Przejdź do zawartości

Dwa spotkania (Reymont, 1928)

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Władysław Stanisław Reymont
Tytuł Dwa spotkania
Pochodzenie Krosnowa i świat
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1928
Druk W. L. Anczyc i spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


DWA SPOTKANIA.
I.
NA MORZU.

Deszcz zacinał, jak u nas w październiku. Mgły szkliste przesycały powietrze. Zimno było i prawie ciemno, gdyśmy dojeżdżali do Ostendy. Już zdala widać było las masztów i kominów, a poza niemi coś siwiejącego w nieskończoność — morze!
Wprost z wagonu przeszliśmy na statek i zaraz wyruszyli w drogę. Wiatr się podnosił i przecinał długie, płaskie fale, co się toczyły i rozbijały o bulwary. Miasto szybko znikało z oczów. Jego skupione, piętrzące się wgórę domy o śpiczastych dachach, majaczyły we mgle i mroku.
Mewy pojedynczo i stadami uwijały się przy brzegach i niknęły wdali. Wjeżdżaliśmy jakby na jakiś płaszcz zielony.
Brzegi znikły zupełnie i, jak okiem sięgnąć, woda i woda... Na prawo i lewo pełno czarnych, przemoczonych żagli rybackich, niby plam na sinawej przestrzeni. A na zielonawej, nieskończonej płaszczyźnie grzebienie, białe grzywy pian, błyskoczą i wiją się w skręty fantastyczne.
Wiatr zaczyna coraz silniej poświstywać, morze marszczy się coraz groźniej, kołysząc się z ciężkim poszumem.
Deszcz leje poprostu, każda kropla tworzy wiry i bąble na wodzie. Pokład pusty. Wszyscy gentlemani i ladies w kajutach. Jakiś młody Belgijczyk na najwyższym pomoście stoi obok mnie i wchłania oczami morze. Kapelusze zostawiliśmy w kajucie, bo wicher usiłuje nas samych zabrać, tak zamiata na pomoście. Zresztą ten chłodny, wilgotny powiew jest ogromnie przyjemny. Kołyszemy się wraz ze statkiem coraz silniej. Fale podnoszą się, tworzą wały, okręcające się na jakichś niewidzialnych blokach, toczą się i uderzają z szumem w kadłub statku. Bryzgają piany, deszcz białawej mgły smaga twarze. Morze pofalowane w szczyty, tylko jasny świt dnia rozbłękitnia nieco ciemną toń wodną.
— Będzie burza! — wrzeszczy Belgijczyk, bo wicher zatyka głos w piersiach.
— A niech będzie! — odkrzykuję.
— Niech będzie! — odpowiada z mocą. Oczy mu połyskują, po twarzy przebiegają błyski pożądania. Jakby wyzywał burzę, krzyczy coś do morza, z wyrazem uniesienia oszalałego z radości.
Woda już zaczyna wierzgać falami. Ogromne, długie, podwodne bryły biją bezustannie w statek, opadają i wstają znowu, wypływają zewsząd, widać je, jak okiem sięgnąć, widać, jak idą, toczą się, podskakują, okrążają nas zewsząd, niby zębate wierzchołki i porwane góry, i zwalają się na pokład. Maszyny sapią, widać, jak olbrzymie tłoki pracują bezustannie — długie, stalowe ręce wciąż są w jednakim, obojętnym ruchu na wszystko, co się dzieje dokoła.
Deszcz ustał, i choć słońca nie widać, ale przez posępne szarością chmury sączy się jakieś mleczne światło i zapala w spiętrzonych falach wszystkie barwy tęczy. Małe, czarne ptaszki, podobne do jaskółek, przeciągnęły nad nami ze świegotem. Świstawki na przodzie statku zaczynają coś grać, i głos komendy leci ostro, wskroś wichurę, do maszyn. Zwalniamy. «Morze podwinęło ogon i idzie spać» — mówi ze smutkiem Belgijczyk, patrząc, jak powierzchnia wody wygładza się coraz, bardziej i zaczyna świecić przezroczystością topazu. Całe morze zarzucone jest jakby kłakami wełny. Mruczy sennie i faktycznie robi wrażenie, jakby się układało do snu.
Skały Doveru bieleją zdala olbrzymiemi masami, a szczyty jakichś domów, wież zdają się być zabawkami, ustawionemi na olbrzymim stole.
— Zawsze mnie ten kanał zawodzi! Już sześć razy jechałem do Londynu, umyślnie z różnych portów, i zawsze tylko obietnica burzy — mówił Belgijczyk.
— Zaczekaj pan jeszcze — pocieszałem.
— Nie, już mam dosyć. 28 lipca odpływam na steamerze Malta do Chin.
— Doświadczyć burzy?
— Tak. Niechaj będzie, co chce, albo przez nią, albo bez niej umrę. Jedź pan ze mną...
— Czy pan jest artystą, że szukasz wrażeń?
— Nie, ale całe piekło noszę w sobie! Pragnienie burzy, to moja zmora, która mnie ssie! No, jedź pan ze mną...
— Ba, gdybym to mógł...
— Tanio kosztuje. Za jakieś 200 funtów opłyniemy świat! Będziemy w Bombayu, w Yeddo, na wodach chińskich, w Australji i w zatoce Beringa...
— Tak, to cudowny plan. Ale te 200 funtów!
— A czy pan lubi morze?
— Spytaj pan zakochanego, czy lubi swój ideał.
— Szkoda, że pan nie może jechać! Good bye! — rzekł, ściskając mi rękę na pożegnanie, gdyśmy stanęli w porcie. — Good hye.
Pierwszy raz w życiu zazdrościłem czegoś bliźniemu.
I takeśmy się rozstali i zapewne nigdy się nie zejdziemy. Lepiej stokroć przechodzić nieznanym i nie poznawać nikogo, zwłaszcza dusz pokrewnych, gdyż ból odrywania się jest zbyt okropny.
Londyn 18/7, 94.

II.
NIEDZIELA W LONDYNIE.

Londyn w niedzielę do południa ma specjalną fizjognomję. Wszystkie sklepy zamknięte, na ulicach cicho, ani cabów, ani tramwajów, ani powozów prywatnych. To gwarne, kipiące szalonym ruchem miasto stoi ciche i opustoszałe. Snują się tylko odświętnie wystrojone gromadki, zdążające do świątyń na nabożeństwa.
Na rogu jakiejś ciasnej uliczki, biegnącej ku Tamizie, siwy gentleman w cylindrze stoi na przenośnej mównicy i woła donośnym głosem: — Ladies and Gentlemen! — i zaczyna przemawiać do serc i sumienia mową, naszpikowaną cytatami z Pisma świętego. Wzywa, by się nawrócili z pijaństwa, wyrzekli grzechów, zbrodni, whisky i pomyśleli o zbawieniu, bo, kończy: wiele jest mieszkań w domu Ojca mego, jak mówi Chrystus, ale jedyne przejście do wieczności znajdziesz w New Jerusalem or Swedenborgian Church.
Tłum słucha. Drwiny, uśmiechy, spojrzenia pełne politowania towarzyszą mówcy, który ustępuje miejsca młodzieńcowi w dziwacznym mundurze. Młodzieniec ów z wielką swadą wytrawnego parlamentarzysty i z porywającym ogniem opowiada dzieje swego nawrócenia.
Po nim wstępuje na mównicę jakaś kobieta czarno ubrana, chuda, o starej pomarszczonej twarzy i, zwracając się do zgromadzonych kobiet, przedstawia im marność życia poza Swedenborgiem.
Jakiś ulicznik zaczyna gwizdać i walić kijem w blachę szyldu, naśladując bęben. Jednakże zwolna żarty milkną, twarze poważnieją, oczy nabierają życia, zaczynają słuchać uważniej. Czarna dama wpada w stan ekstazy.
Po południu wsiadłem do prawie pustego omnibusu na Trafalgarskim skwerze i pojechałem do Hyde Parku. Istotnie, jest olbrzymi, ale mało w nim tego, co właściwie stanowi istotę parku, to jest drzew.
Ogromne klomby kwitnących heljotropów roznoszą odurzającą woń.
Od Picadilly ciągnie jakiś pochód. Orszak, złożony z kilku tysięcy ludzi, z orkiestrą na przedzie, za nią wielka chorągiew z wizerunkiem Chrystusa wśród dzieci i z wielkim napisem: «Bądźcie miłosierni, albowiem ich jest Królestwo Niebieskie». To jakieś stowarzyszenie w celu niesienia pomocy sierotom i podrzutkom kołacze w ten sposób do serc i kieszeni ogółu. Dziesiątki piętrowych rydwanów — na jednych siedzą dzieci brudne, zaniedbane, okropne przez nędzę i opuszczenie, a nad niemi napis: «Istnieją tysiące takich opuszczonych, bądźcie litościwi!» Na innych znów wozach jadą gromadki czysto odzianych, dobrze odżywionych dzieci i znów napis: «Miłosierdzie wasze takiemi je zrobiło!» Za tem wszystkiem suną wozy, pełne jarzyn, żywności wszelakiej, sprzętów, ubrań, kołysek, łóżeczek. Środkiem pochodu olbrzymia buława z jakimś tuzinem szarf jedwabnych, które trzymają dziewczynki ubrane różowo, z włosami jak len, z twarzyczkami cherubów; drugie tyle szarf trzepocze się na wietrze, niby rozwinięte węże, a na każdej jakiś werset z Pisma św.
Muzyka uderza w hymn narodowy, dziewczynki zaczynają śpiewać dyszkantem, głowy się odkrywają, wszystko milknie. Heljotropy jakby silniej zapachniały, szare niebo wisi jednostajnie, a wt te omglone, szare przestrzenie płyną rytmy hymnu, chorągwie trzepoczą, głowy dziewczynek świecą płowemi blaskami, olbrzymie wstęgi rozwijają się jak promienie jaskrawe, a białe napisy połyskują przed oczyma: «Bądźcie miłosierni!»
Spotkałem tej niedzieli jeszcze kilka podobnych pochodów.
Wieczorem na ulice wylęgają tłumy. Tawerny pootwierane, i ci sami ludzie, którzy słuchali z przejęciem pobożnych przemówień, chodzili za procesjami i śpiewali psalmy, ci sami tłoczą się teraz do szynków, kobiety i dziewczęta narówni z mężczyznami. Gazowe latarnie błyskają sznurami, światła elektryczne płoną jak słońca, na ulicach gwar rośnie, śmiechy i pijackie piosenki rozlegają się zewsząd. Caby zaczynają krążyć z turkotem, a ulicami płynie lud rozbawiony, hulaszczy, już napół pijany. Z otwartych szynkowni coraz to ktoś wychodzi z twarzą czerwoną, obrzękłą i nieprzytomnym głosem zaczyna śpiewać. Na środku ulicy gra orkiestra, przed nią tańczy troje dzieci. Tłum wrzeszczy z uciechy, pensy się sypią, a dziewczynki o uróżowanych twarzyczkach zataczają coraz szersze kręgi tańca z zacięciem szansonistek, są pijane, whisky bucha od nich zdaleka. «Very good» wołają jakieś ciemne indywidua, ściągające z zaułków i nor londyńskiego piekła.
— Dobry wieczór, Sir — mówi ktoś do mnie. Odwracam się szybko. Jakaś dziewczyna o wymalowanej twarzy spogląda na mnie nieśmiało, bojaźliwie.
— Słyszałam, że państwo mówi po polsku, ja sześć lat nie słyszałam po naszemu, to mnie wielgą radość zrobiło. —- Odsunąłem się z nią nieco w cień jakiejś arkady.
— Co tu robisz w Londynie?
— No, poco mówić o tem? Pan z Warszawy?
— Tak — odpowiadam krótko.
— Sir zna Grzybowska street? — Oczy jej zaczęły szybko biegać i usta drgać nerwowo.
— Znam.
— Tam je mój tatę i matka. Czy una stoi jeszcze, ta street?
— Stoi. Nie chcesz tam wrócić?
— Oj, chciałaby, very, bardzoby chciała, ale coby uny powiedziały?
Byłbym z nią mówił dłużej, ale wsunął się pomiędzy nas jakiś chudy, blady starzec i wsunął jej różową kartkę, a mnie niebieską i odszedł bez słowa.
— Co to jest? — pytam, widząc, że ona się krzywi i chce kartkę rzucić.
— To jest takie pisanie. Coby dali jeść, abo zarobić, toby niejedna wołała. Ale taki pejper — co komu z tego przyjdzie?
Kiedym wracał do hotelu, ulice już wrzały jak piekło rozhukaniem i dzikością. Spotkałem znów tego człowieka, jak podchodził do gromad wyjących i pijanych, rozdawał swoje różowe i niebieskie papierki i szedł dalej...
Dziewczyny wymyślały mu, ulicznicy śmiali się w twarz, pijani spychali go na ściany i latarnie... Szedł cichy i niezmordowany, zapatrzony przed siebie. Białe włosy świeciły jak aureola w blaskach elektrycznego światła, a na jasnej twarzy miał wyraz głębokiej słodyczy, pobłażliwości i nadludzkiej dobroci.

Londyn, 2117 1894 r.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Władysław Stanisław Reymont.