Przejdź do zawartości

Dowmund

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Dowmund
Podtytuł kartka z życia artysty
Pochodzenie Nowele, Obrazki i Fantazye
Wydawca S. Lewenthal
Data wyd. 1908
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Dowmund.
(kartka z życia artysty).


Nazywał się Dowmund, imię było piękne, ale on tak biedaczysko wyglądał, że nie przystawało do niego.
Niewielkiego wzrostu, niezręcznéj postaci, długiéj, bladéj twarzy, z oczyma dużemi, niebieskiemi, małomówny, bojaźliwy, niezgrabny, jąkał się, gdy mówił, wchodząc nie wiedział, na którą nogę miał stąpić, słowem, obudzał zarazem litość i współczucie.
Strój jego w najwyższym stopniu zaniedbany, nieoczyszczony, pomięty, ręce podrapane i zbrukane, włosy w nieładzie, obuwie zabłocone, na pierwszy rzut oka czyniły go podobnym do kogoś przychodzącego za jałmużną.
Pomimo to, wpatrzywszy się w jego czoło, chwytając czasem spojrzenia, można było odgadnąć coś pod tą skorupą ukrytego, ducha i myśl cielesném przywalone brzemieniem.
Jak się dostał do Drezna, o czém, było tajemnicą, z któréj się nie spowiadał. Zapytany, plątał się, bełkotał, ręką machał, zagadywał i tłómaczyć się nie chciał. Okrucieństwem badać go było.
Drezno niegdyś słynęło ze swéj akademii sztuk pięknych, ale się oddawna przeżyło; Monachium, Düsseldorf, Berlin o wiele je prześcignęły. Dziś już tu nad Elbą ani takich profesorów, jak Schnorr, ani wzorów (modeli), ani pracowni, ani naostatek tego natłoku cudzoziemców, których sztuki pociągają, nie znaléźć. Akademia istnieje resztką życia, zapożyczoną z przeszłości. Szczególną uwagę zwracają w niéj na dzieci kraju, obcym się trudno do czegoś docisnąć, a jako współzawodnicy, wcale nie są pożądani.
Z wielkiemi nadziejami przybywszy Dowmund, znalazł się wkrótce bez grosza, bez znajomych, stosunków, bez sposobu utrzymania i dalszego kształcenia.
Było nas wówczas więcéj niż dziś Polaków w Dreznie, ale o Dowmundzie nikt nie wiedział.
Jakimś dziwnym wypadkiem poznał się z nim mój przyjaciel X. naówczas już, kiedy Dowmund, w lichéj izdebce nędznéj gospody na przedmieściu, zadłużony, marł niemal z głodu.
Faktem było, że nie jadł nic nad chleb suchy, a resztę zastępowała, niestety, wódka... Gdy był głodny, przekąsiwszy chlebem, biedak upijał się, kładł na łóżko i zasypiał gorączkowo.
We dnie miał jeszcze siłę malować. W izdebce na strychu, w któréj światła było mało i to niegodziwego, stały na sztaludze i po kątach pozaczynane obrazki...
Kilka kopij z galeryi, do których zrobienia trudno mu się było docisnąć, wykonane dla chleba, sprzedane za bezcen, nie dawały mu umrzéć.
Gdyśmy się o nim dowiedzieli i starali przyjść w pomoc, Dowmund był już na zdrowiu, na umyśle, na energii wyczerpanym i złamanym.
Trochę nadziei wstąpiło w niego, lecz nie sztuka, którą kochał i dla któréj poświęcił siebie, zajmowała go, ale potrzeba utrzymania bytu... Gotów był malować co-bądź, aby żyć, a potém? życie znów oddać dla sztuki.
Mówić o niéj, jak o innych przedmiotach, nie umiał wcale. Gdy w galeryi obraz go jaki uderzył, zajął, stawał przed nim, stał godzinami, patrzał, potniał, ręce załamywał, ale zapytany, nie potrafił zdać sprawy z wrażenia..
Powtarzał z cicha:
— Panie, tego! cudowny! panie! klękać!
Nie pochodziło to z umysłowego ubóstwa, ale, nie był człowiekiem słowa... Bóg go stworzył do pędzla, to jest do czynu, który mu był wyznaczony.
Za to, gdy mówiono przy nim o sztuce, słuchał z uwagą niezmierną, z natężeniem, z głęboką wiarą, że mówiąc o sztuce, nikt, jak o świętości, bez przekonania i namaszczenia mówić nie mógł.
Z pierwszych jego szkiców i obrazków nie można go było sądzić, widoczném tylko z nich było, że ten człowiek, który nawet techniki dzisiejszéj uczyć się nie miał gdzie, wiele odgadł i stworzył dla siebie. Myśl jego własna krążyła dotąd w ciasném kółku kilku motywów wyniesionych z Litwy... Ubogie dzieci wiejskie, lasy stare, krajobrazy zadumane i smętne, i jakieś istoty bajeczne, legendowe powtarzały się na płótnach poczętych...
Gdy miał malować, brał go niepokój o wzór... bo nic bez natury robić nie chciał, nie pojmował nawet, jak się bez niéj obejść było można w najmniejszych akcesoryach... Wyśniwszy jakąś Ondynę, Rusałkę, Świteziankę, szukał jéj potém na ulicy, a gdy nie znalazł, brał odartego wyrostka i malował żebraczkę...
Wprawy miał już wiele i pewną własną fakturę, z któréj mogła się doskonała, oryginalna wyrobić technika. Z podziwieniem widzieliśmy, że rysunek był poprawny, staranny, a nie tak niewolniczy, aby ze wzoru nie stworzył coś własnego. Wzór był dla niego tylko podporą, na któréj opierając się, własnego ducha tchnąwszy w niego, dawał niby tylko to, co widział, ale przecudownie wyidealizowane w tym kierunku, jaki natura wskazywała. Idealizowanie to nie nadwerężało prototypu, podnosiło go do najwyższéj potęgi...
Dowmund, który ani się zastanawiał, jak to czynił, ani umiał wytłómaczyć, talentem od natury mu danym, instynktem dochodził do tego, co jest zadaniem sztuki, w śmiertelném i znikomém dojrzéć i wydobyć z niego nieśmiertelne i wiecznie prawdziwe...
Nic bez wzoru malować nie mogąc, a zapłacić za model nie mając czém, biedny człek dzielił się ostatniemi fenigami z najuboższą dziatwą uliczną i musiał się ograniczać jéj malowaniem.
Obdartusy te powtarzały się na jego obrazkach. Gdy mu lasu było potrzeba, szedł do Szwajcaryi saskiéj, ale tutejszy las po litewskim, wydawał mu się ironią.
Z saskich jodeł i sosen tworzył litewskie, których widma przyniósł z sobą w pamięci.
Gdyśmy się o nim dowiedzieli i nim mu można było przyjść w pomoc kupnem paru robót jego, Dowmund był już tak przybity nędzą, tak złamany walką, że choć podźwignąć się zapragnął, było zapóźno.
W dzień milczący, nieśmiały, osłupiały, zapracowawszy się, aby ze światła korzystać, wieczorem nie umiał sobie radzić inaczéj, albo szedł gdzieś do szynku, tam, gdzie się nie obawiał, aby go znaleziono, lub kupował flaszkę wódki i postawiwszy ją pod łóżkiem, póty pił, aż upojony nie zasnął snem gorączkowym.
Wstawał potém osłabiony, drżący, bezsilny i zjadłszy chleba, wracał do pracy, która go tak samo upajała, jak wódka.
Olbrzymie siły nie mogły podołać takiemu życiu wyczerpującemu, niszczącemu, zabójczemu. Dowmund téż wyglądał straszliwie i patrzéć nań było bolesném.
Starano się go oderwać od tego trybu życia, zapraszać, aby nakarmić, zatrzymywać, aby zmusić do zmiany nałogu i nawyknień. Niekiedy się to udawało chwilowo, lecz zostawiony sam sobie, powracał do wódki i do marzeń... Nie żył prawie z nikim. Napróżno starano go się ugłaskać, przyswoić, spoufalić, dziki był, a długa samotność uczyniła to zdziczenie naturą.
W czasie, gdy prawie trzeźwy, pracował z rana, bo niezwykł był pić, aż gdy zmrok go oderwał od sztalugi, Dowmund nie mając świadków, oprócz swych wzorów w łachmanach wziętych z ulicy, wpadał w jakieś marzenie i zapał, który go zmieniał.
X. podpatrzył go z pędzlem malującego rusałkę w lesie i zdumiał się ogromną metamorfozą. Oczy mu ciemniały i nabierały ognia, twarz — wyrazu energicznego, prostował się i rosnął, potężniał i malując mruczał coś sam do siebie... Śmiał się do obrazu, odchodził, przybliżał, rozgorączkowywał.
Pochwycony na uczynku, jak ślimak, który chowa rogi, natychmiast kurczył się, malał, milkł i ostygał...
Malować przy nikim nie mógł. Proces ten dla niego był aktem tajemniczym, którego oko ludzi profanować nie powinno było.
Przez dosyć długi czas połączone starania tych, co się nim zajmowali, niewiele skutkowały, lepszy byt lepszą tylko wódkę ciągnął za sobą, stopniami jednak Dowmund począł się wstydzić, zapragnął przezwyciężyć.
Jak się późniéj okazało, nie starania życzliwych, ale inna okoliczność podziałała na zmianę usposobień Dowmunda.
Stancyjka w hoteliku nędzna, była stosunkowo drogą, a w najwyższym stopniu niewygodną. Zaczęto go namawiać, że mógł i powinien był nająć parę umeblowanych pokoików skromnych, w odleglejszéj części miasta, gdzie było taniéj, i tam przenieść penaty.
Opierał się w początku, leniwy był i do zmian nie skory; w tym kwartale, w którym się zasiedział, znały go dzieci i łatwo się do stania, jako modele, ściągać dawały. Któż wié? miał może kredyt w jakim szynku, bo i to być mogło...
Lecz naostatek, gdy zamówiony obraz większych rozmiarów malować na poddaszu było niepodobna, Dowmund dał się skłonić do tego, aby szukać nowego mieszkania.
Niewybredny wcale, zdawało się, że z pierwszém lepszém się pogodzi, ale stawało to na przeszkodzie, że wszystkie niemal mieszkania, które się stręczyły, miały wnijścia wspólne z gospodarzami. Téj niewoli Dowmund się poddać nie chciał, upierał się przy wynalezieniu izdebek, do którychby miał wnijście osobne i gdzieby go nikt nie kontrolował... Bóg wié! powracał czasem mocno napiły i wstydził się tego...
X., który go raz w tym stanie złapał w ulicy, z trudnością w nim poznał nieśmiałego, milczącego Dowmunda.
Napój zupełną w nim dokonywał metamorfozę. Stawał się zuchwałym, szyderskim, wielomównym, a nawet, w co było najtrudniéj uwierzyć, zarozumiałym.
Gdy X. nam o tém rozpowiadał, sądziliśmy, że ogaduje nieszczęśliwego, lecz mieliśmy sposobność przekonać się, że tak było wistocie.
Dowmund zwykle unikał tego, aby z nami i przy nas sobie podchmielić! Wódki, nawet przed obiadem, odmawiał, siedział u stołu milczący i kwaśny.
W tym roku właśnie, gdy się liczba ziomków w Dreznie zmniejszyła, a domy, w których zwykle obchodziliśmy święta Bożego Narodzenia i Wielkiéj Nocy, znikły, przenosząc się gdzieindziéj, pozostała garstka nasza postanowiła na wigilię Bożego Narodzenia zebrać się gdzieś, bodaj w niemieckiéj restauracyi, byle być razem.
Niestety! wigilii polskiéj wedle starego obyczaju żadna siła ludzka tu na obczyźnie stworzyć nie mogła.
Niemcy za pieniądze gotowi są wszystko w świecie wykonać podług obstalunku, nie zbywało im na dobrych chęciach, ale ażeby ta wieczerza uczyniła wrażenie, którego wspomnienia pozostały z lat dziecinnych, brakło... wszystkiego!.. począwszy od powietrza, aż do snopka naszego zboża w kąciku.
Było to nędzne naśladowanie, obudzające większą tęsknicę tylko i niewysłowiony smutek...
Nasze odwieczne potrawy tu w parodyach jakichś występowały, siano na stole nie było naszém sianem, opłatki wyglądały inaczéj, ryby niepodobne były do naszych, a kutia i makowe przysmaki nie dały się nawet strawestować na żarty.
Cóż było robić przy takiéj chybionéj wieczerzy, któréj jedyną przyprawą była myśl, iż w téj saméj godzinie, gdzieś daleko szczątki rodzin naszych łamią opłatki i może... o nas pomyślą!
Krzepiono ducha butelkami wina, do którego wreszcie i Dowmund się dał namówić, ale pił je jak wodę i nie widać było, żeby go ono rozweselało nawet. Smutniejszym stawał się coraz.
Dopiéro gdy przy kawie przyniesiono koniak i likwory, a X. począł do dużego kieliszka nalewać ich Dowmundowi i parę gwałtem zmusił wypić, zobaczyliśmy zupełną malarza metamorfozę.
Otworzyły mu się usta, podniósł głowę, uśmiech twarz rozjaśnił, i począł mieszać się do rozmowy.
Nastrój ogólny był ożywiony i wesoły. Dowmund nie umiejąc się zastosować do niego, wpadł w zapał jakiś dziwny...
On, który nigdy słów kilkunastu związać nie umiał w rozmowie, stał się prawie wymownym.
X. dolewający mu koniaku, obrachował, że całą butelkę wyszafował na to obudzenie ducha...
Rozmowa, nie wiem jak, zwróciła się do sztuki.
— Co to mówić o sztuce? — zawołał, przysłuchawszy się temu, co X. zagaił ze mną — w tym przedmiocie nikt nie wié tajemnicy życia i nikt nie odgadnie tajemnicy sztuki... Prawidła! tu niéma żadnych prawideł! Nauka! sztuki się nauczyć nie można. Przynosi ją z sobą człowiek w tym węzełku, którym go wyposażono z tamtego świata, albo nigdy miéć nie będzie... Ja, gdym się do życia obudził, wiedziałem, że malarzem być muszę... Nędza połamała skrzydła! nie udało się. Nie wszystkie ziarna schodzą...
Ktoś począł o Dreznie i akademii. Dowmund się śmiał.
— Jaka to akademia? — rzekł — jedyna prawdziwa to galerya... a wszystko to, co o niéj z katedr bredzą, funta kłaków nie warte... Najwięksi malarze pewnie się u nikogo malować nie uczyli, tylko u siebie samych.
— Ależ technika! — przerwał mu X.
— Każdy miéć musi swoję — odparł Dowmund — a kto jéj stworzyć nie umié, nie jest artystą. Pożyczaną techniką nie zajedzie daleko...
Machnął ręką, aż kieliszek próżny wywrócił, ale i to go nawet nie zmieszało, tak był rozgorączkowany.
— Cała sztuka w duszy — zawołał. — Obraz trzeba miéć wprzódy w sobie, nim się go na świat wyda, a kto go szuka na płótnie, znajdzie tylko plagiat... Gdy mi się obraz śni, ja go węglem, palcem, nogą, biotem i gliną namaluję!
Słuchaliśmy zdziwieni mocno. Dowmund odrodzony, dumnie i zgóry na słuchaczów spoglądał.
Wkrótce jednak jakiś dysonans w rozmowie, jakieś niedostrzeżone słowo, które go otrzeźwiło, zamknęło mu usta.
Wieczór ten dla nas był rewelacyą człowieka, jakiegośmy w nim ani znali, ani się domyślali; na nieszczęście potrzeba było tego sztucznego środka, tego stanu nienaturalnego, aby się Dowmund objawił nam, jakim był wewnątrz.
Skorzystałem z tego rozwiązania ust, aby mu dodać odwagi i niepowodzenia pierwiastkowe, męczarnie, na jakie tu był wystawiony, wytłómaczyć wyborem tego nieszczęsnego Drezna, które wcale inaczéj się przedstawia z daleka, niżeli jest wistocie.
Słuchając, milczał.
— Pan nie jesteś fatalista? — zapytał po przestanku.
Nie odpowiedziałem na to pytanie, a Dowmund podchwycił zaraz:
— Ja wierzę w przeznaczenie, nikt losu swojego uniknąć nie może. Mój był taki, że musiałem wędrować tu i tu się zadławić nędzą, ale czy to koniec? Ja nie wiem. Nędza, widzi pan, to jak komu, jednych zabija, drugich odżywia... Kto wié, co czeka daléj?
Do późna w noc trwały rozmowy i po zanuceniu „W żłobie leży...“ rozeszliśmy się wszyscy rozmarzeni, smutni, a pocieszeni tém, że się w nas wspomnienia rozkołysały.
Gdym nierychło potém spotkał się z Dowmundem znowu i spodziewał się znaléźć go rozmowniejszym, ze zdumieniem postrzegłem, iż powrócił do swego normalnego milczenia, bojaźliwości, osłupienia. Słowa się od niego dopytać nie było podobna.
Na wiosnę, zmuszony do dłuższéj podróży, opuściłem Drezno na kilka miesięcy. Powróciwszy, wielu z ziomków nie zastałem, a Dowmund mi całkiem wypadł z pamięci.
Ponieważ co roku sławna galerya drezdeńska powiększa się nowemi nabyciami, a nie wszystkie z nich do nowszych szkół należą, ciekawy byłem, czy w czasie niebytności mojéj coś nie przybyło do dawnych malarstwa zabytków.
Jednego dnia więc poszedłem znowu do galeryi, poczynając mój obchód od Rafaelowskiéj Madonny. Nie było nowego tak jak nic, oprócz dwu krajobrazów Salvatora Rosy, w tym rodzaju jego, który tak naśladowano zręcznie późniéj, że niekoniecznie wszystkie Salvatory za autentyczne uchodzić mogą.
Przy téj sposobności, zwróciłem się naturalnie do Ruysdaela, aby podumać przy jego cmentarzu i nacieszyć się małemi obrazkami... Szedłem do cmentarza, gdy zdala już poznałem stojącego przed nim Dowmunda zapatrzonego, pogrążonego w téj kontemplacyi, obcego całemu światu... z rękoma, jak do modlitwy złożonemi.
Usiadłem z boku, nie chcąc mu być natrętnym i więcéj jemu, niż Ruysdaelowi, się przypatrując.
Tak, był to on, Dowmund, ale zaszła w jego powierzchowności zmiana wielka, dająca do myślenia.
Twarz miał innego wyrazu, ubiór staranniejszy, jakieś uspokojenie i pogodzenie się z życiem, zwiastowało wejrzenie jaśniejsze, oblicze nie tak jak dawniéj zamknięte.
Ale zarazem krótki ten przeciąg czasu okrutnie go zestarzył; wychudł, oczy mu się powiększyły, pierś zdawała wpadłą. Ręce, które trzymał przed sobą, uderzały tém, że się składały z kości i skóry tylko...
Nagle zakaszlał się mocno, przytknął chustkę do ust i ustąpił na bok, aby napad silny uśmierzyć... Potrzebował na to dosyć czasu, nim zmęczony, krokiem chwiejnym zdołał się przywlec do kanapki i, nie poznając mnie, siadł tu spocząć.
Podałem mu rękę. Przestraszył się i drgnął cały... nie poznał mnie odrazu, musiałem się przypominać.
— Jesteś pan ciągle w Dreźnie? — zapytałem go. — Słyszałem, żeś miał myśl udać się do Krakowa?
— A! tak, do Krakowa — rzekł roztargniony — tak, lecz nie myślę teraz się stąd wynosić. Do Drezna, jakie ono jest, można się przyzwyczaić i przyrosnąć.
— Jakże mu się powodzi? — zapytałem.
Rozśmiał się smutnie.
— Stosunkowo, nawet nie źle — odparł.
Z podziwieniem przekonywałem się, że był rozmowniejszy daleko, nie unikał rozmowy, śmieléj się odzywał i słowa mu płynęły łatwiéj, ochotniéj.
— Malujesz pan co?
— A! ja? — ja, zawsze! zawsze! — odparł. — Mam teraz wielki obraz w myśli... wielki, cudowny, ale mi się jeszcze tak przedstawia mglisto, że malowania począć niepodobna. Dobywam go dopiéro z tych mroków...
Po chwili spytałem, czy mi się pozwoli odwiedzić. Zmieszał się jakoś.
— Ale bo — rzekł — widzi pan, ja tak mieszkam i daleko i biednie, a u mnie tak mało do widzenia...
Zakaszlał się znowu i nie dawszy mi swego adresu, chustką zatuliwszy usta, zniknął, uchodząc jakby przed natręctwem mojém.
Kaszel jego nie podobał mi się, a zresztą zmiana, jaką dostrzegłem w nim, nie zdawała się na gorsze... Wolałem go teraz takim, jakim widziałem...
Nierychło potém, będąc u X., zagaiłem o Dowmunda.
— Co się z nim dzieje?
— A! — odparł mój przyjaciel — nie wiem, jak określić, co z nim jest; lepiéj, gorzéj!? Trudno powiedziéć... Byleby tylko suchot nie dostał.
Jakiś czas potém znowu nie widziałem artysty. Mówiono mi, że malował i udało mu się zbyć kilka swoich kompozycyj i kopij, co wszędzie, a szczególniéj w Dreźnie jest niepospolicie trudném.
Kopie z galeryi kupują tylko więksi właściciele magazynów artystycznych, a że i zarobić lubią i często nieprędko sprzedać im się uda, płacą więc artystom nie wiele więcéj nad to, co płótno i farby warte. Własne utwory malarzy, jeżeli nie są bardzo udatnemi krajobrazami z natury, mogą się przydać chyba „kochanym ziomkom“, a ci kupują z łaski... i t. d., i t. d.
Słowem, artysta, który jeszcze nie zdobył sobie imienia, ciężką walkę z losem staczać musi o suchy chleba kawałek...
Parę razy spostrzegłem zdaleka na ulicy Dowmunda i widok jego mnie pocieszył. Ubrany był prawie elegancko, a przynajmniéj z pewném staraniem, aby po ludzku wyglądać, włosy były przyczesane, buty całe, surdut nie tak zszarzany. Wszystko to mogło zwiastować pewne przejednanie się z rzeczywistością, nabranie ochoty do życia...
Upłynęło parę miesięcy znowu. X. przyszedł do mnie z życzeniem, abym obrazek Dowmunda, wymalowany dla pani Z., na jéj żądanie zobaczył, osądził i, gdyby potrzeba, uczynił jakąś uwagę... Sam Dowmund miał tego życzyć sobie, odmówić było i niegrzecznie i niesumiennie. Szło o przyszłość artysty.
Umówiliśmy się o dzień i o godzinę. Dowmund mieszkał w jednéj z uliczek, naówczas jeszcze istniejących, na stary sposób pobudowanych, tak zwanego pirnajskiego przedmieścia, dziś oddawna do miasta wcielonego.
Uliczka, któréj imienia nie przypominam sobie, miała jeszcze ogródki zielone, a domki jéj jednopiętrowe przypominały budowy XVIII wieku. Tu można się było jeszcze sądzić przeniesionym do małego prowincyonalnego miasteczka.
Życie w tych uliczkach było téż cale inne niż w mieście, rzadko się tu zjawiały powozy, a dzieci w koszulinkach zabawiały się swobodnie piaskiem na chodnikach. Akacye wychylały się z ogródków gałęźmi w ulicę, bielizna schła na drewnianych płotach. Ale w oknach skromnych mieszkań widać było doniczki z kwiatami i życie niemi przeglądało to stare, spokojne, poczciwe, nie dobijające się blasku, którego dziś trudno gdzie znaléźć.
Kamieniczka, do któréj weszliśmy, nie wielka, miała nad pierwszém piętrem w dachu parę pokojów, a te Dowmund zajmował. Schody były stare, ale czyste, budowa także nie zdawała się dzisiejszą ani rozmiarami, ni stylem. Jednę ścianę od dziedzińca okrywała stara winna latorośl, okryta bujnemi liśćmi, w ogródku pełno było róż i kwiatów.
Gdyśmy wchodząc, pomijali parter, otworzyły się drzwi z boku nagle i w nich ukazało się dziewczę, które zarumienione, zobaczywszy obcych, natychmiast drzwi zatrzasnęło i znikło, aleśmy mieli dosyć czasu, aby to piękne zjawisko widziéć w całym blasku.
W bardzo skromnéj, perkalikowéj sukience, która na niéj leżała jak ulana, panienka z chusteczką białą na szyi, z główką odkrytą, otoczoną warkoczami bujnych złocistych włosów, miała twarzyczkę idealnéj piękności, a tak poetycznego wyrazu, iż oba stanęliśmy zdumieni i zachwyt się musiał na nas malować, bo dziewczę zmieszane odwróciło się szybko i pierzchnęło.
Spojrzeliśmy na siebie z X., który uśmiechając się zrobił uwagę, że dla malarza miéć na parterze taki cudny wzór i spotykać go codzień może, było osobliwém szczęściem, bo cudniejszego wzoru trudno było znaléźć.
— Niepodobna, ażeby go nie natchnęła — zawołał X.
U góry czekał już na nas Dowmund we drzwiach otwartych, aby do pracowni wprowadzić.
Nie była ona tak zaniedbaną i brudną, jak pierwsza, ale ubóstwo i tu patrzało z każdego kątka. W pośrodku pokoju, w niezłém świetle na sztalugach, wystawiony był obrazek tak jak ukończony.
Dowmund milczący wprowadził nas wprost przed płótno.
Wystawiało ono jakąś rusałkę, czy świteziankę, istotę idealną, legendową, zaledwie dotykającą stopą ziemi, płynącą ponad nią. Skronie jéj były uwieńczone kwiatami wodnemi.
Na pierwsze spojrzenie poznałem w rusałce wzór, który tylko co się oczom naszym przedstawił, niepodobna się było omylić, ani wątpić, że to było studyum z natury. Malarz tylko z ziemi zupełnie tę istotę przeniósł w krainy nadpowietrzne i uczynił ją niemal bezcielesną.
Była prześliczna, a cały obrazek miał doskonale pochwycony charakter poetyczny, legendowy, jakiegoś podania ludu. Wyglądało to jak strofa z jakiéjś pieśni.
Szczególniéj pięknie był pojęty krajobraz i tło w mrokach, mgłach i światłach jakichś czarodziejskich, tajemniczo go przerzynających.
Staliśmy długo, nic nie mówiąc, i zdaje się, że to milczenie niepokoiło Dowmunda, bo się oglądał ciągle na mnie i na X., jakby wyzywał, abyśmy coś powiedzieli o obrazie.
Czerwieniał i bladł. Widząc go tak poruszonym, począłem pochwałą kompozycyi, na którą ona ze wszech miar zasługiwała.
X. jeszcze się więcéj unosił nad nią. Uścisnęliśmy rękę artysty, a ja obróciwszy się do niego, wpatrywałem się teraz w twarz uważniéj.
Uderzyła mnie wychudzeniem i jakby chorobliwym wyrazem, który dziwnie się na niéj zlewał i łączył z jakiémś wewnętrzném uspokojeniem i daleko większą pewnością siebie, niż dawniéj Dowmund okazywał.
Zmężniał i dojrzał, widocznie był panem swego talentu.
Na pochwały jednak odpowiedział bardzo skromnie, iż spodziewał się coś więcéj i lepszego stworzyć w przyszłości, że mu po głowie chodziły cudne pomysły, których wykonanie w warunkach, w jakich się znajdował, niestety, było niemożliwe.
Wistocie ta tak zwana pracownia była izdebką ciasną, nizką, a i okno tém tylko się odznaczało, że refleksów od ścian i murów nie przynosiło, bo umieszczone było dosyć wysoko.
Cokolwiek większych rozmiarów obraz niepodobieństwem było malować.
Oprócz rusałki już dokończonéj, do ścian poodwracane stały umyślnie płótna, których artysta nie chciał nam pokazywać, ale X. lepiej z nim spoufalony, nie zważając na opór i wymówki, kilka z nich wyciągnął.
Niemal na każdém z tych poczętych płócien, była główka niewieścia, zawsze taż sama, zawsze ta z dołu dzieweczka, ale w rozmaitych postaciach.
Artysta musiał czuć, że się tém zdradzał, bo czerwieniał mocno, jąkał się, odbierał p. X. szkice... i w końcu odwrócił jego uwagę, wyciągnąwszy zupełnie innego rodzaju scenę nocną, w któréj oprócz dość szczęśliwego studyum świateł, nie było nic nadzwyczajnego.
X. chociaż był z Dowmundem bardzo poufale, wstrzymał się od wszelkich uwag nad tą powtarzającą się twarzyczką, aby nieśmiałego człowieka nie wprawić w kłopot.
Zabawiliśmy chwilę, przysiadłszy naprzeciw obrazu. Dowmund, czy ze wzruszenia, czy od dymu cygar, parę razy się mocno zakaszlał. Kaszel ten, który mnie uderzył już w galeryi, miał charakter niedobry, poradziłem mu coś, podziękował, ale dodał, że to po prostu był katar zastarzały.
Zabawiwszy jakiś czas, wyszliśmy przeprowadzeni przez niego, a w ulicy X. odezwał się do mnie, iż bardzo się cieszy, bo wedle najpewniejszych wiadomości, jakie zasięgnął o Dowmundzie, artysta zupełny miał wziąć rozbrat z tą nieszczęsną wódką, którą się w początkach zalewał tak okrutnie.
— Ale teraz — dodał X. — lękam się, aby Dowmundowi nowe nie groziło niebezpieczeństwo. Niepodobieństwem jest, aby się nie zakochał w tym swoim cudnym modelu, któryśmy widzieli żywym i malowanym! To może być niemal straszniejszém od wódki, bo, jedno z dwojga, albo go poprowadzi do rozpaczy, lub do ożenienia. A taka Niemeczka śliczna — mówił daléj X. — ma tylko jednę w życiu godzinę, w któréj jest ideałem. Wkrótce potém przeradza się ona w bardzo pospolitą, prozaiczną istotę, która całém brzemieniem zaciąży na biednym artyście. Wątpię bardzo, aby zamożną była, a w takim razie nie wydadzą jéj za takiego biednego przybłędę i w dodatku Polaka; jeżeli jest ubogą, on dla niéj zabić się będzie musiał, i talent poświęci dla chleba... tak jak krewby swą wytoczył dla ukochanéj.
— Zdaje mi się — odparłem — gdyśmy wyszli na ulicę, że obawy są przedwczesne. Nie sądzę, aby Dowmund skłonnym był do zakochania się.
X., który był ciekawy i żywo go los biednego artysty obchodził, wkrótce potém doniósł mi, śmiejąc się, że nie mógł wytrzymać, aby nie zasięgnąć wiadomości o mieszkańcach domu, w którym stał Dowmund.
Dół zajmowała właścicielka kamieniczki odłużonéj, obarczona liczną rodziną. Była to wdowa po kamermuzyku Szmicie. Najstarsza jéj córka, ta piękność, którą widzieliśmy, kształciła się w konserwatoryum na śpiewaczkę, imię jéj było Gretchen.
Miała, jak się zdawało, przyszłość przed sobą i nie mogła bałamucić naszego biedaka, który téż nie miał nic w sobie, coby dziewczę pociągnąć mogło. Ani powierzchowność, ani wymowa go nie czyniła ponętnym.
X. słyszał, że zaledwie parę razy Gretchen się uprosić dała, aby ją Dowmund malował.
Obawy o zakochanie były, jak się okazało, płonne.
Przeszło znowu kilka miesięcy, straciliśmy go z oczów.
Piękny istotnie obrazek naszego artysty, który pani — — zamówiła przez litość, chociaż miał zalety niepospolite, ale imienia sławnego nie przynosił z sobą, został gdzieś do ciemnéj izdebki wygnany. Nikt go już nie widział potém.
Parę razy spotkałem na Tarasie Dowmunda, lecz ani się od niego nic dowiedziéć, ani po nim domyśléć nie umiałem. Raz zdawał mi się weselszy, to znów jakiś zrozpaczony.
Spytałem go, czy miał robotę, zapewnił, że na jakiś czas dosyć był zajęty. Nie skarżył się. Wkrótce jednak potém doniesiono mi, że należało poszukać mu jakiegoś zamówienia. Znalazłem parę portretów do przekopiowania, a oszczędzając jego miłość własną, sam poszedłem z tém do niego... i nie znalazłem w domu. Przypadkiem pannę Gretchen spotkałem znowu w kurytarzu, która mało co się rumieniąc, oznajmiła, że Herr von Dowmund, wyszedł.
Mówiąc z nią miałem czas lepiéj się jéj przypatrzéć. Była wistocie piękną, ale widziana bliżéj, robiła wrażenie szczególne. Rysy były cudownie czyste, regularne, klasyczne, ogół i wyraz trywialny i ogołocony z poezyi wszelkiéj.
Tłómaczyłem to sobie tém, że życie pracy i ubóstwa wyidealizować nie mogło. Śliczna ta istota nigdyby skrzydłami myśli nie mogła się podnieść nad poziom, chodziła po ziemi... uczucie nie mogło jéj dźwignąć, martwy chłód był wybitnym charakterem.
W tydzień potém na Tarasie, w czasie koncertu spotykam mojego X.
Zaczęliśmy od muzyki, przeszliśmy od niéj do Makarta, którego właśnie „Siedem grzechów“ (Mór we Florencyi) wystawione były. X. wspomniał nawiasem, że Dowmund był zachwycony tą kompozycyą.
— Ale, à propos Dowmunda — dodał wesoło. — Zaszła podobno wielka zmiana w jego losie.
— Na złe czy na dobre? — spytałem.
— Na dobre — odparł X. — Stryjaszek jakiś bezdzietny zmarł mu na Żmudzi czy na Litwie... i, Dowmund spadek po nim bierze.
X. śmiał się.
— Bardzo to niewielka rzecz, bo nie wiem, czy piętnaście tysięcy rubli wyniesie, ale dla kogoś, co nigdy nie miał nic, jest to bardzo wiele. Lękam się, aby upojony tą fortuną, nie puścił sobie cugli, i żeby piękna panna Szmitówna i jéj matka, sądząc go majętnym, nie pochwyciły w swe sieci.
Ledwie tych słów domawiał, gdy mijający nas pokazał się Dowmund, ale trudno mi go było poznać. Miał na szyi krawat niebieski, surducik aksamitny, kapelusz z ogromnemi skrzydłami, jak z igły, i piękną laskę w ręku. Z tém wszystkiém było mu najśmieszniéj nie do twarzy.
Szedł widocznie upojony szczęściem swojém, nie sam. Obok niego sucha, wyprostowana, z twarzą pomarszczoną, ubogo ale starannie ubrana kroczyła mama Szmitowa, a za nią śliczna Gretchen, na którą ze wszech stron padały wejrzenia, tak wistocie cudnie była piękną maseczką.
Zobaczywszy nas, Dowmund zmieszał się, bo nie rad był, żeśmy go w tém towarzystwie widzieli. Poszli razem ku kawiarni.
Pomimo rozpromienienia na twarzy artysty uderzał wyraz straszny wyniszczenia, wyżycia, trawiącéj gorączki. Nim znikł nam z oczów, dwa czy trzy razy usłyszałem kaszel jego suchy, straszny, który on usiłował śmiechem stłumić.
— Uważałeś — rzekłem do X. — jak on wymizerowany. Spadek przyszedł może w samę porę, aby mu na cmentarzu grób było za co zakupić.
— A! tak źle nie jest — odparł X. — Siły młodości wielkie, a potęga szczęścia także ogromna. Szczęście leczy. Dostać sukcesyę i kochać się w takiéj uroczéj Gretchen!..
Dziś, gdy to piszę, w opustoszałém, choć coraz piękniejszém Dreznie, nawet Taras nie jest już tém, czém był. Te tłumy cudzoziemców, które miasto całe zalegały, wieczorami przepełniały sale. Szło się nie tyle dla muzyki, jak dla tysiąca twarzy, które tam spotkać było można. Nie było téż prawie wieczora, ażeby się nie przeszło po Tarasie.
Wprędce potém znalazłem się znowu w sali obok Dowmunda, który pił grog i siedział, tym razem sam jeden, ale z tak tryumfatorskim twarzy wyrazem, że miłoby było na niego spojrzéć, gdyby nie wychudzone policzki i nie ciągły kaszel, który go dusił.
Przysiadłem się do niego, chcąc mu powinszować i przekonać się, jakie wrażenie uczyniła na nim zmiana losu.
— Cóż pan robisz teraz? — zapytałem.
Zwrócił się ku mnie.
— Pan wiész? — odparł drugiém pytaniem.
— Wiem, i winszuję.
— A! — zawołał cały ożywiony, ale razem w téj chwili zduszony kaszlem, który nierychło mu pozwolił mówić daléj. — A! cały jestem teraz w marzeniach. Cudowne obrazy chodzą mi po głowie, śnię o nich po nocach. Pani Szmit, u któréj mieszkam, kazała mi szopkę w dziedzińcu przerobić na pracownię. Kończą ją. Będzie nie wspaniałą, ale doskonałą. Płótna mam zamówione, nie potrzebuję się ograniczać rozmiarami małemi. Figury wielkości naturalnéj.
Potarł ręką po czole.
— Trudność będzie z modelami — odezwałem się — i z mnóstwem akcesoryów, o które w takich miastach jak Rzym, Paryż, Monachium bardzo łatwo, a w Dreznie ich prawie niéma.
Dowmund pomyślał.
— Ale Drezno z innych względów dla artysty ma nieoszacowane korzyści. Galeryę najprzód, potém spokój i ciszę, odosobnienie.
Zaczepiłem go o treść przyszłych kompozycyj.
— Mam ich dziesiątkami do wyboru — zawołał. — Najprzód taniec rusałek po księżycu w lesie, nad jeziorem... potém kilka ilustracyj do poezyj Krasińskiego i Słowackiego.
Oczy mu się paliły.
— Wybór był trudny. Sam nie wiem, od czego pocznę, a chciałbym stworzyć od razu arcydzieło.
Widać, że w głowie natłok myśli nie był jeszcze uporządkowany, bo, chcąc mi z nich zdać sprawę, przechodził z jednéj do drugiéj, plątał się, mieszał, zamyślał nagle, przerywał sobie. Oczy jego widziały już te kreacye przyszłe, ale usta opowiedziéć ich nie umiały.
Potrzebował czasu, aby wszystko to w nim osiadło, ułożyło się i przybrało formy więcéj oznaczone, ale umysł był ogromnie zajęty.
Przyznał mi się, że po całych nocach śnił o tych przyszłych obrazach swoich, że je czasem w marzeniach widział już wykończonemi, a przebudziwszy się, nie mógł sobie jasno i wyraziście przypomniéć.
Po pierwszéj szklance grogu nastąpiła druga, kaszlał coraz mocniéj i w końcu z sali ustąpić musiał.
Ciekawy nowéj pracowni i biednego Dowmunda, którego stan zdrowia mnie niepokoił, poszedłem w kilka dni na małą uliczkę zastukać do tego domu, w którym się mieścił.
Służąca wskazała w dziedzińcu, świeżo, naprędce skleconą pracownię.
Była to wielka izba naga, z oknem olbrzymiém ku północy — wistocie doskonała dla malarza, ale czuć w niéj było jeszcze mocno wilgoć, wapno, farbę, pokost i powietrze było nieznośne.
Dowmund się właśnie przenosił z malarskiemi przyrządami, gdyż mieszkanie zatrzymywał na górze. Dwa ogromne płótna od Gellera, stały już na nowiuteńkich sztalugach, ale dotąd niedotknięte węglem. Na stoliczku przygotowane były farby i pędzle pokupowane. Dowmund krzątał się, ustawiał, i w chwili, gdym wszedł, próbował giętkości manekina, który był kupił, i niezmiernie się nim cieszył.
Przywitał się ze mną wesoło, lecz spostrzegłem, jak wprzódy, że żywsze poruszenie, ożywiona rozmowa, natychmiast kaszel obudzały.
— Czemu pan się nie radzisz na ten kaszel? — zapytałem.
— A! to samo przejdzie — rzekł — nawet się już zmniejszył. Cudowne światło!! Moje dwa ogromne płótna stoją tak wygodnie, tak przestronno, że to rozkosz prawdziwa.
— No, ale cóż malujesz?
— Właśnie się z tém biję — zawołał. — Sam nie wiem, od czego począć. Zdaje się, że ulegnę pokusie i będę rusałki malował.
Uśmiechnął się zagadkowo.
— Bądź co bądź — dodał — charakter w obrazie wiele znaczy, ale główne zadanie sztuki — odtworzyć piękność, wydzielić ją z tych ułomności, jakie wszelki objaw cielesny piętnują, uczynić nieśmiertelną... Stworzę cały wieniec rusałek tak pięknych... tak pięknych...
Mówił jeszcze, gdy, zapewne o gościu nie wiedząc, w progu stanęła, jak ilustracya do jego słów — Gretchen. Była tego dnia cudowniéj piękna, niż kiedy, bo coś w niéj rozbudziło ducha... i zdawała się nie tém, czém była wistocie, ale stokroć nad siebie samę piękniejszą.
Dowmund zobaczywszy ją, oniemiał. Dziewczę, gdy mnie spostrzegło, chciało się cofnąć, ale nie zmieszało się do zbytku. Uśmieszek przebiegł jéj przez usteczka, zaszwargotata coś prędko, główką potrząsnęła i znikła.
Dowmund stał wpatrzony we drzwi.
— A cóż panie! czy nie ideał? — zawołał — królowa rusałek... ale ja, ja z niéj jednéj dobędę kilkanaście coraz odmiennych.
Szybkim krokiem zbliżył się do mnie.
— Alem nie powiedział panu; to moja narzeczona, córka pani Szmit. Jestem szczęśliwy! nad wyraz wszelki szczęśliwy! Nie wiem, czém Opatrzności za to szczęście wywdzięczę, jak mam Bogu za nie dziękować. Wszystko, com przecierpiał, zapomniane. To anioł, panie! A przede mną pole do tworzenia... olbrzymie. Czuję w sobie siłę ogromną.
Kaszel mówić mu nie dał.
W chwilę potém tłómaczył mi, że to było czysto nerwowe krztuszenie się, nic więcéj.
Upojonego szczęściem tém, pożegnałem wkrótce i wyszedłem z sercem ściśniętém. Stan jego zdrowia, nawet dla profana, był tak dobitnie, wyraziście niebezpiecznym, że widziéć go uśmiechniętym na brzegu przepaści, sprawiało boleść niewysłowioną.
Wszystkie znamiona suchot, w tym wieku zabójczych, objawiały się tak stanowczo, iż wątpić nie było można, że dni jego są policzone.
Ale Gretchen mu się uśmiechała — i płótna czekały, aby myśl się na ich białych przestworzach wcieliła barwna i żywa.
Ten, niegdyś tak milczący i bojaźliwy Dowmund, cały zamknięty w sobie, pod wpływem choroby może, stanu ducha, nadziei szczęścia i ziszczenia swych artystycznych marzeń, był nowym odrodzonym człowiekiem, a w piersi jego śmierć już zaczajona siedziała, czyhając na swą ofiarę.
Nie można się było powściągnąć od uczucia politowania, od najżywszego zajęcia jego stanem. Namówiłem doktora W., ażeby ze mną pod pozorem zamiłowania w sztuce i jako amator poszedł do Dowmunda, starając się zbadać stan jego, czy była jeszcze jaka ocalenia nadzieja.
W kilka dni potém, spóźniwszy się trochę, ku wieczorowi, znaleźliśmy się z nim razem w pracowni malarza. Czując zapewne osłabienie, kazał tu sobie urządzić rodzaj sofki do spoczynku, na któréj-by się mógł położyć i odpocząć.
Zastaliśmy go naprzeciw białego jeszcze płótna, wyciągniętego na tém łóżku zaimprowizowaném, z twarzą dziwnie ogorzałą, z rumieńcami wypalonemi.
Przypisywałem to rozbudzonéj wyobraźni i chorobliwemu stanowi artysty. Wstał pośpiesznie na przyjęcie nasze, poruszony bardzo i zmieszany razem, witając mnie i doktora z pewném zafrasowaniem, i oglądając się dokoła niespokojnie.
Naówczas śledząc jego wejrzenia, spostrzegłem nad sofką na półce butelkę, w której łatwo było poznać wódkę, zwaną Nordhäuser. Wśród rozmowy z nami, Dowmund nieznacznie chustkę rzucił na półkę, widocznie aby zasłonić tę oskarżającą butelkę.
Był tak nienaturalnie podbudzony, ożywiony, iż nie mogłem wątpić, że osłabiony wrócił do dawnego nałogu, szukając w nim sił, których czuł, że mu brakło. Doktor nie spostrzegał może tego, ale się przysiadł do niego, począł żywą rozmowę o sztuce, i pilno mu się przyglądał, przysłuchiwał, w oddechu, w barwie twarzy, w wyrazie oczu szukając symptomów do dyagnozy.
— Nic więc jeszcze zaczętego niéma? — zapytałem Dowmunda.
— Dotąd, niestety! nie! — odparł żywo. — Biję się z myślami, tłoczą mi się jedne od drugich świetniejsze, nie wiem, od czego mam poczynać! Rzuciłem już kilka rysów na płótno, bo kartonów robić nie lubię, cały zapał i natchnienie od razu rzucając na obraz. Z kartonu robiąc, zawsze się już artysta staje kopistą i stygnie. To ostygnięcie może być czasem dla niego korzystne, ale zawsze osłabia, odejmuje ogień, którego nadto miéć nie można. Myślałem już o czémś podobném do bitwy Hunnów Kaulbacha — dodał — bo mój obraz musi coś przedstawiać nadziemskiego w obłokach, ale bitwa, pochód apokaliptyczny śmierci, wojny i moru, nie odpowiadają mojemu usposobieniu, wolę rusałki!
Mówił potém długo o tych niewieścich, idealnych, w mgły rozpływających się postaciach, o ich oświetleniu, o liniach kompozycyi — rozmarzony, zadyszany, zakaszlał się i padł na sofkę, nie mogąc wybuchu tego uśmierzyć.
Spoglądaliśmy na siebie z doktorem, który sam zakatarzony, podał mu parę pastylków Dr. Waltera. Dowmund przyjął je i na chwilę kaszel ustał. Zabawiliśmy jeszcze do zmierzchu, i wyszli, przeprowadzeni przez niego aż do bramy. Silił się na wesołość i dobry humor.
Gdyśmy się oddalili nieco, pośpieszyłem spytać mojego towarzysza, co sądził o stanie chorego.
— Daj Boże, abym się mylił — rzekł — ale znajduję go bardzo źle... Głos dowodzi i oddech, że płuca są mocno zaatakowane... ma gorączkę.
O butelce z wódką nie śmiałem wspomniéć, ale przenikliwe oko doktora, nie widząc jéj — domyśliło się czegoś. Zapytał mnie, czy nie wiedziałem co o dawnym trybie życia Dowmunda — powiedziałem prawdę.
— Niéma wątpliwości — przerwał doktór — że mógł powrócić do nałogu, czując się osłabionym. Chwilowo nawet może doznać łudzącéj ulgi, a że wątpię bardzo, aby mu życie uratować można... niéma nawet co tu robić, trzeba zostawić go losowi... Przynajmniéj nie czuje się ani zagrożonym, ani nieszczęśliwym, i cały żyje nadziejami. To mu koniec osłodzi.
Starałem się pomimo smutnego tego wyroku nakłonić doktora, ażeby odwiedził artystę, lepiéj się mu przypatrzył, i jeśliby czém mógł ulżyć mu w cierpieniu lub być pomocnym, nie usuwał się od tego.
— Tu nic już do zrobienia niéma — rzekł wzdychając mój towarzysz — ale będę zaglądał. Smętne to a ciekawe razem widowisko.
Ponieważ Dowmund miał wprędce rozpocząć swoje rusałki i spodziewał się w chwili natchnienia rzucić główny zarys kompozycyi na płótno, a życzył sobie, aby widziano jego pomysł i krytykowano go, po niejakim czasie znalazłem się znowu w pracowni. Zastałem go, jak niedawno wyciągniętego na sofce, znużonego, naprzeciw płótna, na którém nie było nic, oprócz kilku liniami oznaczonego lasu, i tła, na którém postacie rusałek malować się miały.
Żadna z nich nie była nawet naszkicowaną.
Zarumienił się widząc, żem z ciekawością wpatrywał się w płótno, na którém trudno coś było rozeznać.
— Leniwym i niedołęgą mnie pan możesz nazwać — począł prędko — ale, doprawdy natłok myśli jest takiém nieszczęściem, jak brak ich zupełny. Nie mogę się zdecydować. W głowie mam obraz czasem cały, ale w chwilę potém zmienia mi się i wpadam w stan niepewności, co lepiéj... a potém? potém godzinami marzę, patrzę, męczę się i nużę.
— Mnie się zdaje — odparłem nieśmiało — że w takim razie szkic, próba... mogłaby najlepiéj rozstrzygnąć.
— A! nie — zawołał — nie, na te próby i szkice artysta się zużywa, zniechęca, osłabia. W pełni sił chcę przystąpić do dzieła.
Tymrazem nie mogłem rozpoznać, czy biedny Dowmund miał gorączki trochę, czy ona była sztucznie wywołaną napojem. Poskarżył mi się na osłabienie, które przypisywał katarowi, radziłem się położyć, spocząć i z naciskiem dodałem radę, aby chłodzącego coś użył, a strzegł się wszelkich napojów rozgrzewających.
Posłyszawszy to, zmieszany mocno, począł bardzo żywo tłómaczyć się, że zachowywał jaknajściślejszą dyetę.
Nie pozwalając mu się odprowadzać, wyszedłem smutny, i miałem już pominąć dom, gdy stara pani Szmitowa, która mnie tu widywała, zatrzymała ukłonem w progu.
— A! — odezwała się po cichu i nieśmiało. — Gdybyś pan był łaskaw na chwileczkę wstąpić do mnie.
To mówiąc wprowadziła mnie do „gute Stube“ z małomieszczańską, ubogą elegancyą urządzonéj. Brak smaku i ubóstwo, które wielka czystość znośném czyniła, charakteryzowały salonik.
Nie brakło w nim ani na komódce saskiéj porcelany i podarków z dawnych lat, ani lichtarzy ze świecami w koronkowych z papieru kołnierzykach, ani haftowanych a okrytych kapkami stołeczków, ani familijnych fotografij i portrecików na ścianach.
Zaledwieśmy próg przeszli, obróciła się ku mnie z twarzą stroskaną, ręce składając obie jak do modlitwy.
— Mój dobry panie... Jesteś ziomkiem pana von Dowmund... Zmiłuj się, widujesz go dosyć często... powiedz, jestem przestraszona... Zdaje mi się chory, i coraz gorzéj, więcéj osłabiony... Oświadczył się o moję Gretchen... mówiono, że wziął spadek znaczny, że mógł być bogatym. Myśmy biedni, ja i Gretchen zgodziliśmy się na zaręczyny. Co teraz począć! Doktór F., nasz przyjaciel, który go widział, mówił mi poufnie, iż życiu jego zagraża niebezpieczeństwo. Biedna Gretchen!
I ocierając łzy szepnęła cicho pani Szmitowa:
— Żebyś pan przynajmniéj mu przypomniał obowiązki, powinien narzeczonéj zapisać, co ma... Ta biedna Gretchen... Ona takie około niego ma staranie... Sześć koszul uszyła na maszynie... i wszystkę bieliznę dla niego prasuje...
Nie wiedziałem wistocie co odpowiedziéć, lecz zdało mi się, że obawy dodawać nie powinienem... i starałem się uspokoić staruszkę.
— My bo, proszę pana — odparła po chwili — do niczego szczęścia nie mamy. Ot i z tym Polakiem. Gdyby żył, Gretchen byłaby może szczęśliwą, ja spokojną. Tak się stało ze mną, nieboszczyk nie dosłużył emerytury całéj, a niewiele mu do niéj brakło.
Nie śmiałem ostrzedz wdowy, aby Dowmundowi nic pić nie pozwalała... bałem się wspomniéć o Nordhäuserce... napomknąłem tylko, że ścisła dyeta w jedzeniu i napojach była konieczną.
— A! już co do tego pan może być spokojnym — odparła. — I ja i Gretchen gotujemy mu same. Ma codzień Fleisch mit Gemüse, a piwo leciuchne, nic więcéj. Sałaty ze śledziem i kartoflami, którą lubi, nie pozwalamy mu.
W progu jeszcze, podając mi rękę pani Szmitowa, powtórzyła, iż jeśliby narzeczonemu się pogorszyło, rachuje na mnie, abym mu obowiązek względem Gretchen przypomniał.
Ta mieszanina najsmutniejszéj w świecie tragiedyi z najtrywialniejszą rzeczywistością, tak mnie dotknęła nieprzyjemnie, żem długo potém unikał nawet dowiadywania się o Dowmunda...
Pomocą mu być stawało się niepodobieństwem, a patrzéć na ten zgon artysty, na którym można było wielkie pokładać nadzieje, boleśnie ściskało serce.
Późną jesienią wszedł do mnie X. z twarzą posępną.
— Dowmund mnie po kilkakroć pytał o was — rzekł. — Dlaczegożbyście go nie odwiedzili? jeżeli kiedy, to dziś jestto obowiązkiem.
— Dlaczego dziś? — zapytałem.
— Bo, wedle wszelkiego prawdopodobieństwa, jutro będzie zapóźno — rzekł X. lakonicznie.
— Jakto?
— Dowmund niewątpliwie dogorywa — odparł mój przyjaciel. — Boleśnie jest patrzéć na niego, ale okrucieństwem byłoby go opuścić.
Oświadczyłem się natychmiast z gotowością towarzyszenia X., który miał po południu odwiedzić artystę. Nie chciał mi nic więcéj powiedziéć o stanie jego, oprócz, że zdawał się zrozpaczony.
Przed zmierzchem znaleźliśmy się znowu w pracowni, bo Dowmund doznając trudności wchodzenia na wschodki do dawnego mieszkania, przeniósł się tu już całkiem. Gdyśmy wchodzili, usiłował się dźwignąć z sofki, ale natychmiast opadł na nią. Był straszliwie wychudzony, oddech miał krótki, ale twarz mu się śmiała i oczy błyskały jasno.
— Chwilowe osłabienie — odezwał się do mnie — wkrótce to przejdzie. Czuję się zupełnie dobrze.
Tuż przy sofce siedziała, gdyśmy weszli, Gretchen z małą siostrzyczką, miała jakąś robótkę w ręku. Piękna, spokojna, zimna, zrezygnowana, starała się uśmiechać.
— Pan widzi — odezwał się Dowmund do mnie, chwytając rączkę narzeczonéj i okrywając ją namiętnemi pocałunkami — jakiego mam anioła stróża przy sobie. A! jestem téż prawdziwie szczęśliwy... Teraz już nic nie staje na przeszkodzie, abym wielki mój obraz rozpoczął... Siły powrócą wprędce, natchnienie czuję potężne. Spójrz pan tam — wskazał na płótno. — Królowa rusałek już się unosi w powietrzu, ale to tylko cień zaledwie tego, czém ona będzie!
Wistocie na płótnie, blado podmalowana, sama jedna, jak widmo, zawieszona w powietrzu, leciała Gretchen wyidealizowana, podobna do niéj, ale nie taka, jaką była żywa, stokroć piękniejsza nad nią, a wzór siedzący obok wydawał się dziwnie zimnym i zastygłym obok téj postaci, która z niego stworzoną została.
Z wielkim zapałem Dowmund począł mówić o obrazie razem i o przyszłém swém małżeństwie, o szczęściu, które go czekało. Mówiąc zwracał się do ładnéj Niemeczki, chwytał ją za ręce, które ona mu posłusznie dawała, zapalał się, szalał, śmiał się...
Kaszel przerywał mu to uniesienie, przykładał chustkę do ust. Gretchen podawała pastylki, a Dowmund znowu wracał do gorączkowego marzenia.
X. i ja staraliśmy się przerywać mu, nie dając mówić nadto. Gretchen szeptała, że doktór nakazał nie męczyć się, ale to nic nie pomagało, Dowmund potrzebował dzielić się z nami szczęściem swojém.
Widok był przejmujący.
Dziewczę, które się obyło z tém, lub może nie widziało niebezpieczeństwa, siedziało wyprostowane, zimne, obojętne, i czasem tylko półuśmieszkiem odpowiadało na zaczepki artysty.
Ten chłód nie raził Dowmunda, miał w sobie namiętności za dwoje, a ostygłość Gretchen przypisywał zapewne jéj skromności przy obcych.
— Do wesela wszystko już jest przygotowane — rzekł zwracając się ku mnie. — Potrzebuję tylko dni parę, aby osłabienie przeszło. Dziś już ono znacznie się zmniejszyło, jestem dużo lepiéj. Kaszel tylko trochę uparty pozostał. Nie proszę nikogo na skromne moje wesele — dodał — chcę, aby było ciche i nie męczyło mnie zbytnio, bo jeszcze zawsze jestem konwalescentem. Natychmiast potém wezmę się do płótna, i czuję, że praca pójdzie mi teraz łatwo. A! jak jestem szczęśliwy!
Zaczęło zmierzchać, Gretchen wstała, aby lampkę zapalić. Złożyła bardzo systematycznie swą robótkę, zdjęła mitenki i z wielką ostrożnością dopełniła swojego obowiązku, poczém dygnąwszy nam, razem z siostrzyczką poszła do matki.
Zaledwie się drzwi za nią zamknęły, gdy Dowmund podniósł się na sofce, składając wychudzone ręce.
— Trzeba mojego szczęścia — zawołał — aby natrafić na taką perłę! Piękna jest, to najmniejsza... ale jéj złote serce, ale jéj rozum, jéj talent! Nie słyszeliście, jak śpiewa... a przytém, anioł miłosierdzia! Wprawdzie nie byłem ja tak mocno chory, jak się troskliwéj matce i córce i doktorom zdawało... lecz jak chodziły koło mnie! Co to za istoty łagodne, dobre, ciche!...
Raz rozpocząwszy pochwały swéj Gretchen, Dowmund nie mógł już mówić o niczém więcéj. Chcieliśmy go namówić do spoczynku i odejść, nie puścił nas... Potrzebował obszernie wyłożyć plan, teraz już stale obmyślony, obrazu.
— Nie chcę się naprzód wychwalać — dokończył kaszląc — ale czuję, że stworzę coś natchnionego. Mogą być błędy... lecz będzie życie i poezya...
Postrzegliśmy oba, gdy kończył, że się rozmową znużył i wyczerpał zupełnie. X. zamknął mu usta, zmusił położyć się i zamilknąć.
Był posłusznym. Leżącemu już na sofie i okrytemu pledem podaliśmy ręce, życząc dobréj nocy...
I była to, noc dobra, ostatnia.
Rozmarzony usnął z obrazem ideału w oczach, aby się nie zbudzić więcéj... We dwa dni potém szliśmy za jego pogrzebem, a za trumną postępowały w żałobie, narzeczona i jéj matka... Nie wiem już, czy co więcéj wzięły po nim w spadku, nad płótno, na którém blada... smutna unosiła się Gretchen, jakby goniła w obłokach ducha, który uleciał przed nią...

1883.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.