Przejdź do zawartości

Doskonały pomysł do dramatu albo powieści

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
>>> Dane tekstu >>>
Autor Wincenty Kosiakiewicz
Tytuł Doskonały pomysł do dramatu albo powieści
Pochodzenie Świat R. I Nr. 13, 31 marca 1906
Redaktor Stefan Krzywoszewski
Wydawca Tow. Akc. S. Orgelbranda Synów
Data wyd. 1906
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Doskonały pomysł do dramatu albo powieści.

W tych dniach zjawił się przy moim biurku, młody, dystyngowany człowiek, którego niedawno poznałem przelotnie w pewnem eleganckiem towarzystwie i zaproponował mi literacką współkę.
Chciałem odrzec na to coś wymijającego, ale młody, dystyngowany człowiek uprzedził pierwsze słowo mojej odpowiedzi.
— Panu wydaje się zuchwalstwem, że ja, nieznany nikomu z moich zdolności, śmiem czynić propozycyę tej treści człowiekowi, którego sława...
— Ja mam dziś u doktora...
— Mnie samemu zbrakłoby śmiałości, gdyby nie to, że pomysł, który mi przyszedł do głowy...
— O siódmej właśnie... i tak będę spóźniony...
— Sam pan go oceni i przekona się, że wszystko zeń można zrobić. Dramat, tragedyę, powieść, poemat...
— I mogę go już nie zastać...
— Trzy momenty panu tylko zaznaczę. Jeżeli pan się nie zapali do tego pomysłu, to nazwie mnie pan dudkiem, osłem, baranem, czem pan tylko będzie chciał.
To mówiąc usiadł.
— Panie, moment pierwszy: Stary, szlachecki dwór w kaliskiej gubernii (może być i w lubelskiej, to wszystko jedno). Ojciec umarł, matka niezaradna, syn młody, córka piękna. Ruina. Subhasta. Jutro ma przyjechać komornik. Rozpacz. Żadnego już ratunku. Żadnego. Co robić? Matka się modli, syn złorzeczy, córka łamie ręce. Białe, piękne ręce. W tem — ktoś zajeżdża przede dwór. Bryczka. Wysiada z niej nieznajomy człowiek. Kłania się grzecznie. Mówi, że słyszał, iż rodzina jest w potrzebie; że gotów przyjść z pomocą; że pożyczy, ile trzeba. To mówiąc, kładzie przed zdumioną rodziną dużą kopertę. Rodzina rzuca się na kopertę. Okrągłe sto tysięcy rubli samemi sturublówkami. Radość. Chcą podziękować. Nieznajomy już odjechał. — Moment pierwszy.
Młody, dystyngowany człowiek umilkł.
A ja?
Ja bąknąłem:
— To ciekawe...
Młody dystyngowany człowiek, już z miną dyskretnie tryumfującą, ciągnął:
— Moment drugi. Upływa lat dwa. Szczęście zapanowało we dworze. Matka ma się dobrze. Syn podróżuje po świecie. Córka wychodzi za mąż. Za sąsiada. Ten sąsiad jest arcybogatym i hrabią w dodatku. Wszyscy się cieszą. Syn wraca z podróży. Na ślub. Naraz...
— Wchodzi nieznajomy...
— Nie jeszcze. Naraz córka zapada na zdrowiu. Nagle ale gwałtownie. I gaśnie w oczach. Doktorzy. Konsylia. Nic. Umrze. Rozpacz. Wtem...
— Wchodzi nieznajomy...
— Wchodzi nieznajomy. I przynosi lekarstwo. Z Indyi lekarstwo. Prosi, żeby spróbować. Ryzyka przecież niema, bo chorą lekarze na śmierć skazali. Istotnie. Nie zaszkodzi. Młoda dziewica próbuje lekarstwa indyjskiego. Zaraz jej lepiej. Bierze jeszcze.. Lepiej. Trzy dni mija. Piękność wstaje z łóżka i idzie do ołtarza z arcybogatym hrabią. A nieznajomy znowu zginął. Jak kamień w wodzie.
Szepnąłem:
— Nadzwyczajne!
Młody, dystyngowany człowiek nie tłumił już wyrazu tryumfu na obliczu.
— A co?! nie mówiłem!
I mówił dalej:
— Moment trzeci. Indye. Podzwrotnikowy las, pełen zbójeckiego zwierza i zbójeckiego człowieka! Młody obywatel z kaliskiej guberni (albo z piotrkowskiej, to nie gra roli) podróżuje. Wspomina o matce, która zażywa starości w spokoju i w dworze ojców. Wspomina o siostrze, która jest piękną i hrabiną. Wspomina o dziwnym dobroczyńcy, który dwa razy ich ocalił w tak niespodziewany i radykalny sposób. Kto on? Kto on? Wtem...
— Zjawia się nieznajomy...
— Nie jeszcze. Wtem wpada banda induskich zbójów. Pieniądze albo życie! Młodzian oddaje im książeczkę czekową. Zbóje się straszliwie śmieją. „Na co nam to" — wołają. „Nie mam pieniędzy innych" „Więc dasz życie“. I radzą, w jakiby tu sposób, najokrutniejszy ze wszystkich, go zamordować. Wiążą mu ręce i nogi. Nagle — strzały. Jeden zbój pada. Drugi zbój pada. Inni w nogi. Nad związaną ofiarą nachyla się dobrze znajoma twarz nieznajomego. „To ty"?! woła ofiara. „Tak, to ja“! odpowiada nieznajomy.
Młody, dystyngowany człowiek zatrzymał się nagle, jak pociąg, któremu maszynista puścił kontraparę.
— No?! — rzekłem.
— Już — odpowiedział.
— Co już?
— Mój pomysł.
— Ale któż to jest ten nieznajomy?!
— Ba! żebym ja wiedział, to bym sam napisał dramat albo powieść. Nie szukałbym wspólnika...
...Powiedziałem mu, że miał za dobre mniemanie o moim talencie...

W. Kosiakiewicz.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wincenty Kosiakiewicz.