rzymu do Polski apostrofy:.Krzyż twym papieżem jest, twa zguba w Rzymie-.
— Ph!... — pod nosem bąknąłem.
— Cóż chcesz!... — w sensie obroku ducho-wnego odezwał się Kraszewski. Ludzie ludźmi: najwięksi mają słabości swoje... Czy myślisz, że ludzi bez żółci dużo na święcie?...
208

Pierwsza u Bohdana Zaleskiego bytność moja inimo, że od czasu onogo lat czterdzieści pięć upłynęło, w pamięci i w oczach żywo mi stoi. U nas bowiem, na lewobrzeżnej w odniesieniu do Dniepru Rusi, Bohdan w wysokiej był cenie. Jak Litwa się Mickiewiczem, tak Ruś Zaleskim chlubiła. Przyjęcie, jakiegom w domu jego doznał, za wielki miałem sobie zaszczyt — wpatrywałem się w niego, wsłuchiwałem się w mowy jego tony. Było to nie studyo — wanie, jakiemu oddają się znawcy wobec dzieł zna-komitych pędzla lub dłuta, ale wbijanie sobie w pamięć fizyognoinii znakomitości, którą szczyci się cała jedna duża ojczyzny naszej dzielnica.
W Paryżu, mnie nie licząc, znajdowało się w czasie owym czterech „gente“ Rusinów, piórem władających: Goszczyński, Karol Sienkiewicz, Oliza — rowski i Bohdan Zaleski. Od Goszczyńskiego zdale — ka się z racyi towianizmu trzymałem; z Olizarow — skim zószedłem się był, alem nie znalazł w nim Olizarowskiego takiego, jakim przedstawiałem sobie autora „Zawieruchy*4, „Topir-góry“, lecz z powodu zapewne trzymania się klamki Hotelu Lambert, obywatela sfilistrzałego. Stefan Kraszewski zaciągnął mnie do Sienkiewicza, u którego przyjęcia doznałem uprzejmego i piłem herbatę, podawaną mi przez panią z takim w oczach i na obliczu wyrazem, który mówił, iżby wołała nigdy fizyognoinii mojej nie oglądać. Pozostawał więc jeden, jedyny Zaleski, w którym odczuwałem duszę swojaczą, ożywiającą lepiankę doczesną Ukraińca rzetelnego, Ukraińca, co w młodych latach „nocą na rumaku zbiegał pysznej Kafy gruzy, step tumanny Kataj-Uzy, aż do mętnych pól Budziaku“; na starość zaś, z lirą w ręku chodził od wsi do wsi, siadywał na przyźbach włościańskich i wystosowawszy do gospodarza chaty apostrofę: „Ne żury sia, mij choziaju, ja zadatkom ne idu, Ot tak sobi zaspiwąju, zaspiwaju, ta pidu44 — w otoczeniu parobczaków i dziewcząt wiejskich, w dumkach własną wspominał młodość, „gdy wcie-
Sylwety emigracyjne 14,

łona fantastycznych krain córa, czarodziejka, lekko — pióra, sama zbiegła mu w ramiona“.
W r. 1858 Zaleski liczył wieku lat pięćdzie-siąt sześć — wyglądał już na starca, ale na starca krzepkiego. Tej samej co on porody starców w klasie chłopskiej widywałem mnóstwo, a ponieważ pamięcią sięgałem czasów powstanie listopadowe poprzedzających, w oczach więc mi podobni do niego stawali i dotychczas stają lirnicy. Prześladowanie ich przez Moskwę, usiłującą Polaków i Ruś zmo — skalić, jak Niemcy usiłują Polaków i Czechów zniem-czyć, rozpoczęło się naprawdę dopiero po r. 1831. Przedtem po kraju krążyli swobodnie i w lat dziesięć po opuszczeniu przezemnie ściślejszej ojczyzny mojej, typ ich w Fontainebleau przedstawił się mi pod postacią poety polskiego.
Lirnika ukraińskiego był on obrazem żywym. Wzrostem nie duży, krępy w sobie, barczysty, osobą swoją nie wydawał cechującej i charakteryzującej utwory jego lekkości pyłkowej. Język poetyczny polski zawdzięcza mu giętkość i śpiewność, w czem mu wielcy nasi nie dorównali; poeci zaś doby ostatniej, którzy technikę wierszowniczą do najwyższej doprowadzili doskonałości, nie przewyższają go. Nie wiem, czy on utwory swojo opracowywał, ogładzał. Gładzenia na nich nie znać. Czytelnikowi takie sprawiają one wrażenie, jakby tworzył je na nutę melo — dyi powietrznej, wygrywanej na instrumencie o strunach z promieni księżycowych.
Dopókiin żywemi oczami nie popatrzył na Jó-zefa Bohdana Zaleskiego, na wBohdanka*\ na „sło — wiczka ukraińskiego-, wyobrażałem go sobie takim lotnym, lekkim, jak jego utwory, zaopatrzonym nie jak my, śmiertelnicy zwyczajni, w cielesne, ciężkie ruchu organy, ale w „ piórka“, które, jak sam o nich powiedział, po nim u mogiły jego zostaną, a które czasu jego na ziemi pobytu, „ku niebu go wznosiły14...
Wznosiły w rzeczy samej, nie cielesną jednak,
210

ale duchową istotę jego, tę, co wytwarzała dla niego ideał „wiary, cnoty i miłości i swobody“. Cieleśnie nie różnił się on od tysięcy innych Ukraińców, Podolaków, Wołynian, którym inatka-natura pieśnio — twórczego nie udzieliła daru, których jednak obdarzyła zamiłowaniem pieśni.
Dzięki zamiłowaniu temu, niewypowiedzianie wdzięczen byłem Kraszewskiemu za to, że mnie do Zaleskich zaprosił. Po powrocie od nich przemyśli — wałem nad powtórzeniem wizyty. Ułatwił mi to Zaleski sam, rewizytując mnie. Począłem więc u pp. Za-leskich bywać, co dało mi możność rozpatrzenia się nieco w trybie ich życia domowego.
Panią zajmowały dzieci, małe natenczas — najstarsze liczyło lat dziewięć najwyżej, a było tego bodaj czy nie czworo: trzech chłopców i dziewczynka. Chłopcy odznaczali się swawolnietwem niezrć — wnanein, wymagającem nieodstępnego nad niemi czuwania. Raz w obecności mojej jeden, schodząc ze schodów na rękach nogami do góry, upadł i nos sobie rozbił, drugi, wlazłszy do zawieszonego pod strzechą przybudówka w ogrodzie wiaderka, z wia — derkiem się urwał i srodze się potłukł.
Do Fontainebleau przyjeżdżałem pociągiem popołudniu i po dwóch godzinach odjeżdżałem z po-wrotem. Niekiedy nie zastawałem Bohdana, spędzałem więc czas z panią. Zwykle z gości nie zastawałem nikogo i nie domyślałem się, ażeby okrom dwojga państwa Zaleskich, ich dzieci i służącej, kto więcej w piętrowem z ogródkiem domku zamieszkiwał. Razu pewnego przyjeżdżam, dzwonię i od służącej co drzwi otworzyła dowiaduję się, że ani pana, ani pani, ani dzieci w domu niema.
— „Partis pour Paris...“
Miałem już na lewo w tył zwrot wykonać, celem błądzenia godzin parę po miasteczku i okolicy, gdy slużąęa dodała:
— „Le vieux monsieur est la...“
211
14*

— „Un polonais — zapytałem?“.
— „Mais oui...“
Wszedłem. Dziewczyna mnie na piętro wpro-wadziła i drzwi pokazała. Zapukałem; na wołanie: „entrez!“ — wszedłem i znalazłem s:ę wobec stojącego na środku siwego, słusznego, o minie marsowej jegomościa, który mi dłoń podał. Pozdrowiwszy go dłoni mojej uściskiem, powiedziałem mu nie literackie, ale rodowe nazwisko moje. Jegomość odstąpił kroków parę, zmierzył mnie wejrzeniem od stóp do głowy i napytał:
— Czy nie syn Józefa?...
— Józefa... — odrzekłem.
Imienia tego wymienić jeszcze nie zdążyłem, gdy szyję moją ramiona jegomości otoezjły i do piersi swojej mnie przycisnęły. W uścisku tym słyszałem wyrazy:
— Kolega!... kolega!... Szesnasty... ułanów...
W wyrazach tych głębokie czuć się dawało wzruszenie, którego powód dokładnie później się mi w rozmowie wyjaśnił. Jegomość był to Józef Zaleski.
Z podań o Bohdanie wiedziałem o dwóch Za-leskich: Józetie Bohdanie i Józefie, uchodzących z razu za braci, a trzymających się jeden drugiego silniej niż bracia rodzeni, na wzór bowiem zrosłych ze sobą braci Siamskich. Nie rozstawali się, nie ruszali jeden bez drugiego. Głęboko religijni, silnie wierzący, PO upadku powstania listopadowego, do
Francyi się wraz z innymi dostali, o losy Polski zrozpaczeni, ratunek dla niej widzieli nie w dyplomaty czno-iegainy eh zabiegach, nie w demokraty czno — rewolucyjnej działalności, ale jedynie i wyłącznie w modlitwie. W przekonaniu tein, powzięli postanowienie wstąpienia razem do klasztoru, wybierając zakon reguły jednej ź najostrzejszych — Trapistów. Na przeszkodzie w wykonaniu postanowienia tego stanęła — któżby inny? — niewiasta, panna Rosengarten z Warszawy, córka wynalazcy sła
212

wnych w czasie swoim, „rozengartenowskiemi“ zwanych, pierogów. Urokowi jej uległ Bohdan. Starszemu od niego i przed powstaniem jeszcze z Poniatowską (jeżeli się nie mylę, może z Hołowińską) ożenionemu Józefowi, na rozstanie się z nim siły i odwagi zabrakło. Ci się pobrali; on przy nich na zawsze, w charakterze zakonnika świeckiego, w roli brata starszego pozostał. Rola brata następnie, gdy Bohdanostwu dzieci rodzić się poczęły, zmieniła się na rolę dziadunia.
Dziadunio — częściej „petit pćreu, rpetit pa-pa “ (dzieci bowiem Zaleskiego, jak dzieci Mickiewicza i wszystkich prawie z r. 1831 tych wychodźców, którym losy z Polkami pożenić się pozwoliły, albo język polski z francuska kaleczyły, albo po polsku wcale nie mówiły) pędził żywot modlitwie i dobrym oddany uczynkom. Od towarzystwa usunął się zupełnie niemal, zajmując w odniesieniu do swoich stanowisko Miecznika, jakie ten zajął po śmierci córki („Marja“ Malczewskiego): „Mniej z ludźmi, więcej z Bogiem — a zresztą jednaki“.
Z ojcem moim kolegował i przyjaźnił się w postawionym kosztem dwóch obywateli z Wołynia — Rzyszczewskiego i Marcina Tarnowskiego — szesnastym pułku ułanów. Razem odbyli kampanie 12 i 13 r. Gdy ojciec inój, zamieszkawszy i gospodarząc na Podolu, do Kijowa na kontrakty jeździł, w podróżach tych zajeżdżał w odwiedziny do mieszkającego w majątku własnym, położonym nieopodal od traktu, kolegi. Ojciec mój z nim kolegował w wojsku, ja z synem jego w szkołach. Ostatnia ta racya stała się „raison de plus“ zbliżenia się naszego. Po pierwszem spotkaniu, gdym w zamiarze odejścia na pociąg na zegarek popatrzył:
— O!... — zawołał — nie puszczę dziś ciebie...
Ten dzień — i następny i, po następnym, je-szcze jeden w Fontainebleau mnie zatrzymał. Z nim wyłącznie prawie czas ten spędziłem. Oprowadzał
213

mnie po okolicy. Przesiadywaliśmy w sławionym przez paryżan lesie, na długich o sprawie polskiej, o obowiązkach naszych, o młodzieży, o przyszłem powstaniu, o stosunkach na einigracyi i w kraju i o religii z punktu filozoficznego rozmowach. Poznałem w nim człowieka światłego, oczytanego, przejętego wiarą religijną dziecinną i nad wyraz wszelki skromnego. Bohdanem się zasłonił, a raczej zanim się ukrył — przez niego i dla niego żył. Do-myślać się, a może przypuszczać się godzi, że w tem służeniu Bohdanowi tkwiła intencya służenia przez niego Polsce. Największe, Chlebem powszednim nie zasilane, talenty marnieją.
Józef z powstania wyszedł ze stopniem majora. O majorze Zaleskim ludzie słyszeli; mało go kto osobiście znał. Po wybuchu powstania styczniowego żywo się niem zainteresował. Zalescy natenczas przenieśli się byli do Paryża, zamieszkali na Bati — gnolach. Józef na zdrowiu zapad!: odwiedzałem go w r. 1864 i odwiedziłem w dniu, w którym skonał. — W momencie konania, gdy mnie przed sobą ujrzał, ręce wyciągnął i, dłonie modlitewnie składając, wołać począł:
— Nie mordujcie!... na Boga, nie mordujcie!.. Odnosiło się to do szpiegów, których w czasie owym liczba nie mała pod sztyletami żandarmeryi powstańczej padała.
Pożegnał mnie znakiem krzyża.
Po śmierci Józefa, czasu bez oglądania Bohdana upłynęło mi sporo — lat z górą dwadzieścia. Odwiedziłem go w Viłlepreux. Owdowiały po żonie i osierociały po córce, wydanej za dra Okińczyca, mieszkał z wnuczką przy tym ostatnim, powtórnie z panną Krechowiecką, siostrą księdza i redaktora „Gazety Lwowskiej“ ożenionym. Był to już, o osłabionym wzroku i przytępionym słuchu, starzec — starzec zgrzybiały. Do połowy pierś obfita zasłaniała mu broda, nadając osobistości jego charakter typowej dziada ukraińskiego postaci. Dziady podobni dawniej
214

z lirami chodzili, albo, gdy im zdrowie służyło, funk — cyę pasieczników pełnili. Dziś rządy ojcowskie (?), o szczęście przezywanych Rossyanami Rusinów dbające, lirę im z rąk wydarły. Pasieczników z pasiek wygnały ule Dzierżona, wprowadzając na miejsce ich entomologów.
Entomologowie wielkie zapewne w pszczelni — ctwie nio3ą korzyści; czy jednak który z nich potrafiłby, jak pasiecznik z pod Kaniowa, u którego, jak podanie głosi, wychował się Bohdan Zaleski, wyhodować poetę?... Żal zbiera, gdy się pomyśli o pieczołowitości rodzicielskiej Moskwy, która dla dobra (?) Rusi wygubiła w niej lirników, oraz o tej gałęzi naukowej, która z pasiek ukraińskich kazki, bajki i pieśni wypłoszyła.

SEWERYN GAŁĘZOWSKI.
Śród emigracyi polskiej w r. 1831 postacią jedną z najwybitniejszych był dr. medycyny i chirurgii, Seweryn Gałęzowski. Zeszedłem się z nim po moim z Konstantynopola do Paryża przyjeździe (r. 1858) w jakimeś — dobrze nie pamiętam, interesie publicznym, o którym był uprzedzony, albowiem na mnie u siebie w mieszkaniu o godzinie porannej czekał. Gdym się w obec niego znalazł, od pierwszego nań oka rzutu, byłbym w mm, chociażbym o tem nie wiedział, poznał profesora — Słuszny, szczupły, o wyrazie oblicza znamionującym pewność siebie, wzbudzał cześć, tem mocniej mi się uczuwać dającą, że był jednym z przedstawicieli nauki, którą czcić od dzieciństwa mnie nauczono, o ile — rozumie się — pi zedstawiciel onej Moskalem nie był. Profesorów uniwersytetu Polaków rzadko mi się w życiu spotykać zdarzało. Znałem Zienowicza i Andrzejowskiego krzemieńczanów, na katedrze widziałem Fonberga, po nich, nim do Lelewela trafiłem, najpierwszym był Gałęzowski — słuszny, imponujący, ogolony (w czasach owych w sferze mężów nauki wąsy, broda, bokobrody nawet uchodziły za rzecz zdrożną).
Interes, co mnie do niego sprowadził, tyczyć się musiał obchodzących mnie bardzo stosunków z Rusią, zwłaszcza zaś z Rusią pod panowanięm
216

moskiewskiem. Z Gałęzowskim znosili się w spra-wach polskich obywatele krajów zabranych (po dzi-siejszemu, gubernii południowo-zachodnich) tej sfery, w której nie łatwo poławiają się ludzie, skłonni zajmować się taką, jak polska, sprawą, na wielkie nieraz śmiertelników, bezpieczeństwo własne i wygody miłujących, narażając przykrości. Jednym z takich, co bezpieczeństwa przestrzegali i wygodami nie pogardzali, mimo to od służenia sprawie polskiej się nie odwracali, był cieszący się nie małym śród obywatelstwa polskiego na Rusi, którą sobie Moskwa przy-sądziła, mirem, sędziwy pułkownik, Marcin Tarnowski. Pułkownik z Gałęzowskim nie w innych tylko w publicznych znosił się sprawach. Ponieważ o tem wiedziałem, ponieważ dużo o Tarnowskim od ojca mego, który pod dowództwem jego kampanię r. 1812 odbył, dobrego słyszałem; ponieważ w sąsiedztwie Podhorzec (własności i miejscu zamieszkania jego) miałem kolegów uniwersyteckich i przyjaciół, na których współdziałanie w robotach politycznych liczyłem: te przeto powody mnie do zabrania z drem G. znajomości skłoniły. Przytem — i to mnie jeszcze do niego zbliżało, że pochodził z Ukrainy. Na świat r. 1800 przyszedł we wsi Kniaża Krynica, leżącej na porzeczu Tykicza w powiecie Lipowieckim gub. Kijowskiej, niedaleko od Bałabanówki, którą wsławił kowal, majster od rusznic z napisem: „Se gut, se bon, se Sagalas London, se Iwan kowal de Ba — labanówka“. Jeszcze i przysłowie Bałabanówkę wspomina: „Gdzie Krym, gdzie Rzym, gdzie Bała — banowiecka karczma“.
Kniaża od tego sioła sławnego oddaloną jest o wiorst 10. A i Humań nie za górami: o mil ukraińskich pięć i pół, ludzkich ośm. Dzięki też tej — przypuszczać należy — nie wielkiej stosunkowo od Kniaża odległości Humania, bardziej zaś może dzięki sławie szkół humańskich, edukacya doktora i profesora przyszłego rozpoczęła się u Bazylianów. Zdaje się, że szkoły humańskie skończył wcześniej, niż na-
217

sze znakomitości literackie: Bohdan Zaleski, S. Go-szczyński, Mich. Grabowski, Aleks. Groza i inni, nie przypominani sobie bowiem, ażeby nazwisko jego obok ich nazwisk w relacyach o szkołach bazyliań — skich w Humaniu wymienianem było.
Z Humania wprost udał się do Wilna, wstąpił na wydział medyczny, doktoryzował się i w tymże uniwersytecie wykładał chirurgię iako adjutant profesora, głośnego w swoim czasie, Pelikana. Powołany następnie do Warszawy, wysłanym został przez uniwersytet warszawski za granicę, celem wystudyowa — nia nowych w chirurgii wynalazków. Do stolicy powrócił po wybuchu powstania listopadowego; sztab departamentu wojny przydzielił go do szpitalów wojennych.
Skompromitowany w sposób ten w oczach rządu rosyjskiego, mając skutkiem tego przed sobą za-kończenie karyery medycznej na Syberyi tem pewniej, że u niego złożonym był akt detronizacyi Mikołaja I, opuścić wraz z innymi Polskę musiał. Zamiarem jego było pozostać w Niemczech, gdzie rozprawy jego, treści chirurgicznej, ogłaszane w wydawanym przez Graefe’go i Waltera „Journal der Chirurgie wyrobiły mu wziętość w świecie naukowym.
Lecz Rosya ścierpieć obecności w położonym o miedzę z nią kraju, przechowywacza dokumentu carowi jej ubliżającego, nie mogła. Gabinet petersburski zażądał wydania Gałęzowskiego. Ostrzeżony przez przyjaciół w Hamburgu, przyjął propozycyę kompanii, eksploatującej kopalnię srebra w Meksyku, a potrzebującej lekarza i odjechał do Ameryki. Kompania zakontraktowała go na lat trzy, po odsłużeniu których i zdaniu egzaminu w Meksyku, mieście sto — łecznem, osiadł w stolicy jako lekarz-chirurg.
Praktyka poszła i szła mu pomyślnie, szykując dla niego w Ameryce świetną, we względzie zwła-szcza majątkowym, przyszłość. Stało się z nim jednak wedle wyrazu filozofii narodowej, zawartego w przy
218

słowiu: „Natura wilka ciągnie do lasu“. Na wieść o wypadkach r. 1848, który się z wiosny dla Polaków zapowiedział na podobieństwo tego roku, o którego wiośnie Mickiewicz powiada, że Jedną tylko miał w życiu“.
Dla „zrodzonych“ później niż autor „Pana Tadeusza“ „w niewoli, okutych w powiciu“, wiosny podobne powtarzają się i... powtarzać się będą, póki Polska nie odzyska bytu niepodległego. Odczuł ją Gałęzowski w r. 1848 pod niebem tropikalnem i drogę na Stany Zjednoczone Ameryki północnej obracając, do Europy pośpieszył, licząc zapewne na to, że się doświadczenie jego chirurgiczne w Polsce przyda. Pola jednak dla siebie odpowiedniego, jako dla chirurga nie znalazł, pomimo, że się zapasy wojenne w Europie o wolność, oraz poza Polską i w Polsce o Pol —. skę toczyły.
Za to znalazło się pole inne — pole również walki, walki zdobywczej: o światło, bez którego walczenie o wolność jest szarpaniem się na oślep. „I durniowi wolność roiła“... — powiadają włościanie w Li po wieckiem, w Humańszczyźnie, w Niemiło wsz czy źnie, na Rusi całej, ściślejszej Seweryna Gałęzowskiego ojczyźnie, której lud ciemny do walki rzekomo o wolność prowadzili Nalewajki, Pawluki, Chmielniccy i inni, ażeby dla trzech narodów — ruskiego, litewskiego i polskiego — wywalczyć niewolę. Dlatego też zapewne, aby lud polski w oczekujących go walkach o wolność nie dostał się w ręce Pawluków, Nalewajków, Chmielnickich, Gałęzowski, przybywszy w r. 1848 do Europy, rozpatrywał się lat parę w sytuacyi i stosunkach społeczno-politycznych, rozważał warunki, w jakich się Polska wobec perspektywy w bliższej, dalszej i jeszcze dalszej przyszłości, koniecznej dla niej walki orężnej znajdowała.
Zważywszy to wszystko, a i to także, że w sprawie polskiej, jak w sprawach wszystkich w niewoli pozostających a prawa do bytowania nie
219

zależnego mających narodów, ważną wychodźtwa odegrywają rolę, musisł szczególną na walkę o światło — na emigracyi zwłaszcza — zwrócić uwagę. Nie on się tego domyślił, albowiem w łonie emigracyi polskiej we Francyi, znalazł się nietylko na drodze „kłótni“ o kierunki polityczne, ale i na drodze gorliwego w otwieraniu zakładów edukacyjnych spółza — wodnictwa.
Stronnictwo demokratyczne współubiegało się na drodze tej z ary stok raty cznem. To ostatnie, za-sobniejsze w środki pieniężne i zaopatrzone w stosunki odpowiednie, najpierwsze założyło Towarzystwo historyczno-literackie, oraz Stowarzyszenie pomocy naukowej, zakładało szkółki, założyło bibliotekę. Demokraci poprzestawać zrazu musieli na publika — cyach, zawierających bądź poglądy, bądź rozprawy historyczne, ekonomiczne, polityczne, ogłaszali prace takie, jak „Przegląd dziejów polskichM. w końcu, w r. 1841 zdobyli się na szkołę średnią.
Chociażby nawiasowo zauważyć należy, że wśród różnonarodowych emigracyj politycznych, emi — gracya polska szczególnie się o szkoły i zakłady naukowe troszczyła. Tak było ongi w Europie; tak jest obecnie w Ameryce.
Nie jest-że to świadectwem, że potrzeba uświadomienia narodu, celem przysposobienia go do dzia-łalności na drodze walki o wolność, uznawaną była przez emigracyę w czasach, kiedy emigracya zastępowała obezwładnioną przez zaborców Polskę*)? Z niej potrzeby tej uznanie na kraj przeszło.
Szkołą polską, najpoważniej się na emigracyi w r. 1848 przedstawiającą, była szkoła zwana i dotychczas nazwę Batignolskiej nosząca. Do założenia jej pomysł powzięli Henryk N ak w a s k i. Wincenty K r a i ń 8 k i. Omówienie pomysłu nastąpiło d. 16
*) Potrzebę światła, dla zapewnienia powodzenia walce o wyzwolenie Polski, rozumiano w czasach onych, nie zupełnie jednak, ale częściowo, jednostronnie. Sto
220
/


maja 1841, w mieszkaniu generała Dwernickiego, w obecności Ant. Góreckiego i prof. Ant. Mi-chalskiego**).
Nie mam zamiaru o losach szkoły Batignol — skiej opowiadać. Wspomnieć jednak winienem, że w r. 1848, gdy rewolucya lutowa zamieszanie w niej sprawiła, a liczba uczniów powiększała się i mimo, że subwencya rządowa cofniętą jej nie została, finanse szkolne w nie nader pomyślnym znajdowały się stanie, szkoła w trudnem znalazła się położeniu. „Być albo nie być“. W momencie tym zjawił się Seweryn Gałęzowski i uratował szkołę, dzieląc się z nią owocami swojej pracy lekarskiej w Meksyku. Zamianowany przez Radę szkolną skarbnikiem, służył jej najprzód jako skarbnik, następnie jako prezes Rady — i starał się o nią i zabiegał, ofiarował jej swój czas, podtrzymywał ją nierzadko groszem
sowano ją do kierowniczej społeczeństwa klasy, przysposabiając przewodników w akcyach zarówno polityczno-społecznej, jak wojennej. Liczono na to, że na wezwanie kierowników lud pójdzie, porwany tem uczuciem, które szczupłe szeregi polskie pod Racławicami hufcem kosynierów wzmocniło. Stronnictwo de-mokratyczne na einigracyi z r. 1831 liczyło na spotę-gowanie patryotyzmu ludowego przez nadanie włościa-nom wolności i własności.
Rachuba ta okazała się błędną ze względu na to, że nadaniami tego rodzaju (do którego obecnie obietuice socyalistyczne wchodzą) posługiwać się w razach danych mogą zaborcę Polski, biorąc nadania na rachunek własny. Ciemne, nieuświadomione masy są materyałem, który się tym, zwłaszcza, co władzę w ręku dzierżą, do wysysku nadaje. Ten sam lud, co w r. 1794, na wezwanie szlachty, ku obronie ojczyzuy z kosą w garści się pogarnął, w r. 1846, na wezwanie ofiarującej mu wolność i własność szlachty — szlachtę wyrzuął.
♦*) „Bul letni Polonais“ nr. 29 z d. 1 kwietuia 1891 str. 72 — 73.
221

własnym i, gdy ją do świetnego doprowadził stanu, ściągnął na siebie oskarżenia i zarzuty, odsądzającego od czci ludzkiej i wiary polskiej.
Co się czci ludzkiej tyczy, wszystkie odnoszące się do niej czynione Gałęzowskiemu zarzuty, można, ba, należy zaliczać do kategoryi wymyślać, co do wyrazów. a zmyślać, co do rzeczy. W żadnym razie na naganę nie może zasługiwać człowiek, co dobrowolnie a bezinteresownie poświęcał się wychowywaniu młodzieży. Krytyce podlegają sposoby, systemy, metody, ale w żadnym razie nie chęci. Sposoby wychowawcze — jakże się zmieniały!... Wychowanie w Grecyi starożytnej regulował rytmizm, ku rozwijaniu którego służyły ćwiczenia cielesne i muzyka. Scholastycyzm średniowieczny unieruchomił młodzież przy książce. Obecnie pedagogia racyo — nalna nie obchodzi się bez gimnastyki i muzyki (śpiewów). Bazylianie w Humaniu, z rąk których Gałęzowski wyszedł, ćwiczeń cielesnych ani na majówkach ani na rekreacyach nie odrzucali; lecz ćwiczeniom tym towarzyszyły ćwiczenia sobotnie, stosownie do rady „bicia dziateczek rózeczką“ Ducha świętego.
W dzieciństwie mojem o „Uszy obijały się mi opowiadania o Bazylianach, którzy w cholewach kań — czuki nosili. Jeżeli remimscencye te służyły Gałę — zowskiemn za wskaźnik w kierownictwie szkołą, zasługiwałby na krytykę, na surową krytykę, lecz nie na co innego. Na krytykę zasługiwałoby oraz wyniesione ze wspomnień bazyliańskich a może i z okazów szkół meksykańskich, za zbyt silne sprężyny klerykalnej przyciskanie. Nie spotykałem się jednak z krytyką ku podobnym zwróconą niedostatkom pe-dagogicznym. Broszury i artykuły dziennikarskie, przeciwko Gałęzowskiemu zwrócone, nie krytykują, ale oskarżają, sądzą i wyroki ferują.
Najcharakterystyczniejszym i bodaj czy nie najpierwszym we względzie tym jest arkuszowy z górą przedruk w r. 1853 z „Nowej Polski“ arty
222

kułu, wystylizowanego przez J. B. Ostrowskiego p. t. „Szkoła Polska Narodowa w Batignołleś“. Autor zarzuca Gałęzowskiemu: wynaradawianie szkoły dla dogodzenia Rosyi i daje na to dowody. Dowody, mające przekonać czytelników o zasługiwaniu się przez oskarżonego caratowi, nie trzymając się jedne drugich, nie przekonywają nikogo już przez to, że wysługiwania się podobnego, za zbyt ryzykownego, nie chwytałby się człowiek taki rozważny i praktyczny jak dr. G. Czy mu potrzebne były te trudy i kłopoty, jakie go otoczyły, te przykrości, z jakierai się spotkał? Gdyby miał takie, jak J. B. O. powiadał, u Moskali zachowanie, potrzebował się tylko do amnestyi podać, a otrzymałby ją tem łatwiej, że rząd rosyjski w czasie owym — w przededniu wojny wschodniej — po świecie rozbijał się za specya — listami w zakresie medycznym.
Byłaby mu się przeto, gdyby rząd petersburski nie miał z nim na pieńku (o czem wspomniałem powyżej) dostała nietylko amnestya, ale i, jeżeli nie katedra uniwersytecka, to dyrekcya jakiegoś na teatrze wojny szpitala głównego.
Zarzut wynaradawiania młodzieży słusznym był pozornie z tej racyi, że ze szkoły wychodzili ludzie młodzi, nie władający biegle językiem polskim. Wielu z nich rozmowy po polsku podtrzymywać nie było w stanie i zapominało następnie mówienia językiem ojcowskim. Byli to synowie Francuzek, które za Polaków powychodziły. Ojcowie na utrzymanie rodziny pracowali; matki dzieci wychowywały i w otoczeniu francuskiem je trzymały. W warunkach takich wychowanie „narodowe“ za cel mieć musiało nie język ale duch, wpajając w umysły młodzieży znajomość Polski, jej dziejów, jej literatury, jej znaczenia politycznego i przydatności cywilizacyjnej, szczepiąc w wychowawców przywiązanie do sprawy polskiej, krzyżującej się ze sprawą francuską i w niejednym zlewającej się z nią względzie. Wyjaśnił dokładnie zadanie tej młodzieży polsko-
223

francuskiej członek Rady, Stanisław Poniński, na obchodzie zakończenia roku szkolnego 1860, w prze-mówieniu do niej: „Kochajcie Francyę, drugą ojczyznę naszą, lecz pamiętajcie zawsze, żeście Polacy. Służcie Francyi gorliwie do momentu, w którym was Polska do służenia sobie i do poświęceń powoła; i gdy ów upragniony moment nadejdzie, wówczas, wierzcie temu, Francya, ten naród po apostolsku cywilizacyi przodujący, ta jasno Europę oświecająca pochodnia, ta Francya tak w wiedzę i talenty bogata i płodna, zamiast Polsce usług waszych zazdrościć, pobłogosławi wam, dzieciom swoim przybranym, na łonie jej wyhodowanym*)*.
Dziś by Poniński, gdyby z grobu powstał, tego nie powiedział; wówczas jednak Francya biła czołem innym bóstwom i w Polsce współpracownicę na roli cywilizacyjnej widziała.
W tym duchu i w tym kierunku wychowywała się w szkole polskiej w Paryżu, pod kierownictwem dra Gałęzowskiego, młodzież. I młodzież ta podwójnej ojczyźnie swojej egzamin patryotyczny czynnie w razach potrzeby składała. W r. 1863, wyższe szkoły Batignolskiej klasy opustoszały. Poszli profesorowie, poszli uczniowie i ci „ostatni, jedni język polski kalecząc, drudzy wcale po polsku nie mówiąc, po polsku się w Polsce o Polskę bili i ginęli. Oddział Łapińskiego (wyprawa morzem na Litwę) całkowicie się z nich składał: w oddziale Mie-rosławskiego nie mało ich było. Nie długo później (1870 — 1871) Francya wychowańców batignolskich do egzaminu patryotycznego powołała. I ten chlubnie zdali**).
*) „Bultetin Polouais“ Nr. 54 z d. 1 lutego r. 1892 str. 9.
**) Niechętnych szkoła ta, doprowadzona obecnie do rozmiarów bardzo skromnych, miała i ma zawsze mimo, że uie można domyślić się uiechęci powodów istotnych. W pojawiających się w czasach póżuiejszych
224

Na tym atoli drugim, pod dyrekeyą Gałęzow — skiego egzaminie, szkoła wyszła fatalnie. Zagroził jej upadek i byłaby niechybnie upadła, gdyby jej Gałęzowski, powodując się tą zdrową, polityczno — strategiczną regułą, że raz zajętego posterunku nie opuszcza się lekkomyślnie, nie uratował. Służył jej do śmierci. Umarł w Paryżu d. 21 marca 1878 r., pozostawiając po sobie zaszczytne wspomnienia tak w historyi szkoły polskiej na emigracyi, jakoteż w legacie 5000 rocznie, złożonym w Akademii umiejętności w Krakowie, pod „nazwą „Stypendynm imienia Jana Śniadeckiego0, przeznaczonego na kształcenie Polaków na profesorów uniwersytetu w działach kolejno nauk raz ścisłych, znów filozoficznych.
W osobie jego zgasł człowiek, zasługujący i na pamięć i na wdzięczność narodu, którego był synem kochającym i któremu wiernie a gorliwie służył.
O mojej z nim znajomości osobistej wspomniałem na początku sylwety niniejszej. Schodziliśmy się rzadko. Zachodziłem do niego nie inaczej, tyl e o w interesie, dwa, najwyżej trzy razy, a zawsz e w porze śniadaniowej. Interes załatwiałem zwykl e przed śniadaniem.
broszurach i artykułach dziennikarskich, obok zarzu-tów, oduoszących się do narodowości polskiej, zwracają się oraz zarzuty przeciwko administracyi, marnującej jakoby duże fundusze, które by się gdzie iudziej korzystniej, aniżeli w Paryżu, zużytkować dały. Póki Brazylja z mody, we Lwowie zwłaszcza, była nie wyszła, dla funduszów tych cele wskazywano w Paranie; zdaniem znów innych najodpowieduiejszem na zużytkowanie ich miejscem jest Ślązk. Zdarzają się jednak i tacy, którym się rozmaite zdrady narodowe przywi — dują. Zarzuty te świadczą o mocy tradycyj rozlicznych: obyczajowych, zwyczajowych, przesądnych, oszczerczych i innych.
Sylwety emigracyjne. 15.
225

Do stołu zasiadało nas czterech: doktor, Władysław Ordęga, syn Józefa, demokraty i republikanina tak skrajnego, że go za swego socyaliści dzisiejsi podają, Ksawery Gałęzowski, synowiec Seweryna, dziś okulista sławny, wówczas okulistykę stu — dyujący i ja. Przy śniadaniu za każdym razem wobec mnie zawiązywała się ostra a zawzięta pomiędzy Ordęgą, demokratą-republikaninem, a Ksawerym G., konserwatystą-monarchistą, dyskusya o zasady. Wywoływał ją, jakem zauważył, synowiec doktora na intencyę moją, w myśli złośliwej ugryzienia mnie, osławionego na punkcie demokratyzmu w sferach przyzwoitych. Domyślając się tego, w dyskusyi udziału nie brałem, tem bardziej, że w Ordędze znajdował się dla mnie wyręczyciel świetny, o de — speracyę przeciwnika przyprawiający. Doktor również udziału nie brał; od czasu do czasu na mnie z uśmiechem spoglądał i oczami na rzucających się na siebie, jak dwa młode koguty, zapaśników wskazywał.
Dr. Seweryn Gałęzowski oficyalnie do żadnego ze stronnictw emigracyjnych nie należał, stojąc na stanowisku bezstronnem, odpowiedniem kierownikowi szkolnemu. Utrzymywał stosunki ze wszystkimi: z Czartoryskim, z Mierosławskim, ze wszystkimi słowem. Sądząc jednak wedle przyjaciół, do których lgnął, a którymi byli dr. Hłuszniewicz, Teofil Janu — siewicz, Józef i Władysław Ordęgowie, Bohdan Zaleski i tym podobni, sądząc po udziale, jaki w służeniu sprawie powstania styczniowego wziął, przekonaniami ku demokracyi wcale wyraźnie ciężył.
226

STANISŁAW MALINOWSKI.
S. Gałęzowski, gdy szkoły polskiej na przedmieściu Batignolles kierownictwo objął, zastał na czele ciała nauczycielskiego i gromady uczącej się, dwóch mężów: Hipolita Klimaszewskiego, dyrektora, i Stanisława Malinowskiego, prefekta (prófet des ótudes).
W życiorysie S. Malinowskiego, zamieszczonym w „Bulletin Polonais“ z r. 1891 od Nru 49 do Nru 57 włącznie, nie znalazłem jasnego funkcyi tej wy-tłumaczenia. Uwagę tę czynię mimochodem i przechodzę do nakreślenia pobieżnie, wedle tegoż życiorysu, kolei, przez jakie przechodziła osobistość emigranta, wziętego za przedmiot sylwety niniejszej.
Z góry oznajmiam, że osobistość to charakterystyczna i typowa ze względu na pojmowanie obowiązku i stosowania się do pojmowania skrystalizo-wanego w przekonanie.
Malinowski należał do tego śmiertelników rodzaju, co nie chwyta się przekonań gotowych — narzuconych lub wmówionych — ale je w sobie urabia, przechodząc umysłowo przez fazy, mające znaczenie prób czy doświadczeń. Jedno, co się w nim nie zmieniało i nie zmieniło, to miłość ojczyzny. Głęboki a gorący patryotyzm był gruntem, uprawianym stosownie do poglądów pojęciowych,
227
15*

którego istota jedną i ta samą, niezmiennie polską pozostawała.
Przyszedł na świat w 1812 w zredukowanej do rozmiarów Księstwa Warszawskiego Polsce; nauki gimnazyalne z dobrem powodzeniem odbył w Kielcach i po otrzymaniu świadectwa dojrzałości, wstąpił do uniwersytetu w Warszawie. Wybuch powstania r. 1830 oderwał go od nauki. Zaciągnął się do pułku strzelców pieszych. Słaba jednak kompleksya, wzrost szczupły i stan chorobliwy to sprawiły, że nie w szeregach, ale w kancelaryi pułkowej kampanię w stopniu podporucznika odbył. Żartem opowiadał o kuli działowej, co mu między nogami przeszła; nie żartem atoli, zamiast z Rybińskim wyjść do Prus i stamtąd powędrować do Francyi, zwrócił się na południe, do Krakowa i w Krakowie od razu wy — kierował się na spiskowca. Spiskował zawzięcie, łącząc się ze stowarzyszeniami, wyznającemi najskrajniejsze polityczne, społeczne i religijne zasady, a nawet zakładał jeszcze skrajniejsze.
Gdy inu się za bladem wydało „Towarzystwo Ludu Polskiego“, znajdujące się pod kierownictwem radykalnych demokratów-repubfikanów, jakimi naon — czas byli Seweryn Goszczyński i Franciszek Smolka, zawiązał „konfederaeyę“, występującą nietylko przeciwko tronom, ale i przeciwko ołtarzom.
Propagował antikatolicyzm, konspirował wespół z Albinem Dunajewskim. Wziął udział w wyprawie Zaliwskiego, co mu jednak na sucho uszło dlatego zapewne, że tajne polieye austryacka i moskiewska, węsząc za sprzysiężeńcami i spotykając Malinowskiego, pomijały go, nie przypuszczając, aby ta, tak marnie wyglądająca figurka, posiadała tyle kwalifikujących ją na szubienicę przymiotów.
Konspirująe, trudnił się nauczaniem po szko-łach i pensyaeh w Krakowie i Tarnowie, W r. 1839, gdy poiicya mocno się na „roboty podziemne“ zawzięła i wpadłszy na ślady, tropić konspiratorów poczęła, Malinowski zmuszonym został grunt polski
228

opuścić. Udał się do Francyi, ogólnego w czasach owych zbrodniarzy politycznych przytuliska.
Sz. prof. W. Gasztowtt, autor życiorysu Mali-nowskiego, dziwi się zmianie, jaka w przekonaniach i wierzeniach jego zaszła, gdy progi szkoły bati — gnolskiej przestąpił. Nie dziwiłby się, gdyby tę zmianę porównał ze zmianami, jakim inni wybitni mężowie ulegli. Wymienię niektórych. Skazany za radykalno-rewolucyjne, wywrotne przekonania na śmierć Franciszek Smolka, wyporządniał tak dalece, że stał się tronu podporą. Seweryn Goszczyński do towiańczyków; wierzących w mesyanistyczne cara powołanie, przystał. Albin Dunajewski wykierował się na biskupa i kardynała.
Fenomeny podobne tłumaczą się psychologi-cznie wedle tego chemicznego procesu, jaki się w fer-mentujących odbywa płynach. Wszelkie fermentacye albo się klarują, albo się krystalizują, psując się, wydają męty, obrzydliwości, trucizny. Proces ten przechodzą i dusze człowiecze. Dusze młode, do płynu fermentującego podobne, lud przysłowiowo do młodego, burzącego się piwa porównywa. Była więc młoda Malinowskiego dusza miodem piwem — burzyła się, pryskała, ponieważ jednak do substancyi jej zasadniczej wchodziła miłość ojczyzny w połączeniu z poczuciem sprawiedliwości altruistycznej, reli-gijność, jaka ją opanowała, wyklarowała się nie na fanatyzm kościelny, ale na chrystyanizm patryoty — czny, na podobieństwo takiego chrystyanizmu, jakiego piękny i czysty wzór w oczach naszych zostawił po sobie ksiądz Józef Dąbrowski, założyciel seminaryum i szkoły dla dziewcząt w Detroit, w Stanach Zjednoczonych Ameryki Północnej.
Zdaje się, że proces, jaki się w duszy Mali-nowskiego odbył — odbył się na podstawie tej na wylot chrześcijańskiej wyrozumiałości, która tłumaczy się regułą: „Nie sądźcie, ażebyście nie byli sądzeni“. Z demokraty, z republikanina, z rewolucyo — nisty, z panteisty, z deisty — z ateusza może, stał
229

się katolikiem gorliwym i jako taki powinien był pospolitym nawróconych i renegatów wzorem, grzechy młodości własnej gromić i ścigać w innych. Na przeszkodzie temu stanęła wysoko w duszy jego rozwielmożniona etyka. Wskazała mu ona drogę pedagogiczną, polegającą na wytyczaniu dla młodzieży drogi cnoty przedewszystkiem przykładem własnym, nie dopuszczając jej do Zboczeń za pomocą dozoru troskliwego, połączonego z surowością umiarkowaną. Autor życiorysu jego wzmiankuje o kłopocie, jaki dyrektorowi sprawiło razu pewnego odkrycie spisku w szkole. Uczniowie klas wyższych założyli namiot wę — glarski. On, spiskowiec dawny, z doświadczenia wiedział, że nie wszyscy z namiotu tego wykierują się na dobrych kościoła katolickiego synów. Jak zapo — biedz temu, ażeby odbywający się w duszach tych młodocianych karbonaryuszów ferment, nie poprowadził niejednego z nich w kierunku, oddalającym go i od Polski i od kościoła? Nie zanotował autor życiorysu, jak sobie Malinowski w wypadku tym poradził. Znaną jest jeno rzeczą, że spiskowców tych sporo do Polski w r. 1863 poszło i nie jednego z nich kości na ziemi polskiej, w kostnicy ofiar za ojczyznę, zostały.
W momencie, kiedy dr. S. Gałęzowski kiero-wnictwo zwierzchnie w szkole objął, nad uczniami, jak rzekłem wyżej, czuwali: Klimaszewski, dyrektor i Malinowski, prefekt. Obchodzenie się ich z młodzieżą tem się różniło, że jedno odznaczało się liberalizmem, drugie surowością. Było to przyczyną, że Rada szkolna bliższe nad uczniami czuwanie po-wierzyła Malinowskiemu i, następnie, ponieważ sposób ten nie dawał rezultatów pożądanych, udzieliła Klimaszewskiemu dymisyi. Wywołało to było w czasie swoim (r. 1853) na emigracyi ostrą polemikę. Malinowski dyrektorem został nie od razu; czas jakiś dyrektora zastępował, potem pełnił funkcye prefekta i nauczyciela, wreszcie dyrekturę objął i do śmierci ją sprawował. W czemże się surowość jego
230

przejawiała? Nie mogła się przejawiać w czem in — nem tylko w rodzaju kar, wymierzanych swawolni — kom, nieposłusznym, łotrzykom, leniwym. Surowość rodzajów owych, o ile się wiadomości o niej poza murami szkolnemi rozchodziły, wcale zbyteczną nie była. Zaznaczała się ona tem chyba, że obok kar, znajdujących się w użyciu w szkołach francuskich, wprowadził kary na sposób polski: stanie w kącie, klęczenie zwyczajne i z rękami podniesionemu i tak zwane „marki“. Marki dawano specyalnie za język polski. W szkołach polskich służyły one jako środek pomocniczy przy nauczaniu języków obcych: francuskiego, niemieckiego, łacińskiego. Naznaczane były dnie, w których jednym z tych języków uczniowie wszyscy mówić byli powinni. Sposób ten stosowano zwłaszcza w konwiktach. Polegał on na zawieszaniu na szyi tabliczki z napisem: „Lamrue franęaise“, albo „Deutsche Spraehe“, albo „Lingua latina“ i ten, co ją nosił, obowiązany był wyuczyć się na pamięć słówek francuskich, niemieckich lub łacińskich ilość oznaczoną. Noszącemu markę, przysługiwało prawo zawieszenia tabliczki na szyi temu, co się zakazanym odezwie językiem.
Podobno sposób ten do szkół swoich nąjpier — wsi wprowadzili jezuici. Malinowski wprowadził go do szkoły polskiej w Paryżu, nie na długo jednak, okazał się bowiem niepraktycznym i za zbyt jezuickim przez to, że obarczonych tabliczkami wprawiał do podsłuchiwania kolegów, celem oddania marki temu, w którego ustach słyszeć się da mowa zakazana. Długo nie wiedziałem, w czyjem ręku spoczywa dyrektorska w szkole batignolskiej władza. Nie przypominam sobie roku, w którym zjechałem się był w Paryżu z Henrykiem Gropplerem, dobrym moim z Konstantynopola znajomym. Umówiliśmy się skonsumować razem śniadanie w jednej z restaura — cyj w Palais-Royal. Gdym na rendez-vous to przy-szedł, Groppler już przy stole siedział w towarzy
231

stwie jakiegoś małego wzrostu, mizernie wyglądają-cego człowieczka.
Zająłem miejsce; pomiędzy mną a G. zawią-zała się rozmowa, do której się człowieczek nie wtrącał. My dwaj mówiliśmy, on milczał. Odezwał się razy parę, odpowiadając Gropplerowi na zapraszania do jedzenia. Z odpowiedzi tych poznałem, że przyszedł na śniadanie proszony i że jest Polakiem. Zdziwiło mnie, że się we mnie mocno wpatrywał i dlatego, gdy odszedł, zapytałem G., co to za jeden.
— Dawny mój nauczyciel... — była odpo-wiedź.
O więcej nie pytałem, nie dowiedziałem się więc ani o nazwisku, ani o stanowisku społecznem współbiesiadnika.
Minęło lat nie wiem ile, gdy za bytności mojej w Paryżu, dowiedziawszy się od prof. Gasztowtta, że szkołę batignolską zwiedzić wolno i że w nim znajdę przewodnika, który mię oprowadzi i z rozkładem obznajomi, stawiłem się w zakładzie przy ulicy Lamandć, wedle umowy w dniu i godzinie oznaczonej. Na wstępie sz. profesor oświadczył mi, że mnie dyrektorowi przedstawi. W podwórzu zboczyliśmy w prawo ku zabudowaniu od ulicy, do do otwartych na parterze drzwi i na proguśmy się zatrzymać musieli.
W izbie dość obszernej, na wysuniętym ku środkowi, zwróconym do drzwi wchodowych fotelu, siedział z głową zwieszoną człek uśpiony.
— Zdrzemnął się nasz dyrektor po śniada-niu... — szepnął prof. G.
Cofnęliśmy się i, po obejrzeniu pomników znakomitości polskich, przyozdabiających podwórzec szkolny, zwiedziliśmy klasy, bibliotekę, sypialnie, jadalnię, kuchnię, składy. Szan. przewodnik dawał mi objaśnienia.
Zabrało to czasu godzinę może — może wię-cej, a odbyło się w nieobecności uczniów, spowodo
232

wanej, nie przypominani sobie przez co — czy nie przez wakacye. Wpłynęło to na skrócenie czasu, obróconego na zwiedzanie i przyśpieszyło przedstawienie się inoje dyrektorowi. Mocno mnie zdziwiły pierwsze jego do mnie wyrzeczone słowa:
— Ale się pan nic nie zmienił... nic, ani trochę...
„Za kogo innego mnie bierze“... — pomyślałem sobie. Nie było to dla mnie nowiną. Matka przyroda obdarzyła osobę moją fizyognomią, świadczącą o czystości rasy polskiej, a zatem bardziej aniżeli podobną do wszystkich rasy tej okazów. Z tej racyi często zdarza mi się za kogo innego być branym.
Raz, dzięki właściwości tej, omało na grubą nie zostałem narażouy przykrość. Innym razem, autor „Kłopotów starego komendanta“, ze mną się po raz pierwszy w życiu we Lwowie, w czasie wystawy Kościuszkowskiej zeszedłszy, witał mnie jak dobrego znajomego, z którym się przed paru dniami rozstał.
— A... toś się pan dobrodziej nareszcie zde-cydował zjechać na wystawkę naszą...
Spostrzegł się na błędzie nie rychlej, aż go z błędu wyprowadziło odezwanie się moje.
Wobec dyrektora nietylkom się odezwał, alem go zreflektował.
— Za kogo mnie szanowny dyrektor bierze? — zapytałem.
— Za kogo?... Za pana Zygmunta Makowskiego, z którym, razem z Gropplerem, śniadanie jadłem...
śniadanie owo nie było ewenementem takim, któryby mi się w pamięć wrył. Musiał wyraz fizyo — gnomii mojej przybrać cechy grzebania w pamięci, albowiem Malinowski z pomocą jej szedł, wymawiając jedną po drugiej najprzód nazwy miejscowości: (Palais royal) i restauracyi drugorzędnej, następnie daty: rok, dzień, w końcu przypominając treść to

czonej pomiędzy mną a Gropplerem rozmowy i tę okoliczność, że z nami na kawę nie poszedł.
— Ahl... — zawołałem, udając, żem sobie to wszystko przypomniał.
I przypomniałem sobie w rzeczy samej, ale później, kiedy w umyśle moim oddałem się analizie fenomenu pamięci, przechowującej żywo zdarzenie, żadnego nie mające znaczenia. Zdarzenia tego pamięć moja, o lat dwanaście od pamięci Malinowskiego młodsza, tak nie zachowała, iżbym się w dyrektorze, za pośrednictwem profesora G. poznanym, domyślić nie mógł osobistości, w której towarzystwie przed laty śniadanie spożyłem. Nie znałem go, do momentu zwiedzenia szkoły, inaczej, tylko ze słyszenia. Relacye, jakie do wiadomości mojej dochodziły, przedstawiały go jako pedagoga starej daty, którego wychowańcy szkoły kochali i bali się — bali się, pomimo, że się nie uciekał do szeroko dawniej w Polsce rozpowszechnionego, a tak mocno, tak gorąco przez ks. biskupa Adama Naruszewicza ongi zalecanego „cudotwórczego syna byczej skóry“, vulgo „bizunau. Bez tej pomocy, ten mały, szczupły, mizerny, w wyszarzałej odzieży chodzący człowieczek, umiał bojaźń zbawienną inspirować i w karności potrzebnej trzymać młódź burzliwą. Posiadał on bowiem zaletę, stanowiącą podłoże z bojaźnią połączonej miłości dzieci względem rodziców: rozbudzał w uczniach szacunek. Nieobecność dziwactw i śmiesznostek, tak pospolitych w następcach i współzawodnikach Pestalozziego, naturalność i prostota w obchodzeniu się z uczniami, skromność w zaspakajaniu potrzeb życiowych, przytem dokazywanie tej sztuki, że ze szczupłej (100 fr. miesięcznie) pensyi dyrektorskiej, potrafił się potrzebującym udzielać, były to zalety aż nadto wystarczające do zapewnienia mu moralnej nad umysłami młodocianemi władzy.
Stanisław Malinowski umarł dnia 2 lipca roku 1890.
234

JÓZEF ORDĘGA.
Starość podlega chorobom rozlicznym zarówno fizycznym, jak umysłowym. Do tych ostatnich należy między innemi słabość zwrotów ku przeszłości. Podlegam jej. Często nie wiedzieć skąd i nie wiedzieć dlaczego, przeszłość bądź to jako wspomnienie zdarzenia jakiego, bądź też pod postacią osobistości tej lub innej w myśli mi strzela i odmładza mnie niejako.
Odmładniania tego rodzaju doznaję, ile razy przypomnę sobie Józefa Ordęgę. Przypominając zaś sobie Ordęgę, mieszkającego w Paryżu, przypominam sobie zawsze Dymidowieża, byłego byłej rze — czypospolitej krakowskiej senatora, mieszkającego w Krakowie.
Dymidowieź ze swojej strony regularnie w myśli wywołuje mi Ordęgę. Dwaj ci ludzie znać się musieli osobiście; o tem nie wiedziałem i nie wiem dotychczas. Czemuż się oni łączą we wspomnieniach moich? Łączy ich funkeya patryotyczna, jaką pełnili. Domy ich były punktami etapowemi dla kon — spirującej w sprawie polskiej młodzieży. Ponieważ w szkołach jeszcze konspirowałem i, po zaciągnięciu się do szeregów Towarzystwa Demokratycznego Polskiego, niezwłocznie na drogę konspiracyjną zeszedłem, niezwłocznie też zapoznałem się z domami:
235

Ordęgi w Paryżu, Dymidowicza w Krakowie — z pierwszym wcześniej (r. 1851), z drugim do ść później (r. 1859).
Józef Ordęga kaliszanin członek rodziny za-możnej, po odbyciu studyów uniwersyteckich w Warszawie, Jenie i Wrocławiu, zdobył we Wrocławiu stopień doktora filozofii. Bogaty, wykształcony, młody, zamieszkał w majątku swoim, ożenił się i mógł sobie urządzić życie, jak je sobie czasu onego w Tusculum Cycero był urządził. O kaliszauach powiadano (czy i dziś to samo powiadają?), że są oni „nie bitni ale wymowni“. Było to „raison de plus“, ażeby Ordęga po cycerońsku się w majątku swoim osiedlił, nie dbając na to, że jakiś tam drapieżnik, Konstanty Pawłowicz w Warszawie się nad Polakami znęca. Nie znęcałbysię nad nim, gdyby się uprawie filozofii oddał. On jednak, luboć kaliszanin, był nie tylko wymownym ale i bitnym, czemu świadectwo złożył na lat kilka przed powstaniem listopadowem, obracając wymowę na rozdmuchiwanie w obywatelstwie poczucia wyrządzonej Polsce przez Moskwę krzywdy, którą sam głęboko odczuwał. Wielki książę objąwszy rządy nad Polską kongresową w gorliwości o uszczęśliwieniu na sposób moskiewski powierzonego mu kraju, zapełnił stolicę i kraj szpiegami i donosicielami. Usłużni ci agenci bez trudu wytropili młodego człowieka, który powróciwszy z zagranicy zamiast cicho się sprawować i dary boże spokojnie spożywać, rusza się, kręci i parlamentarną Niemojewskich dokuczliwość potęguje. Zaniepokoiło to W. księcia: na młodego człowieka uwagę swoją zwrócił i dwukrotnie go w Warszawie w więzieniu po miesięcy kilka trzymał. Usiłował on albo przekabacić wpływowego dra filozofii, albo go obezwładnić. Nie udało mu się ani jedno, ani drugie. Agenci nie potrafili wygrzebać inateryału, usprawiedliwić mogącego wytoczenie Ordędze procesu o spiskowanie.
— Na takich wichrzycieli — wyrażał się wiel-
236

ki książę przed zausznikami swoimi — jedynie skutecznym sposobem byłoby zacinanie im języków. Świadczy to o wymowie Kaliszanina.
Świadectwo o bitności nie kazało na siebie czekać długo. Nadszedł wybuch listopadowy, który Polską wstrząsnął w granicach przedrozbiorowych, zwalając jednak na Kongresówkę wojny ciężar cały. Ordęga niezwłocznie do ruchu się przyłącza, składając na potrzeby ojczyzny gotówką 60.000 złp., oraz klejnoty żonine i sztyftując kosztem własnym oddział jazdy kaliskiej, z którym idzie z Chłapowskim na Litwę, powraca z Litwy pod Dębińskim i przydzielonym zostaje do korpusu generała Różyckiego, operującego na lewym brzegu Wisły. Walczył na Litwie i w Królestwie na czele szwadronu swego, aż ranny w potyczce lancą w pierś, opuścić musiał szeregi wojskowe; gdy zaś do nich zdrowie wrócić mu pozwoliło — nie było już po co.
Leczył się z ran w Krakowie. W czasie wojny i przedtem, tyle, wobec rządów carskich, win i grze-chów na siebie nabiczował, że nie mógł, ani w wolnej, cieszącej się opieką trzech mocarstw, rzeczy — pospolitej krakowskiej przebywać, ani do majątku swego wracać. Pozostawało mu jedno: emigracya.
Wyniósł się z rodziną do Francyi, zamieszkał w Paryżu i rąk bezczynnie nie złożył.
W epoce Kanta, Fichtego, Schelinga, Hegla, uniwersytety niemieckie wywierały wpływ na młodzież, co bądź mistrzów tych, bądź ich uczniów wykładów słuchała. Usposabiały one umysły młode do spekulowania na drodze filozoficznej i do szukania na drodze tej wskazówek życiowych dla indywi — dualizmów tak pojedynczych jak zbiorowych. Pod wpływem tym z tem usposobieniem znalazł się Ordęga we Francyi wśród rozgwaru stronnictw, wytwarzających się w łonie wychodźtwa polskiego i toczących ze sobą walkę zawziętą na polach politycznem i społecznem. Walce tej brakło świadomie podstawionego podłoża filozoficznego. Ten był powód, dla któ
237

rego Ordęga nie przypisał się od razu ani do demo — kracyi, ani do arystokracyi, ani do stronnictwa pośredniego, ani do żadnego z gron pomniejszych, spodziewających się na stronnictwa powyrastać. My — ślał, rozważał, porównywał doktryny filozofów niemieckich z doktrynami filozofów francuskich i wśród tych ostatnich wypatrzył F. J. B. BuchePa, autora dzieła p. t. „Essai d’un traité de philosophie au point de vue du catholicisme et du progrós“.
Bucher, były karbonaryusz, b. saint — simonista i b. współredaktor przy wydawanym przez Enfan — tin’a dzienniku „Producteur“, wyprowadził katolicyzm wprost z czterech ewangelij i z listów apostolskich. Skutkiem tego katolicyzm w doktrynie jego stał się chrystyanizmem pierwotnym, zalecającym równość i braterstwo w społeczeństwie a rzecz pospolitę jako formę rządu (u S. Marka, rozd. X, ust. 42, 43, 44). Ordęga doktrynę tę — poprzedniczkę w sensie religijnym dzisiejszego staro-katolicy — zmu, w sensie społecznym zbliżoną do dzisiejszego socyalizmu — przyswoił sobie, ogłosił ją po polsku w broszurze, wydanej w r. 1840, p. t. „O narodowości polskiej z punktn widzenia katolicyzmu i postępu* i wespół z dwoma przyjaciółmi swymi ludźmi wielkiej, murowanej zacności, Stanisławem Po — nińskim i Teofilem Janusiewiczem, założył pismo p. t. „Demokracya polBka XIX wieku*.
Pismo to założone w celu propagowania dok-tryny w emigracyi zwolenników, bądź dlatego zapewne, że reformą kościelną ciężarnem było, bądź dla podłoża socyalistycznego, nie zyskiwało. We Francyi, w Anglii, w Belgii, nigdzie za granicami Polski nie spotykałem Bucher’ystów. O doktrynie tej dowiedziałem się w r. 1859 w kraju, i to we Lwowie, z ust pani Felicyi Wasilewskiej, u której ukradkowo — ponieważ praktykowałem wówczas zbrodnię stanu, a ona się ze zbrodniarzami tego rodzaju chętnie wdawała — wieczór jeden spędziłem. Na emigracyi zapomniano o niej w r. 1846, gdy za
238

przykładem licznego Zjednoczenia, garstka wyznawców Buchera do Towarzystwa Demokratycznego weszła.
Kiedym się po raz pierwszy z Ordęgą zeszedł, a działo się to w r. 1851, był on już sercem i duszą demokratą jak Stanisław Worcel, którego wraz z nim jakoteż z nienadającym się na to ani trochę Mickiewiczem, Słowackim i in., erudyci socyaiisty — czni na apostołów socyalizmu polskiego pośmiertnie pasują. Wszyscy rozumni i etycznie nie uwadliwieni ludzie, uznając równoważność kapitału i pracy w wytwarzaniu i przysparzaniu dobrobytu krajowego, uznają również konieczność sprawiedliwości w odpo — wiedniein pracy wynagradzaniu. Ordęga, Worcel, byli to rozumni i wysoce moralni ludzie, dla których ojczyzna stanowiła jednakowy, gorącego ukochania przedmiot.
Bucheryzm nie różnił jednego od drugiego; nie różniło ich i to, że jeden był wierzącym, drugi mógł o sobie powiedzieć słowami Konrada z trzeciej części „Dziadów“: „Dawno nie wiem, gdzie moja podziała się wiara“. Bucheryzm dla Ordęgi był wiarą filozoficzną, nie obowiązującą nikogo, z wyjątkiem tych, co ją zrozumieli i przejęli się nią. Ze zaś we wierzeniu wszelakiein rozumienie gra rolę dodatkową i jest po największej części zbęduem, Ordęga przeto poprzestał na zawiadomieniu czy-tającej publiczności polskiej o doktrynie i zostawił ją samej sobie. Możeby wykładał ją przy okazyi przeglądu rozlicznych filozoficznych religijnych i filo — zoficzno-religijnych teoryj, gdyby w jakim z uniwer-sytetów katedrę filozofii zajmował. W działalności atoli politycznej uważał za rzecz nietylko zbyteczną ale i szkodliwą, zaprzątać umysły ogółu sprawami, piastującemi zarzewia kontrowersyi filozoficzno-politycznej, podczas kiedy głównie o to chodziło i chodzi, ażeby Polacy wszyscy, bez różnicy wyznań i zapatrywań, dla Polski pracowali. Gdym się z nim
239

’*r*
poznał, „Demokracya XIX w.“ od lat paru już nie wychodziła.
Pierwsza moja u niego wizyta, zabrała mi czasu nie więcej nad minut dwadzieścia — — tak krótko nie ze względu na etykietę, ale dlatego, zem miał mu tylko kartkę do wrę*zenia. Na tej kartce było od centralizacyi polecenie udzielenia mi wskazówek i rad, gdybym takowych zaputrzebował.
Wskazówki potrzebowałem jednej tylko. Przed puszczeniem się w dalszą drogę najeżoną niebezpie — czeństwy (jechałem na emisarkę), pragnąłem pokłonić się, hołd złożyć człowiekowi, uznawanemu naon — czas przez młodzież za geniusz, do zbawienia Polski powołany. Dawano mi wprawdzie wskazówki w Londynie, ale nie wiedziałem na pewne, gdzie mieszka: czy w Paryżu, czy też w Wersalu u siostry zamężnej (pani Wincentowej Mazurkiewiezowej). Chorował na gardło i potrzebował starannego i troskliwego dozoru. Gdym się przeto przed Ordęgą stawił i kartkę mu wręczył, ten kartkę przeczytawszy, do mnie się zwrócił z zapytaniem:
— Cze m że mam obywatelowi służyć?...
— Proszę mi mieszkanie generała Mierosław-skiego wskazać...
— Chory na gardło... Mieszka w Wersalu... Czy chcesz obywatel do niego pojechać?...
— Chciiłbym bardzo...
— Chceniu temu dogodzić łatwo..
Opowiedział mi, jakim do Wersalu udać się mam sposobem.
Gdym ruch, zapowiadający pożegnanie, zrobił, zatrzymał mnie zapytaniem:
— Może jeszcze jakiej potrzebujesz infor — macyi?...
— Dziękuję... — odrzekłem. Żadnej...
— Pisze mi Worcel, żeś na wyprawie, jeżeli przeto wyprawy twojej celem są znajome mi okolice, mógłbym cię w rady zaopatrzyć...
— Jadę na Ukrainę.
240

— A?... Przejeżdżasz przez Niemcy?...
— Nie...
— Nie pytam ciebie przez ciekawość, ale dlatego, że w Niemczech mógłbym cię osobom paru polecić.
— Na Konstantynopol drogę obracam.
— W Marsylii są Polacy... — zauważył.
— Mam polecenie od Mazziniego do pewnego Włocha.
Pytał dalej o zdrowie Darasza, z którym kru-cho już było i, przy rozstaniu, pozdrowić od siebie kazał Mierosławskiego, Mazurkiewicza i panią Ma — zurkiewiczową.
Gdym schodził z szóstego czy siódmego pię-tra, spotkałem wchodzących dziewczynkę i paru chłopców, mających pozór dzieci polskich. Były to dzieci państwa Ordęgostwa. Jeden z nich, chłopiec, w lat dwanaście później, walczył w Polsce pod nazwiskiem Łodzią (herb rodzinny), w lat dziewiętnaście później, oficer w wojsku francuskiem, zginął pod Woerth. Dziewczynkę, wyrosłą na pannę — miłą i sympatyczną pannę Maryę — poznałem w r. 1858.
W roku tym dopiero zabrałem z Ordęgą zna-jomość bliską i przyjacielską. O przyjaźni jego dla mnie wątpić prawa nie mam, ze względu na dowody zaufania, jakie mi przy każdej składał okazyi. Skąd się to zaufanie wzięło? — na to odpowiedzieć nie umiem. Czy stąd, że będąc młodym, byłem jednym z tych oczajduszów, co w służbie sprawie polskiej życia nie ważyli? Ależ takich było dużo i służba ta, z racyi otaczających ją niebezpieczeństw, uważaną była za najszczytniejszą! Młodzież się do niej garnęła. Nie to więc zaskarbiło mi przyjaźń Ordęgi, którą, zdaje się, zaliczyć należy na rachunek owych tajemniczych nici sympatycznych, co zbliżają ludzi jednych do drugich i zawiązują pomiędzy nimi węzły nierozerwalne.
Sylwety emigracyjne 16.
241

Węzeł taki łatwym był do zawiązania w Pa-ryżu.
W czasach onych znajdowało się w stolicy Francyi domów kiika, w których zamożniejsi z emi — gracyi polskiej r. 1831 zajmowali pomieszkania dość obszerne i posiadali środki odpowiednie do urządzenia t. zw. później żurfiksów.
W oznaczonych w tygodniu dniach zbierano się u nich wieczorem na herbatę i na pogadanki. W stronnictwie arystokratycznem również zapewne żurfiksy zaprowadzone były. Demokracya zbierała się u Wincentostwa Mazurkiewiczów, Teofilstwa Ja — nusiewiczów, Stanisławostwa Ponińskich, Józefo — stwa Ordęgów. U dra S. Gałęzowskiego był salon mieszany. U Mazurkiewiczostwa i Ordęgostwa gromadziła się najchętniej młodzież, gdy po śmierci Mikołaja I, otworzyły się nakoniec granice Polski nietylko dla klasy magnackiej.
Gromadziła się u nich młodzież najchętniej dlatego, że w dwóch tych domach gościnność nie ograniczała się na herbacie i ciastkach, ale w dodatku usłyszeć było można śpiew dobry, muzykę wyborną, deklamacyę, odczyt, i wziąć udział w dysku — syi pouczającej z zakresu estetyki, literatury, nauki, najczęściej polityki. Gdy naukowość lub polityka na stół się wytaczały, pewnym być można było inter — wencyi Ordęgi — interwencyi żywej, porywczej, o podłożu demokratycznem, o mianowniku postępowym, nie wykluczającym z pracy dla dobra ludzko-ści wogóle i dobra Polski w szczególności nikogo, z wyjątkiem wsteczników, których zwał „reakamiu i dla których nie żywił w sercu braterstwa. Nienawidził ich, jak się nienawidzi przeszkody na drodze, ku dobremu i pięknemu prowadzącej celowi. Gdy o nich mówił, zapalał się, krew mu do oblicza napływała, oczy się zaiskrzały — że zaś był krępy i wzrostu małego, nie inogąc więc postawą nad gronem słuchaczów dominować, nie rzadko na krzesło, a nawet i na stół wskakiwał i mocno giestykulując,
242

ł
przeciwko wstecznictwu, przeciwko r e a k o m grzmiał.
O nim powiedzieć należy, że Polsce życie całe wiarą i prawdą służył, nie uchylając się przy żadnej spotęgowania działalności wymagającej okazyi.
W r. 1853 należał do komitetu, który, zebrawszy na pełnomocnictwo dla generała J. Wysockiego tysiące na emigracyi podpisów, wyprawił go na Wschód, celem sformowania legionów polskich do walki z Rosyą. W r. 1863 — 64 brał czynny i gorliwy udział w dostarczaniu zasiłków powstaniu polskiemu. Rząd narodowy mianował go agentem politycznym we Włoszech. Z zadania tego, któie go w bezpośrednią z rządem włoskim styczność wprowadziło, wywiązywał się gorliwie i zaszczytnie.
Przed śmiercią przeniósł się na mieszkanie do Krakowa. W Krakowie umarł — na wieczny odpo-czynek ułożył się na cmentarzu, na którym jego alter-ego, Dymidowicz, spoczywa.
Polska wszakże w Ordęgów i Dymidowiczów ubogą nie była.
16*

LUDWIK ORPISZEWSKI.
W jesieni r. 1872, przeniosłem się z rodziną z Brukseli do Lozanny w Szwajcaryi. Szwajcarya, ojczyzna Jana Jakóba Rousseau, Pestalozzi’ego, księdza Girard, mocno mnie ku sobie wabiła od momentu, jak ojcem zostałem. Ku niej, jako ku krainie ozłoconej podaniami o Tellach, Winkelridach, o walkach o wolność, od dawna się zwracały marzenia moje.
Po upadku powstania styczniowego, marzenia ustąpiły miejsca pragmeniu, któremu, jak skoro możność mi na to pozwoliła, uczyniłem zadość. Wy-braliśmy Lozannę tak dla wziętości, jaką sobie szkoły tameczne uzyskały, jakoteż dlatego, że w mieście tem przemieszkiwały trzy z krewnych żony mojej i jedna z moich osoby. Przez nie zabieraliśmy z innymi spółziomkami znajomości, jak np. z młodym księdzem eks-powstańcem i z bardzo zacnym lekarzem, leczącym się na chorobę sercową i udzielającym się współziomkom z pomocą.
Upłynęło tygodni kilka naszego pobytu w mieście, właściwie w miasteczku, w którern Gib bon swoją hi* storyę upadku cesarstwa Rzymskiego, a lord Byron „Więźnia Chilbnu“ napisał, w którern Mickiewicz „Nad wodą wielką i czjstą“ upodobał był sobie, koło znajomości naszych nie rozszerzyło się. Dowie
244

dzie-śmy się jeno o dwóch stale — jedna w samej Lozannie, druga na wid w pobliżu — zamieszkałych rodzinach, przedstawiających pod wzgiędem wierzeń religijnych i wyznań politycznych dwa skrajne prze-ciwieństwa: dla jednej Bóg byłhypotezą, bez której wygodnie obchodzić się można, druga ślepo a święcie wierzyła we wszystko, co kościół, matka nasza, do wierzenia podaje; jedna wyznawała nihilizm i sprawę polską uważała za zakończoną, druga, pa — tryotyzm podporządkowując sprawom kościelnym, skrajnego trzymała się konserwatyzmu. Głową tej ostatniej był p. Ludwik O r p i s z e w s k i.
Orpiszewski?... Orpiszewski?...
Nazwisko to obcem mi nie było. Czyniłem za niem poszukiwania w pamięci mojej: czy kogo tego nazwiska nie znałem? czy nie spotykałem go wśród polskich znakomitości na polach wojennem, polity — cznem, naukowem, literackiein, artystycznem? O tem, że mnie we względzie tym pamięć zawodzi, komuś się pożaliłem i ów ktoś powiedział mi:
— Przecie to jeden z Belwederczyków...
— Ah! — skrzyknąłem, o czoło się dłonią uderzając.
Nazwiska tych szesnastu, co morskie straszydło, pod postacią wielkiego księcia, z zamku, z Warszawy i z Polski wypłoszyli, czytało się i słyszało nieraz, lecz spotkanie się z którym z nich niespodziane nio wskazywał“ jego znaczenia historycznego. Nie mogłem się od razu domyślić, skąd i jak mi ono znanem było. Dowiedziawszy się, za obowiązek sobie miałem, nie zważając na bogobojność i konserwatyzm tego belwederczyka, ze czcią przed nim czoło uchylić.
Pan L. O. był człowiekiem familijnym. Hrabianka Piater-Zyberg, z którą się ożenił, obdarzyła go gromadką dzieci; z tych jedne w latach siedmdzie — siątych były podrą stające, drugie dorastające. Państwo Orpiszewscy zajmowa i dom cały z ogrodem, urządzony z komfortem.
245

/
Gdym się w domu tym z i ierwszą stawił wizytą, pizyjęty zostałem przez pana bardzo grzecznie, ale tak, jak się przyjmuje ludzi, których się nie widywało nigdy, o których się nigdy nie słyszało. Trochę mnie to zdziwiło, już bowiem w Polsce o mnie wiedziano, poza Polską zaś mocno naraziłem się tej sferze, z którą Orpiszewskiego gusta i prze-konania wiązały, ażeby do niego, zajmującego w niej stanowisko powiernika i przyjaciela, słuchy o osobie mojej nie doszły.
W rozmowie, na wstępie wspomniałem mu o 29 listopada i o Belwederze; zbył tę wzmiankę, jako rzecz obojętną i rozmowę zwrócił na tematy banalne. Nie zatrzymałem rozmowy tej w pamięci. Wspominam o niej tylko dlatego, ze była wstępem do zawiązania pomiędzy dwoma stadłami, państwem O. a nami, stosunków krochmalnych, o ile państwo O. i państwo M. schodzili się u jednych lub u drugich. Schadzania się te były rzadkie. Oni i iny trzymaliśmy się jedni i drudzy „ń distance*, prze-strzegając ściśle etykiety czy to pod dachem, czy pod golem niebem, w salonie i na ulicy. Na ulicy spotkanie z panem samym odbywało się zawsze jednakowo: mijaliśmy się, ja rękę prawą W pogotowie do podania dłoni lub uchylenia kapelusza nastawiałem; p. O. mnie nie wilział, mijał i, spostrzegłszy niespodzianie, wzdrygał się, niby ze snu nagle zbudzony, wykrzykiwał „ach!“ i przepraszał.
— Przepraszam!... bardzo przepraszam!...
Że się to za kaźdem powtarzało spotkaniem w mieście, które za naszego w niem pobytu doliczyło się było dopiero ludności głów tysięcy trzydziestu, częste przeto niedowidzania takie wydały się się rzeczą nabytą — jedną z reguł etykiety, zachowywanej w wyższych sferach towarzyskich. I tak też zapewne było. Etykietalność atoli przestrzegana przez O. ściśle, w naturze jego nie tkwiła. Pokazało się to, gdy raz, z racyi jakiejś okazyi szczególnej, przyjąłem go w mieszkaniu naszem nie w saloniku,
246

ale w moiru warsztacie literackim. Przekonałem się wówczas, że człowiek ten rozkrochmalać się niekiedy nietylko umie, ale potrzebuje. Ujrzał się wśród książek, pism czasowych, dzienników polskich, obok stołu zarzuconego przyborami piśmienniczemi w nieładzie poetycznym, co mnie, niepoetę, mocno zawsze wstydziło i wstydzi — i dowiedział się dopiero, że się u literata znajduje.
Przekonany jestem, że tak było, w sferze bo-wiem stosunków jego nie wszyscy literaci rzeczywiści za literatów uznawanymi są. Moja np. osoba stale przez krytyków i historyków literatury z tej sfery z grona pisarzy polskich wykluczaną jest. Mam na to dowody. W momencie, kiedy wziętość moja pisarska po ukazaniu się w druku „Uskoków“, w apogeum się znajdowała, Gubernatis opracowywał swój słownik literatów współczesnych. Ktoś go o literatach polskich informował i nietylko o mnie, ale o całej grupie podejrzewanych o demokratyzm pracowników pióra w Polsce, Gubernatisa nie zawiadomił. W dobranem, bo Orzeszkowej, Świętochowskiego, a nawet, o ile przypominam sobie i Sienkiewicza, który sfery tej nie obłaskawił był dla siebie jeszcze, znajdowałem się towarzystwie.
Było to dawniej. Obecnie zaś, prof. hr. Tar-nowski, krytykując Ilistoryę literatury polskiej, po niemiecku przez A. Brucknera napisaną, delikatnie i dobrotliwie autora skarcił za zaliczenie mnie do pisarzy na uwagę zasługujących. W wydaniu tejże historyi w języku polskim, Bruckner się w odniesieniu do autorstwa mego stosownie do skarcenia poprawił, ale nie bardzo. Nie dziw przeto, że przed rokiem 1875 Orpiszewśki zasłyszał co może o mnie jako o demagogu, ale kwalirikacye moje literackie całkowicie nieznanemi mu być musiały.
Nieznajomość zresztą bieżącej literatury pol-skiej była naonczas w emigracyi polskiej z r. 1831 ogólną. Wychodźcy nasi z małymi wyjątkami nie wiedzieli i wiedzieć nie chcieli, co się w Polsce na
247

polu literackiem po Mickiewiczu dzieje. Olbrzymia Mickiewicza postać zasłoniła sobą całkowicie wytwórczość na niwie tej krajową. „Nowi poeci“ co się „po tym deszczu krwawym w Polsce jak grzyby rodzili“, za poetów uznanymi nie byli, Ci nawet, co z łona emigracyi wystrzelali, z wielką przebijali się trudnością. Słowacki naprzykład.
Dzisiejsi jeszcze arystarchowie literaccy wy-rzuty czynią emigracyi starej, że się na Słowackim nie poznała. Nie poznała się, bo się nie poznał (czy tylko nie poznał?) Mickiewicz, którego zdanie we względzie „sprawy bożej“ podzielali wybrańcy jeno, we względzie atoli literackim stanowiło wyrok nieodwołalny. „Mickiewicz go w wykładach historyi i literatury polskiej pominął — rzecz skończona“. Odnosiło się to do poezyi. Proza mniej jeszcze łaski posiadała.
Powieściopisarstwo istniało we Francyi, w Polsce zaś... powiastkopisarstwo. Ileż razy mnie, autora „Szandora Kowacza“, „Historyi o pra-pra-dziadku i praprawnuku“, „Uskoków“, spotykała pochwała „pięknego powiastek pisarza“. Uwzględniano do pewnego stopnia Kraszewskiego i Korzeniowskiego — tego ostatniego poty, póki go w „Wiadomościach polskich“ Klaczko za „Krewnych“ nie podeptał.
Kiedy w czasie wojny wschodniej przebywałem w Konstantynopolu, do grona, zaprawionego poetami, (K. Brzozowski, H. Jabłoński), do którego jako amator literatury należałem, dochodziły wieści o poglądach literackich ze sztabu generała Zamojskiego, w którym w mundurze kozackim paradował Kalinka. Wieści te w poezyi na wyżynach heli dońskich staniały Zygmunta Krasińskiego, w prozie prym dawały Zygmuntowi Kaczkowskiemu. Gmin emigracyjny mało co o nich wiedział.
Orpiszewski do gminu n> 0 należał. Za pierwszą swoją w warsztacie moim bytnością zainteresował się tem, com mu o bieżącej literaturze naszej po-
248

wiedział. Pokazałem mu pisma ilustrowane „Tygo-dnik“ i „Kłosy“.
— A?... aa?... — odezwał się.
Z nowością tą, od lat kilkunastu nie nową, spotkał się u mnie po raz pierwszy. Zajęła go ona. Ofiarowałem się udzielać mu pisma literackie. Wziął „Tygodnik“ i „Kłosy“ „do przejrzenia“ — i odniósł mi je niebawem, a odniósł na to, jak się zdaje, ażeby mnie objaśnić i przekonać o niższości literatury nowszej w porównaniu z dawniejszą. Rozmowa naturalnie oprzeć się musiała o Mickiewicza. Rozmowa ta dogodziła i jemu i mnie: mnie dlatego, żem się z ust jego dowiadywał rzeczy nowych dla mnie i niezmiernie ciekawych; jemu dlatego zapewne, że znalazł we mnie słuchacza chętnego i może trochę pojętnego. Zachęciło go to do zaszczycania mnie od czasu do czasu odwiedzinami i spędzania ze mną przeciągającej się niekiedy do kwadransów sześciu i więcej „godzinki“, zaprawnej akcentem poufności koleżeńskiej.
Godzinki te pozostają dla mnie i pozostaną na zawsze niezapomnianemi, ze względu na zajęcie, jakie we mnie wzbudziły. Orpiszewski opowiadał — a opowiadał dobrze — wyłącznie prawie o dwóch postaciach literackich, zajmujących w piśmiennictwie polskiem stanowiska przewodnie: o Mickiewiczu i Krasińskim. Znał ich obydwóch osobiście: Mickiewicza mniej, Krasińskiego więcej. Z autorem „Pana Tadeusza“ spędził w Rzymie czas pobytu jego w tej świata stolicy, kiedy on przybył do niej dla „sprawy bożej*, celem nawrócenia Piusa IX na towia — nizm. Przypominam sobie relacyę audyencyi, udzielonej za staraniem księży Zmartwychwstańców wielkiemu poecie polskiemu przez głowę kościoła. Dla uzyskania tej audyencyi trzeba było papieża uświadomić dokładnie, z kim ma mieć do czynienia. Przedstawiono więc ojcu św. błąd, w jakim wielki poeta pozostaje i nadzieję, że z błędu wyprowadzi go ła
249

ska, jaka na niego ze znalezienia się wobec zastępcy Chrystusa na ziemi spłynie.
Audyencya, po szczegółowem nauczeniu Mickiewicza, jak ma się na niej zachować, odbyła się — i w zdumienie papieża, w kłopot niemały tych, co ją wyjednali i przy niej asystowali, wprawiła. Nie brakło jej strony komicznej, dzięki zamianie ról, zaszłej pomiędzy tym, co nauczycielem był z urzędu, a tym, co funkcyę nauczyciela wziął na siebie dowolnie.
Po dopełnieniu hołdu powitalnego i wyrzeczeniu przez papieża słów kilku, Mi ekiewicz się wyprostował, włosy z nad czoła zwykłym mu ruchem cha-rakterystycznym w tył głowy odrzucił i głos zabrał. Mówił — płynnie i długo mówił, jak w College de France. Na obliczu papieża widać było, że nie wie, co z oczami robić — gdzie je podziać. Asystujący scenie tej kardynałowie, biskup i niższego stopnia kapłani, osłupieli. Niezwykłe to zdarzenie w umyśle każdego z obecnych stanęło w postaci zapytania: „Co tu począć?“ Nie wypadało mówcę za drzwi wypchnąć. Wysłuchać więc musiano przemowy tej nie — spodziankowej do końca i, po udzieleniu przez Ojca św. na prędce błogosławieństwa, wyprowadzono Mickiewicza z honorami.
Mickiewicz pewnym był, że przemowa jego jak najlepsze na papieżu sprawiła wrażenie i domagał się audyencyi drugiej jeszcze, chcąc mu wyłożyć dokładnie, w jaki sposób „sprawa boża“ Bogu miłą i ludziom pożyteczną być może. Domagał się audyencyi tej tem usilniej, że chodziło mu o uzyskanie ofi — cyalnego ze strony stolicy apostolskiej uznania owego głośnego, przez poetów opiewanego legionu, o którymby nikt nie wzmiankował, gdyby nie był pomysłem Mickiewicza.
Trzeba wiedzieć, że Mickiewicz, będąc genial-nym poetą, nie przestawał przeto być człowiekiem, mogącym błądzić niekiedy.
O Mickiewiczu przeto opowiadań Orpiszewskie-
250

go słuchałem i dosyć się nasłuchać nie mogłem. Prosiłem go, błagałem, aby je spisał. Obiecywał, obiecywał, ale... śmierć mu do spełnienia obietnic na przeszkodzie stanęła. Nie umiałem stenografować, mógłbym był jednak po każdej z byłym księcia Czartoryskiego agentem w Rzymie rozmowie, znoto — wać ją sobie. Moja wina, żem tego nie zrobił.
Przypuszczać jednak należy, że relacye te nie zaginęły doszczętnie. Znajdować się one muszą w raportach oficyalnych, w archiwach książąt Czartoryskich, przeniesionych nie wiem dokąd z Hotelu Lambert. Tylko że w oficyalizmie ginie prawdziwość szczerego, poufnego opowiadania.
Mickiewicz tak mnie był zajął, żem z tego, co słyszałem o Krasińskim, nie zapamiętał ani trochę.
Wycofawszy się z polityki, po ożenieniu Orpiszewski osiadł w Lozannie r., jeżeli się nie mylę, 1852 r. i oddał się całkowicie dwom zajęciom: chwaleniu Boga i wychowaniu dzieci. Rodziny bogoboj — niejszej w życiu mojem spotykać mi się nie zdarzało. O bogobojności ojca poświadcza syn jego, p. Józef, obecnie inżynier przy kolei żelaznej w Szwaj — caryi. Zamierzywszy sylwetę ś. p. Ludwika nakreślić, zwróciłem się do niego z prośbą o udzielenie mi dat niektórych. W odpowiedzi p. Józef pisze, że ojciec jego „zawsze mawiał: „Jam katolik i Lach“. „O mało podobno — słowa z listu pana J. — nie został Zmartwychwstańcem, jak mi Ojciec Semenen — ko mówił: „Gdyby twojej matki nie spotkał, toby z nami był; ale, gdy się ożenił, to nam powiedział: kiedy nie ja, to dam wam „syna“. Jakoż jeden z synów ś. p. Ludwika (Władysław), jest obecnie jednym z wybitniejszych członków w Towarzystwie Zmartwychwstańców.
Orpiszewski uprawiał i niwę literacką. Przed wyjazdem do Rzymu redagował organ Hotelu Lambert „Trzeci Maj“, drukował kilka po polsku i po francusku broszur; po osiedleniu się w Lozannie pisał powieści (^Pan Pułkownik“) i dramaty („Ze
251

brzydowski“), zamieszczając od czasu do czasu w dzienniku miejscowym poglądy na literaturę polską, nie bieżącą jednak. Ta ostatnia w nim ciekawości nie wzbudzała.
Zmarło mu się prawie nagle, d. 22 lutego 1875 r. Wiadomość o jego śmierci spadła na nas nie-spodzianie. Odprowadziliśmy go na cmentarz i przy otwartym grobie, na prośbę rodziny nieboszczyka, wygłosiłem w Krótkości pożegnanie ostatnie temu Belwederczykowi. Biograf jego, ś. p. Bronisław Zaleski, przemilczał o tem. Niechże się spodziewa na tamtym świecie ze strony mojej wymówki za nieza — znaczenie tego, żem ś. p. Ludwika Orpiszewskiego szanował za życia jego i zachowuję obecnie dla tego przeciwnych moim wierzeń i przekonań człowieka szacunek taki sam, jaki wyraziłem na jego grobie.
252

LUDWIK MIEROSŁAWSKI.
I.
Generał Mierosławski — oto postać typo-wa!... — typowa w calem, najściślejszem przymiotnika tego znaczeniu. Typowa, ale nie wyjątkowa. W polakiem i w każdem innem społeczeństwie było takich więcej. Wyjątkowość Mierosławskiego polegała jedynie na niepospolitych, górujących zdolnościach, jakiemi go natura obdarzyła.
Z matki Francuzki (Kamilla Notté de Vaupleux), z ojca Polaka, sztabowego w wojsku francuskiem oficera, adjutanta marszałka Davoust, przyszedł na świat r. 1813 w Nemours pod Paryżem. Po zakończeniu wygnaniem na wyspę św. Heleny bohatera epopei Napoleońskiej, ojciec chłopca nazwanego Lu-dwikiem, wstąpił w stopniu podpułkownika do szeregów armii polskiej. Rodzina jego w r. 1820 do Polski się przeniosła. Ludwik zrazu nauki w Łomży w szkole wojewódzkiej pobierał; następnie oddano go w Kaliszu do korpusu kadetów, z którego w 15 roku życia przeszedł w stopniu podchorążego do 5 pułku piechoty.
Zdaje się, że Łomżyńskie-Kaliskie stanowiły okolicę gniazdową dla rodziny Mierosławskich czyli Mirosławskich, herbarze bowiem pochodzenie jej
253

o herbach dwojakich (Ogończyk i Rogala) z pobli-ża — z Mazowieckiego i Płockiego wywodzą.
Nie wiem kiedy rodzice osierocili podchorążego. Wiadomym jest jeno udział Ludwika w wojnie r. 1831 w stopniu porucznika, w korpusie generała Samuela Różyckiego, z którym wyszedł do Galicyi. Do Francyi przybyć musiał r. 1833, najpóźniej r. 1834, albowiem w 1835 w Paryżu, z drukarni Bourgogne et Martinet, wychodziły już polskie jego utwory.
O udziale młodziutkiego Mierosławskiego w wojnie polskiej, jakoteż o tem, czy i gdzie na emigracyi (w Galicyi, w Niemczech, we Francyi) szkolnie w naukach się kształcił, historya milczy. Przypuszczalnie należy on do rodzaju tych autodydaktów, co wiadomości naukowe z powietrza niejako chwytają i sami je, stosownie do upodobania osobistego na użytek własny przerabiają. Wynikają stąd niekiedy poglądy oryginalne, nowe badaniom naukowym wskazując drogi.
Wynikają stąd także nierzadko duże bałamu — ctwa naukowe, które spowodowuje nie istota, ale forma przedstawiania rzeczy.
Za granicą Mierosławski wcześnie przebił się wśród młodzieży emigracyjnej i uwagę na siebie zwrócił. Rola jego jednak polityczna nie zaznaczyła się od razu. Wystąpił jako literat w gronie znanem powszechnie pod nazwą młodzieży złotej, biorącej życie ze strony wesołej. Do grona tego należeli młodzi ludzie zamożni, między innymi Aleksander Jełowicki, który się z nim zaprzyjaźnił szczególnie, świadcząc przyjaźń w ten sposób, że zachęcał go do prac literackich i — ponieważ mu na to starczyło — 7 łożył na wydawnictwo niektórych przyjaciół utworów. Utwory te, poezye i powieści, należały do rodzaju, traktującego erotyzm za zbyt swobodnie.
Na przyjaciół w gronie tem przyszedł moment opamiętania: Jełowicki do zakonu Zmartwychwstańców wstąpił, Mierosławski zaś utwory swoje pierwo
254

tne wykupywał i niszczył. Nie ulega prawis wąt-pliwości, że Mierosławski wabiony był przez przyjaciół na tę odpokutowywania za grzechy młodości drogę. Zwabić się nie dał, mimo, że usiłowania w kierunku tym powtarzały się wówczas jeszcze, kiedy autor „Żelaznej Marynya zajął wyraźne w obozie demokratycznym stanowisko. Świadczy o tem następująca, przez ludzi na wiarę zasługujących opowiadana mi anegdota.
Mierosławski często zapadał na gardło, w’ kté — rem wznawiał się od czasu do czasu wrzód, spra-wiający ból i zagrażający życiu, przedstawiał się bowiem laryngologom pod postacią zadania trudnego do rozwiązania, ze względu na niebezpieczeństwo operacyjne. Jedynem na chorobę tę lekarstwem było pozostawienie leczenia jej naturze. Lekarz ten tak się raz był urządził, że rozeszła się wieść o nieo — chybnie nadejść mającej śmierci Mierosławskiego; pokarmów już przyjmować nie mógł, oddechał z potęgującą się co chwila trudnością — życie jego całkowicie od pęknięcia wrzodu zależało. W momencie tym zjawia się Jełowicki, już ksiądz, siada przy chorym i w imię przyjaźni przedstawiać mu poczyna potrzebę pogodzenia się z Bogiem.
Ksiądz przemawiał serdecznie i wymownie, nie zważając, przejęty pragnieniem oczyszczenia przed wędrówką na tamten świat duszy grzesznika, na okazywaną przezeń coraz to mocniej niecierpliwość. Krew mu do głowy uderzała, razy kilka usiłował się podnieść i przemówić; wreszcie w wysiłku najwyższym zerwał się i wykrzyknął...
Co wykrzyknął? Wyrazu, który mu się z gar-dła wydarł, nie powtórzę. Gdybym wyraz ten powtórzył, posądzonoby mnie o chęć znieważania duchowieństwa. Ksiądz Jełowicki, który był kapłanem surowym, ale w towarzystwie umiał być dowcipnym, zdarzenie to opowiadając, nie wahał się wyrazu owego wymawiać, jak z ust, a raczej z gardła Mie
255

rosławskiego wyszedł i skutkiem wykrztuszenia go to sprawił, że spowodował pęknięcie wrzodu.
— Mam prawo przyznawać sobie dokonania uzdrowienia cudownie chorego.... — powiadał jakoby ks. Jełowicki żartem, dodając: Ale niestety, na nic się to nie zdało, bom grzesznika nie nawrócił... W wieku naszym cuda nie na wiele służą.
Do tegoż momentu choroby, z której grzesznik ów cudem wyszedł, odnosi się anegdota prawdziwa jeszcze jedna.
Wobec perspektywy śmierci tej, sposobiono się do grzebania nieboszczyka. Przyjaciele i współwy-znawcy obmyślali sprawienie młodzieńcowi genialnemu, który arystokracyi gorącego za skórę sadła zalewał, pogrzebu przyzwoitego — z konduktem, z wieńcami, z mowami. Do wygłoszenia mowy zgłosił się Franciszek Grzymała, chorujący na oratoro — manię, ze strony tej z Warszawy jeszcze znany. Pisywał prozą i wierszem i miał o sobie mniemanie takie, jakie mu w usta Mickiewicz wkłada:
„Świeci się pomnik mój nad szklany Puław dach, Przetrwa Kościuszki grób i Paców w Wilnie gmach; Ni go łotr Wirtemberg bombami moceu zbić, Ni podły Austryak niemiecką sztuką zryć.
Bo od Ponarskich gór...*) etc.
Poetę, prozaika i krasomówcę tego natura obdarzyła wzrostem małym, tuszą pokaźną, głową dużą, obliczem nieponętnem i głosem skrzeczącym. Napisał on sobie mowę pogrzebową, na pamięć się jej nauczył i w momencie właśnie, gdy się do wygłoszenia jej gotował, dowiaduje się o cu — downem do zdrowia przywróceniu Mierosławskiego. Wątpliwości nie ulega, ze mu to przyjemności nie zrobiło. Nie okazał tego jednak po sobie: do Mierosławskiego poszedł, uradowanie mu swoje z racyi wyzdrowienia jego z akcentem szczerości wypowie
*) „Pisma Adama Mickiewicza”, T. II str. 27; wydanie lipskie u F. A. Brockhausa 1862.
256

dział i na dowód, jak im by ciosem bolesnym dla Polski była takiego jak on człowieka strata, jakimby żalem i smutkiem wszystkich, co myślą i czują po polsku, śmierć Mierosławskiegoprzejęła:
— Pozwól — rzekł — panie Ludwiku, że ci wygłoszę, co licznie na pogrzebie twoim zgromadzona płci obojej publiczność polska z ust moich by usłyszała...
Z krzesła wstał, postawę odpowiednią wobec leżącego w łóżku rekonwalescenta przybrał i z całym szykiem krasomówczym nieboszczykowi niedoszłemu pogrzebową wydeklamował mowę. Deklamacya do łez wzruszyła mówcę samego. Gdy skończył, pot z czoła i łzy z oczu obcierając, w te do Mierosławskiego przemówił słowa:
— A co, panie Ludwiku I... Przekonałeś się, jak my wszyscy poważamy i kochamy ciebie...
Wyrazy ostatnie miały specyalne znaczenie swoje. P. Franciszek do żadnego nie należał stronnictwa, przechylał się jednak do arystokracyi raczej niż do demokracyi, wystąpienie więc jego oznaczało, że cały ogół polski, bez różnicy przekonań, w wysokiej ma Mierosławskiego cenie.
Tak było w rzeczy samej. Pojawienie się jego sprawiło w obozach wszystkich wrażenie ogromne. Zaznaczył on wprawdzie wystąpienie swoje w sposób na uznanie nie koniecznie zasługujący. Sposób ten atoli, wykazując ogromne w młodym człowieku zdolności pisarskie, świadczył o odwadze cywilnej. Zdolności pierwotnie zapowiadały się dopiero, zaznaczając się fantazyą wyuzdaną, nie posiadającą jeszcze formy odpowiedniej. Fantazya go porywała do tego stopnia, że się w niej czuć dawał aryostyzm. Bohaterowie i bohaterki poematów jego dopuszczają się czynów nadzwyczajnych.
Maciej Szuja, bohater powieści poetycznej p.t., „Szuja-, syn żyda, którego nie wiedząc, że to jego ojciec, sam w dniu wybuchu powstania listopadowego jako szpiega powiesił, po nadokazywaniu w czasie
Sylwety emigracyjne. 17.
257

wojny cudów waleczności, ginie, biorąc udział w rozruchach paryskich, przywalony ogromnym krzyżem przewróconym od granatu w klasztorze Saint-Mery.
Na zakończenie poeta daje epilog p. t. „Sen“. Jawi się stary, zgrzybiały, wynędzniony, obdarty wędrowiec, powiadający o sobie: „Ja trzystu po — tomstw jestem pośmiewiskiem“, nazywający się „Sa — lathiel“, będący żydem bodaj czy nie „wiecznym tułaczem“.
Domaga się piekła, woli bowiem piekło niż niebo, w którem Bóg jest „odwiecznym Bogiem Torąuemada“. Ów Salathiel, z „urwanym stryczkiem na szyi“, podchodzi do szyldwachującego u wnijścia do piekła, „w mundurze gwardyi narodowej francuskiej“ dyabła i wyprasza u niego wskazanie ścieżki do siedliska prowadzącej. Ścieżką tą, w wąwozie się wijącą, schodzi, i niewidziany, jest świadkiem uczty danej przez dyabłów poetom i widzi przez szczelinę w drzwiach, pieczoną w kuchni dyabelskiej, na przerobionym z lancy ułańskiej polskiej rożnie, Katarzynę II.
Z pobytu w piekle czytelnik niespodzianie dowiaduje się, że Jędrna dyablica porodziła ’ Szuję* i „A ktoś jeszcze trzy słowa domieszał, pamiętasz synku, kiedyś papę wieszał“.
Dojść w poemacie tym sensu bardzo trudno. Ani to w nim ładu, ani składu, ani też stylowej i językowej poprawności. Mierosławski z tem łamał się jeszcze. Gładziej mu poszło w poemacie „Żelazna Maryna“, który w roku następnym z druku wyszedł. W osnowie onego do celu szlachetnego prowadzą środki haniebne. Skutkiem zniesienia przez Aleksandra I wolnomularstwa, nastąpiło w Królestwie retrospektywne przestępstwa tego przez w. ks. Pawłowicza prześladowanie.
Poemat rozpoczyna się badaniem przez komi — syę śledczą nie nazwanego przez autora wielkiego pana, jednego z mistrzów. Sąd wojenny, mimo, że się on do winy nie przyznał, skazuje go na doży
258

wotnie w podziemiach Karmelitów więzienie i celem wydarcia starcowi potrzebnych rządowi dla prowadzenia prześladowań dalej wyznań, wnuka jego w sąsiedniej zamknąć kazał komórce, ażeby jęki smaganego rózgami ukochanego dziecka skazańca trapiły i do złożenia wyznań żądanych go zmusiły.
Córką owego starca a matką jego wnuka, jest Maryna. W czasie, kiedy się sąd odbywał, bawiła ona zagranicą. Przyjechawszy po wydaniu wyroku okrutnego, udała się do W. księcia z prośbą, jeżeli nie o przebaczenie winy, ani o złagodzenie kary, to bodaj o pozwolenie odwiedzenia ojca i syna w podziemiach karmelitańskieh. Wielki książę powiedział jej, że ona wszystko uzyskaćby mogła u sędziów, i dozorców generałów Zandra, Haukego, Strantmana — Essakowa i innych, za cenę piękności swojej. Zrozę paczona kobieta rady tej usłuchała; oddawała si — kolejno zbirom w. ks. bez różnicy, Moskalom i Polakom, ńajprzód generałom, następnie ich podkomendnym w randze niższej i coraz niższej, tonęła cia łem i duszą w otchłani rozwiązłości i nie uzyskała pozwolenia odwiedzenia ojca i syna, aż wybuch powstania listopadowego otworzył wrota więzień takim jak ojciec jej zbrodniarzom.
Ojciec wyszedł pomieszany na umyśle i wnet na wolności umarł; syn na młodziana w podziemiu wyrósł. Maryna skalana, zohydzona, ale zawsze piękna, syna porywa i, nie przyznając się mu, że jest matką jego, uprowadza w lasy w górach Świętokrzyskich. Syn rozkochuje się w niej. Ona, celem zrażenia do osoby swojej kochanka takiego, opowiada mu koleje, przez jakie przeszła. Zaczyna od chwili, gdy wróciwszy z zagranicy, dowiedziała się o doli osób jej najdroższych.
„Z rozpacza w duszy, oplókana łzami,
Biegnę do księcia — padam na kolana, Żebrzę litości, wzywam prawa — ale Książę ze śmiechem: „Lepiej ci posłużą
17*
259

Zastępcy moi“. Miej zaufanie w Bogu, W pana Haukiego i w twe, pani, wdzięki Ponieważ rada ta pożądanego nie sprowadziła następstwa, opanowała ją żądza zemsty. Żądza ta w dziwnie fantastycznym wyraziła się sposobie, oprowadziła ją bowiem po połowie kuli ziemskiej.
Dla niej, a raczej z nią w duszy, popędziła do Indyj, oddała się braminowi, oddawała się bonzom, i, gdy jej zbrzydli, udała się do Abisynii, gdzie z objęć hebanowego króla przechodziła w objęcia murzynów. Wśród nich wszystkich znalazł się poeta imieniem Antar, o którym powiadała synowi: „Autar! o, Antar!, zaprawdę powiadam, Nikt mi słodyczy nie sprawił tak wiele Z całego tłumu, który prawa rości Do mej pamięci, Antara przekładam.
Co waru, soków, w tem spieczouem ciele, Co smoły w żyłach, w sercu co miłości!-
Z dzisiejszy cii, wśród nastrojowców, poetów impresyonistyc7nych, nikt chyba dosadniej odmalować by nie potrafił ognia miłosnego w duszy nagiej. Dzięki zapewne temu, że Maryna zapały podobne bez szwanku na zdrowiu wytrzymała, autor ją „Żelazną“ przezwał.
Lecz Antara porwał jej szatan — i ona od ludu uchodząc, niby „Farys“ drugi, na obszar pustyni się strąciła, szukając oddechu postradanego kochanka, jedynego w oddechach tygrysów na Saharze. Pożerająca atoli duszę jej żądza zemsty popędziła ją z Sahary do Warszawy, dokąd przybyła w momencie wybuchu powstania.
Opowiedziała o tem wszystkiem synowi; opo — wiadanie to jednak nie ostudziło w młodzianie zapałów do niej. Opierała się mu, oprzeć się nie mogąc macierzyńskiemu garnięciu go do piersi, nie branemu przezeń za wylew uczuć macierzyńskich. Wtem Moskale wtargnęli w góry Świętokrzyskie. Grzmią strzały armatnie, warczą ognie plutonowo, góry się bagnetami jeżą. Pod wrażeniem tych grzmo
260

tów i warczeń dokonał się akt, który parę tę złączył węzłem, czyniącym z młodzieńca Edypa, z Maryny Jokastę.
Na tem się kończy poemat, wyrzucany Miero-sławskiemu jako rzecz sprośna, usprawiedliwiana jako błąd młodości. Dziś, obok utworów poetyckich, dramatycznych i powieściowych najnowszej u nas szkoły piśmienniczej, nie mógłby on uchodzić ani za rzecz sprośną, ani za błąd. Szwankuje formą, doprowadzoną obecnie do ultradoskonałości; szwankuje oraz treścią, podszytą tendencyą, dopuszczającą tarzania się w brudach dla celu szlachetnego, podczas kiedy dziś, wszelaka z zakresu sztuki tendencyą, na wygnanie skazaną została. W brudach tarzać się wolno wyłącznie dla sztuki, jeżeli nie dla przyjemności własnej.
Obok dwóch powyżej zanalizowanych poematów Mierosławskiego, wyszły jeszcze w r. 1835 „Bitwa Grochowska*, w r. 1838 „P u g a c z e wu i może co jeszcze — nie wiem. We wszystkiem tem przebija się talent duży, wszystko we względzie formy szwankuje, w każdym z utworów trafiają się ustępy przepiękne. Wzmiankowałem powyżej, że świadczą one o odwadze cywilnej. Dowody odwagi złożył w traktowaniu miłości z punktu wyłącznie fizyologi — cznego i popisywanie się z tem, a bardziej jeszcze w niezawahaniu się dedykowania wSzui“ Mickiewiczowi. W dedykacyi:.Adamowi Mickiewiczowi — Apostołowi na Pielgrzymce — w zakład (?) hołdu — poświęca — Autor*4 — autor popełnił błąd językowy przez użycie wyrażenia niewłaściwego (tłumaczenie z francuskiego: en gage).
261

II.
„O wieku młody! — tyś wiosną człowieka — Na tobie ziarno przyszłości on sieje1*. Dwuwierszem tym rozpoczął J. I. Kraszewski jedną z pieśni bodaj czy nie „Witolorandy1*. Wytwory — dzieła młodych lat Mierosławskiego — wykazują grunt psychologiczny, na którym on moralne przyszłości własnej ziarna zasiał. Czy ziarna te zeszły i plon wydały? — zobaczymy.
Nie wiem, w którym M. do szeregów Towarzystwa Demokratycznego zaciągnął się roku. Musiało to przed r. 1840 nastąpić — po rozstaniu się z grupą Jełowickich i powzięciu przez autora „Bitwy Grochowskiej — zamiaru pisania ciągu dalszego przerwanej przez śmierć Mochnackiego (1834) rozpoczętej przezeń Historyi powstania r. 1830. Że zamiar ten powziął nie jako historyk, ale jako polemista, ze sformułowanem z góry założeniem, polegającem na gromadzeniu i wymotywowywaniu danych, celem zgnębienia stronnictwa i ludzi, którym upadek po-wstania przypisywano, o tem każda niemal Bześcio — tomowego dzieła jego świadczy stronica.
Posłużyło mu to do opanowania języka pol-skiego, wyrobienia sobie odpowiedniego stylu i wy-kształcenia się teoretycznie w rzemiośle wojennem. Co się tego ostatniego (rzemiosła wojennego) tyczy,
262
t

szkoła kaliska wykształcić go nie mogła, ani dać mu nawet tych podstaw naukowych, jakie się w ma-tematyce (mechanika, budownictwo) i w naukach fizycznych znajdują, bez których się wiedza wojskowa obejść nie może. Do zadania, jakie się mu w historyi powstania przedstawiało, wystarczały we względzie wojennym wskazówki ogólne, dające się czerpać w dziejach powszechnych i szczegółowych, w dziejach wojennych, w traktujących o strategii i taktyce dziełach takich, jak generała Jomini, arcy — księcia Karola, w biografiach wodzów znakomitych. Umysł taki chwytny i bystry, jakim był umysł Mierosławskiego, z łatwością przyswajał sobie i przerabiał po swojemu poglądy i reguły, na których krytyka opierać się dawała. Dla celu tego wystudyował geografię tak szczegółowo, że stał się jednym z najlepszych we Francyi geografii wojennej znawcą i profesorem. Studya w kierunkn tym dały mu w ręce oręż przeciwko każdemu generałowi, któremu szczęście nie dopisało na polu działań wojennych. Czy go jednak samego generałem zrobiły?... — pytanie. Może się to w dalszym sylwety ciągu rozwiąże.
Studya, w połączeniu z wyrobieniem pisar — skiem, oddającem na usługi jego retorykę bezwzględnie i bezwarunkowo, zrobiły z niego postrach na mistrzów w sztuce wojennej. Pojawienie się pierwszych pióra jego tomów historyi przeraziło generałów. Opowiadano mi, że czytając ją Chłopicki, o ustępach, o których nie wiedział co powiedzieć, opinii swojej inaczej wyrazić nie umiał, tylko pisząc na marginesach ołówkiem: „Czyś był tam błaźnie?“ „Ach, kpie jakiś!“ itp.
Była w tem pociecha niejaka, która jednak rzeczy nie zmieniała. Generałowie się gryźli; publiczności zaś, młodej zwłaszcza, nie uwzględniającej tej prawdy, że „la ciitiąue est aiscć, l’art est diffieil“, wydało się, że Polska doczekała się nareszcie wodza genialnego, który ją wyzwoli. Było to
263

niestety, złudzeniem, które wielu zawodów stało się przyczyną, a którego ofiarą Mierosławski padł naj — pierwszy. Uwierzył on w genialność swą bezwzględnie. Byli tacy nawet, co widzieli w osobie jego urzeczywistnienie przepowiedni księdza Piotra w trzeciej części „Dziadów“:
„Nad ludy i nad króle podniesiony
Na trzech stoi koronach, a sam bez korony.

Z matki obcej, krew jego dawne bohatery: A imię jego czterdzieści i cztery**.
Jakoby przepowiednia ta wrażenie na Miero-sławskiego wywarła — wrażenie, pod którern pierwszy utwór swój poetyczny („Szuja“) Mickiewiczowi ofiarował. Wielbiciele zaś jego proroctwa na sery o brali, na tem się opierając, że: 1) wyzwoliwszy Polskę, stanie na trzech koronach, moskiewskiej, au — stryackiej i pruskiej, a sam, jako republikanin, bez korony, 2) matka jego jest obcą, a krew polska jest krwią dawnych bohaterów, 3) imię Ludwik, właściwie Łudowik, składa się z liter siedmiu, z których pierwsza w cyfrach rzymskich znaczy 50 — odcią-gnąwszy pozostające 6, pozostanie 44. Nie wiem, czy Mierosławskiemu znanem było to proroctwa tłumaczenie. W każdym razie jest ono świadectwem uwielbienia, jakie on wzbudzał, a które się nawet przeciwnikom jego udzielało. Natura bo obdarzyła go nad wyraz hojnie.
Pisarz cięty, mówca porywający, przytem ge-niusz wojenny domniemany — czy potrzeba było czego więcej na olśniewanie Polaków? Olśnieni łudzili się i na potęgę psuli człowieka, rozdmuchując w nim próżność i zarozumiałość — przywary dwóch ras w osobie jego złączonych i zdolnościami istotne — mi a ogromnemi podszytych. Wszystko, co się czuło polskiem, roztęsknione do ojczyzny na emigracyi, drażnione prześladowaniami przez zaborców w kraju, wszystko to głosem jednym, westchnieniem ulgi na duszy odetchnęło:
964

— Ah!... nareszcie...
Centralizacya, przewodniczka Towarzystwa Demokratycznego, założonego w celu wyzwolenia Polski, posiadłszy w gronie swojem geniusza w osobie jednego z członków swoich, poczuła się nie to w prawie ale w możności, a zatem i do obowiązku powołania narodu do oręża.
— Błąd!... szaleństwo!... zbrodnia!...
Przepraszam tych panów, co na wspomnienie wypadków r. 1846, wyrazy te pawim wykrzykują głosem, że im następującą pozwolę sobie zwrócić uwagę: gdyby nie zbrodnie dokonywane od r. 1768 pod postacią konfederacyj, wojen, sprzysiężeń, taje-mnych organizacyj, ruchawek, powstań, utrzymujących serca polskie w temperaturze patryotycznej i umysły w ruchu, od dawien dawna inteligencya polska przegniłaby na „Seriptorów“*) a lud aniby wiedział, że jest polskim. Wszakże do rzezi w Tar — nowskiem pchnąć się dał lud nie polski, ale „ci — sarski* przez starostów i komisarzy ze szkoły rne — temichowskiej przerobiony. Zachodzi nawet pytanie, czy: gdyby nie zbrodnie owe, mogła się Polska chwalić nietylko romantykami, co „szowinizm“ w Polakach rozpalali, nietylko wymownymi w Krakowie, Poznaniu, Warszawie i Petersburgu „szowinizmu polskiego“ gromicielami, ale nawet wszelakiego szowinizmu wyrzekającymi się modernistycznymi de — kadentami, impresyonistami, symbolistami, nastrojowcami? — co?...
Powstanie przeto udecydowanein zostało — powstanie, które dla Mierosławskiego pierwszą było konspiratorskieh, organizacyjnych i wojennych jego zdolności próbą.
Jak ta próba wypadła?
W zawodzie konspiratorskim nieudolność jego w całej objawiła się okazałości w latach 1846 i 47.
*) Pseudonim, którym się podpisał autor pamfletu politycsnego p. t. „Nasze stronnictwa skrajne1*.
265

Po przybyciu do Poznania, gdy policja pruska pi-smo nosem zwąchała i śledzić poczęła, nie umiał się odpowiednio zachowywać; gdy zaś w ręce jej się dostał, dał się dyrektorowi policyi podejść i, wbrew umowie nie wydawania osobistości, wygadał przed nim wszystko, przez co tak się współobwinionym naraził, że po ukończeniu śledztwa, gdy więźniom w Moabicie dozwolonem zostało po dwóch, po trzech, w jednej przebywać celi, nikt Mierosławskiego za towarzysza mieć nie chciał. Dozorca Mierosławskiego z niemałym Białoskórskiego i Guttrego zdołał uprosić trudem, ażeby go przyjęli.
Przed nimi się do błędu przyznał i podjął się skompromitowanych przez siebie na sądzie.powyłgi — wać“. Nie wyłgał wprawdzie nikogo, ale się w opinii publicznej świata ucywilizowanego i polskiej zie — habilitował wygłoszeniem świetnej w obronie sprawy polskiej mowy.
Po procesie nastąpiła rewolucya berlińska, która wyroki sądowe skasowała 1 króla okrzyk»em „Fritz hinaus!“ kłaniać się oprowadzanym w tryumfie skazańcom na śmierć zmusiła. Wywiązało się stąd powstanie poznańskie, zaznaczone zwycięstwami powstańców nad wojskami jego królewskiej mości pod Miłosławiem i Wrześnią, nie tak doniosłemi i świetnemi, jak je Mierosławski w książce p. t. „Powstanie poznańskie w r. 1848“ opisał, zawsze jednak zwycięstwami, które na gruncie umiarkowaną wodzowi zapewniały wziętość, na zewnątrz atoli, rozgłoszone przez pisma, sądzące o nim wedle mowy jego na sądzie, zrobiły mu w Europie reputacyę wodza wielkiego. A i Fryderyk Wilhelm IV także wysokie o zdolnościach jego wojennych powziął wyobrażenie, że często, gdy za dużo kieliszków kmin — kówki wychylił, generałom swoim rozpędzeniem i zastąpieniem ich przez Mierosławskiego groził. Mimo to pięć miesięcy w więzieniu go przytrzymał i gdy mu, na usilne ambasadora francuskiego naleganie, do Francyi powrócić pozwolił, wnet zrepubli-
266

kowani Badeńczycy na wodza go swoich sił zbroj-nych zaprosili, przeciwko prowadzącym na tron ba — deński wygnanego przez nich wielkiego księcia wojskom Rzeszy niemieckiej.
Warunki topograficzne i stosunku sił walczą-cych, w jakich się ta wojna toczyła, były takie, że wyprowadzenie z niej zwycięzkie sił zbrojnych ba — deńskich, było niemożliwością absolutną. W warunkach analogicznych przyszło się Mierosławskiemu w tymże jeszcze roku (1849) w charakterze wodza naczelnego wojować w Sycylii.
Domaganie się go na wodza naczelnego przez różne narody, nie mogło w nim chyba nie spotęgo-wać dobrego o sobie mniemania. Nie mogło też mniemania tego o nim nie gruntować w opinii publicznej. Uległem mu w zupełności. Stałem się Mierosławskiego wielbicielem, wierzącym w geniusz jego bezwarunkowo mimo niepowodzenia, jakie go w Poznańskiem, w Badeńskiem i w Sycylii spotkały. Odbyłem już kampanię i należałem do rodzaju żołnierzy, zdających sobie sprawę z działań, w których bierną odegrali rolę.
Po odbyciu praktyki, przestudyowawszy sztukę wojenną teoretycznie przy pomocy wiadomości nau — * kowych, nabytych na wydziale fizyko-matematycznym. dostateczne posiadałem przysposobienie do zdawania sobie sprawy z trudności ogromnych, jakie miał do przełamywania Mierosławski w każdej z trzech kam — panij, w których naczelnie dowodził. W Poznańskiem wojnę toczył bez pieniędzy, bez broni, niewyrobionym w szeregach żołnierzem, mając nadto przeciwko sobie rozżalone za sprawy procesowe obywatelstwo krajowe, które w nim wodza przez emigra — cyę narzuconego widziało.
Badeńskie geografia do prawego brzegu Renu przylepiła, nadając mu kształt wązkiego paralelogra — mu, nie nadającego się zgoła na teatr wojenny. Sycylia we względzie rewolucyjno — wojennym była ’placówką straconą, do zajęcia której albo poczucie
267
I

obowiązku, albo amatorstwo pobudzić mogło. Sprawę sobie z tego wszystkiego zdawałem i w jesieni r. 1850, przejeżdżając przez Paryż, pojechałem umyślnie do Wersalu, raz jako wielbiciel, powtóre jako żołnierz, celem nietylko zameldowania się wodzowi swemu, ale i wzięcia od niego wskazówek, poleceń, rozkazów, odnośnie do funkcyi emisarskiej, w jakiej do Polski zmierzałem. Niestety, nic podobnego wziąć od niego nie mogłem ze względu na to, że po wyjściu z choroby gardlanej — bodaj czy nie tej, z której go ks. Jełowicki cudownie uleczył — lekarz mu mówić zakazał.
Przyjął z gardłem szalikiem obwiązanem, chodząc po pokoju i mimicznie biorąc udział w rozmowie, jaką ze mną toczyli Mazurkiewicz (szwagier jego) i Sperczyński. Oglądałem go tylko. Bardzo dobre sprawił na mnie wrażenie. Liczył naonczas lat 37, był więc w tym wieku, w którym rnęzkość w całej w młodości nabranej znajdiije się sile. Siła też z jego przemawiała postaci. Wzrostu średniego, krępy, jasny, o obliczu otwartem, czole foremnem, siwych, wesoło i rozumnie patrzących oczach, blondyn, miał wygląd pociągający tych dobrych, dowcipnych koleżków, którzy w języku francuskim noszą nazwę „bons enfants“. Nie zaimponował mi, ale uzyskał zaufanie moje. Przejął mnie żal: że ten człowiek gdzie indziej niż w Badeńskiem i w Sycylii zdolności swoich nie zużytkował — zwróciłem się więc do niego z zapytaniem:
— Generale, czemuś do Węgier nie przybył?.. Odpowiedział mi wzruszeniem ramion i giestem, oznaczającym: „stało się — cóż robić!“...
Odjechałem go z powziętem dawniej na sły-szane i spotęgowanem przez widzenie przekonaniem o wodzu, posiadającym wszystkie moralne i umysłowe przymioty do wyzwolenia Polski potrzebne: kochającym ojczyznę, jak Kościuszko, i obdarzonym wojennym Napoleona geniuszem. I w rzeczy samej: Mierosławski ojczyznę kochał, ale po swojemu.
268

Zeszedłem się z nim w siedm lat później — w momencie, w którym Polsce jaśniejsze przyświecać zdawało się jutro. Paryż napełniała młodzież polska z zaboru wyłącznie prawie moskiewskiego, garnąca się w całości do Towarzystwa Demokratycznego, którego zarząd (centralizacya) zawsze przebywał w Londynie. W Paryżu ciałem zastępczem niejako było to kółko, które w r. 1853 przewodniczyło głosowaniu emigracyi na udzielenie pełnomocnictwa generałowi J. Wysockiemu, celem wzięcia udziału w wojnie przeciwko głównemu z pomiędzy trzech państw, co Polskę rozebrały. Skład osobowy tego kółka zmienił się o tyle, że się z niego usunął Mierosławski i miejsce członka piątego rezerwowa — nem zostało dla mnie, rok przedtem wybranego do centralizacyi, lecz nieobecnego na stanowisku, z powodu niemożności przyjechania do Konstantynopola.
Były to trzy ogniska, ku którym zwracały się krajowe i emigracyjne grona ochotnicze pod naglącem pracy nad wyzwoleniem Polski wezwaniem. Oktrojo — wane przez Aleksandra II łaski łudziły i zachwycały tych jeno, co się łudzić i zachwycać chcieli, doradzając wyczekiwanie. Za zbyt dokładnie znano następstwa oczekiwania na spełnienie wyraźnych Aleksandra I obietnic, ażeby można było liczyć na pomyślne mglistego Aleksandra II liberalizmu rezul-taty.
Sposobiono się przeto do czynu, przedstawiającego się w perspektywie pod postacią akcyi orężnej. W kraju — w Warszawie zawiązywały się organi — zacye, potrzebujące przedstawicielstwa jawnego, kté — reby za nie wobec opinii publicznej poręczało i pomoc im niosło. We względzie tym dwa nadawały się ogniska: Centralizacya w Londynie, stojąca na uboczu i składająca się z osobistości szerokiemu ogółowi nieznanych; Kółko w Paryżu, zajmujące stanowisko w środkowym polityczno-dyplomatycznym punkcie Europy, do składu którego wchodzili tacy jak znany z wojny węgierskiej i z zabiegów w Turcyi,
269

Wysocki, spokrewniony, skoligacony i zaprzyjaźniony szeroko w Poznańskiem i w Królestwie Ordęga, skazany w Berlinie r. 1847 na śmierć Eiżanowski; Mierosławski wyosobnił się. Z racyi tej, Kółko najlepiej się na przedstawicielstwo zaznaczających się w kraju ruchów nadało. Moje w tym stanie rzeczy położenie było drażliwem i zatrącało fałszem, narzucało mi bowiem rolę człowieka na dwóch siedzącego stołkach. Z roli tej wyjść usiłowałem za pomocą sprowadzenia trzech tych ognisk do jednego mia-nownika. Nie udało mi się to. Wystąpiłem więc z Centralizacyi i opuściłem Londyn.
W Paryżu obserwowałem Mierosławskiego, na którego jasnej, wyidealizowanej przezemnie postaci ukazywać mi się poczęły rysy i plamy, ścierające z niej kościuszkowstwo w części znacznej. Odosobnił się, zapewniał, że się do politycznych i organizacyjnych robót mieszać nie chce i nie będzie, zaniknął się niby drugi Achilles w namiocie swoim, oddając się całkowicie doskonaleniu wynalazku swego bojowego, na zewnątrz atoli namiotu tego spotykać się dawali Patrokle, rozsyłani przezeń z poleceniami, rozkazami, wezwaniami i oszczerstwami. Prowadził tajoną przed Centralizacyą i przed Kółkiem na rękę własną działalność, a prowadził ją tak nie-zręcznie, że niejeden z listów jego, zawierających kalumnie, dostawał się do rąk osoby, będącej oszczerstwa przedmiotem. Obdzierało go to z uroków, jakiemi osobistość jego wyobraźnia ludu otaczała, nie osłabiało jednak przekonania o przypisywanych mu zdolnościach.
— Niechno stanie na czele szyków wojskowych, a wnet od niego nabytki ujemne odpadną...
Przypuszczenie to prawdopodobnem czyniło skromne jego życie i swobodne, towarzyskie zachowanie się.
Razu pewnego z Mazurkiewiczem we dwóch szliśmy do czytelni polskiej, znajdującej się na piętrze, przy uliczce, zwanej Pasażem de Commerce.
270

Na schodach o słuchy nasze ogromny uderzył hałas, który nas zdziwił. Przyspieszamy kroku, wchodzimy i o<-zom naszym przedstawia się widowisko kilku ludzi młodych do koszuli rozebranych i za bary się wodzących, Mazurkiewicz nakrzyczał w sposób gromiący, zapasy ustały, zapaśnicy usunęli się i z poza nich ukazał się Mierosławski.
— Ludwiku I... — zawołał na niego szwagier. Jak możesz na rzeczy takie w czytelni pozwalać?.. Co to znaczy?...
Pod tem karceniem Mierosławski przybrał minę studenta, co się dopuścił zbytku i na gorącym poj-many został uczynku.
Ulica de Commerce wychodziła czasu onego na plac, przy którym znajdowała się kawiarnia, zwana, jeżeli się nie mylę, Moliere. W kawiarni tej, wewnątrz i na zewnątrz, schodziliśmy się po obiedzie na kawę czarną.
Często zjawiał się i Mierosławski; otaczano go, zawiązywały się gawędy, dyskusye, które wywoływały opowiadania o zdarzeniach.
W opowiadaniach generał celował, przedsta-wiając zdarzenia raz tak, drugi raz inaczej, trzeci raz jeszcze inaczej itd. Z opowiadań jego każde w piątej szóstej edycyi, do pierwszej podobieństwo całkowicie traciło.
Do czasu onego odnosi się sławna jego mowa, wygłoszona w rocznicę listopadową, którą przeładował porównaniami geologicznemi i Boga w niej „z brodą rozczochraną od zenitu do nadiru“ przyrównał do siebie.
Rozstałem się z nim w r. 1859. Szło ku po-wstaniu. Na rzecz powstania założoną została we Włoszech w Cuneo, przeniesiona następnie do Genui, szkoła polska wojskowa pod dyrekcyą Mierosławskiego. Od dyrekcyi tej nieszczęsnej objawiać on poczyna symptomaty, na podstawie których wielu z jego dawnych wielbicieli oskarżają go o brudne
271

niegodziwości, przeplatane dziwacznemi niedorzecznościami. Czyż bowiem nie dziwaczną niedorzecznścią było wystosowane do uczniów żądanie, ażeby w imieniu kraju udzielili mu upoważnienia do reprezentowania narodu polskiego i wyłącznego sprawami pol — skiemi kierownictwa? Odrzucenie żądania tego wy-wołało zajścia, sądy, wykluczania, organizacyę straży przybocznej itp. głupstwa, które pozbawiły go dyrektorstwa szkoły.
Po wybuchu styczniowym nastąpiły reklamy: rozsyłanie secinami portretów z podpisem własnoręcznym i z przyłączeniem Garibaldiego listu autogra — fowanego, zawierającego w sobie obok odezwania się do Mierosławskiego, jako do wodza Polski powstającej, kilka wierszy wykropkowanych, każących się głębokich jakichś domyślać tajemnic.
Byłoby to jednak małą rzeczą, słabostką, naj-wyżej naśladownictwem reklamy kupieckiej, polecającej siebie jak handlarze polecają towar, gdyby nie naciągane z Rządem Narodowym procesy o władzę i pieniądze, gdyby nie oskarżania pjwstania o wyprodukowanie 5.000 złodziei. Wobec tego traci się zimną krew, potrzebną do sądzenia czynów ludzkich, zwłaszcza, gdy powołanego przed kratld pokrywa płyta grobowa.
Owóż rozpatrując się uważnie w czynnościach Mierosławskiego, odzyskuje się zimną krew sędziowską. Wina nie cięży całkowicie na nim, ale z jednej strony na naturze, która go obdarzyła wyobraźnią za zbyt żywą i za zbyt chwytną, z drugiej na tych, co go zepsuli, wmawiając geniusz w niego. Uwierzył w to i poczuł się, uznał siebie nie zobowiązanym do żadnych względów etycznych nadczłowiekiem. Polskę kochał, bardzo ją, głęboko, ogniście kochał, ale dla siebie, jako swoją najmocniej umiłowaną własność. Nominowała go w r. 1846 Centralizacya wodzem naczelnym, dyktatorem i on przy nominacyi tej od r. 1846 do 1878 obstawał, broniąc jej. przeciwko rządom, ludziom, losom — przeciwko wszystkim
272

i wszystkiemu, biorąc w obronie w rachubę nie środki, ale cel. Nie byłoż to dosadnie scharakteryzowaną aberacyą umysłową?
O aberacyi bodaj czy nie najdosadniej wynalazek bojowy świadczy. Posądzenie o nią powziąłem, gdy mi razu pewnego na modelu tłumaczył fizyczne, na którym go oparł, prawo. Za podstawę wynalazku wziął własność kuli, przebijania ciała sławiącego jej opór, nie przebijania zaś tego, które oporu nie stawi, tj. wiszącego. Stosownie przeto skrojone i uszyte tornistry, na stosownie przyrządzonych zawieszone ramach, ustawionych odpowiednio na specyalnie zbudowanym wozie, tworzą — zdaniem wynalazcy — „fortyfikacyę przenośną, zarazem lotną jak szarża kawaleryi i wszystko przed sobą łamiącą, jak kolumny szturmowe“. Miało to być zmodernizowaniem i ulepszeniem taborów, które Czechom w wojnach husyckich ogromne oddały usługi. Mimo przestrogi i krytyki, wykazujące bezużyteczność, ba, szkodliwość fortyfikacyj podobnych, niezdolnych się opierać artyleryi i krępujących w bitwie swobodę ruchów, Mierosławski tak dalece w wynalazek swój wierzył, że w dobie powstania styczniowego, wszystkie, jakie mu tylko w ręce wpadały pieniądze publiczne, na fabrykowanie wozów obracał i znalazłszy się na teatrze wojny, w obozach pod Krzywosądzem i Nową Wsią, zamiast obmyślać i przysposabiać oddzialik przeciwko nieochybnym atakom Moskali, wozy na prędce fabrykował.
O nim stanowczo powiedzieć należy, że był to człowiek niepoczytalny. Ogromnych, jakimi go natura obdarzyła, zdolności, na dobre obrócić nie był w stanie. Jedyną, pozostającą po nim korzyścią, jest przykład dla młodzieży naszej, ostrzegający ją przed wybujałością wyobraźni, z własnego strzelającej Jja“.
Nadczłowieczość dzisiejsza — czy nie na tej, co on niegdyś, znajduje się drodze?...
Sylwety emigracyjne 18.
273

Aleksander Guttry.
Po roku 1831 pomiędzy emigracją polską we Francyi a inteligencyą polską w zaborze pruskim istniało porozumienie, które by nazwać się dało związkiem duchowym. Wszystko w Wielkopolsce, co było w sile wieku, żywsze, odważniejsze, nie mówiąc o młodzieży, wszystko to ku emigracyi ciężyło. Pochodziło to, jak się zdaje ztąd, że Prusy owoczesne w dążeniu ku zaokrągleniu posiadłości swoich posługiwały się protekcyami, wymienianomi za przysługi, które świadczyły za jakiemś wynagrodzeniem nie wielkiem. W kierunku tym uroniła się dla nich tra — dycya polityczna — mądra, ale podła — mądra, ponieważ towarzyszyło jej ustawiczne wzmacnianie sił państwowych wewnętrznych, podła, ponieważ historya nie wykazuje ani jednego przez elektorstwo brande — burskie dawniej, przez królestwo później przez Prusy zawartego układu, traktatu, przymierza, któregoby nie podszywało wiarołomstwo, zaznacza natomiast handel sumieniami dziewiczemi pod postacią zaprze — dawania prawosławiu protestanckich swoich królewien i księżniczek, a nawet — w razie nagłej potrzeby — pożyczania amatorowi płci pięknej królowej swojej, niby pospolitej jakiej Walewskiej. Prus)r w r. 1831 wysługiwały się Rosyi — bez ich pomocy Paszkie-wicz nie mógłby ani przez Wi-clę się przeprawić, ani Warszawy zdobyć. Rosya im za to żadnym nie wy
274

wdzięczyła się rebuchem. Po przysługach przeto spól — niczce w rozbiorach oddanych, po naznęcaniu się nad szukającem na terytoryum pruskiem schronienia żoł — nierstwem polskiem, gabinet berliński — na wszelki wypadek — nie tylko sfolgował Polakom poddanym swoim, ale i na emigrantów — przypuszczając snadź, że i oni w razie danym przydać się mogą — łaskawym się okazywał. Po r. 1831 Prusy wobec emigracyi polskiej odegrały rolę podobną do roli, odegranej przez Austryę po r. 1863. Podobną politycznie — wydatniejszą kulturalnie. Dzięki wpływowi wyżej stojących w Prusiech, aniżeli w Austryi, zakładów nauczających i naukowych, zabór pruski w umysłowym i literackim ruchu przewodniczył w Polsce, w politycznem zaś także względem Polski zajął stanowisko, że historya nie rozstrzygnęła jeszcze pytania: czyjem wypadki r. 1846 były dziełem, emigracyi, czy Wielkopolski? W procesie r. 1846, na 251 sądzonych, emigrantów było tylko 26. Śród 11 głównych sprawców (Urheber), zasądzonych na śmierć (8) i długie więzienie (3), emigrantami byli Mierosławski i Elżanowski, inni — Wład. Kosiński, Stan. F. Sadowski, Łobodzki, Cejnowa, Kleszczyński, Kurowski, Malczewski, Trąpczyński i Libelt — z rodu i pobytu poznańczycy. Ci przeto, co wypadki r. 1846 do rodzaju występków w Polsce zaliczają i odpowie-dzialność za nie na emigrację, ściślej na Towarzystwo Demokratyczne, a jeszcze ściślej na Centraliza — cyę zwalają, dopuszczają się niesprawiedliwości. Odpowiedzialność, jeżeli nie przeważnie, to w równej mierze ciąży na Wielkopolsce wogóle, na wybitniejszych tej części Polski obywatelach w szczególności.
Do tych wybitniejszych należał Aleksander Guttry — ziemianin zamożny, pochodzący z rodziny szkockiej, która w r. 1673 uzyskała, w osobie Jerzego Guttrego, majora wojsk koronnych, indegenat. Rodzina ta osiedliła się w Wielkopolsce i spolonizowała rdzennie przez kobiety w przeciągu półtora wieku. Pra-pra,..wnuk majora, ś. p. Aleksander, wła
18*
275

ściciel dwóch wsi (Paryż i Piotrowice), w żyznej glebie w wągrowieckim położonych powiecie, gospo-darował i na każdy Ojczyzny apel odpowiadał: „jestem!“.
Do czynnej służby Polsce zaciągnął się w pierwszej młodocianego wieku dobie, urodzony bowiem w r. 1814 — w r. 1831 na koniu, z lancą w garści, mierzył się już z wojskami najezdniczemi. Zaczął młodo i nigdy w życiu nie pomyślał, że dług ojczyźnie spłacił. Spłacał go ustawicznie — do śmierci, przyjąwszy zasady i dążenia Towarzystwa demokratycznego polskiego i podzielając działalność jego. Na drodze działalności tej znalazł się w r. 1846 w liczbie tych 251, co się pod sąd dostali. Pod sądem poszczęściło mu się. Zkompromitowany „de facto“ (członek Komitetu Centr. od r. 1845) uniknął kom — promitacyi „de jure“, dzięki odpowiedniemu zachowywaniu się przed sędzią śledczem i temu, że w pe — ryodzie dochodzeniowym nie znalazł się w sprawie jego papla, któryby, jak Mierosławski, dał się sędziemu podejść i nazwisko jego uwydatnił. Upiekło się mu. Przesiedział półtora roku z czemś w więzieniu prewencyjnem. Uwolniony bez kary dla braku dowodów? Po uwolnieniu tryumfalnem wszystkich sądzonych i skazanych, niezwłocznie począł swoją prusaczoną przemocą duszę nowemi obarczać zbrodniami, biorąc czynny, jako członek komitetu wojskowego, w powstaniu, pod dowództwem Alierosławskie — go udział.
Guttry do wielbicieli Mierosławskiego, wraz z wielu Wielkopolanami i wszystkimi członkami To — warzystwa dem. należał. Proces nie zraził go do niego. Świetna mowa obrończa zrehabilitowała niefortunnego konspiratora, wielomowność zaś wobec sędziego śledczego nie osłabiała ani trochę mniemania o wojennych kontynuatora Maur. Mochnackiego „Historyi powstania r. 1830 — 1831“ zdolnościach. W powstaniu więc poznańskiem wszystko, co się w społeczeństwie do obowiązku służenia Polsce po
276

czuwało, pod jego pogamęło się rozkazy. Niepomyślny ruchawki tej rezultat był naturalnym stosunku sił wojujących, niemożności zaimprowizowania organiza — cyi ze strony polskiej i niedostateczności wynikiem. Rezultat ów nie osłabiał o zdolnościach wodza mniemania i następnie mniemania tego nie byłby osłabił, gdyby zły duch nie poradził Mierosławskiemu napisania książki, w której hardziej dowcipnie, aniżeli sprawiedliwie, obywatelstwo poznańskie odsądził od rozumu i patryotyzmu, zalety te sobie i emigracyi przyznając. Zraziło to do Mierosławskiego ogromną obywatelstwa większość, w tej liczbie i Guttrego. Krytyka wywołała krytykę, która zdolności wojskowe generała w wątpliwem wykazała świetle. Odtąd wielbiciel bezwzględny miarkować począł uwielbienie pierwotne. Im pilniej się słońcu temu przypatrywał, tem większe dostrzegał na niem plamy. Bolało go to szczególnie, że dzięki żakostwu, polegającemu na wynoszeniu w patryotyzmie jednych nad drugich, nadwerężyło się porozumienie, jakie do r. 1848 istniało pomiędzy emigracyą a tym działem Polski, który się z nią znosić i na nią oddziaływać mógł. Żakostwo takie jest objawem dosyć pospolitym, trafiającym się i w społeczeństwach ucywilizowanych: w Szwajcaryi np. kantony wywyższają się jedne nad drugie — zuryszanie mają siebie za coś lepszego od st. gallenczyków, genewczycy od waadtczyków (Cton de Yaud) i odwrotnie. Czyni to jednak gmin: wyróżniania podobnego dopuszcza się niemądra młodzież: ludziom dojrzałym i do rozumu pretensyę mającym nie uchodzą rzeczy podobne. Nam zwłaszcza Polakom, różniczkowanym przez wrogów, nie przystoi różniczkowanie się nieoględne i nierozważue, podniecane przez podszywane doktryneryzmem namiętności. A taka to właśnie podnieta podyktowała Mierosławskiemu książkę, naigrywającą się z czci obywatelstwa jednego z działów rozszarpanej Polski. Guttry przewidywał, że wyniknie ztąd do emigracyi ze strony krajowców niechęć, której nie omieszkają wy
277

zyskać przeciwnicy pobudzanej przez nią politycznej ruchliwości Polaków i wrogowie piastującego w łonie swojein zaczyny wolności obywatelskiej narodu pol-skiego. Przewidując to, przeciwdziałał przeciwko temu do spółki z ludźmi tej miary, co Niegolewski, Sew. Mielżyński, Libelt i inni podobni, usiłując o ile możności neutralizować wrażenie produktu literackiego, wytworu zarozumiałości, zprzężonej, z obrażoną miłością własną. Wierzył bowiem jeszcze w Mierosławskiego geniusz militarny — w jego niezbędność w razie, gdy się Polska do oręża porwie. Względami temi kierował się w życiu prywatnem, w stosunkach towarzyskich i na arenie parlamentarnej, na którą nie omieszkało wysłać go zaufanie spółobywateli. Na arenie tej „rozumiał on — słowa nekrologu na śmierć Guttrego, zamieszczonego w („Wolnein Polsk. Słowie “ nr. 82 z d. 1 lutego 1891) — że rola polska w sejmie zaborczym polega przedewszystkiem na upominaniu się o krzywdy — na utrzymywaniu w ciągłości nieprzerwalnej tego procesu, który się rozpoczął w r. 1772 i czeka na rozstrzygnięcie.“
Lata, w których Guttry w sejmie pruskim po-słował, byljT świetnym w parlamentaryzmie wielkopolskim momentem. Posłowie czuli się, uznawali i byli Polakami, byli nimi rzetelnie, bezwzględnie, bez żadnych zastrzeżeń i niedomówień. Żadnemu z nich ani się śniło, ażeby mógł się wyznawać „Prusakiem polskiego pochodzeniau (formuła narodowościowa trójlojalizmu), żaden nie przypuszczał możliwości godzenia się z losem. Kiedy A. E. Odyniec — spółredaktor i jeden z autorów wiernopoddańczego ohydztwa, jakie w imieniu szlachty litewskiej „u stóp“ Aleksandra II — za pierwszej jego w Wilnie po śmierci rodzica „niezabwiennawo“ bytności — złożo — nem zostało, po dokonaniu tego głębokiej polityki dzieła w Berlinie się zjawił i Kołu polskiemu wizytę złożył, doznał od Koła przyjęcia, które go o spazmatyczny przyprawiło płacz. Boć Polacy to byli —
278

Polacy, patryoci starej daty — demokraci narodowi *)
Rozdźwięk przekonaniowy pomiędzy nimi a demokracją emigracyjną tem się w momencie owym wyraził, że ta ostatnia, widząc bezowocność działalności Polaków w parlamencie pruskim, w którym bezwzględnie wszelkie ich wnioski, interpelacye i re — klamacye odrzucone były, sprzeciwiało się braniu przez nich w ciele tem udziału. We względzie tym atoli racya się po stronie posłów polskich znajdowała. Mieli się oni za notablów, jakich zdobyte miasta wysyłają do nieprzyjaciela, celem uzyskania od niego warunków o ile można najznośniejszych we względzie kontrybucyi, dostaw, kwaterunku, podwód i t. p. ciężarów. W roli tej przedstawiciele narodu
*) Coraz mocniej uczuwać się daje potrzeba historyi emigracyi polskiej, oraz wystudyowania demokra — cyi,.starej“. Podwójną tę potrzebę wykazuje polemika akademicka, tocząca się obecnie (r. 1901 — 1903) przeważnie w prasie galicyjskiej — polemika przenoszona ze sfer akademickich do politycznych. Zjawisko to u nas nie nowe. Pozytywizm, metoda badań filozoficznych — czyż nie został z filozofii przeniesiony do polityki dla zakończenia smutnie karyery przez wyszykowanie zgody z losem? Coś podobnego oczekuje demokracyę. Istota jej ujęta w formułę wszechludzką,..Wolność, równość, braterstwo4*, znaną jest dokładnie; w przeniesieniu jednak do polityki ulega koszlawieniu przez różniczkowanie bez końca. Jakiej bo nie mamy już demokracyi? Nie brak sułtańskiej (za Abdul-Medżida) i carskiej (za Aleksandra II). W Galicyi do wyboru są; lwowska, krakowska, koncentrowana, socyalna, ludowa (trojaka), stara, nowa i inne i in., nawet się wedle osób mianujące, a każda z osobna i wszystkie razem specyalnie galicyjskie. W takim rzeczy sianie musiała się oznajmić „narodowa11 dla tego bodaj, ażeby zaznaczyć, że nam Polakom nie o samą tylko Galicyę, ale i o Polskę chodzić powinno.
279

polskiego w sprawowaniu funkcyi poselskiej wyłącznie prawie interpelowali, reklamując przeciwko na-dużyciom urzędniczym i niedotrzymywaniu zobowiązań rządowych i przyrzeczeń monarszych. Naprawy krzywd nie uzyskali, ale oddziaływali na dwojaką opinią publiczną: zagraniczną i krajową. Za granicą sprawę polską na widoku ustawicznie utrzymywali: w kraju... „każde upomnienie się „(W. P. Słowo“ nr. 82, str. 6, kol. 3) wywoływało nowe ze strony zaborców nadużycie i każde ich nadużycie pogłębiało — że się tak wyrazimy — sprawę polską, budząc interesowanie się nią w tych warstwach społecznych, którym się najmniej uczuwać dawało panowanie obce. Polityka ustawicznej protestacyi posłów polskich na sejmie berlińskim, polityka opozycyi bądź co bądź, na pozór jałowa, w istocie owocna się okazała. Polityka ta udzieliła włościaństwu wielkopolskiemu świadomości patryotycznej i przysposobiła dla narodowości krzywdzonej miliony obrońców podczas, gdy takowi przed r. 1846 zaledwie na dziesiątki tysięcy liczyć się mogli“.
Guttry z kolegami w tym na arenie parlamen-tarnej podążał kierunku poty, póki go od tej areny nie oderwało powstanie styczniowe. Ponieważ.należał do wyznawców demokracyi wojującej, liczącej w procesie pomiędzy Polską a Moskwą na wymowę argumentów palnych i siecznych, na wzięciu w akcyi powstańczej udziału nie wyczekiwał wybuchu, lecz czynnym być zaczął w epoce przygotowawczej. Dom jego stał się główną kwaterą ruchu przed wybuchem i po wybuchu. Kilkakrotnie w sprawie powstania jeździł do Warszawy dla osobistego z Komitetem Centralnym porozumienia się. Zwróciło to na niego uwagę policyi pruskiej i zniewoliło go usunąć się z kraju. Wyjechał za granicę na zachód w niemożności udania się do Królestwa, gdzie za zbyt znaczny rysopis jego wydałby go za pierwszem na gruncie zaboru rosyjskiego stąpieniem w ręce żandarine — ryi moskiewskiej. Po wybuchu powstania Rząd N.
280

powierzył mu czynność bardzo ważną: zakupy broni i dosyłanie jej na teren wojny. Nikt zadaniu temu lepiej od Guttrego sprostać by nie mógł, tak dla fachowej rzeczy znajomości, jakoteż dla tego, że rzeczą było nieprzewidzialną, ażeby w rozporządzeniu jego grosz publiczny drogą przeznaczenia swego nie poszedł. Dla pełnienia obowiązku tego w Liege zamieszkał. Powierzoną mu czynność rozpoczął i prowadził ją dobrze poty, póki Rząd Naród, nie sprzągł go nieoględnie z Mierosławskim, który, zamianowany bezpotrzebnie organizatorem sił zbrojnych polskich za granicą, założył w Liege fabrykę osławionych wozów swoich i wytaczał procesy nie tylko o dyktaturę, ale i o fundusze na zakupno broni przeznaczone. Smutne to były sprawy*)
W styczniu — może w lutym r. 1864 spotka-łem się z Guttrym po raz pierwszy w Paryżu.
Dużo — dużo o nim przedtem (w Konstanty-nopolu) od Karola Brzozowskiego i Józefa Akorda, którzy w powstaniu poznańskiem r. 1848 udział wzięli, słyszałem. Znałem go więc ze słyszenia, poznałem z widzenia i poznałem z dwóch naraz stron: z tej, że posiadał kompromitującą wobec wszelkiej, przeznaczonej do tropienia rewoiucyonistów i buntowników, żandarmeryi postawę, oraz z tej, że mówiąc tak wyrazy cedził, iż słuchając go słuchacz najcierpliwszy cierpliwość tracić musiał.
Co do postawy należał do porody ludzi poka-źnych i akcentem powagi naznaczonych; jasny blondyn, słuszny, na urząd zbudowany, miał na pogodnem obliczu odmalowany i z błękitnych oczu bijący wyraz dobroci warunkowej — warunkowej dlatego, że sfałdowanie czoła i zmarszczenie brwi wnet obliczu
*) Napisana przez Guttrego w Lióge, wydana w r. 187p w Dreźnie, drukiem I. J. Kraszewskiego, księźka p. t. „Pan Ludwik Mierosławski, jego dzieła i działania“, jest cennym do historyi emigracyi polskiej dokumentem.
*81

i oczom nadawały wyraz groźny. Te wyrazu zmiany wynikały szczególnie w razach wyczytania lub usłyszenia o lekceważeniu obowiązków patryotycznych, o zaniedbywaniu się w służbie Polsce. O! bo Polska była przedmiotem umiłowania jego fanatycznego — „szowinizm“ grał w każdem u niego włókienku ner — wowem.
Co się zaś wymowy tyczy, wada cedzenia wyrazów trapiła go w mówieniu potocznem — opuszczała, gdy przemawiał publicznie. Gnttrego, przemawiającego publicznie, słyszeć mogłem po r. 1866, kiedym się z Belgradu przeniósł do Brukseli. Guttry, wskazany pomiędzy r. 1863 a 1872 na emigracyę, przemieszkiwał w Liege, gdzie broni już nie kupował i wysyłką jej się nie trudnił, ale czas spędzał bardzo pożytecznie. Po upadku powstania styczniowego zakłady naukowe, wyższe zwłaszcza, w Niemczech, Szwajcaryi, Francyi, Belgii zapełniły się mło-dzieżą polską — rozbitkami zapasów orężnych. W Belgii uniwersytety i szkoły fachowe w Gendi — wie i Liege szczególnie do siebie ciągnęły młodych Polaków, zaopatrując ich w wiedzę i zapewniając im chleb. Śród młodzieży tej, nie zsocyalizowanej, pomimo że na zachodzie przebywała i z socyalizmem się bezpośrednio stykała (najście socyalizmu na młodzież polską nastąpiło ze wschodu), zajmował stanowisko patryarchy, wskazując jej zadanie nauki w Polsce, utrzymując ją na drodze patryotycznej i w razie danym pełniąc śród zwaśnionych funkcyę bądź rozjemcy, bądź sędziego. W czasie tym zawiązała się między nim a mną znajomość bliska, uwieńczona przyjaźnią umocnioną kumostwein: z żoną moją trzymał do chrztu pierworodną państwa Leonostwa Sy — roczyńskich (p. L. S. obecnie profesor w politechnice lwowskiej). Odwiedzał nas w Brukseli, my jego w Liege. Zjeżdżaliśmy się na obchodach patryotycznych. Wzięliśmy razem udział w owacyjnem, pod przewodnictwem zacnego Erazma Malinowskiego, Kornela Ujejskiego przyjęciu. Raz ostatni na wystą-
282

pieniu publicznem zeszedłem się z nim w Liege na bankiecie pożegnalnym, wyprawionym dla niego przez młodzież, gdy upojony tryumfami we Francyi nowo — upieczony cesarz niemiecki wszystkim przestępcom politycznym amnestyi udzielił i Guttry w rodzinne powrócić mógł progi.
W progach tych odwiedziłem go w Paryżu, w powiecie wągrowieckiem, w gronie rodziny, w roli gospodarza wiejskiego. Zabawiłem u niego dni kilka, które mi upłynęły miło i korzystnie. Poznałem cokolwiek wiejskie w Wielkopolsce życie. P. Aleksander obwoził mnie i oprowadzał po gospodarstwie swojem, które się opłacało pomimo, że gospodarz z dochodów część znaczną obracał na działalność polityczną i na książki. Spostrzegłem to i, wobec cale poważnego tak co do ilości, jako też co da jakości księgozbioru, zainterpelowałem go o ten obok ren — tujących się roli, bydła, owiec, „kapitał martwy“.
— Tak... — odpowiedział. Majątku to nie po-większa; na politykę atoli i na piśmiennictwo polskie nie wydaję więcej nad to, co inni łożą na marszałków dworu, na kuchmistrzów, stangretów, na konie cugowe, kamerdynerów, lokajów, bony cudzoziemskie, podróże i innych rzeczy wiele, bez których wygodnie obchodzić się inożna...
W domu u niego panował dostatek; zbytków’ ani śladu. We względzie tym pomiędzy nim a żoną jego, noszącą łacińskie, Prudencya — po polsku „mądrość — znaczące — imię, zgodność panowała zupełna. W czasach nieobecności mężowskiej pani Prn — dencya gospodarstwo prowadziła, dzienniki prenumerowała, rachunki Żupańskiego regularnie płaciła, na wychowanie dzieci łożyła, mężowi grosza dosyłała i na wszystko jej starczyło, ponieważ na żadne nie pozwalała sobie zbytki.
Oh! te zbytki... Gdyby nie one, o ileż by lepiej dziś i zawsze sprawa polska stała!...
Obwoził mnie Guttry po sąsiedztwie. Byliśmy w dworach kilku i... w pałacach. Jeden z pałaców
2 >3

posłużył mi za model do napisania powieści pod zmienionym dla cenzury warszawskiej tytułem: „Dy — plomacya szlachecka“. Jeden zaś dworek nowy, świeżo pod laskiem brzozowym zbudowany, we wspomnieniach moich pozostaje jako przybytek, urokiem świętości opromiemiony. Mieszkał w nim Karol L i — b e 11. Pobudował go sobie na gruncie niedawno nabytym i miejscowości dał nazwę wsi Brdowo, pod którą syn jego w powstaniu zginął. Libelta nie zastaliśmy — doglądał jakiejś robocizny, czy zbioru za laskiem. Poszliśmy ścieżką przez lasek i spotkaliśmy się z nim na niej. Nie pokaźnej to był powierzchowności mąż. ale krótkie z nim obcowanie nakazywało powierzchowności jego w rachubę nie brać. Naturalny, swobodny, lekko humorem zaprawny sposób odnoszenia się towarzyskiego przypominał mi Lelewela. Spędziłem z nim godzin kilka Da dwa razy rozłożonych: raz w Brdowie i w dni parę później w Paryżu (nie francuskim n. b.). Do Paryża zjechało się było sąsiedztwo z rewizytą, w czasie której rozmowy się rozstrzelały. Przedmioty, których dotykaliśmy w domku pod laskiem brzozowym, przy wieczerzy złożonej z mleka kwaśnego i kartofli w mundurach,.w pamięci mi pozostały. Mówiliśmy o śladach mieszkań napalowych, odkrytych na jeziorze Czaszewskiem; o nieudałym Piusa IX cudzie, czemu dziwił się i nad czem ubolewał hr. Czarnecki; o kłopotach gospodarskich; o uprawie tytoniu i fabrykacyi cygar; o To-warzystwie Demokratycznem i Centralizacyi; wreszcie o rzeczy ważnej — o wychodztwie ludu do Ameryki. Przytoczenie w materyi tej w r. 1871, opinii takiego jak Libelt męża stanu i myśliciela, nie będzie może w dobie obecnej bez interesu.
Lat temu trzydzieści z góra opinia publiczna w Polsce głośno, wyraźnie i stanowczo się przeciwko wychodźtwu ludu oświadczyła. Opinię tę podzielałem, będąc pewnym, że opozycyi nie wywołuje. Zrazu przeto bez przekonania, wkońcu przekonany wysłuchałem zwięzłego wykładu, który się da jak nastę-
2&4

puje streścić. Libelt wykład swój zaczął od prawa ludzi, pracujących dla zabezpieczenia bytu sobie i rodzinie i wyprowadził stąd obowiązek pracodawców zaspakajania tej głównej pracowników potrzeby. Gdy pracodawcy obowiązkowi temu uczynić zadość nie mogą, w razie takim nie mają prawa sprzeciwiać się pracownikom w poszukiwaniu zarobków, potrzebom ich odpowiadających. Regułę tę ogólną objaśnił przykładem dwóch parobków, którzy od niego do Ameryki odeszli i po trzech latach powrócili, przywożąc rodzinom jeden tysiąc paręset, drugi ośmset kilkadziesiąt dolarów, przy pomocy których rodziny te z nędzy się otrząsnęły.
— Nie to jednak tylko — ciągnął dalej — wychodźtwu ludu naszego wagę nadaje. Polska, po utracie bytu państwa swego, gdyby nie posiadała przedstawicielstwa zagranicą, wydana by była na łaskę i niełaskę zaborców, którzy by ją, naród żywy, członka rzeszy narodów w świecie ucywilizowanym, uśmiercić usiłowali. Broni ją od tego obecnie emi — gracya polityczna dawniejsza w r. 1831 i nowa z r. 1863 — jedna wygasająca, druga wygasnąć mogąca, zanim ją ruch nowy z kraju nie zasili. Jakby na zapobieżenie temu tworzyć się poczyna emigracya...
— W Ameryce?! — podchwyciłem — zarobkowa?!...
— Ameryka — odrzekł, domyślając się sensu zapytania mego zdziwieniem zaakcentowanego — Ameryka północna z pod sztandaru gwiaździstego pali się do interweniowania w sprawach europejskich, a odległość pomiędzy nią a Europą coraz to się umniejsza; zarzut zaś zarobkowości nie pozbawia wy — chodźtwa polskiego, gromadzącego się za oceanem, charakteru narodowego, piastującego w sobie zaczyn polityczny, któremu nic nie przeszkodzi rozwinąć się i wybujać nawet. I to przeto przedstawicielstwo przydać się Polsce może, bylebyśmy o niem pamiętali i do niego czucie utrzymali...
Opinia ta dała mi do myślenia. Od czasu usłyszenia jej z ust Libelta wychodźtwo nasze do Stanów
285

Zjednoczonych poczęło mię interesować, jako polityczny w odniesieniu do Polski czynnik i zaintereso-wanie się to rosło — rosło, aż spowodowało w trzydzieści lat później podróż moją, która mnie w opinii o przydatności politycznej zainstalowania się wy — chodźtwa polskiego pod sztandarem gwiaździstym utwierdziła. Wdzięczen jestem Guttremu za zawiezienie mnie do Libelta.
Rozstając się z Guttrym, pewny byłem, że go już nic od roli nie oderwie. Zawiodłem się. W sześć lat później przyjechał do mnie, do Genewy, gdziem wówczas mieszkał — przyjechał w towarzystwie Johnstona, powiernika lorda Beaconsfilda, w interesie wojny pomiędzy Moskwą a Turcyą. Chodziło o nasz w wojnie tej udział. Anglia życzyła sobie urządzić w Polsce dywersyę, inaczej: powstanie wywołać. Na dywersyę taką nie zgodziliśmy się. Guttry, po rozmówieniu się ze mną, pozostawiając Johnstona, który jak się zdaje spodziewał się mnie przekonać, odjechał, złożywszy raz jeszcze dowód gotowości służenia sprawie polskiej.
Ze służby się nie wycofywał — z tej służby codziennej, prawdziwej, obywatelskiej, polecającej na wypromienianiu patryotyzmu ze siebie w słowie i w czynach. Służbę tę pełnił do śmierci, która nastąpiła pod koniec stycznia r. 1891.
286

Jan Nepomucen Janowski.
Towarzystwo Demokratyczne polskie założonem zostało we Francyi r. 1832. Akt założenia sporządzony d. 18 marca 1832 r., podpisało członków dwudziestu dwóch, wedle pochodzenia rodowego dzielą-cych się jak następuje: jeden chłop, sześciu szlachty wątpliwej, piętnastu karmazynów — śród tych ostatnich trzy takie, jak dwaj bracia Ganowscy, dwóch Świętosławskich, Kromowski, Rupniewski. Podpis chłopa, na pierwszein figurujący miejscu, brzmi ze szlachecka:
Jan Nepomucen Janowski.
Janowski na świat przyszedł r. 1803 w Konopiskach, wsi dużej, o milę ku granicy śląskiej od Częstochowy odległej, przed r. 1831 do składu dóbr narodowych uchodzącej, po r. 1831 przez cara Mikołaja I. za wierną carską służbę podarowanej Polakowi, oficerowi od żandarmeryi. Carowie wierność względem siebie lepiej — raczej inaczej — aniżeli Polska wynagradzają. Patryotyzm polski intratnym nie jest. Dowodem Janowski.
Dziecinne Janowskiemu lata upłynęły częścią we wsi rodzinnej, częścią na Ślązku, w Gliwicach, gdzie do szkół publicznych chodzić począł. W ciągu dalszym uczył się w Krakowie i tam, po zdaniu świetnie egzaminu dojrzałości, wstąpił do uniwersytetu; następnie udał się do Warszawy. W uniwersy
287

tecie warszawskim słuchał prawa i ekonomii polity-cznej i otrzymał dwa złote medale za rozprawy konkursowe na wydziałach prawniczym i filozoficznym, oraz stopień naukowy magistra obojga praw. Ławy uniwersyteckie opuściwszy, urzędował kolejno w sądownictwie i w skarbowości w charakterze prawnika, pracując przytem w publicystyce i pełniąc funkcyę bibliotekarza w Towarzystwie Przyjaciół Nauk.
Dla uczonego tej miary, co Janowski, droga, na którą wszedł, świetną wróżyła przyszłość. Trzeba się było tylko „szanować“, tj. w „głupstwach“ udziału nie brać. On też udziału w żadnych nie brał spiskach, w żadnych sprzysiężeniach. Życie pędził regularne i spokojne poty, póki pewnego wieczora jesiennego w uszy jego nie obiło się z ulicy wołanie: „Do broni!... za wolność!... za Polskę!..’.“
Na okrzyki te w tym chłopie uczonym krew zagrała. Na ulicę wypadł, do spieszącego dokądś tłumu się przyłączył i dobiegł do arsenału. Z arsenału rozdawano broń. Docisnął się — dostała mu się szpada. Była to szpada Henryka Dąbrowskiego. Z nią w garści przebiegał ulice Warszawy, zwracając się w strony, z których dochodziły odgłosy rzadkich wystrzałów. Szukał nieprzyjaciela, z którym by się szpadą zmierzył. Gdy dzień zaświtał, dowiedział się od uliczników, że:
Kostuś kochany, troskami znękany,
Uciekł bez huku — a kuku!... a kuku!...“*)
Wojaczka nie jego była rzeczą. Na użytek
*) Piosenka uliczna, skomponowana po ucieczce w. ks. Konstantego Pawłowicza. Strofy pierwsza i druga: „Kostuś kochany, troskami znękany — daj folgę kłopotom, rom tom tom!... rom tom tom!... roni tom tom tom, rom tom tom tom!... Po bruku burczałeś, maisowo patrzałeś — uciekłeś bez huku, a kuku!... kuku!... a kukuku, a kukuku!...“ itd.
288

powstania potrzebnymi byli żołnierze nietylko ze szpadami, ale i z piórem w ręku. Do szeregu tych ostatnich zaciągnął się Janowski z chwilą, gdy po łacinie ogłosił „O procesie rzymskiem w Polsce“ rozprawę zaszczyconą recenzyą Lelewela, zamieszczoną w miesięczniku „Temida Polska”. I w szeregu tym, po wybuchu powstania, pozostał, urzędując w Komi — syi rządowej przychodów i skarbu, jako referent i biorąc czynny w publicystyce rewolucyjnej (najprzód w „Kurjerze Polskim“, następnie w „Gazecie Pol — skieju, której redakcyę naczelną objął) udział. W „Gazecie Polskiej“ zamieścił projekt założenia towarzystwa uwłaszczenia włościan i w niejże drukował artykuły, za które spotykały go aresztowania i groźby rozstrzelania. Uwłaszczenie włościan, na co w czasie trwania wojny w r. 1831 zapatrywał się, jako na środek zainteresowania sprawą powstania ludu, stało się następnie wytyczną jego wierzeń pa — tryotycznych i przekonań demokratycznych.
Że tak było, świadczy o tem najpierwsza na emigracyi Janowskiego czynność. Emigracyą zwało się w czasach owych wychodźtwo polskie we Francyi: była to nazwa specyalna, techniczna niejako — nazwa, której w Rosyi na piśmie i w mowie ustnej wygłaszanie surowo było zakazanem. Janowski do grona tej emigracyi przybył pod koniec roku 1831; w roku następnym w miesiącu styczniu, pod przybra — nem nazwiskiem w charakterze Alzatczyka (do stolicy Francyi wyjątkowo jeno wpuszczano wychodźców polskich), zjawił się w Paryżu i w połowie marca w tymże roku podpisał akt założenia Towarzystwa Dem. Polskiego, którego cel, wyzwolenie Polski, opierał się na zadaniu: uwolnienia i uwłaszczenia wło — ściaństwa. Cel polityczny łączył się ściśle z zadaniem społecznem, a cel i zadanie zlewały się w jedno nierozłączne w przekonaniu demokratycznem. Zadaniu i celowi temu tej demokracyi polskiej, której gwiazdą przewodnią był posunięty do fanatyzmu niemal patryotyzm, poświęcił się Janowski duszą i ciałem.
Sylwety emigracyjne 19
289

Dla Polski żył, Polską oddechał, pragnąc, ażeby ona za wzór państwom i narodom służyła. Warunek, pod którym doskonałość taką osięgnąć mogła, widział nie w czem innem, jeno w demokracyi.
Tu miejsce o demokracyi tej, służącej obecnie za przedmiot dyskusyi — jak ją poprzednio nazwałem — akademickiej, słówko rzec. Osobistość Janowskiego, służąca mi za model do sylwety niniejszej, w sam raz się ku temu nadaje.
Był on fanatykiem patryotyzmu, jakoteż fanatykiem demokracyi: świadczą o tem liczne artykuły pióra jego w polskich i francuskich dziennikach za-mieszczane, oraz broszury i tłumaczenia na polskie z języków obcych.*)
W fanatyzmie patryotycznym równych sobie miał dużo — mnóstwo. W emigracyi z roku 1831 z trudnością znalazłby się osobnik, któryby za ojczyznę, „za byt jej i chwałę’, na stosie z ochotą spalić się nie dał.
W fanatyzmie demokratycznym znajdowali się mu równi; przewyższający go atoli chybaby się odszukać nie dał. Był on w Demokracyi skrajnym — nieprzejednanym... i takim pozostał do śmierci.
Na czem skrajność, na czem nieprzejednaność jego polegała?
Na wstępie do sylwety niniejszej zaznaczyłem, że Janowski akt założenia Tstwa D. P. podpisał wespół z sześcioma zapewne mieszczanami (o pocho — chodzenie mieszczańskie posądzać można Rettla, Kraitsira, Slepikowskiego) i z piętnastu szlachcicami.
*) Dla przyszłego emigracyi polskiej historyka potrzebną jest wiadomość, że Biblioteka Uniwersytetu Jagiellońskiego posiada, otrzymane w darze od J. N. Janowskiego, rękopisy i około 1500 książek i broszur, oraz dzienniki, wydawane w emigracyi blisko lat pięćdziesiąt. Źródła do historyi emigracyi znajdują się także: w Bibl. polskiej w Paryżu ’Quai d^Orlean), w Kurniku (Poznańskie) i w dużej ilości w Kapperswilu (Szwajcarya).
290

Na innym, ważniejszym, bo zasady stawiającym, akcie, na Manifeście Tstwa D. P., opublikowanym w roku 1836, podpisali się członkowie świeżo uchwalonego pod nazwą Centralizacyi zarządu towarzystwa w liczbie ośmiu (powinno było być dziewięciu). Śród podpisów tych stosunkowo powiększyła się ilość mieszczan — chłop pozostał zawsze sam i podpis swój nakreślił na ostatku. Towarzystwo Demokratyczne liczyło wówczas członków 1.135. Była to mniej więcej jedna piąta wychodźtwa politycznego, które wyemigrowało w r. 1831 i przedstawiało wszystkie stany i wszystkie klasy społeczeństwa polskiego w stosunku takim, w jakim na gruncie, w Polsce, stany owe i klasy pozostawały do oświaty. Lud rolny, na gruncie najliczniejszy, ogarniała ciemnota i na emigracyi, klasy tej przedstawicieli znajdowało się mało; więcej stosunkowo było nieszlachty tj. tej klasy, której później miano,,inteligencyi“ nadanem zostało, a do której, obok urzędników i oficyalistów prywa-tnych, wchodzili mieszczanie i pewien drobny procent żydów; najliczniej przedstawiała się szlachta. Ze szlachty wyłącznie prawie składało się najliczniejsze, umiarkowane stronnictwo, Zjednoczenie. Wyłącznie szlachta otaczała patryarchę arystokracyi polskiej, księcia Czartoryskiego. Na pięć tysięcy głów w emigracyi nie było jej chyba mniej niż cztery tysiące. W Tstwie Demokr., biorąc proporcyę wedle założycieli i corocznych składów Centralizacyi, wypada, że szlachcice, po przyłączeniu się zwłaszcza w r. 1846 Zjednoczenia, stanowili członków 3/* najmniej.
Janowskiego to nie zrażało. Towarzystwo D. P. różni dla rozmaitych opuszczali powodów: Adam Gurowski dla panslawizniu*), Leonard Rettel dla to-
*) Adam Gurowski podał się do amnestyi i uzyskał ją od rządu rosyjskiego; musiał jednak z Rosyi uciekać, w jego bowiem opiniach panslawistyczuych rząd Mikołaja I widział niebezpieczeństwo dla siebie, Umarł w Ameryce, odepchnięty przez Moskwę i przez Polaków,
19*
291

wianizmu, Michał Czajkowski dla kozactwa, Bolesław Gutowski dla infantki hiszpańskiej, inni dla innych nie znanych powodów. Janowski powinien był je opuścić wraz z Zenonem Świętosławskim dla gminy Humań lub Grudziądz, wyznających skrajny, w połączeniu z katolicyzmem, socyalizm i uznających rzeź hu — mańską za zasłużoną niebios karę. Nie uczynił tego. Nie zachwycał się za niewyzwolenie ludu Konstytu — cyą 3-go Maja, co jego skrajność demokratyczną potęgowało, ale potęgowało wedle Manifestu Towarzystwa D. P., któremu się nigdy na jotę nie sprzeniewierzył.
Znainiennem to jest ze względu na to, że ta demokracya stara, obecnie lekceważona trochę, cechuje pięknem ludowem, nadając jej „eo ipso“ znaczenie narodowe i rozległejsze od tego, jakie jej przyznaje nowoczesna krytyka dorywcza.
Co do narodowości demokracyi, to — lozpatru — jąc ją z punktu ogólnego — żaden właściwie naród do wynalazku jej przyznawać się nie może. Datuje ona od czasów niezawodnie przedhistorycznych, towarzysząc kształtowaniu się społeczeństw ludzkich. Narodową staje się, dzięki przystosowywaniu. Społeczeństwa kształtowały się wedle jednej i tej samej modły, dlatego w przystosowywaniach demokracyi zachodzą podobieństwa ogólne i różnice szczegółowe: podobieństwa, podsuwające jednym posądzania jej o naśladownictwo, różnice, upoważniające drugich do przyznawania jej oryginalności narodowej.
A do pewnej, w znacznej nawet części, orygi-nalności ma ona w Polsce prawa nie mało. Zkąd, jeżeli nie z tkwiącej w duchu narodu idei demokratycznej, wzięło się gminowładztwo szlacheckie? Co ją w Słowiańszczyźnie wschodniej, zachodniej i południowej stłumiło, jeżeli nie napastnicze w VII, VIII,
w oczach których uchodził za zdrajcę sprawy narodowej. Dziwne, że „Kraju petersburski nie rehabilitował go jeszcze.
292

IX i X wiekach podboje i zabory?... Nie uległa im sama jeno Polska; za to na drodze obronnej ukształtował się w niej stan rycerski, który gminowładztwo — zamknął w sobie i ulegając wzorom ościennym, odgrodził się prerogatywami od ludu rolnego. Zaznacza to Manifest Towarzystwa D., nie wspominając jednak o ciągłości istnienia w łonie — raczej w sumieniu — społeczeństwa polskiego idei demokratycznej, przejawiającej się: w panowaniu Kazimierza W., przezwanego królem chłopów, w ślubach Jana Kazimierza, w głosach uczonych i kaznodziei (Frycz-Modrzewski, Piotr Skarga), w przykładach możnych (Jan Tarnowski, hetman w. k.). Po półtora wiekowem — dzięki skoszlawionemu wychowaniu, któremu w Polsce podległ „naród polityczny“ (szlachta) — obezwładnieniu umysłowem, przy pierwszem z niemocy tej otrząsaniu się, idea demokratyczna odżyła. W w. XVIII dużo już nazwisk, obok Andrzeja Zamojskiego, Stanisława Małachowskiego, Józefa Wybickiego, Staszyca, Kołłątaja, pojawia się na polu zabiegów o sprawiedliwość społeczną. Działaczy coraz to przybywa. Sprawa ta wchodzi na arenę parlamentarną i zajmuje poważne w publicystyce stanowisko. W r. 1831 J. N. Janowski, najprzód sekretarz, następnie wice-prezes, pod prezydenturą Lelewela, Towarzystwa Patryoty — cznego, redaktor „Gazety Polskiejbył autorem, wespół ze współpracownikami..Gazety“, projektu założenia Towarzystwa uwłaszczenia włościan, których sprawę w piśmie swojem stawiał i bronił, celem „zainteresowania ludu wiejskiego w wojnie o niepodległość“.
Cel ten, zaznaczony na emigracyi r. 1832 przez J. N. Janowskiego, z jego udziałem opracowany i ogłoszony r. 1836, wytkniętym jest kilkakrotnie w owocu opracowania tego, w dziele pamiętnem: w Manifeście Tow. D. P.
W jednym ustępie Manifest wskazując, że usiłowania dotychczasowe odzyskania niepodległości świadczą z jednej strony (ze strony szlacheckiej)
293

o niemocy, z drugiej (włościańskiej) „dowodzą niewygasłego w masach uczucia swobód i gotowości do walki w miarę czynionych im obietnic i nadziei“.
W innym ustępie tłumaczy Manifest, że gdyby po wybuchu powstania listopadowego, został przez „powszechne socyalne usamowładnienie“ zasilony pierwo-tny entuzyastyczny ruch ludowy, nieuchronnym onego następstwem byłoby: „zapalenie prawdziwie narodowej wojny, niewątpliwe zwycięstwo ojczystej sprawy“.
Dalej, po wymotywowaniu zasadniczego znaczenia kastowej ogólno-ludzkościowej, formuły demo-kratycznej: „Wolność, równość, braterstwo“, Manifest konkluduje:
„Tak pojmujemy zasady, do których urzeczywistnienia dąży dziś ludzkość. Na nich opieramy przyszłe odrodzenie społeczności polskiej, w ich duchu nad odzyskaniem niepodległego jej bytu pracujemy.
„Polska więc niepodległa i Polska demokraty-czna: oto cel stowarzyszenia naszego“.
Z powyższego, kontra sygnowanego przez chłopa rozumnego streszczenia wyznania wiary politycznej demokracyi emigracyjnej z r. 1831 wynika przede — wszystkiem, że wyznanie to przenikała, że je cechowała i że mu, niby gwiazda przewodnia przyświecała, przewodniczyła Ojczyzna — wolna i niepodległa Polska w granicach przedrozbiorowych z r. 1772. Bo i o tem Manifest nie zapomina.
Owa przeto demokracya narodowa stara nie zapomniała o tem, o czem nie zapomina, stanowiąca podłoże zasadnicze Ligi Nar. demokracya narodowa nowa: o państwowości polskiej.
We względzie tym pomiędzy demokracyą naszą z lat trzydziestych wieku XIX a demokracyą z końca tegoż wieku i początku XX me zachodzi różnica żadna. I ta narodowa i tamta narodowa, a ta nie od dziś, ani od wczora — narodowa w tej mierze, w jakiej narodowemi są demokracye francuska, niemiecka, włoska, szwajcarska, amerykańska i inne.
294

O różnicach zasadniczych, o naśladownictwie mowy być nie może.
Różnic nie masz również we wstrętach do przygodnych podporządkowywać demokracyi (ugodowość, trójlojalizm, przymierza pseudo-oportunistyczne), oraz do najmocniej antinarodowej i srodze w odniesieniu do sprawy polskiej występnej walki klas.
Walki klas demokracya stara nie przypuszczała nawet, jak niektóre kodeksy karne w starożytności nie przypuszczały zbrodni ojcobójstwa.
Różnice?... — różnice zachodziły — jedna zwłaszcza duża, tkwiąca w przekonaniu o gotowości mas ludowych do walki (o niepodległość ojczyzny) w miarę czynionych im obietnic i nadziei.
Był w tem ogromy, kolosalny demokracyi starej błąd przekonaniowy — błąd polegający na nie-znajomości psychologii mas ciemnych i na tej pewności, że w razie ostatecznym środka uwolnienia i uwłaszczenia włościaństwa nie chwyci się rząd zaborczy. Masy ciemne nie są do wierzenia stronie słabszej pochopne, podejrzewając w obietnicach jej podstęp. Rządy zaś nie skrupulizują w przysposabianiu na dalszą metę i wywoływaniu wedle potrzeby walk czy to narodowościowych, czy religijnych, czy klasowych, jak wypadnie — jak się to praktykuje w pozostających pod ich kierownictwem i dozorem szkołach ludowych, w uzależnionych od nich kościołach, w momentach wymagających akcyi doraźnej pod postacią stróżowania, szpiegowania, niewykluczając rzezi (humańska, tarnowska, sołowijowiecka i inne). Obecnie w przysposabianiu walki klas rywalizuje rząd moskiewski z organizacyą socjalistyczną, która może być pewną, iżby w razie, gdyby caratowi strajki i zamachy na sery o zagroziły, uzyskałaby zaspokojenie domagań się swoich, jak demokracya uzyskała wyzwolenie i uwłaszczenie ludu, ale by nie uzyskała wyzwolenia dla Polski.
Demokracya emigracyi z r. 1831 — deniokra — cya Jana Nepomucena Janowskiego (pod jego syl-


wetą uważałem za właściwe podsunąć, jako tło do niej, treściwy pogląd na demokracyę, w której on był postacią jedną z najwybitniejszych) — grubo błądziła, licząc na lud nieuświadomiony. Przeliczyła się — i demokracyi „w kajdanach urodzonej, w niewoli zrosłej“, a rzetelnie patryotycznej, polskiej, narodowej, pozostawiła w spadku po sobie przekaz błędu tego naprawienia.
Czy Janowski na błędzie się poznał? Przypu-szczać można, że się poznał. Mam na to dowody.
Osobiście zszedłem się z nim w r. 1858 i, jak się zdaje, uzyskałem od razu względy jego, które się przedewszystkiem w ten przejawiły sposób, że na rok, czy na lat dwa przed pięćdziesiątą To w. D. P. rocznicą zaproponował mi, abym, dla uczczenia rocznicy tej, historyę Towarzystwa napisał. Brak mate — ryalów, czasu i inne okoliczności nie pozwoliły mi zadość życzeniu założyciela Tstwa D. uczynić. Następnie, w r. 1882, w jednej przezemnie napisanych broszurek wyraziłem się, że „jeden promień światła do Judu wprowadzony wart dla nas walnej bitwy wy granej za wyrażenie to, wogóle za ową
broszurę, w liście gorące przysłał mi uznanie. Dowód treści zaczerpnę z listu, jaki wystosował do mnie na niedługo przed śmiercią swoją, zaszłą 5 lutego 1888 r. — list, ogłoszony w „W. P. Słowie“, nosi datę 14 grudnia 1887. Pochop do napisania listu tego dało mu do wiadomości jego dochodzące nawoływanie do zgody, jedności, solidarności. „Pochodzi to może — słowa listu — z przewidywania, że dwaj, a może i wszyscy trzej nasi ujarzmiciele na ziemi naszej mogą się wkrótce rozpierać z sobą i że to może nam dać powód jakiej akcyi. Może to także pochodzi z lepszego zrozumienia obowiązków względem kraju, za który się z orężem w ręku walczyło i gotowym było życie położyć, że zatem potrzeba mu pozostać wiernym „usque ad finem.“ Bądź jak bądź faktem jest, że ztąd i z owąd podnoszą się głosy do ogólnego skupienia się w tych lub podobnych słowach: Zgoda,
296

jedność, solidarność! Pocieszający to objaw, bo każdy tak się odzywający ma niewątpliwie na myśli losy naszej ukochanej a nieszczęśliwej ojczyzny — Pol — ski“. Autor wyjątku tego nie odzywałby się tak przed laty, kiedy polemizował z arystokracyą za upieranie się przy utrzymywaniu „stosunku patryarchalnego“ pomiędzy szlachtą a ludem rolnym i liczenia nie na naród własny, lecz na dyplomacyę we względzie sprawy polskiej, kiedy karcił zawzięcie czartoryszczy — znę za częścią niedołężne, częścią występne kierownictwo politycznemi i wojennemi sprawami polskiemi wczasach wojny r. 1831. Doświadczenie i rozmyślanie wskazały mu, że i on błądził, na lud ciemny licząc.
Widywałem go rzadko, aleśmy korespondowali ze sobą. Odwiedziłem go raz w Juvisy, w zakładzie dla weteranów polskich. Utraktował mnie śniadaniem w gargocie miejscowej. Przy śniadaniu, słuchając zdań i opowiadań jego, przypatrywałem się mu. Kaleką z przypadku zostawszy, na kulach chodził; rysy oblicza regularne wyglądały niby z pod topora i, w połączeniu z obchodzeniem się rubasznem, świadczyły o pochodzeniu włościańskiem. W obcowaniu to warzy skiem umiał być zajmującym i wesołym.
Do osobistości jego odnosi się fakt jeden, ty-czący się sympatyi francuskiej, jeżeli nie dla sprawy polskiej, to dla wspomnień przeszłości minionej. Działo się na pogrzebie Wiktora Hugo. Gdy zwłoki wielkiego poely do Panteonu wniesiono, przed Panteonem uszykował się pułk dragonów i mimo szeregów jazdy przeciągały jedne za drugiemi, składając niesionemi na ich czele sztandarami hołd nieboszczykowi, korporacye rozliczne. Z kolei nadeszła garstka ludzi, poprzedzona przez sztandar, za którym toczył się wózek ręczny, a w wózku siedział kaleka. Za pojawieniem się kaleki pod sztandarem, pułkownik salutował, żołnierze w szeregach broń sprezentowali. Nikomu czci takiej nie okazano. Kaleką był J. N. Janowski, sztandarem — sztandar polski.


Krystyn Ostrowski.
Postać to ciekawa — ciekawa ze względu na rodzaj służby, pełnionej przez nią w odniesieniu do sprawy polskiej. Należał on do takich, co sprawie tej służyli — służyli sercem, gorąco, ale się pospo — litówać nie chcieli. Takim był Władysław Plater, takim Krystyn Ostrowski. Podobni w tym względzie, różnili się w innych. Podobieństwo ich na tem polegało, że do żadnego na emigracyi nie należeli stronnictwa, zajmowali stanowiska wyosobnione i działali każdy po swojemu. O działalności PJatera będzie później. Działalność Ostrowskiego scharakteryzować się postaram w Sylwecie niniejszej.
Krystyn Ostrowski był członkiem szlacheckiej starej rodziny, herbu Rawicz, „dobrze — jak Wie — lądek powiada — osiadłej w województwie Saudo — mirskiem, Lubelskiem i ziemi Drohickiej“. W historyi rolę wydatną odgrywać ona zaczęła w początkach panowania Stanisława Augusta. Splendor spłynął na nią od Tomasza Adama kasztelana czerskiego, podskarbiego nadwornego koronnego, uhrabionego po rozbiorach kraju przez rząd pruski. Liczne jego potomstwo (sześciu synów, cztery córki) zasypało hrabiami ziemię polską. Dwaj synowie Tomasza, Antoni wojewoda, senator, komendant gwardyi narodowej warszawskiej r. 1831, i Władysław marszałek sejmu r. 1831, oraz wnuk jego a syn Antoniego, zajmujący
298

nas obecnie Krystyn, znaleźli się, po upadku pow-stania, razem na emigracyi. Antoni i Władysław nie pozostawali z rękami założonemi. Krystyp, który, licząc dziewiętnaście lat wieku z Paryża, gdzie, po ukończeniu nauk w kolegium pijarskiem na Żoliborzu, przebywał dla dalszego kształcenia się na drodze naukowej i asystował rewolucyi lipcowej, na wieść o wybuchu powstania pośpieszył do Polski i wnet się do szeregów wojskowych zaciągnął. Kampanię r. 1831 odbył w artyleryi, w bateryi pod dowództwem Bema, którego stał się wielbicielem bezwzględnym pomimo, że się z nim w jednym tylko — w nienawiści niewoli moskiewskiej — zgadzał. Młody chłopiec za granicą, czy dlatego, że zasmakował w ka — ryerze wojskowej, czy może za poradą ojca, wstąpił do otwartych natenczas dla wychodztwa polskiego szeregów wojska belgijskiego, do artyleryi. W wojsku belgijskiem odbył jedyną, jaką od wyzwolenia się swego z pod panowania holenderskiego Belgia prowadziła, kampanię: uczestniczył w oblężeniu Antwerpii. Nie kroczył jednak długo karyery tej drogą. Opuścił szeregi armii belgijskiej i nie wstąpił do szeregów emigracyjnych pomimo, że emigrantem pozostał — pozostał przejęty zasadami jednego z obozów czynnych, w których się wyraziła polityczno-społeczna emigracyi polskiej działalność. Demokrata-repu — blikanin nie wszedł do Tstwa Demokratycznego, nie należał do Zjednoczenia, nie zaciągnął się do gmin socyalistycznych Humań, Grudziądz, nie zorganizował żadnego towarzystwa na rękę własną. Epoki karbo — naryzmu, nowej Polski, wypraw do Polski (Zaliw — skiego) i do Włoch przebył w szeregach armii pań-stwa, mogącego się bez siły zbrojnej obchodzić, ponieważ mocarstwa, erygujące królestwo belgijskie, uznały kreacyę tę dyplomatyczną na zawsze neutralną. W armii takiego państwa — jaka dla niego przyświecała przyszłość? Awanse z porucznika na kapitana, z kapitana na majora, pułkownika, generała.
>99

Czy mu o to chodziło? Nie, chyba, albowiem w roku 1837 dymisyę wziął i wyosobnił się.
Wyosobnił się tak dalece, że nawet w zakresie towarzyskim ludzi nie szukał. Podania nie zaznaczają w życiu jego żadnych stosunków bliższych, żadnych przyjaźni z osobnikami płci jednej i drugiej. Pewna pani, która mi w latach osiemdziesiątych mówiła, że go od dawna i dobrze znała, zapewniała mnie, że od kobiet stronił — że się płci pięknej „bał“. Jest w tem może trochę prawdy. Młody, przystojny, zamożny hrabia: posiadał tytuły i warunki wszystkie na pociąganie serc niewieścich ku sobie. Czyż nie pociągnął serduszka ani jednego? Zdarza się to, ale rzadko, młodym zwłaszcza i bogatym hrabiom. Zdarzenie to, jeżeli w rzeczy samej miało w odniesieniu do Krystyna Ostrowskiego miejsce, zasługuje na zaznaczenie i na rozważenie.
Nie garnął się do płci pięknej. Czemu? Miłości służą: wyobraźnia żywa i krew gorąca. Bywają śmiertelnicy albo jednej, albo jednej i drugiej pozbawieni, obdarzeni od natury krwią ciepławą i wyobraźnią leniwą. Nie bezwzględnie jednak. Natury takie umieją czuć gorąco, ale nie w kierunku romansowym. Ostrowski, całą serca swego potęgą, kochał Ojczyznę.
Kochał ją i służyć jej pragnął. Służyć sobą tj. wszystkiem, co istota jego w sobie zawierała najcenniejszego. Zawierała ona w sobie przedewszystkiem życie i oddałby je za nią. Lecz — czy w każdym człowieku życie jest nąjcenniejszem? Co by Polska na tem była zyskała, gdyby Mikołaj Kopernik, zamiast oddania się badaniu obrotu ciał niebieskich, wybrał by zawód wojenny i zginął sławnie w bitwie pod Orszą np.? Czy by literatura naukowa polska posiadała prace historyczne Lelewela, gdyby Lelewel, głowę w jednej z bitew r. 1831 położył? Na co by się przydała w tymże roku śmierć na polu chwały autora trzeciej części „Dziadów“, ustępu Petersburg“, „Pana Tadeusza“? Cenniejszem w Koperniku, Lelewelu, Mickiewiczu było to, co Ojczyźnie z siebie dać
300

mogli żyjąc, aniżeli to, co by dali, życie za nią tracąc. Może Ostrowski o tem myślał. Przypuszczalnem to jest tem bardziej, że się poczuwał do możliwości służenia Ojczyźnie, jeżeli nie myślami mędrca, to wyobraźnią artysty, poety. Poczuwał się do tego, posiadając w duszy nastrój rytmiczny, wytwarzający harmonię kształtów i tonów, bez której w ludzkości istnieć by nie mógł orfeizm ani w plastyce, ani w pieśni. Jest ona niezbędną z jednej strony w rzeźbie, w malarstwie, w architekturze, z drugiej w muzyce wokalnej i instrumentalnej, najbardziej zaś, naj — nieodzowniej w poezyi, odpowiadającej, ze względu na materyał, z którego buduje, artyzmowi i plastycznemu i tonicznemu.
Z rytmicznym przeto, z artystycznym w du-szy nastrojem, dzięki któremu w muzyce, uprawianej przezeń z zamiłowaniem, wykształcił się naukowo i w wykonaniu wielkiej doszedł biegłości, przedstawiło mu się służenie ojczyźnie na drodze artystycznej. Miał przed sobą przykłady, o korzyściach służby tej w zakresie patryotycznym i narodowym świadczące. Marsylianka wywiera na Francuzów wpływ porywający. „Jeszc/e Polska nie zginęła “ elektryzuje Polaków. Chopin świat zaznajomił z istnieniem narodowej polskiej muzyki, nadającej się do kompozycyj muzycznych w najwyższym artystycznym stylu, stawiającej naród polski na równi ze wszystkimi naro-dami ucywilizowanymi. A poezya — co?... W czem Mickiewicz ustępuje Goethemu, Wiktorowi Hugo, Byronowi? Czyż tacy Cliopiny, Mickiewicze, nie rozsławili Polski, nie wytyczyli dla niej w rzeszy narodów stanowiska zaszczytnego i niepodległego?
Myśli powyższe oblegać musiały młodego Krystyna Ostrowskiego wobec uczuwanej przezeń głęboko potrzeby służenia Ojczyźnie. Wątpić nie można, że go oblęgały i ciągnęły na drogę artystyczną, albowiem drogą tą poszedł. Wziął się zrazu do muzyki, dla której bliższe zaciągnął’stosunki z Wojciechem Sowińskim, muzykiem uczonym i kompozytorem. Za
301

I
czasów panowania króla-mieszczanina, w emigracyi polskiej mówiono o geniuszu muzykalnym Ostrowskiego, stawiając go obok Chopina i zapowiadając wystąpienie jego koncertowe. Zapowiedź ta długo na siebie czekać kazała. Ostrowski publicznie wystąpił raz tylko. Kiedy Ludwik Filip w miesiącu lutym, r. 1848, uciekł z Paryża, lud tłumnie wtargnął do opróżnionego z królewskiej rodziny pałacu tiuleryjskiego i niespodzianie usłyszał wprawnie i z zapałem graną na fortepianie Marsy liankę. Przez pootwierane na ścieżąj drzwi komnat pałacowych rozlegały się dźwięki hymnu narodowego. W jednej z komnat podchwycił ktoś nutę i zaintonował:
Allons enfants <le la patrie! Le jour de gloire est arrive. Contrę nom de la tyranie L’etendard sanglant s’est elere.
Wnet śpiew się po wszystkich rozległ komna-tach — zabrzmiał koncert, jakiego Tuilleries nigdy przedtem nie słyszały. Dzienniki o zdarzeniu tein opowiedziały, notując je dla potomności ze szczegółami, zaczynającemi się od tego, że manifestacyę tę zapoczątkował Polak, Krystyn Ostrowski.
Był to jedyny jego, jak się zdaje, a na pewne jedyny głośny popis publiczny. O koncertach Ostrowskiego głucho było w Paryżu pomimo, że ci, co go grającego słyszeli, przyznawali mu talent ogromny. Komponował nawet. Ale się nie popisywał. Nie ufał może sobie. Nie dowierzał może publiczności. A może od występowania publicznie powstrzymywała go ta miłość własna, która szanującemu godność własną człowiekowi nie pozwala pospolitować się wobec tłumów dla oklasków. Nie umiem orzec o trafności przypuszczeń swoich. To pewne, że zdol-ności muzykalne Ostrowskiego, jeżeli je w rzeczy samej posiadał, pozostały kapitałem martwym.
Próbował się w poezyi i w literaturze wogóle. Pisał wierszem i prozą, tłumaczył, tworzył w języ
302

kach polskim i francuskim w rozlicznych rodzajach, nawet w naukowym (Lettres slayes). Rodzajem, któremu szczególnie zaufał, był dramat. Zawziął się do niego; usiłował przełamać obojętność czytelników za pomocą wykazania wartości swoich utworów scenicznych przy świetle kinkietów teatralnych. Gianoznich niektóre w Paryżu: w G y m n a s e, w Port St. Martin — niestety, bez powodzenia. Podwójnie bez powodzenia: nie tylko bowiem autorowi sławy nie ściągnęły, ale go na ogromne naraziły wydatki. Dyrektorowie teatrów francuskich każdą, chocfażby najlepszą sztukę wystawią, jeżeli w razie niepowodzenia, autor koszta wystawienia opłaci. A koszta to nie małe, liczące się na jeden wieczór na dziesiątki tysięcy franków. Rujnowały go one, ale nie zrażały — nie zrażały. Porównywał utwory swoje z utworami autorów francuskich i, jeżeli swoim nie przyznawał wyższości, to nie przyznawał im i niższości. I w rzeczy samej tak było. Wszystko, co Ostrowski, czy to po polsku, czy po francusku napisał i wydał (wydawał kosztem własnym), czyni zadość regułom pisarskim. Wszystko jest jak najściślej poprawnem. We wszystkiem tem atoli brak piętna indywidualnego — brak twórczości. Takim był powód niepowodzeń utworów jego wobec czytelników, jako — też wobec słuchaczów i widzów w teatrze.
Jak się on poiskiemi interesował rzeczami, o tem świadczy wynaleziona przezeń skrócona pisownia pol-ska. Pisownią tą, nazwana przezeń „streśćoną,“ napisał Badegiade, ćyli Napoleon XIII, poemat he — roi-komićny na tle dziejowem w dwudziestu pieśniach (1871)“. Przytoczę z niego ustępik następujący:
Swobodnej myśli polotem
Po śćyt Parnasu n’e s’ęgam:
Leć Prawdzie*) jest mym klejnotem
*) Klejnotem jego rodzinnym jest Rawicz; snadź jednak mało go cenił, kiedy się do Prawdzica przyznaje.
303

I Prawdę mówić przys’ęgam.
Przed zgonem, to prawda śćera,
Jiaś w’ek w zepsuc’u s’ę tarza;
N’e śukac’ w nim bohatera, W’ęc kogóż wezmę? — cesarza!
Nie przyjęła się innowacja jego w pisowni; nie uwieńczyło powodzenie usiłowań jego literackich; na wykołatanie powodzenia mocno nadszarpnął schedę, która mu się z podziału majątku pomiędzy rodzeństwo, po zgonie rodziców dostała: zraziło go to w końcu — zgorzkniał, ztetryczał, znienawidził Fran — cyę i Francuzów i do Szwajcaryi się usunął, zamierzając w Ojczyźnie Tella dokonać, przy pomocy resztek fortuny, żywota pracowitego. Zamieszkał w Lau — zannie. Na ustroniu, w osamotnieniu, nie wyrzucił z myśli, ani z serca... Ojczyzny. Jakąż jej korzyść przyniósł? Pracował. Ćwiczył się w muzyce. Ogiński, Chopin, Moniuszko, nie licząc podrzędnych, nie tylko Polskę wsławili, ale do jej osobnikowości narodowej wprowadzili jeden z wybitniejszych znamion charak-terystycznych, po których się ona w rzeszy narodów’ rozpoznaje dziś i rozpoznawać będzie w przyszłości. On zaś — co?... Pracował na innem polu — na polu literackiem; pracował ciężko, gorliwie, łożąc sumy bajońskie na opłacenie wydawnictw książkowych i przedstawień teatralnych, dyrektorów, aktorów, aktorek, szydzących zeń za plecami jego. Czy dorównał Mickiewiczom, Słowackim, Krasińskim? Czy stanął w szeregu tuż za nimi? Czy stanął w jednym z szeregów dalszych? — w którym?... Czy który z utworów jego zforraułował na rzecz Polski jaką myśl ożywczą, iaką ideę nową? czy wywołał w kim żywsze serca bicie?...
Tyle pracy ’ — tyle zachodów l — tyle wydat-ków! — i na nic...
Że takie i tym podobne myśli w Lozannie tra-
Herbarze rodzin Ostrowskich rozmaicie uherbowanych wymieniają dziesięć. Żadna się Prawdzicem nie pieczętuje.
304

pić go musiały, to najmniejszej ulegać nie może wątpliwości. I przychodziło mu niezawodnie na myśl porównywanie siebie, demokraty-republikanina, z tylu innymi współwyznawcami swoimi, demokratami-re — publikanami, którzy bez takich, w jakie on był zaopatrzony, środków i zasobów moralnych i materyalnych, ruszali się, pracowali, działali, poświęcali się — w ciągu dalszym dziejów Polski etapy stawiali.
Czemu on z nimi nie był? Co mu przeszkadzało w działalności ich brać udział? Na pytania te odpowiedzi nie koniecznie go zadawalniać mogły, tem bardziej, że na wynagrodzenie uchybień dawniejszych za późno już było. W r. 1880 liczył lat siedemdziesiąt: czuł się starym, zdrowie nie dopisywało i powaga wieku nie pozwalała mu po młodzieńczemu poczynać. Gdyby kto wezwał...
Nie wiem, czy na wezwanie czekał. Wiem jednak, że wezwanie wielkie mu sprawiło zadowolenie.
Pojawiło się ono w miesiącu listopadzie 1880 r. Zbliżała się pięćdziesiątą nocy belwederskiej rocznica. Mieszkałem w Genewie i należałem do Towarzystwa polskiego, które pamiętną tę rocznicę uświęcić postanowiło wiecem międzynarodowym. Obok Towarzystwa polskiego istniała grupka socyalistycznej młodzieży polskiej, która postanowiła rocznicę tę uczcić po swojemu, pod hasłem: „Precz z patryotyzmem!u (ó bas le patriotisme!). Zapowiedziało się współzawodnictwo. Chodziło o to, za kim się opinia publiczna gienewczyków i przebywających w Genewie cudzoziemców oświadczy. Powodzenie w razie takim zależy: od składu biura, osobistości przewodniczą-cego, brzmienia i formy afisza. Afisz nasz miał być skromnym, ale na przewodniczącego brakło nam oso-bistości odpowiedniej: uczestnika wojny w r. 1831 o niepodległość Polski. Wprawiło nas to w kłopot, z którego byśiny może wybrnąć nie potrafili, gdyby ktoś nie wymówił był nazwiska Krystyna Ostrowskiego. Postanowiono spróbować — wezwać go na
Sylwety emigracyjne 20.
305

przewodniczącego meetingowi i wydelegowano mnie, ażebym go w imieniu Towarzystwa zaprosił.
Pojechałem do Lozanny. Po przestąpieniu progu mieszkania Ostrowskiego, opanowało mnie zdziwienie, spowodowane widokiem mnóstwa ptasząt, latających swobodnie w pokoju, który napełniały szczebiotem. W pokoju tym obszernym, umeblowanym gustownie i z wyszukaniem, spotkał mnie mąż wzrostu więcej trochę niż średniego, postawy kształtnej, powierzcho-wności bez wyrazu. Zbliżając się do mnie, zapytał, czem mi służyć może. Nazwałem się. „A...“ — odezwał się, dłoń mi od niechcenia podał, do pokoju obocznego wprowadził, siedzieć poprosił. Okazywał się zimnym i sztywnym. Przedstawiłem mu niezwłocznie powód, który mnie do niego sprowadził. W miarę jakiem mówił, fizyognomia jego zmieniała się, w oczach przebijało się ożywienie, wysłuchał mnie, pomilczał chwilkę i rzekł:
— Co za szkoda!... Przyrzekłem Platerowi, że będę na obchodzie w Rapperswilu...
— Platerowi łatwiej się bez szanownego pana obejść, aniżeli nam... — odrzekłem. Plater sarn jest uczestnikiem powstania listopadowego; będzie pre — zydował i nada obchodowi charakter’ odpowiedni obchodom listopadowym w rocznicę pięćdziesiątą. Godzi się i w Genewie podobny obchód urządzić...
— Prawda... — odparł. — Ale co tu zrobić?...
Wstał, po pokoju się przeszedł i, ręką ma-chnąwszy, odezwał się:
— A!... Napiszę do Platera... przeproszę go... Podziękowałem mu, wstając celem pożegnania go.
— Czemuż pułkownik spieszysz?... — zapytał. Zatrzymał mnie, posadził i usiadł obok. Zawiązała się między nami rozmowa godzinna, jeżeli nie więcej. Mówiliśmy o emigracyi polskiej, o położeniu jej obecnem i obowiązkach, o młodzieży polskiej. Ożywił się i rozgadał. Gdy rzecz o młodzieży na stół się wytoczyła, przypomniałem sobie pogłoskę
306

o zapisie Ostrowskiego na stypendya i pogłoskę tę powtórzyłem.
— Mam ten zamiar... — rzekł.
Wstał, razy parę w zamyśleniu po pokoju się przeszedł i, zatrzymując się przedemną, takie mi w słuch rzucił zapytanie:
— Nie chciałbyś, pułkowniku, być testamentu mego egzekutorem?...
Zmieszało mnie to. W jednem oka mgnieniu w myśli przesunęła się mi odpowiedzialność w ramach osobistego położenia mego, wyrobnika literackiego, Da którym wydawcy majątki robią, ale który bez pomocy przyjaciół nie byłby w stanie piórem narodowi służyć. W myśli mi to przemknęło i odpowiedziałem:
— Nie...
Ostrowski nie nalegał. Przedstawiłem mu projekt programu obchodowego i wspomniałem o kontr-obcho — dzie socyalistycznym...
— Mamy się więc z panami tymi zmierzyć — podchwycił. Wyzywają nas... Ano, dobrze: spróbujemy się...
Przy wyjściu, wychodząc przez ptaszkarnię, odezwałem się:
— Cóż tu ptasząt!
— Lubię kwiaty... — odrzekł — a to są kwiaty żywe, latające i tem prawdziwe przewyższające, że szczebiocą i towarzystwa mi dotrzymują...
Była to kwieciarnia ptasia, dobrana z gatun-ków ptasząt najpiękniejszych na kuli ziemskiej — niedogodnych z tego względu, że roniły odór nie najwonniejszy i pstrzyły meble, obrazjr, firanki, fortepian. Ale na to Ostrowski nie zważał.
Obchód pod jego przewodnictwem odbył się świetnie, wobec przepełnionej słuchaczami sali. Zdaje się, że była to okazya jedyna, w której Krystyn Ostrowski przewodniczył.
Stosunek pomiędzy niin a mną zacieśnił się.
20*
307

Korespondowaliśmy ze sobą często. Trwało to mie-sięcy kilka. Nagle się harmonja z mojej winy zepsuła. Szarpiąc się z niedostatkiem pomimo pracy usilnej, zamierzyłem polepszenia bytu poszukiwać w literaturze francuskiej: napisałem w tym celu dramat i jadąc z nim do Paryża, zatrzymałem się w Lozannie dla poinformowania się u Ostrowskiego o sposobach zbywania utworów takich. Zapytanie, jakiem mu we względzie tym zadał, rozjątrzyło go. Nie wiedząc o doznanych przezeń na tej drodze nie-powodzeniach, przypomniałem mu je. Już go więcej nie widziałem. Wkrótce potem umarł. Na jednym ze smętarzy lozańskich legł na sen wieczny w grobowcu, zaznaczonym skromną kolumną z napisem nazwiska jego, daty urodzenia i śmierci i tytułu oficera wojsk polskich, otoczonym kratą żelazną i przyozdobionym odnawianym co wiosnę, krzakiem róż.
Pragnął służyć Ojczyźnie. Pragnienie to, nie-trafnie skierowane, narażało go na niepowodzenia po niepowodzeniach. W końcu dopiero, gdy kresu żywota dobiegał, spotkało go powodzenie dwukrotnie: jedno, gdy obchodowi rocznicy powstania listopadowego przewodniczył; drugie, gdy zapis na stypendya dla młodzieży polskiej sporządził.
308

Władysław Plater.
Znanego szeroko życiorysu Władysława hr. Platera zaledwie dotknę. W sylwecie, poświęconej Krystynowi Ostrowskiemu, zaznaczyłem podobieństwo pomiędzy dwoma tymi, zasługującymi na wdzięczność spółrodaków, mężami; zaznaczyłem oraz zachodzącą pomiędzy nimi różnicę. Podobieństwo polegało na tem, że jak jeden tak drugi, kochając Polskę gorąco a głęboko, zamierzyli służyć jej szumptem własnym, bez pomocy niczyjej. Różniło zaś ich to, że jeden był demokratą — republikaninem, drugi arystokratą — monarchistą. Plater wkrótce po r. 1831 przymknął był do Hotelu Lambert i założył w duchu stronnictwa tego pismo, „Dziennik Narodowy“, którego re — dakcyę powierzył jednemu z najzdolniejszych publicystów emigracyjnych, Feliksowi Wro t n o w s k ie m u. Rychło atoli spostrzegł się, że w stronnictwie tem podległym być musi, usunął się więc i założył ognisko odrębne, licząc na to, że się około niego stronnictwo skupi, stronnictwo, którego on będzie duszą, rozporządzicielem, drugim ks. Adamem Czartoryskim. Organ jego redagował Wrotnowski; on zaś zawierał znajomości i zawiązywał stosunki w sferach wysokich politycznych, dyplomatycznych i kościelnych we Francyi i Anglii. W ciągu działalności tej, redaktor raz mu skrewił: za przykładem Mickiewicza ugrzązł w towianizmie, oddając na rzecz doktryny
309

tej redagowany przez siebie organ. Zaszkodziło to mocno i organowi i ogniskowym Platera widokom pomimo, że towianizm z dziennika niezwłocznie usunął. W rozmowie ze mną, wspominając raz o organie swoim, powiedział:
— O!... Wrotnowskiego krótko w ręku trzy-małem...
Nie zdało się to na nic. Widoki na zajęcie sta-nowiska przewodniczącego nie ziściły się. Pismo założone w r. 1840, trzymało się do roku 1847, wydawca zaś onego, rychlej niż Ostrowski, już bowiem r. 1844 zamieszkał w Szwajcaryi z żoną Niemką, którą pojął nie zbyt poprawnie. W Szwajcaryi sprawy polskiej z oka nie spuszczał, ale w tyczących się jej zdarzeniach brał udział dorywczo, utrzymując jeno ciągłość nieprzerwaną w korespondencyi, prowadzonej z mężami stanu i dziennikami, obsyłając memoryałami i adresami gabinety, pisując od czasu do czasu do monarchów i monarchiń, do papieża i kardynałów, publikując broszury polityczne. Działalność jego w kierunku tym nie ustawała. Prowadził ją w porządku kancelarynym, formując archiwum, złożone z listów wychodzących i wchouzących, z wycinków i wypisów z gazet i przeglądów, z wszelakich w ręce mu wpadających a o Polsce wzmian-kujących druków. Ciekawem jest archiwum to. W niem przyszły dziejów emigracyi polskiej autor nie jedną znajdzie wskazówkę.
Pracował człowiek, pracował usilnie i gorliwie... dla Polski; lecz z pracy tej korzyść byłaby nie wielka, gdyby nie przyszła mu myśl założenia muzeum pol-skiego w Rapperswylu.
Myśli tej nie waham się nazwać prawie genialną — „prawie14 dla tego tylko, że powstała w głowie człowieka, nie zasługującego na posądzanie go o genialność. W sferze arystokratycznej posądzano go o co innego: o pewne niedobory umysłowe. W sferach tych nie inaczej, jeno z przekąsem o nini mówiono — i z przekąsem się o pomyśle jego
310

w ustnej i pisemnej mowie odzywano. „Władysław Plater?“, „Muzeum?!“. Ci, co go znali bliżej i lepiej, nie przypuszczali, ażeby co z tego być mogło. P. Estreicher Karol zaszczycił mnie paru listami, w których przedsiębiorstwu temu, ledwie, że Die występnemu zdaniem jego, wróżył dla tego, że pod kierownictwem Władysława Platera pozostawało, koniec smutny. W liście ostatnim, pisanym na rok, jeżeli nie mniej, przed śmiercią Platera, czynił emi — gracyę odpowiedzialną za wstyd i hańbę, jaka na Polaków spadnie, gdy po śmierci Platera Szwajcarowie z publicznego targu za długi sprzedadzą mu-zeum, noszące nazwę „polskiego1* i „narodowegou. O długach na muzeum ciążących, nic na pewne wiedzieć Die mogłem. Przypuszczałem, że są; Die przypuszczałem jednak, ażeby być miały wielkie, sądząc po tem, co się w zamku, w salach muzealnych znajdowało. Czynsz za zamek tak jest Diskim, że nie mógł wzbudzać obawy; na zbiorach zaś pierwotnych, wyglądających bardzo skromnie, a składających się w części znacznej z rzeczy pamiątkowych, z przed —, miotów takich, jak np. szerść z konia Kościuszki, kora z dęba, pod którym spał Leszek Czarny przed bitwą z Jadźwingami, i miał sen rokujący mu zwycięstwo, pod warunkiem, ażeby na miejscu tem kościół pobudował i t. p., długi żadne ciążyć chyba nie mogły. Nie zatrważały mnie przeto obawy Sz. Estreichera. Odpisałem na nie, że zapobieżenia przewidywanej przezeń hańbie wymagać należy nie od niezaopatrzonej w monetę emigracyi, ale od zamożnej ary stok racy i, w szeregach, której rodzina Pla-terów poczestne zajmuje stanowisko.
Same muzeum, jako takie, nie zachwycało mnie nadmiernie. Zachwycała mnie myśl, idea — idea, która się w głowie Platera wylęgła.
Czemu idea ta, wysoko przezemnie ceniona, wylęgnąć się mogła w głowie, bardzo nie wysoko cenionej w tej sferze społecznej, do której właściciel jej należał?
311

Przedstawia się tu do rozwiązania zadanie psychologiczne. Rozwiążesię ono z łatwością za pomocą zapytania następującego:
„Czyby Platerowi idea podobna do głowy za-witała, gdyby ona, do spółki z sercem, nie była Polską zapełniona?...“.
Polska mu serce i głowę zapełniała. Kochał ją i myślał o niej, pragnąc jej służyć jaknajskuteczniej. I służył — służył jak mógł i umiał: w interesach jej po Francyi, Anglii, Niemczech (Frankfurt r. 1848) jeździł, chodził, pisał, przemawiał, nawiązywał stosunki, zakładał biura, organizował agencye, dreptał, zabiegał. Świadectwami na piśmie deptań tych i zabiegów w Brólbergu (nazwa domu jego, w którym nad jeziorem zurichskiem zamieszkał) się otoczył i, na świadectwa te patrząc, nieraz siebie zapytywać musiał:
„Na co się to wszystko zdało?... Czy jest w tem materyał dla mnie na monumentum aere perenius?... Czy w materyale tym znajdzie się dla ukochania mego Ojczyzny, jakie pocieszenie, jaka rada, jaka wskazówka?
Wątpliwości podobne obsiadać musialy zmysł tego pana wielkiego, możnowładcy polskiego w stylu możnowładców, przez Szajnochę nazwą „królewiąt** napiętnowanych, któremu Moskale dobra w kraju skon-fiskowali i który, wyekspensowawszy się na działalność na rękę własną, gonił resztkami uratowanych sztucznie zasobów majątkowych. Resztki te nadszar — pało mu mocno powstanie styczniowe tak w ciągu półtorarocznego trwania, jak po upadku, gdy Szwaj — caryę napełnili rozbitki, których potrzeba było karmić, odziać, po mieszkaniach umieszczać i w sposoby do życia na przyszłość zaopatrywać. Pozawią — zywane po stolicach kantonalnych i po miastach znaczniejszych komitety czyniły we względzie tym dużo. Wymagało to jednak czuwania. W Szwajcaryi francuskiej czuwał Stryjeński, w niemieckiej Plater. Plater czuwał, wzorując się na hetmanów, na posłów
312

dawnych, którzy w nagłych potrzebach z własnej łożyli szkatuły. 1 on w potrzebie jak tamci z własnej łożył kieszeni. Tamtym Rzeczpospolita zwracała. Jemu zwrócić nie było komu; za to było komu szkalować go, oskarżać, wierszem i prozą ośmieszać z racyi mniemanych nadużyć i rzeczywistych tonów pańskich. Nie zrażał się tem, widząc ochoczość, z jaką spółziomkowie Wilhelmów Tellów i Winkel — ridów nieśli pomoc bojownikom za wolność, wyrzuconym z ziemi ojczystej. Ochoczość ta poznać mu dała źródło, z którego wypływała: był niem wiekami pielęgnowany patryotyzm narodowy, uwidoczniony wszędzie, gdzie to się zrobić dawało, wspaniałym lub skromnym pomnikiem, pouczającym naród o jego względem ojczyzny obowiązkach. Czy by się nie przydało coś podobnego Polakom?... — coś, co by i do nich, i do narodów obcych przemawiało?
Na zapytanie to odpowiedziała kolumna spiżowa, postawiona kosztem Platera w miesiącu sierpniu roku 1868. przy końcn alei ciągnącej się od bramy zamkowej w miasteczku Rapperswil grzbietem wzgórza i wrzynającej się cyplem w jezioro Zurichskie. Kolumna stoi na piedestału kamiennym, głoszącym w czterech językach (łacińskim, niemieckim, francuskim, polskim) światu, że „Niespożyty duch polski, stuletnią krwawą walką protestujący przeciw ciemiężącej go przemocy, z wolnej ziemi Helwetów przemawia do sprawiedliwości Boga i świata14.
Pytanie: czemu w Rapperswylu, nie gdziein-dziej — nie w Solurze np., gdzie umarł Kościuszko, nie w Lozannie, w której akademii wykładał Mickiewicz — miejsce na pomnik wybrał? Rapperswyl leży w kantonie St. Gallen, kanton zaś St. galeński goręcej niż inne kantony z rozbitkami z powstania styczniowego sympatyzował. Na żaden jednak żalić się nie można. Zurich młodzieży polskiej otworzył ułatwio’ny do szkół swoich wstęp, urządził dla niej specyalno a bezpłatne kursa przygotowujące do uni-wersytetu i politechniki. — St. Gallen sympatyą swoją
313

zamanifestował cieplej, serdeczniej, czem względy Platera pozyskał i wybranie Raperswylu na pomnik spowodował.
Alożeby fundacya jego na pomniku poprzestała była, gdyby kolumna zakończona u góry kulą ziemską. z której się do lotu orzeł polski zrywa, posiadała warunki opierania się wiatrom, ześroakowują — cym się niekiedy w podłużnej dolinie jeziora i uderzającym potęgą wielką na cypel zamkowy. Wiatry uniemożliwiły trzymanie się na cyplu kolumny. Pokazała się potrzeba przeniesienia jej na miejsce ubezpieczone a odpowiednie.
Wyszukanie miejsca takiego łatwem nie było. Nasuwał się niejako podwórzec zamkowy. Pozosta-wienie zamku atoli w stanie, w jakim się w r. 1868-9 znajdował — w stanie rudery — i ulokowanie na podwórzu kolumny byłoby dołączeniem jej do służących do zamiatania ulicy i naprawiania bruków narzędzi i gratów rozmaitych, którym za skład służył, i — zaprzepaszczeniem jej. Ażeby znaczenie jej zachować, potrzeba było zamku przeznaczenie zmienić, czyli: do kolumny go przystosować. Na drodze tej sam przez się wykiełkował pomysł „założenia Muzeum.
Że jest to pomysł znakomity, temu przeczyć mogą ci jeno desperaci, co nie widzą już dla Polski miejsca w Europie i pragną, dla nierozbudzania apetytów faktycznych, ogołocić ją ze wszystkich posterunków polskich, oddając Polaków na łaskę i niełaskę mocarstw, co ojczyznę ich pomiędzy siebie rozebrały. Plater potrzebę posterunku, świadczącego o kulturalnem Polski, śród narodów znaczeniu, o jej przydatności cywilizacyjnej, czuł i rozumiał — raczej zrozumiał. Zrozumiał z łatwością dla tego, że czuł-kochał. Kochając, nie koniecznie być orłem potrzeba, ażeby odgadnąć, co ukochanej istocie korzyść istotną przynieść może.
Ze szczytu kolumny, od orła, wpłynęła mu do głowy idea muzealna... w r. 1870, w kantonie St.
314

Gallen, w miasteczku Rapperswyl, w zamku o mu — rach grubych, zbudowanym, jak kroniki głoszą, r. 1098 nato, ażeby zrazu baronom Rappom, następnie grafom Habsburgom, służył ku mieszkaniu, obronie i rozweseleniu, stanęło Muzeum narodowe polskie. Umowa o dzierżawę dokonała się z łatwością. Rudera zamkowa, bluszczem zewnątrz obrośnięta, o połamanych drzwiach i powytłukanych oknach, służyła za mieszkanie puszczykom i nietoperzom, za schronisko dla wróbli, które w posiadanie zabrały bluszcze i zapełniły je tysiącami gniazd. Użytek, jaki z niej gmina ciągnęła, polegał na dwóch wieżach, wznoszących się ze strony miasta. W jednej z nich mieszkał strażnik, obowiązany ostrzegać o pożarach; ’do drugiej przywiązanym jest przywilej stary nakręcania zegara, nadany jednej z rodzin mieszczańskich, otrzymującej za czynność tę wynagrodzenie. Zresztą znaczenie zamku, o|)ok cmętarza i kościoła, obok alei spacerowej, było czysto dekoracyjne. Znaczeniu temu muzeum nie zagrażało ani usunięciem, ani obniżeniem — przeciwnie: gmina pizeto rapperswylska zyskiwała na urzeczywistnieniu idei, którą kolumna zrodziła.
Piszę o tych szczegółach wedle wspomnień długich rozmów, jakie z Platerem w materyi. muzeum toczyłem i korespondencyj, jakie z nim zamieniłem. W pozostałych po nim papierach listów moich dziesiątków dziesiątki znajdować się muszą. W nich, o ile przypominam sobie, o czem innem mowy nie było, tylko, jeżeli nie wyłącznie, to głównie, o dwóch sprawach: muzealnej i stypendyalnej.
Muzeum nieboszczyk na szeroką zakroił był skalę. Miało ono nie tylko być wszechstronnem wobec świata ucywilizowanego przedstawicielem Polski, ale oraz i jej sprawami, pod naczelnym Władysława Platera dowództwem, kierować. W celu tym Zamierzoną była kreacya wydziałów ministeryalnych: spraw zewnętrznych i wewnętrznych, finansów, wojny, oświaty, kultu i t. d. Miało się to urządzać i roz
315

wijać stosownie do napływu środków, na co założyciel instytucyi tej na pewne liczył ze względu na jej pożyteczność, oraz na to, że w muzeum w Rappers — wylu stanie Rząd narodowy jawny i uzyska taki posłuch, jaki naród w czasie powstania dawał Rządowi narodowemu bezimiennemu. Rządowi, na którego by czele stanął Władysław hr. Plater — czyżby naród posłuchu i płacenia podatków odmówić miał?... W zakroju tym, nie ogłoszonym ale zamierzonym — białemi niciami szytym, naiwności było dużo; nie mniej jednak było dużo dobrej wiary i chęci najle-pszych.
Zamiar zaznaczał się w ustanowieniu Rady muzealnej, oraz w gromadzeniu pod firmą Muzeum fun-duszów na cele po za muzealne, np. na zapomogi dla skazywanych na Syberyę przez rząd rosyjski księży katolickich i inne.
Skład Rady przedstawiony do uznania zarzą-dowi kantonalnemu i uznany przezeń, liczył członków pięciu, a mianowicie: Władysław hr. Plater, Stefan Buszczyński, Henryk Bukowski, Agaton Giller i Józef Ignacy Kraszewski. Z tych pięciu sam tylko Plater był-czynnym; dwaj Bukowski i Kraszewski, czynnymi być próbowali, lecz z Platerem do porozumienia dojść nie mogli i faktycznie się usunęli; dwaj ostatni w Radzie figurowali, ale udziału w niej nie brali. Plater rządził i zawiadował wszystkiem sam, przy pomocy zamianowanego przezeń kustosza, którym był Radomiński, nie specyalista muzealny, ale człowiek światły i rozgarnięty. Radomiński by sobie radę dawał, gdyby miał był swobody trochę. Zauważyłem, że na Platera wpływ niejaki wywierał Giller jeden, zresztą nikt. Uhciał być panem samowładnym i był nim w tem przekonaniu, że się na wszystkiem zna i wszystko zarządzić potrafi. Należał do rodzaju tych naszych wielkich panów, co się mieli za równie uzdolnionych do wszystkiego na sta-nowisku nieinaczej, tylko przewodniem, dla których wszystko było jedno: fach prawniczy, sztuka budo-
316

wnicza, zajęcie finansowe, cele edukacyjne, buława hetmańska, pastorał arcypasterski, czy co innego. W charakterze tym, w okazałości całej, występował raz do roku, w dniu 29 listopada, obchodzonym w Rapperswylu z możliwie jaknajwiększą okazałością.
W dniu tym odbywał się zjazd. Specyalnie na cel ten wynajęty parowiec przywozi z Zurychu młodzież polską uniwersytecką, emigracyę dawniej tam osiadłą, delegacye słuchaczy węgierskich, włoskich, słowiańskich (nie Moskali jednak), oraz parę osobistości z grona profesorskiego lub urzędowego. Goście przybywali około 10 rano, udawali się niezwłocznie na zamek, gdzie dla nich w głównej na pierw — szem piętrze sali przygotowane były stołki, otaczające w półkole ustawiony w głębi na podniesieniu fotel, oskrzydlony ze strony jednej i drugiej krzesłami dla dygnitarzy miejscowych i przybyszów dy-styngowanych. Gdy goście pozajmowali stołki i krzesła, Plater wstępował na podniesienie, witał obecnych, zasiadał na fotelu i odczytywał mowę w dwóch językach, w polskim i francuskim. Następnie udzielał głosu mowcom z góry zamówionym, do których należałem ile razy mię zapraszał, a zapraszał na obchód każdy. Delegaci przemawiali w językach narodów, których członkami byli, a więc po węgiersku, po włosku, po czesku lub serbsku. Po niemiecku odzywali się dygnitarze szwajcarscy. — Raz słyszeć się dały akcenty mowy angielskiej. Stało się to na obchodzie setnej rocznicy niepodległości Stanów Zjedno-czonych Ameryki północnej, w którym udział wziął delegat ambasady amerykańskiej z Berna. Był to obchód wyjątkowo uroczysty. Gdyśmy wieczorem po bankiecie — obchody wszystkie bankietami się kończyły — do Zurichu wracali, przyświecała nam ilu — minacya obydwóch brzegów jeziora. Świadczy to, że — mimo, iż za orła w sferze swojej nie uchodził — rozumiał znaczenie Stanów Zjednoczonych w polityce wszechświatowej, żywo i mocno wybitniej
317

szych zaborców Polski interesującej. Na uczczenie Ameryki wysadził się. Na podwójnej trzydziestokilku kilometrowej długości brzegów jeziora, iluminacyę sam zarządził i opłacił. Wogóie wszystkie w Rap — perswylu na obchody wydatki (parowiec, bankiet, dekoracye etc.) z własnej opędzał kieszeni. Płacili sami za siebie ci tylko, co z dalszych przybywali stron.
Na obchodach Plater w całym występował majestacie, który w porównaniu z występowaniem mo-narchów, a nawet i podrzędniejszych figur urzędowych, skromniutkim był — raził jednak. Raził tem, że w niepokaźnej postawie amfitrjona, w pospolitej jego fizyognomii, w ruchach, w wymowie nic się nie przebijało majestatycznego. We wszystkiem w oczy się rzucało przybranie. Miny przybierał — dynastę udawał, przemawiając, czy to z wysokości fotelu w sali muzealnej, czy tez z krzesła prezjTdyalnego na bankietach, przy których do spełniania toastów na cześć Polski i na cześć hrabiego, służył puhar specyalny, mogący mieścić w sobie wina litrów parę. Używał się on dla formy tylko.
Formalizm, przez Platera przestrzegany, zra-żał do niego emigracyę demokratyczną zwłaszcza, zrażało ją zaś bardziej jeszcze usuwanie jej od spraw muzealnych — do wglądania w które rościła ona sobie prawo ze względu na zwracanie się hrabiego do ofiarności publicznej. Ze stony emigracyi dużo było racyi. Domagała się ona sprawozdań, mianowicie zaś rachunków, które, ukazawszy się razy kilka na początku, zaprzestały nagle zawiadamiać publiczność ze szczegółami dochodów i rozchodów. Milczenie w tym względzie wywołało wieści o niewła — ściwościach w zarządzaniu muzeum, w przebudowywaniu zamku, w obchodzeniu się z robotnikami, w obdłużaniu instytucyi. Wieści podobne krążyły, jątrzyły opinię i oburzały osobistości, bliżej się temi sprawami interesujące. Wyrazem oburzenia stała się broszura wydana przez Ludwika Michalskiego, owcze-
318

snego prezesa Zjednoczenia towarzystw polskich w Szwajcaryi, przez niego i przez kilku innych podpisana. Podpisu mego na niej niema: odmówiłem, podejrzewając w niej przesadę i nie mając pewności, ażeby się ona do poprawienia stosunków przyczynić mogła — Plater się mi na Michalskiego ustnie i pisemnie żalił. Perswadowałem mu, że jedynym i najpewniejszym na uspojenie opinii sposobem są rachunki. „Niech hrabia Michalskiemu zrobienie rachun-ków powierzy...“ — słowa te znajdą się w jednym z moich do niego listów, jeżeli się listy moje uchowały. Na rachunki nalegałem w tem przeświadczeniu, że jeżeli są jakie długi, to nie na Muzeum chyba, ale na prywatnym Plateru majątku, i nie muszą być wielkie, miarkując wedle tego, że stypendya młodzieży dawał — stypendya z jakiegoś, (póki, po śmierci Ostrowskiego, zapis jego nie stworzył stałej i jawnej kasy stypendyjnej) funduszu zagadkowego, Stypendya były jednym z powodów, dla którego odmówiłem podpisania się na broszurze Michalskiego, wykierowałem się bowiem mimochcąc na pośrednika pomiędzy Platerem a uczącą się młodzieżą. Pośrednictwa mego specyalność stanowiło wyrabianie sty — pendyów dla socyalistów i kobiet, nie posiadających jego względów. Stąd mnie o socyalizm posądzał mimo, iż perswazją moją, przedstawiającą naukę jako nieociiybny do zwalczania socjalizmu środek, z uznaniem przyjmował. Ale się posądzenia me pozbywał i rachunków nie robił.
Posądzenia się nie pozbywał, będąc jednym z tych myślicieli, którym, gdy co do mózgu się wsunie, to już w nim twardo siedzi. Po śmierci Kraszewskiego i Gillera, oglądał się za zastępcami ich w Radzie muzealnej. Zwrócił był i na moją osobę uwagę, proponując mi nie wprost lecz za pośrednictwem p. Malwiny Ogonowskiej, tej, co języka polskiego Włochów nauczała i literaturę polską w uni-wersytecie bolońskim wykładała, którą w celu tym do mnie do Genewj’ przysłał. Propozycję przyjmo
319

wałem pod warunkiem rachunków. Warunek ten, łą-cznie z posądzeniem o socyalizm, odwrócił uwagę Platera od osoby mojej, zwracając ją na osobę księdza Krechowieckiego, którym się zrazu zachwycał, zwał go złotoustym, z którym się atoli nie wiem o co poróżnił.
Rachunków nie robił nie przez upór, ani z ża-dnego uwłaczającego mu powodu, ale dla tego po — prostu, że to nie jego była rzecz. Zaplątał się śród kas i funduszów, które pozakładał i wybrnąć z odmętu nie umiał. Aż natrafił na Gałęzowskiego Józefa (pułkownika), uznającego doniosłość patryotyczną idei muzealnej i biegłego w rachunkowości. Gałęzowski go z kłopotów rachunkowych wyprowadził, ale po jego dopiero śmierci.
A kłopoty nawaliły się na niego ogromne. Dojeżdżały go, z jednej strony emigracya, z drugiej stańczykierya. Ta ostatnia wybaczyć mu nie mogła zapobieżenia, przez założenie Muzeum, upadkowi po-litycznego emigracyi polskiej znaczenia. Zmuszało go to do toczenia walki dwa fronty. Toczył ją — okuniem, hardo stawiał się na lewo i na prawo. Walka ta jednak zmagała go, irytowała i kto wie, czy mu zgonu nie przyspieszyła.
Ze mną stosunki do końca zachowywał dobre. Na obchody do Rapperswylu przyjeżdżałem w prze-dedniu, zajmowałem numer w hotelu, w którym i on stawał i, wieczorem zaproszony przezeń do jego numeru, spędzałem z nim całe na rozmowie noce. Rozmowy te snuły się zawsze około spraw publicznych.
Nie był to — powtarzam — orzeł. Punkt wy-chodni poglądów i działalności jego mieścił się nie w głowie, ale w sercu i ułatwił mu przez to powzięcie myśli pożytecznej. Do myśli tej — do tej idei przywiązał się, ale ponieważ komplikowały ją warunki naukowe, artystyczne, polityczne, oraz administracyjne znane mu z wysokości zajmowanego
320

przezeń społecznego i towarzyskiego stanowiska, urzeczywistnić jej należycie nie umiał. Urzeczywistnienie warunkom tym odpowiadające, spada na tych, co rozwój w ciągu dalszym zapoczątkowanego przez niego, pożytecznego i potrzebnego dzieła wzięli na siebie. Zasługa wcielenia idei do niego wyłącznie należy.
321
>
*

Ważniejsze omyłki druku: Str.: Wiersz: zamiast: czyląj 5 7 z g. wolę dolę 5 11 z d. wskazując wskazuje 6 10 z d. powstania postacie s 2 z d Baatiano Bratiano s 1 z d. przeto stał stał u 9 z d. cięstsze ciętsze 17 15 z d. sto — szlu21 9 z g. dającą emigracyi. dającą emigracyi 24 16 z g. przed przy 25 15 z d. za nią bil za nią nie bił 31 20 z g. zaznajomiła znajomiła 37 2 z d Dzienicki Dziew ieki Js 1 z g. chleba chleb 42 4 z g społecznego i społecznego, 47 14 z d. przezwał i przezwał 10 7 z d. ze n.51 21 z d. staran — skrom72 1 z d. wąsie wąsie. 71 15 z <1. Przed w. 15 wstawić ustęp od nowego wiersza: Książe Adam Czartoryjski. stojący na czele stronnictwa ary-stokratycznego emigracyi polskiej z r. 1*411. poważanym był dla stosunków i znajomości fachu przez dwory i ciała dyplomatyczne Ciała te w razach drażliwych lub trudnych do niego się po intormacye, niekiedy po rady zwracały. W Dołożeniu bardzo trudnem. wprost bezradnem znajdowała się Wysoka Porta skutitiein przymierza z łłossją w l nkiar-Skelessi. oddającego Turcyę na łaskę i nieła.-kę tej ostatniej. Wy-soka Porta, bardziej niż inny jaki w czasie owym gabinet, informacyj pewnych i dokładnych. oraz rad życzliwych potrzebow-ałaM3 7 z d. w o $4 8 z d. szkole skale 95 14 z g. pierw szego pew nego 105 7 z g. nawet most 105 12 z g. tonierów. tonierów 116 5 z d. rozruszało wzruszało 121 4 z g. ten. ten doszedłem Sti Wiersz: 1% 1 z d. 127 19 z g. 131 7 z g. 131 12 z a. 146 18 z d. 148 16 z g. 152 2 z d. 162 9 z a 163 z g. 172 14 z g. 178 5 z g. 179 4 z g. 199 18 z d. 190 20 z d. 193 17 z g. 193 18 z a. 193 17 z d. 193 16 z d. 193 8 z d. 194 4 z d. ’98 8 z g. 237 2 z g. 2J8 7 z g. 238 10 z g. 238 7 z d. 239 4 z d. 246 ó z g. 260 12 z d. 253.1 Z d. 264 8 z d. 2f?9 18 z g. 275 lń z g. 277 4 z fi ld z g. 280 13 z d. 287 < z g. 287 8 z g. 288 3 z a. 292 13 z g. 292 14 z g. 292 14 z g. 292 15 z g. 2 W 12 z g. 291 4 z d. W 8 z g. zamiast:
hataljonn sformułowanego pierwszym M pewne Daniew icza dęło Haynausa domagać nazwane Haymana wizyami pójdą Warszawie Szaserzy
Na wkroczenie do Polski Pomiędzy’ Austryaków Nie. pomiędzy Moskalami swoich
1865
prowadzi nic zacinanie Bnchera Bueher Bncherystów piantującemi zaś kochanka,, aisce także to także niedost at ec zności owocna wzięciu Gsnowscy Kromo w ski Kostuś ta“ —
demokraoya stara lekceważona pięknem lndo.Tem kastowej ta szumptem
czytaj: bataljonów sformowanego pierwszym ~dy zawsze Damianie za dawało Haynau’a domagać się la zwane Haynatfa wizyoneni pójdę Warnie Szasery i ułani „Na wkroczenie do Polski* „Pomiędzy Austryaków * Nie, pomiędzy Moskali’1 twoich
1855
poprowadzi nie lepiej ucinanie Bnchez’a Duchez Euchez’ystów, rozdmuchującymi zaś za kochania aisee takie tu takie niedostateczności środków owocną wzięcie Gnrowscy Kiosnowski Kostusiu tę
d< mokracyę starą lekceważoną piętno Indowe hasłowej to
sumptem
Z DRUKARNI „SŁOWA POLSKIEGO’* WE LWOWIE POD ZARZĄDEM JÓZEFA ZIEMBIŃSKIEGO.