Przejdź do zawartości

De Profundis (zbiór)/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Oscar Wilde
Robert Ross (przedmowa)
Tytuł De Profundis
Podtytuł Listy i impresje więzienne
Wydawca „Vita Nuova”
Data wyd. 1922
Druk „Oświata“
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Róża Centnerszwerowa
Tytuł orygin. De Profundis
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
OSCAR WILDE
DE PROFUNDIS
LISTY I IMPRESJE WIĘZIENNE
W PRZEKŁADZIE
R. CENTNERSZWEROWEJ
„VITA NUOVA“
SPÓŁKA WYDAWNICZA W WARSZAWIE
SKŁAD GŁÓWNY W KSIĘGARNI
HULEWICZ I PASZKOWSKI KRUCZA 42
1922
OKŁADKĘ ZDOBIŁ EDWARD GŁOWACKI
ODBITO 3500 EGZEMPLARZY W DRUKARNI
WACŁAWA PIEKARNIAKA W WARSZAWIE
SZKIC BIOGRAFICZNY.

Znaczna część osobistego życia Wilde’a ściśle jest związana z rozwojem i istotą jego twórczości, a zwłaszcza z utworem tak bezpośrednio szczerym jak „De Profundis“. Uważam też za konieczne poprzedzić przekład jego treściwą chociażby notatką biograficzną, której szczegóły zaczerpnięte są z pracy o Wildzie Artura Ransome’a, objektywnego, choć nazbyt może surowego, biografa jego i krytyka.
Oscar Fingal O’Flahertie Wills Wilde urodził się 16 października 1854 r. w Dublinie. Ojciec jego, William Wilde, znany i ceniony lekarz-okulista, człowiek o umyśle niezmiernie ruchliwym, kochający życie i użycie, nobilitowany został za zasługi osobiste w 1864 r. Matka Oscara Wilde’a była również jednostką wybitną, literatką, tworzącą przeważnie pod wpływem greckich i łacińskich klasyków, w których była szczególnie rozmiłowana i których czytała w oryginale. Jako młoda dziewczyna pisywała pod pseudonimem „Speranza“ do dzienników rewolucyjnych, podżegając Irlandczyków do buntu, do wzięcia szturmem zamku Dublińskiego.
Folklorystyka, której z zapałem oddawali się oboje rodzice Wilde’a, duży wywarła wpływ na rozwój jego umysłu, zwiedzał bowiem zawsze wraz z nimi stare zamki i ruiny, nasłuchując się mnóstwa podań i opowieści, których tradycja wiernie przechowywana była wśród okolicznej ludności.
Jako chłopak 11-o letni oddany został do Royal School w Enniskillen, gdzie jednak nie wyróżniał się szczególnie, — tępy był zwłaszcza do matematyki. Natomiast dużo czytał i, wstąpiwszy w 1873 do Trinity College uniwersytetu Dublińskiego, już po roku dostał złoty medal za gruntowną znajomość języka greckiego. W dwa lata później otrzymał najwyższe również wyróżnienie w Oksfordzie za studja klasyczne, które pogłębił bardziej jeszcze, dzięki odbytej po ukończeniu uniwersytetu podróży do Włoch i Grecji. Podróż ta ostatecznie ustaliła stosunek jego do sztuki.
Po ukończeniu Oksfordu osiedlił się w Londynie, gdzie w ciągu bardzo krótkiego czasu zwrócił na siebie uwagę fantastycznym sposobem ubierania się i gwałtownemi napaściami na brzydotę zwykłego stroju męskiego. Popularność jego rosła tak szybko, że, w trzy lata po osiedleniu się jego w Londynie, pomieszczać zaczęło pismo humorystyczne „Punch“ karykatury jego postaci.
Sława jego oryginalności, utożsamiająca go z całym ówczesnym ruchem estetycznym, do czego przyczyniło się przedewszystkiem ogłoszenie drukiem w 1881 pierwszego tomu jego poezji p. t. „Poems“, wydanych na białym welinie ze złotemi ornamentacjami i rozkupionych szybko w pięciu edycjach, zwróciła na niego uwagę powszechną tak dalece, że zaproszono go na szereg odczytów literackich do Ameryki. W New-Yorku wystawiono też w tym czasie pierwsze jego utwory dramatyczne: „Vera“ i „Księżna Padwy“, które jednak nie zapowiadały późniejszego mistrza paradoksów i świetnego stylisty.
Powróciwszy w 1884 do Anglji, poślubił Konstancję Marję Lloyd, bardzo zamożną osobę, której majątek oraz jego własne znaczne zarobki pozwoliły mu prowadzić życie wygodne w pięknym domu w Chelsea, gdzie mieszkał do 1895 r. W okresie tym twórczość jego artystyczna i działalność literacka szczególnie były płodne: był kierownikiem pisma „The Woman’s World“ (Świat kobiecy) i współpracownikiem Nineteenth Century (XIX w.), w którym drukował poszczególne szkice estetyczno-krytyczne, zebrane później w tomie p.t. „Intentions“ (Zamierzenia). W tym samym też czasie (od 1886 do 1891 r.) ogłosił drukiem najsłynniejsze swoje prace, mianowicie — idąc w chronologicznym porządku ich wydania — Tom Nowel: Zbrodnia Lorda Artura Savile’a, Duch z Kenterwilu, Sfinks bez sekretu i Modelowy Miljoner; Tom Bajek pod ogólnym tytułem: „Szczęśliwy Książe“; oddzielnie w „Blackwood’s Magazine“: „Portret p. W. H.“ i wreszcie w 1891 najświetniejsze swoje dzieło: „Portret Dorjana Gray’a“, do którego słynna, piękna przedmowa oddzielnie wydrukowana została w Fortnightly Review, gdzie też w tym samym roku ukazała się mniej znana praca Wilde’a „Dusza człowieka w ustroju socjalistycznym”.
Od roku 1890 przebywał Wilde przeważnie w Paryżu, gdzie, zachęcony szczególnie przez Sarę Bernard, zaczął tworzyć wyłącznie dla sceny. Pierwszym jego utworem dramatycznym z tego okresu była, napisana w języku francuskim, „Salome“, zrazu zakazana przez cenzurę francuską i wystawiona po raz pierwszy dopiero w 1896 w paryskim teatrze L’Oeuvre. W Anglji wystawiono ją dopiero w kilka lat po śmierci autora, kiedy zdołała ona już objechać wszystkie sceny Europy i Ameryki.
Na scenach angielskich ukazały się (w porządku chronologicznym) pomiędzy r. 1892 — 1895 komedje: „Wachlarz Lady Windermere”, „Kobieta bez znaczenia“, „Mąż idealny“ i „The Importance Of Being Earnest”. („Należy być poważnym“, albo: „Należy być Ernestem“ — grana na polskich scenach p. t. „Brat marnotrawny“).
Sztuki dramatyczne, który dały Wilde’owi tak rozgłośną na obu półkulach sławę, stały się poniekąd źródłem największej tragedji jego życia. Olbrzymie powodzenie materjalne, jakie mu zapewniło wystawianie jego sztuk na tylu scenach, dało mu możność otaczania się niesłychanym przepychem, prowadzenia niezmiernie rozrzutnego, pełnego uciech, życia, do jakiego zawsze zdradzał skłonności. Zrujnowało go to materjalnie i moralnie, skupiając dokoła niego ludzi małej wartości, którzy nietylko wyzyskiwali go pieniężnie, ale wciągali go do życia hulaszczego, do wszelkiego rodzaju orgji. Powodzenie jego sztuk i sława jego ekstrawagancji skierowała na niego uwagę tak czujnej w Anglji opinji publicznej. Wyrafinowanie jego estetyczne, jego dandyzm, niezmierna subtelność i wytworność jego upodobań, które pierwotnie zjednywały mu w kołach arystokratycznych i literacko-artystycznych stanowisko wyroczni dobrego smaku i mody, stały się z czasem podstawą plotek i oszczerstw, jakie zaczęły krążyć o nim. Przyznać wszakże należy, że plotki te miały pewną realną podstawę. Występek, o którym Katullus i jego epoka mówią otwarcie, były przyczyną jego katastrofy, zrozumiałej zwłaszcza w kraju o obyczajach tak obłudnie purytańskich. We wczesnej młodości lubił Wilde towarzystwo kobiet, później wszakże, w wieku męskiej jego dojrzałości, przestały go one zupełnie pociągać. Może nawet jednym z powodów ogromnej jego u kobiet popularności była jego absolutna obojętność dla nich. Usiłowano tłómaczyć to rozmaicie. Wyrażano nawet przypuszczenie, że w swojem umiłowaniu klasycznej starożytności dochodził Wilde aż do zapomnienia, iż nie żyje w tamtej epoce.
Bogactwo pozwalało mu zadawalniać wszelkie zachcianki; jeśli więc nie zrodziło, w każdym razie przygotowało i umożliwiło warunki, które były powodem całej tej strasznej dla niego w skutkach swoich sprawy. Wilde sam poniekąd sprowokował ją wytoczeniem markizowi de Queensberry procesu o dyfamację. Nietylko jednak nie wygrał tego procesu, ale w wyniku jego został zaaresztowany (w 1895 r.) pod zarzutem zbrodni przeciw moralności. Brak zgody wśród sędziów spowodował uwolnienie Wilde’a za kaucją. Zamiast jednakże wyjechać z Anglji, nie czekając na powtórne rozpatrzenie sprawy — jak mu radzili przyjaciele i na co liczyli może nawet sędziowie — pozostał i stawił się na ponowne wezwanie władz, które tym razem — pod wpływem obciążających zeznań jednego z jego przyjaciół — uznały go za winnego zarzuconego mu przestępstwa i skazały go na dwa lata więzienia, obostrzonego ciężkiemi robotami.
Jedyny utwór, napisany przez Wilde’a podczas tej dwuletniej męki jego, właściwie w ostatnich jej miesiącach, „De Profundis“ — wymownem, nieskończenie tragicznem, a zarazem głęboko psychologicznem jest świadectwem wpływu, jaki wywarł na poetę katastrofalny ten przełom w jego życiu, to nagłe przejście nowoczesnego Petronjusza od życia pełnego wykwintu, zadawalniającego najwyszukańsze, najwybredniejsze wymagania jego estetyczne — do strasznych warunków zamknięcia w domu karnym, w otoczeniu pospolitych przestępców i zbrodniarzy, z koniecznością wykonywania najgrubszych robót, żywienia się budzącą w nim wstręt strawą, sypiania na gołych deskach prycz więziennych, a nadewszystko z świadomością upadku społecznego, który nietylko odsunął od niego najbliższych, żonę nawet, ale pozbawił go własnych jego dzieci. „De Profundis“ — to spowiedź szczera, to odsłonięcie najskrytszych tajników serca poety którego silny duch wyszedł zwycięsko z walk z przeciwnościami, narzuconemi mu z zewnątrz, — napisane zostało w formie długiego listu, składającego się z 80-ciu stron bardzo ścisłego pisma, na 20 arkuszach folio, i skierowanego pierwotnie nie do Roberta Ross’a, ale do innego przyjaciela, do tego samego, któremu Wilde przypisywał w znacznej mierze swoje nieszczęście. Po namyśle jednakże cofnął pierwotny projekt i posłał list Ross’owi z dołączeniem wskazówek co do ogłoszenia go drukiem.
Z powierzonego sobie w ten sposób zadania wywiązał się Ross w pięć lat dopiero po śmierci Wilde’a, ogłosiwszy tylko jednak urywki całości, wybrane i zestawione przez niego z wielkim taktem i zręcznością i poprzedzone przedmową, podaną we wstępie do niniejszego przekładu.
Po odzyskaniu wolności (w maju 1897 r.) opuścił Wilde Anglję i zamieszkał w Berneval-sur-Mer pod Dieppe, gdzie też rozpoczął niebawem pisanie swojej przepięknej „Ballady o więzieniu w Reading“, którą ukończył w Neapolu i wydał w 1898 pod przybranym imieniem i nazwiskiem Sebastjana Melmotha, pod którem ukrywał się od czasu wyjścia z więzienia.
„Ballada“ była łabędzim śpiewem poety. Po jej napisaniu nie był już zdolny do żadnego wysiłku twórczego. Poprawiał jeszcze dawne swoje utwory sceniczne przed oddaniem ich do druku i pomagał francuskiemu tłomaczowi Ballady, panu Henry D. Davray, w jego przyswojeniu literaturze francuskiej tego poematu, — sam już jednak nie tworzył.
Ostatnie dwa lata życia umiliły mu podróże do Włoch i do Szwajcarji. W maju 1900 r. powrócił do Paryża, na stałe, jak zamierzał. Znalazł tu jednak wiele drzwi zamkniętych przed sobą. Zbyt dumny, aby pukać do innych, które okazałyby się może gościnniejszemi, spędzał przeważnie czas w kawiarniach, w otoczeniu młodych poetów, studentów i nieodstępnego Ross’a. Umysł jego nie zatracił swojej dawnej żywości i lotności, pożądanym był też wielce towarzyszem dla młodzieży.
Późną jesienią zapadł ciężko na zdrowiu. Lekarze stwierdzili chorobę mózgową, spowodowaną dawnem hulaszczem życiem londyńskiem. W d. 30 listopada 1900 r. umarł Wilde w Paryżu, pochowany d. 3 grudnia na cmentarzu Bagneux. W 9 lat później, 20 lipca 1909, przeniesiono prochy jego na cmentarz Père-Lachaise.

R. Centnerszwerowa.



Przekład niniejszy dokonany został z pierwotnego oryginalnego wydania De Profundis“ w tej postaci, w jakiej podał je do druku, jedynie upoważniony do tego przez poetę, Robert Ross.
Tom XI kompletnego (w tomach) wydania dzieł Oscara Wilde’a (nakładem firmy Methuen w Londynie), obejmuje De Profundis“, z dołączeniem miejsc, celowo opuszczonych przez Ross’a. Pragnąc, aby polscy czytelnicy mogli zdać sobie sprawę z intencji pierwotnego wydawcy dzieła, a zarazem nie chcąc ich pozbawiać owych brakujących kartek, dodajemy je w przypiskach, których numeracja odnosi się do odpowiednich miejsc w tekście.

(Przyp. tł).


PRZEDMOWA.

Rękopis De Profundis“, o którym wiedziano, że jest w mojem posiadaniu, ponieważ autor wspominał o jego istnieniu wielu innym przyjaciołom swoim, wzbudzał przez długi czas wielkie zaciekawienie.
Książka ta nie wymaga ani długiego wstępu, ani wyjaśnień. Winienem jedynie zaznaczyć, że przyjaciel mój pisał ją w ciągu ostatnich miesięcy pobytu swojego w więzieniu, że był to jedyny utwór, napisany przez niego w Reading, a zarazem ostatni napisany prozą. (Pomysł napisania Ballady“ powstał dopiero po odzyskaniu przez Wilde’a wolności).
Przesyłając mi pewne wskazówki, dotyczące ogłoszenia De Profundis“ drukiem, pisał Oscar Wilde:
„Nie bronię mojego postępowania. Wyjaśniam je. Są też w tym liście pewne miejsca, dotyczące mojego umysłowego rozwoju podczas pobytu w więzieniu oraz nieuniknionej ewolucji, jaka dokonała się w moim charakterze i duchowym moim stosunku do życia. Chcę też, abyście: ty i inni, którzy nie opuścili mnie i pozostali wierni waszym uczuciom dla mnie, wiedzieli dokładnie, w jakim stanie duszy i w jaki sposób spodziewam się stanąć w obec świata. Rozumiem dobrze, że, pod pewnym względem, zamienię w dniu mojego uwolnienia jedno więzienie na drugie; chwilami też wydaje mi się, że świat cały nie jest większy od mojej celi i, tak samo jak ona, pełen grozy dla mnie. Wierzę jednak, że Bóg stworzył z początku osobny świat dla każdego poszczególnego człowieka, i że w świecie tym, który jest w nas samych, powinnibyśmy starać się żyć. W każdym razie, te części mojego listu będziesz czytał z mniejszym bólem aniżeli inne. Zbytecznem byłoby, rozumie się, podkreślać, jak płynie wciąż myśl moja, myśl wszystkich nas, i jak nieuchwytnie lotną jest treść naszych odczuwań. Mimo to, widzę możliwość celu, do którego mógłbym się wznieść za pośrednictwem sztuki.
Życie w więzieniu sprawia, że widzi się świat i ludzi takimi, jakimi są w rzeczywistości. To jest właśnie powód, dla którego kamienieje się w więzieniu. Ułudy życia w nieustannym ruchu zwodzą tych, którzy żyją na swobodzie. Wirując wraz z życiem, przyczyniają się oni do jego nierealności. My, którzy jesteśmy nieruchomi, widzimy zarazem i wiemy.....
„Nie wiemy czy pismo to wpłynie dodatnio czy ujemnie na ciasne natury i suchotnicze umysły; — mnie zrobiło ono dobrze. „Oczyściłem łono moje ze szkodliwej treści“. Nie mam chyba potrzeby przypominać ci, że wypowiadanie się jest dla artysty najwyższą i jedyną możliwością życia. Żyjemy wypowiadaniem się. Za żadną z bardzo wielu rzeczy, za które winienem wdzięczność naczelnikowi więzienia, nie jestem mu tak głęboko zobowiązany, jak za prawo otwartego pisania do Ciebie tak długich listów, jak sam tylko chcę. W ciągu dwóch niemal lat nagromadził się we mnie rosnący wciąż ciężar goryczy, którego znacznej części pozbyłem się teraz. Za murem więziennym stoi kilka czarnych, pokrytych sadzą drzew, na których teraz właśnie pękają jaskrawo-zielone pąki. Wiem dobrze, co przeżywają obecnie te drzewa: wypowiadają się.“....
Mam nadzieję, że De Profundis“, książka, która żywo i boleśnie oddaje wpływ społecznego upadku i uwięzienia na tak wysoce intelektualną i artystyczną naturę, ukaże wielu czytelnikom odmienne duchowe oblicze tego dowcipnego, zachwycającego pisarza.

Robert Ross[1]


DE PROFUNDIS
[2] ...Cierpienie jest jedną bardzo długą chwilą. Nie możemy dzielić go na okresy. Możemy jedynie zapamiętać rozmaite jego fazy i notować chroniczne ich nawroty. Dla nas czas nawet nie bieży naprzód. Stoi w miejscu. Zdaje się krążyć nieustannie dokoła tego samego wciąż ośrodka bólu. Ubezwładniająca ta nieruchomość życia, którego każdy moment ustanowiony jest podług niezmiennie stałego wzoru, tak, że jemy i pijemy, kładziemy się spać i modlimy się, a przynajmniej klękamy do modlitwy, podług niezłomnych przepisów żelaznej formułki; — ten bezruch, sprawiający, że każdy przeraźliwy dzień bliźniaczo, w najdrobniejszych szczegółach, podobny jest do wszystkich innych dni, — zdaje się udzielać tym nawet siłom zewnętrznym, których istotą jest nieustanna zmiana. O porze zasiewu i żniwach, o żeńcach, pochylonych nad dojrzałem zbożem i o tych, co obrywają kiście gron winnych, a potem wyciskają z nich moszcz; o trawie, bielejącej mirjadami płatków kwiatowych lub usianej strąconym owocem, — o wszystkiem tem nie wiemy nic i nie możemy nic wiedzieć.

Dla nas jedna tylko istnieje pora — pora bólu i udręki. Słońce nawet i księżyc odebrano nam, zda się. Na dworze, po za murami, dzień może być błękitny i złoty, ale światło, sączące się przez zmatowiałe i kurzem okryte szyby zakratowanego okienka, pod którem siedzę, jest szare i skąpe. W celi panuje stale mrok, i mroczno też jest zawsze w sercu więźnia. Bezruch panuje zarówno w sferze myśli, jak w sferze czasu. To, o czem wy wszyscy dawno już zapomnieliście, lub łatwo możecie zapomnieć, zaprząta myśl moją teraz i będzie ją znów zaprzątało jutro. Pamiętaj o tem, a zrozumiesz w części chociażby, dla czego piszę i dla czego piszę w ten sposób....
....W tydzień później przewieziono mnie tutaj. Minęły jeszcze trzy miesiące — umiera moja matka. Nikt nie wie, jak ją kochałem i czciłem. Śmierć jej była dla mnie czemś strasznem; ale ja, niegdyś mistrz słowa, nie znajduję wyrazów na wypowiedzenie bólu mojego i mojej sromoty. Ona i ojciec mój przekazali mi nazwisko, czczone i szanowane dzięki nim nietylko w literaturze, sztuce, archeologji i nauce, lecz również i w historji mojej ojczyzny, w dziejach narodowego jej rozwoju. Dzięki mnie stało się ono gminnem przezwiskiem w ustach gminnych ludzi. Wytarzałem je w błocie. Wydałem je na łup prostactwu, aby uczyniło je prostaczem, — i wrogom, aby mogli przeistoczyć je w synonim obłędu. Co przecierpiałem wówczas i co wciąż jeszcze cierpię, niezdolne jest opisać żadne pióro i nie przyjmie tego żaden papier. Żona moja, zawsze taka dobra i względna dla mnie, nie chciała, abym dowiedział się o tym fakcie z obojętnych ust, i, choć sama chora, nie zawahała się odbyć długą podróż z Genui do Anglji, aby osobiście udzielić mi wiadomości o nieskończenie bolesnej, niepowetowanej mojej stracie. Echa współczucia dochodziły mnie ze strony wszystkich, którzy, chociaż nie znali mnie osobiście, dowiedziawszy się o nowem, okrutnem mojem nieszczęściu, napisali z prośbą, aby mi zakomunikowano ich wyrazy współczucia....
Mija jeszcze trzy miesiące. Kalendarz, przybity na zewnętrznych drzwiach mojej celi i notujący moje całodzienne sprawowanie i dokonaną pracę, — z mojem nazwiskiem i wyrokiem, wypisanemi u góry, — mówi mi, że mamy maj....
....Powodzenie, szczęście i pomyślność mogą mieć gminne pozory i pospolitą treść, ale smutek jest najsubtelniejszą, najwrażliwszą ze wszystkich rzeczy ziemskich. Nie istnieje w całym świecie myśli poruszenie, które nie wywołałoby przerażającego i doskonałego zarazem wtóru smutku. Cieniuchne listeczki drgającego malarskiego złota, notujące kierunek sił, których oko nie może dojrzeć, grube są w porównaniu z jego subtelnością. Jest to rama, która krwawi za lada dotknięciem dłoni, o ile nie jest nią dłoń miłości; a nawet i wówczas krwawi ona, ale już nie z bólu.
Gdzie panuje troska, tam jest miejsce uświęcone. Przyjdzie czas, kiedy ludzie zrozumieją, co to znaczy. Życie będzie dla nich zamkniętą księgą, dopóki nie zdołają tego zrozumieć. R — —[3] i natury takie jak on, rozumieją to. Kiedy sprowadzono mnie, w towarzystwie dwóch policjantów, z więzienia do sądu, czekał już R — — w długim kurytarzu, aby — wobec całego tłumu, który oniemiał na widok tak miłosiernego, a tak pełnego prostoty gestu, — módz uroczyście zdjąć kapelusz na moje powitanie w chwili, kiedy mijałem go, z głową opuszczoną i rękami zakutemi w kajdany. Ludzie szli do nieba za drobniejsze od tego uczynki. W takim nastroju ducha, z sercem pełnem takiej miłości, klękali święci, aby obmywać nogi nędzarzom i pochylali się, aby składać pocałunek na twarzach trędowatych. Nie wspomniałem mu nigdy ani jednem słowem o tem, co zrobił. Nie wiem nawet aż do dnia dzisiejszego, czy świadom jest, że zauważyłem jego czyn. Nie jest to w skarbnicy mojego serca. Chowam tam rzecz, za którą można wyrażać zdawkową wdzięczność zdawkowemi słowami. Kryję ją jak dług tajemny, o którym miło mi myśleć, że nigdy nie będę w stanie go spłacić. Zabalsamowana jest, aby zachować mogła swoją słodycz, myrrą i nardem wielu łez.
Ilekroć wiedza zdawała mi się bezcelową, filozofja — bezpłodną, a oklepane frazesy tych, którzy usiłowali mnie pocieszać, stawały się jak pył i popiół w moich ustach, otwierała mi pamięć o tym drobnym, pełnym czaru, niemym akcie miłosierdzia dostęp do wszystkich źródeł litości: ukwiecała różami pustynię, wprawiała serce moje, w pośród goryczy mojej samotności, w harmonijne współdrganie ze zranionem, złamanem, wielkiem sercem świata. Wówczas jedynie, kiedy ludzie zdolni będą ocenić, nietylko jak pięknym był gest R—‘a, ale dla czego tak wielkie miał on dla mnie znaczenie i zawsze mieć je będzie, — wówczas może zrozumieją jak i w jakim nastroju mogliby zbliżyć się do mnie[5].
...Ubodzy są mądrzy; są lepsi, miłosierniejsi i wrażliwsi, aniżeli my. W oczach ich więzienie jest tragedją w życiu człowieka, nieszczęściem, fatalnym wypadkiem, czemś, co zasługuje na współczucie innych ludzi. O człowieku, będącym w więzieniu, mówią po prostu, że: „wydarzyło mu się nieszczęście“. W wyrażeniu tem, stale przez nich używanem, tkwi cała mądrość miłości. Zupełnie inaczej dzieje się u ludzi naszej sfery. Dla nas więzienie czyni z człowieka parjasa. Ja, i tacy jak ja, nie mają niemal prawa do powietrza i do słońca. Obecność nasza zatruwa innym ich przyjemności. Jesteśmy niepożądani, kiedy ukazujemy się ponownie. Nie dla nas już oglądanie blasków księżycowych. Nawet dzieci nasze zostają nam odebrane. Zerwane są słodkie te więzy, łączące nas z ludzkością. Skazani jesteśmy na samotność wówczas, kiedy synowie nasi żyją jeszcze. Społeczeństwo odmawia nam jedynej rzeczy, która mogłaby uleczyć nas i podtrzymać, koić balsamem skrwawione nasze serca i wlewać spokój do dusz naszych....
Zmuszony jestem powiedzieć sobie otwarcie, że ja sam zrujnowałem moje życie, i że życie żadnego człowieka — wielkiego zarówno jak małego — nie może być zrujnowane, o ile nie uczyni on tego sam, własną ręką. Doszedłem do tego przekonania i gotów jestem bronić go. Próbuję tak twierdzić, chociaż nie wszyscy może przyznają mi to. Niemiłosiernie oskarżam samego siebie. Okrutnem było to, co świat mi wyrządził; nieporównanie okrutniejszem wszakże, co wyrządziłem sobie ja sam.
Byłem człowiekiem, który pozostawał w symbolicznym stosunku do sztuki i kultury mojego wieku. Byłem świadom tego już w zaraniu mojego wieku męskiego i zmusiłem moich współczesnych do uznania tego w następstwie. Niewielu zajmowało za życia podobne stanowisko i niewielu ludziom przyznawano takie prawo do niego. Zazwyczaj rozpatrywana jest rzecz ta, o ile wogóle dyskutuje się nad nią, przez historyków lub krytyków na długo po śmierci danego osobnika i przeminięciu jego epoki.
Mój los był inny. Czułem to sam i zmuszałem innych, aby to czuli. Byron był postacią symboliczną; uosabiał on namiętności swojej epoki oraz przesyt, jakiego doznawała ona z powodu nadużywania tych namiętności. Pomiędzy mną a moją epoką zachodził związek inny: szlachetniejszy, trwalszy, dotyczący głębszych zagadnień życia i mający szersze cele na względzie. Bogowie obdarzyli mnie wszystkiem niemal....[6] Dałem się jednak zwabić na lep bezmyślnych, zmysłowych rozkoszy. Bawiła mnie rola „flaneur‘a“, dandysa, wyroczni mody. Otaczałem się naturami bardziej przyziemnemi i pośledniejszemi umysłami. Stałem się marnotrawcą własnego talentu i dziwną znajdowałem rozkosz w marnowaniu wiekuistej młodości. Znużony szybowaniem na wyżynach, zeszedłem dobrowolnie do nizin, w pogoni za nowemi wrażeniami. Czem paradoks był dla mnie w sferze myśli, tem stała się przewrotność w sferze namiętności. Żądza stała się wreszcie chorobą, szałem, a może jednem i drugiem zarazem. Zobojętniałem na życie innych. Czerpałem rozkosz, gdzie mi to dogadzało i szedłem dalej. Zapomniałem, że każdy drobny czyn codzienny kształci lub zniekształca charakter, że więc to, co robiło się w ukryciu czterech ścian, trzeba będzie we właściwym czasie obwołać głośno z dachu domu. Przestałem być panem samego siebie. Przestałem być sternikiem własnej duszy, i nie wiedziałem o tem. Dałem się opanować żądzy uciech. Skończyłem na straszliwej hańbie. Teraz pozostaje mi jedno tylko — bezwzględna pokora.
Byłem w więzieniu przez dwa lata prawie. Owładnęła mną zrazu dzika rozpacz, poddanie się smutkowi, którego widok sam wzbudzał litość: straszna, bezsilna wściekłość, gorycz i pogarda, głośno szlochający ból, cierpienie, nie mogące wydobyć głosu, — niemy smutek. Przeszedłem przez wszelkie możliwe stadja cierpienia. Lepiej od samego Wordsworth‘a rozumiałem, co chciał wyrazić, mówiąc:

„Cierpienie jest wieczne, ciemne i ponure,
„I wszystkie bezkresu ma cechy“. —

Jakkolwiek jednak cieszyła mnie chwilami myśl, że cierpienia moje mają trwać wiecznie, nie mogłem pogodzić się z tem, aby pozostały one bez znaczenia dla mnie. Teraz wszakże znajduję, ukryte głęboko na dnie mojej istoty, coś, co mi mówi, że każda rzecz na świecie ma swoje znaczenie, tembardziej ma je cierpienie. Tem czemś, ukrytem w głębi mojej istoty, jak skarb w ziemi, jest — Pokora.
Jest to ostatnie, co mi pozostało, i najlepsze: ostatnie odkrycie, do jakiego doszedłem, punkt wyjścia nowego rozwoju. Wydobyłem je sam, z głębi własnej mojej istoty, i dla tego wiem, że przyszło w porę. Nie mogło przyjść ani wcześniej, ani później. Gdyby ktoś inny powiedział mi o niem, odrzuciłbym jego słowa. Gdyby przyniesiono mi je z zewnątrz, odmówiłbym przyjęcia. Że zaś ja sam do tego doszedłem, chcę je utrzymać. Muszę tak uczynić. Pokora jest jedyną rzeczą, która ma w sobie pierwiastki życia, nowego życia, mojej Vita Nuova. Ze wszystkich rzeczy na świecie jest ona najdziwniejszą. Nie można jej zdobyć inaczej, jak tylko przez wyrzeczenie się wszystkiego, co się posiada. Jedynie po utraceniu wszystkiego wiemy, żeśmy ją posiedli.
Teraz, kiedy zdałem sobie sprawę, że jest ona we mnie, widzę jasno, co powinienem uczynić, co muszę uczynić. Wypowiadając podobne zdanie, nie mam potrzeby zaznaczać, że nie myślę o żadnym zewnętrznym nakazie czy sankcji. Nie uznaję ich. Jestem teraz daleko większym indywidualistą, aniżeli byłem kiedykolwiek. Wszystko, co nie jest wytworem duszy własnej, wydaje mi się pozbawionem najdrobniejszej wartości. Szukam nowego sposobu stwierdzenia własnej jaźni. Jest to jedyne, o czem myślę. A pierwszą rzeczą, jaką mam do zrobienia, jest — wyzbycie się wszelkiego uczucia goryczy do świata.
Jestem zupełnie bez grosza, i zupełnie bezdomny. Są jednakże gorsze od tego rzeczy. Jestem zupełnie szczery, mówiąc, że wolałbym chodzić od domu do domu, żebrząc o kawałek chleba, aniżeli wyjść z więzienia z goryczą w sercu. Gdybym nie dostał nic w pałacach bogaczów, dostałbym coś w chacie ubogiego. Ci, którzy posiadają dużo, są często chciwi; ci, którzy mają mało, zawsze się dzielą. Nie robiłoby mi zupełnie różnicy spać na chłodnej trawie w lesie, a z nastaniem zimy szukać przytułku w ciepłym stogu siana lub pod dachem stodoły, — bylebym miał miłość w sercu. Zewnętrzne warunki życia utraciły teraz dla mnie wszelkie znaczenie. Świadczy to, do jakich wyżyn indywidualizmu doszedłem, — raczej dochodzę, gdyż droga jest długa, a „gdziekolwiek stąpnę, natrafiam na ciernie“.
Wiem, rozumie się, że nie wypadnie mi żebrać na gościńcu, i że, jeśli miałbym kiedyś spędzić noc na chłodnej trawie, to chyba, aby pisać sonety do księżyca. Gdy wyjdę z więzienia, R — — będzie już czekał na mnie nazewnątrz ciężkich, żelazem obitych, wrót, jako symbol nietylko jego własnego przywiązania do mnie, ale przywiązania wielu innych jeszcze, po za nim. Sądzę, że będę miał w każdym razie dość pieniędzy na przeżycie ośmnastu miesięcy mniej więcej; jeśli więc nie będę mógł pisać pięknych książek, będę przynajmniej mógł czytać piękne książki. Czy istnieje większa rozkosz? A zresztą, mam nadzieję odzyskać moją zdolność tworzenia.
Gdyby jednak było inaczej: gdyby nie pozostał mi na świecie ani jeden przyjaciel; gdyby ani jedne drzwi nie miały otworzyć się przedemną miłosiernie; gdybym był zmuszony pogodzić się z sakwą i łachmanami nędzarza; — dopóki nie byłoby we mnie żalu do świata, zawziętości i goryczy, mógłbym stanąć wobec życia z większym spokojem i ufnością, aniżeli uczyniłbym to, strojny w piękne szaty i cienką bieliznę, ale z duszą, zatrutą nienawiścią.
I napewno nie napotkam trudności na mojej drodze. Kto naprawdę pożąda miłości, znajdzie ją, czekającą na niego.
Zbytecznem będzie chyba dodawać, że zadanie moje nie kończy się na tem. Byłoby to względnie łatwe, gdyby tak być miało. Czeka mnie daleko większa praca. Muszę wdrapywać się na daleko bardziej strome wyżyny, przechodzić przez daleko ciemniejsze doliny. A wszystko to muszę wydobyć z głębin własnej istoty. Ani religja, ani moralność, ani rozum nie są w stanie mi pomódz.
Moralność nie jest mi pomocną. Jestem wrodzoną przekorą. Jestem jednym z tych, którzy są stworzeni do wyjątków, a nie do praw. Uważając jednak, że niema nic złego w tem, co człowiek czyni, widzę, że jest coś złego w tem, czem się człowiek staje. Dobrze jest dojść do takiego przeświadczenia.
Religja też mi nie pomaga. Gdy inni wierzą w rzeczy niewidzialne, ja wierzę w to tylko, co widzę i czego się dotykam. Moje bóstwa przebywają w świątyniach, wzniesionych ręką ludzką; wiara moja doskonali się i uzupełnia w granicach faktycznych doświadczeń; zanadto może uzupełnia się, bowiem, na wzór wielu lub wszystkich, którzy szukają nieba na ziemi, znalazłem na niej nietylko piękno nieba, ale zarazem grozę piekła. Kiedy myślę o religji, czuję, że dobrze byłoby utworzyć rodzaj zakonu dla tych, którzy nie mogą wierzyć. Możnaby go nazwać Bractwem Niewierzących. Na ołtarzu, na którym ani jedno nie płonie światło, kapłan, w którego sercu pokój nie gości, odprawiałby mszę, mając w ręku chleb niepoświęcony i pusty kielich do wina. Wszystko, co ma być prawdziwem, musi się stać religją. Agnostycyzm powinienby mieć swój rytuał tak samo, jak wiara. Posiał on swoich męczenników, powinienby zyskać swoich świętych i codziennie chwalić Boga za to, że ukrył samego Siebie przed człowiekiem. Bez względu wszakże na to, czy ma to być wiara czy niewiara, nie może być w niej dla mnie nic zewnętrznego. Symbole jednej czy drugiej muszę sam stworzyć. Duchowem jest to tylko, co samo stwarza swoją formę. Jeśli nie znajdę klucza do tej wiary czy niewiary w duszy własnej, nigdy go nie znajdę; jeśli nie mam jej jeszcze w sobie, nie objawi mi się ona nigdy.
Rozum nie pomaga mi. Mówi mi on, że prawa, na mocy których skazano mnie, są złemi i niesprawiedliwemi prawami, a system, który spowodował tyle cierpień moich, jest złym i niesprawiedliwym systemem.
Otóż zadaniem mojem jest znaleźć sposób uczynienia tych praw i tego systemu dobremi i sprawiedliwemi dla mnie. Z moralnym rozwojem charakteru człowieka dzieje się zupełnie to samo, co ze Sztuką: zajmuje go w niej to tylko, czem dany przedmiot jest dla niego w danym momencie. Zadaniem mojem jest uczynić wszystko, co mnie spotyka, dobrem dla mnie. Twardą pryczę; wstręt budzące jadło; grube sznury, które drzeć mmuszę na pakuły zdrętwiałemi z bólu palcami; najniższe posługi, jakiemi zaczynam i kończę dzień każdy; szorstkie, krzykliwe nawoływania, związane, zda się, ściśle z rutyną więzienną; potworną odzież, nadającą cierpieniu błazeński pozór; milczenie, samotność, hańbę; — wszystko to razem, i każdą rzecz z osobna, przeistoczyć muszę w przeżycie duchowe. Każde poniżenie cielesne muszę usiłować przetworzyć w czynnik moralny, doskonalący duszę moją.
Chciałbym dojść do tego, aby módz powiedzieć z zupełną prostotą, bez żadnej przesady, że dzień, w którym ojciec mój wysłał mnie do Oksfordu, i dzień, w którym społeczeństwo wtrąciło mnie do więzienia, były dwoma wielkiemi punktami zwrotnemi w mojem życiu. Nie twierdzę, aby więzienie było najlepszą rzeczą, jaka mogła mnie spotkać; zdanie takie miałoby posmak zbyt wielkiej goryczy w stosunku do mnie samego. Powiedziałbym raczej, albo chciałbym, aby o mnie mówiono, że byłem tak typowem dzieckiem mojego czasu, iż, w przewrotności mojej i w imię tej przewrotności, obracałem wszystko dobre w mojem życiu na złe i wszystko złe na dobre. Wszystko jednak, co ja, czy inni, o tem powiemy, małe ma znaczenie. Rzeczą ważną, rzeczą, stanowiącą obecne moje zadanie, którego muszę dokonać, o ile ta niewielka resztka dni moich, jakie mi żyć pozostało, nie ma być spaczoną, okaleczoną i zmarnowaną — jest, aby dusza moja wchłonęła w siebie to wszystko, co mi wyrządzono, aby stało się ono częścią składową mojej istoty, abym mógł przyjąć je bez skargi, obawy czy niechęci.
Największym występkiem jest połowiczność i płytkość. Wszystko, co konsekwentnie przeprowadzone zostało do końca, jest słuszne.
Kiedy wtrącono mnie do więzienia, radzili mi niektórzy, abym zapomniał, kim byłem. Była to fatalna rada. Pociechę udało mi się znaleźć jedynie dzięki uświadomieniu sobie, kim jestem. Teraz radzą mi inni, abym, po wyjściu stąd, starał się zapomnieć, że byłem kiedykolwiek w więzieniu. Wiem, że okazałoby się to niemniej fatalnem. Wynikiem tego byłoby nieustanne, nieznośne poczucie własnej hańby; a wszystko, co ma dla mnie tak samo wielkie znaczenie, jak dla innych: piękno słońca i księżyca; zmienne obrazy pór roku; dźwięki świtania i cisza wielkich nocy; szmer kropli deszczu, spadających po przez liście; widok rosy srebrzącej trawę; — wszystko to byłoby skalane dla mnie i utraciłoby swoją siłę kojącą i dającą radość. Żałować własnych doświadczeń życiowych — znaczy powstrzymać własny rozwój. Wyprzeć się własnych przeżyć — znaczy zadać kłam własnemu życiu. Jest to równoznaczne zaparciu się własnej duszy.
Bowiem, jak ciało wchłania w siebie materie pospolite i nieczyste, na równi z uświęconemi przez kapłana czy objawienie, i przeistacza je w ruch lub siłę, w piękną grę mięśni, w budowę kształtnego ciała, w barwę i falistość włosów, w karmin ust, w blask oka; — tak samo posiada i dusza swoje funkcje odżywcze, i może przeistoczyć w szlachetne porywy myśli i napływy wzniosłych uczuć to, co samo przez się jest niskie, okrutne i upakarzające. Więcej nawet: może znaleźć w nich najdostojniejsze sposoby stwierdzania swojej istoty i często może objawić się w najdoskonalszej formie dzięki temu właśnie, co miało za zadanie rujnować i bezcześcić.
Muszę otwarcie przyznawać się do faktu, że byłem zwyczajnym więźniem w zwykłem więzieniu i, jakkolwiek wydać się to może dziwnem, jedną z rzeczy, których będę musiał się nauczyć, będzie — nie wstydzić się tego. Muszę przyjąć to jako karę, jeśli zaś wstydzimy się tego, że byliśmy ukarani, nie było wogóle po co karać. Wiele jest, oczywiście, rzeczy takich, o których byłem przekonany, że ich nie popełniłem, skądinąd zaś dużo jest i takich, o których wiem, że je zrobiłem i znacznie jeszcze więcej takich, za które nie byłem nigdy pociągany do odpowiedzialności. Że zaś bogowie dziwni są i karzą nas tak samo za to, co jest w nas dobrego i ludzkiego, jak i za to, co jest złego i przewrotnego, muszę również pogodzić się z faktem, że jesteśmy karani zarówno za złe, jak i za dobre czyny. Nie wątpię, że jest to słuszne zupełnie, i że powinno tak być. Dopomaga nam to, albo też powinno dopomagać, do zdawania sobie sprawy z jednego i z drugiego bez zbytniej z tego powodu zarozumiałości. Jeśli więc nie będę się wstydził poniesionej kary, jak mam nadzieję czynić, będę mógł swobodnie myśleć, poruszać się i żyć.
Wielu ludzi, po wypuszczeniu ich z więzienia, zabiera je z sobą na wolność i chowa je w głębi serca, jak ukrytą hańbę, i w końcu — niby biedne zatrute zwierzę — włazi do jakiejś nory i tam umiera. Straszne jest, że muszą oni tak postępować i niesłusznie, straszliwie niesłusznie jest ze strony społeczeństwa, że zniewala ich ono do podobnego postępowania. Społeczeństwo przyznaje sobie prawo wymierzania okrutnych kar na jednostki, ale i ono samo popełnia najwyższą zbrodnię płytkości, nie potrafi bowiem przeprowadzić czynu swojego konsekwentnie do końca. Kiedy ukarany przez nie człowiek odcierpi już swoją karę, pozostawia go ono w osamotnieniu; opuszcza go w tym właśnie momencie, kiedy rozpoczyna się najszczytniejszy jego obowiązek względem danej jednostki. Wstydzi się ono widocznie własnych czynów, unika więc tego, kogo ukarało, jak się unika wierzyciela, któremu nie można spłacić jego należności, albo też człowieka, któremu się wyrządziło niepowetowaną, niedającą się naprawić, krzywdę. Co do mnie, domagam się, aby wobec faktu, że odcierpiałem moją karę do końca, i społeczeństwo również w zupełności zdało sobie sprawę z tego, jaką nałożyło na mnie karę, — i aby w ten sposób nie było z obu stron ani rozgoryczenia, ani nienawiści.
Wiem, naturalnie, że, pod pewnym względem, inaczej ułoży się wszystko dla mnie, niż dla innych; musi, z samej natury rzeczy, ułożyć się inaczej. Złodzieje i włóczęgi, biedacy, uwięzieni tutaj razem ze mną, są pod wieloma względami w lepszem, niż ja, położeniu. Uliczka w szarej mieścinie lub ścieżka w zielonem polu, które były świadkami ich grzechu, są tak małe, że chcąc znaleźć takich, którzy nic nie wiedzą o ich przestępstwie, nie mają dalszej do odbycia drogi nad tę, jaką ptak przefrunąć może pomiędzy zmierzchem a świtaniem. Dla mnie, natomiast, świat skurczył się do jednej piędzi i, dokądkolwiek pójdę, znajdę imię moje w śpiżu wyryte na skałach. Bowiem nie wyszedłem z mroków na światło chwilowej rozgłośności występku, ale z wyżyn wieczystej sławy runąłem w odmęt zniesławienia. Wydaje mi się też czasem, że służyć mogę za dowód — o ile wymaga to dowodów — że od sławy do zniesławienia krok tylko jest jeden — o ile nie mniej jeszcze, niż krok.
Jednakże, w samym tym właśnie fakcie, że ludzie poznają mnie wszędzie, dokądkolwiek pójdę i będą wszystko wiedzieli o mojem życiu, dostrzegam coś dobrego dla mnie. Zmusi mnie to do stwierdzenia ponownie, i to w możliwie krótkim czasie — że jestem artystą. Jeśli potrafię stworzyć jedno chociażby piękne dzieło sztuki, pozbawić będę w stanie złośliwość jej jadu, tchórzostwo — jego wydrwiwań, i z korzeniem wyrwać będę mógł język wzgardzie.
O ile życie jest, a jest nią napewno, zagadką dla mnie, i ja takąż samą jestem zagadką dla życia. Ludzie zająć muszą wobec mnie wyraźne stanowisko, i tem samem wydać wyrok zarówno na mnie, jak i na siebie samych. Zbytecznem byłoby chyba dodawać, że nie mówię o poszczególnych jednostkach. Jedynymi ludźmi, z którymi chciałbym teraz przestawać, są artyści i ci, którzy cierpieli: ludzie, którzy wiedzą, czem jest piękno i czem jest cierpienie; nikt inny nie interesuje mnie. Nie żądam też niczego od życia.
We wszystkiem, o czem mówiłem, obchodzi mnie wyłącznie duchowy mój stosunek do całokształtu życia; czuję też, że jedną z pierwszych rzeczy, do których dążyć muszę w imię własnego doskonalenia się i z powodu własnej niedoskonałości, jest niewstydzenie się tego, że byłem karany.
Następnie uczyć się muszę, jak być szczęśliwym. Kiedyś umiałem to, a przynajmniej myślałem, że umiem, intuicyjnie. W sercu mojem stale panowała niegdyś wiosna. Temperament mój pociągał mnie ku radości. Po brzegi wypełniłem życie moje używaniem, jak czarę wypełnia się po brzegi winem. Teraz biorę życie zupełnie inaczej; zapatruję się na nie z zupełnie innego stanowiska, i często niezmiernie trudno mi jest wprost wyobrazić sobie szczęście. Pamiętam, że w pierwszym kwartale mojego pobytu w Oksfordzie, czytając Renesans“ Pater’a (książkę, która wywarła dziwny taki wpływ na moje życie), znalazłem w niej ustęp, w którym autor mówi o tem, że Dante umieścił w głębokim kręgu Piekła tych, którzy dobrowolnie oddają się smutkowi. Poszedłem umyślnie do biblioteki uniwersyteckiej i odszukałem owo miejsce w Boskiej Komedji, gdzie mowa jest o tem, jak w głębinach, poniżej ponurych bagien, leżą ci, co „smutni niegdyś byli w słodkiem powietrzu“, a teraz powtarzają wciąż przez jęki:

Tristi fummo
Nell’aer dolce che dal sol s’allegra“[7]

Wiedziałem, że kościół potępia accidia“, ale cała ta myśl wydawała mi się zgoła fantastyczną. Tylko ksiądz, nieznający zupełnie rzeczywistego świata, mógł — jak wyobrażałem sobie — wymyśleć podobny grzech. Nie mogłem też pojąć, w jaki sposób Dante, który mówi, że „smutek poślubia nas ponownie Bogu“, mógł być tak surowym dla ludzi, rozmiłowanych w melancholii, jeśli tacy wogóle istnieli. Nie wyobrażałem sobie, że przyjdzie chwila, kiedy melancholia stanie się jedną z największych pokus mojego życia.
Będąc w więzieniu w Wordsworth, tęskniłem do śmierci. Umrzeć — było jedynem pragnieniem mojem. Kiedy po dwumiesięcznym pobycie w szpitalu przewieziono mnie tutaj, i kiedy stopniowo zacząłem odzyskiwać zdrowie fizyczne, ogarnęła mnie wściekłość. Postanowiłem popełnić samobójstwo w dniu, w którym opuszczę więzienie. Po pewnym czasie minął ten zły nastrój, zdecydowałem więc, że będę żył, ale że przyoblekę się w posępność, jak królowie przyoblekają się w purpurę. Mówiłem sobie, że nigdy już w życiu nie uśmiechnę się; że z każdego domu, do którego wejdę, zrobię przybytek żałoby; że przyjaciele moi będą musieli zwolna kroczyć obok mnie, pogrążeni w smutku; że nauczę ich, iż melancholja jest istotnym tajnikiem życia; że zarażę ich cudzym smutkiem, że zatruję ich radość własnym moim bólem. Teraz jednak uczucia moje zupełnej uległy zmianie. Wiem, że byłoby źle i niewdzięcznie z mojej strony, gdybym tak smutną miał minę, że przyjaciele moi, przychodząc do mnie i chcąc mi okazać swoje współczucie, musieliby robić jeszcze smutniejszą; albo też, gdybym, chcąc ich ugościć, zaprosił ich, aby w milczeniu zasiedli do uczty, złożonej z gorzkich ziół i stypowych mięsiw. Muszę się nauczyć być wesołym i szczęśliwym.
Ostatnie dwa razy, kiedy pozwolono przyjaciołom moim odwiedzić mnie tutaj, starałem się być możliwie najweselszym i okazać tę wesołość moją, aby wywdzięczyć im się w części chociażby za trud, jaki podjęli, przybywając do mnie z miasta. Wiem, że jest to drobne tylko wywdzięczenie się, ale wiem też, że sprawiło im ono największą przyjemność. Tydzień temu, w sobotę, spędziwszy całą godzinę z R— —, starałem się wyrazić mu w całej pełni rozkosz, jaką dało mi to widzenie się nasze. Fakt, że obecnie, po raz pierwszy od czasu mojego uwięzienia, szczerze zapragnąłem żyć, jest dla mnie dowodem, że poglądy i pojęcia, które wyrobiłem sobie tutaj, są słuszne i właściwe. Tak wiele mam przed sobą do dokonania, że uważałbym za straszną tragedję, gdybym miał umrzeć, zanim dozwolonem mi będzie spełnić część chociażby mojego zadania.
Widzę nowe drogi rozwoju dla sztuki i życia, a każda z nich jest drogą doskonalenia się. Pragnę żyć, aby zbadać dokładnie to, co jest nowym dla mnie światem. Chcesz wiedzieć, co jest tym nowym dla mnie światem? Sądzę, że nietrudno ci będzie odgadnąć. Jest to świat, w którym żyłem w więzieniu. A więc nowym moim światem jest: ból i udręka, i to wszystko czego nas one uczą. Ongi żyłem jedynie używaniem. Unikałem cierpienia i smutku. Nienawidziłem ich. Postanowiłem możliwie omijać je, traktować jako przejawy niedoskonałości. Nie wchodziły one w skład moich planów życiowych. W światopoglądzie moim nie było na nie miejsca. Matka moja, która umiała obejmować całokształt życia, przytaczała mi często następujący wiersz Goethego, przełożony i wpisany do jej albumu przez Carlyle‘a.:

„Co w łzach chleb jadać, kto nigdy nie wiedział,
Kto w smutku nigdy nie przepędził nocy
I na swem łóżku płacząc nie przesiedział,
— Ten znać nie może siły boskich mocy“[8].

Wiersz ten powtarzała też często w swojem wygnaniu i upokorzeniu szlachetna królowa pruska, z którą Napoleon obszedł się tak szorstko i brutalnie; cytowała go często matka moja w ciężkich momentach późniejszego swojego życia. Nie chciałem wówczas uznać kryjącej się w nim prawdy; nie chciałem przypuścić, aby mógł zawierać w sobie prawdę. Nie byłem w stanie zrozumieć go. Odpowiadałem jej — pamiętam to dobrze, — że wcale nie mam zamiaru jadać chleba we łzach, ani też spędzać smutnych nocy w oczekiwaniu jeszcze smutniejszego ranka.
Nie miałem pojęcia, że była to właśnie jedna z rzeczy, które szykuje dla mnie los; nie przypuszczałem, że przez cały długi rok nie będę robił nic innego. Miara moja została mi odmierzona. I dopiero w ciągu paru ostatnich miesięcy, po szeregu przeraźliwych przejść i walk, byłem zdolny zrozumieć niektóre prawdy, kryjące się w głębi cierpienia. Księża i wogóle ludzie, którzy wygłaszają zdania, nie rozumiejąc właściwej ich treści, mówią nieraz o cierpieniu, jako o tajemniczem misterjum. W rzeczywistości zaś jest cierpienie objawieniem. Człowiek, który cierpi, widzi rzeczy, których dawniej nigdy nie dostrzegał. Rozpatruje całe dzieje świata z odmiennego zupełnie stanowiska. Co niejasne, instynktownie jedynie przeczuwał w dziedzinie sztuki, staje się dla umysłu jego, i sfery jego uczuciowej oczywistem i bezwzględnie zrozumiałem.
Widzę teraz, że cierpienie, jako najszczytniejsze uczucie, do jakiego człowiek jest zdolny, stanowi zarazem typ i sprawdzian wszelkiej rzeczywistej sztuki. Artysta jest zawsze w poszukiwaniu takiej formy bytu, w której dusza i ciało stanowią jedną nierozłączną całość, w której kształt zewnętrzny jest wyrazem wewnętrznej treści, w której forma ujawnia istotę rzeczy. Takich form bytu jest wiele: czasem może nam służyć za jej wzór młodość oraz sztuki poświęcone oddaniu młodości; innym razem przychodzi nam na myśl, że współczesne malarstwo pejzażowe, pełne subtelności i wrażliwości odczuwań, nadające się do ujawniania duchowej treści rzeczy zewnętrznych, ubierające treść tę w szatę ziemi i powietrza, mgły czy ulic miasta, zdradzające chorobliwe umiłowanie zmienności nastrojów, — urzeczywistnia dla nas w sposób malarski to, co urzeczywistniali z taką doskonałością plastyki Grecy. Muzyka, w której zewnętrzny wyraz wchłania w siebie całą treść i nie może być od niej oddzielony, jest przykładem złożonym, zaś kwiat lub dziecko — przykładem prostym tego, o czem myślę. Cierpienie, natomiast, jest typem najwyższym, zarówno w życiu jak w sztuce.
Po za wesołością i śmiechem może kryć się temperament brutalny, oschły i nieczuły. Pod cierpieniem kryje się zawsze cierpienie tylko i nic więcej. Ból — w przeciwieństwie do rozkoszy — nie znosi maski. Prawdą w sztuce nie jest bynajmniej stosunek głównej idei do przypadkowej formy; nie jest też ona podobieństwem kształtu do cienia, lub też postaci, odbitej w zwierciadle, do rzeczywistej postaci; nie jest ona echem, przychodzącem z wydrążonego pagórka, ani też srebrzystą taflą wody w dolinie, ukazującą oblicze księżyca—księżycowi i Narcyza—Narcyzowi. Prawdą w sztuce jest nierozerwalna jedność rzeczy z jej istotą, ujawnienie treści wewnętrznej przez formę zewnętrzną; ucieleśnienie ducha i uduchowienie ciała. Z tego też względu niema prawdy, którą porównać możnaby z cierpieniem. Chwilami zdaje mi się, że ból i smutek są jedynemi prawdami. Inne rzeczy mogą być ułudą wzroku lub pożądań, stworzonemi na to, aby zaślepiać wzrok i omamiać żądzę; — z cierpienia, natomiast, stworzony został świat; narodzinom dziecka, czy gwiazdy, towarzyszy zawsze ból.
Co więcej, cierpienie i troskę cechuje niezwykle wzmożona rzeczywistość. Powiedziałem o sobie, że byłem jednym z tych, którzy pozostawali w symbolicznym stosunku do sztuki i kultury mojego czasu. Niema tu, w nędznem tem miejscu, dokoła mnie i ze mną, ani jednego, najmarniejszego choćby człowieka, który nie pozostawałby w symbolicznym stosunku do istoty życia, bowiem istotą życia jest cierpienie. Cierpienie i troska kryją się po za wszystkiem. Z chwilą, kiedy zaczynamy żyć, to, co jest słodkie, tak jest słodkiem dla nas, a to, co gorzkie — tak gorzkiem, że nieuchronnie kierujemy wszystkie nasze pożądania ku radości życia i nietylko staramy się „przez miesiąc czy dwa spożywać miód“, ale chcielibyśmy nie zakosztować przez całe życie innego pożywienia, nie zdając sobie wcale sprawy, że moglibyśmy tym sposobem zamorzyć głodem duszę naszą.
Pamiętam, że prowadziłem kiedyś rozmowę na ten temat z jedną z najbardziej świetlanych postaci, jakie znałem kiedykolwiek; z kobietą, której dobroć i współczucie dla mnie, zarówno przed tragedją mojego uwięzienia, jak i po tym fakcie, są po nad wszelką miarę i możność opisu: z kobietą, która, nie wiedząc wcale o tem, pomogła mi, bardziej niż ktokolwiek na świecie, znieść ciężar strasznych moich przejść, i to jedynie siłą faktu swojego istnienia, siłą tego, że jest, jaką jest: ideałem po części i po części potęgą, istotą, która zarazem wskazuje nam, czem moglibyśmy się stać i dopomaga nam do stania się tem; duchem, który napawa balsamem powietrze, który sprawia, że wszystko, co jest wzniosłe, wydaje się tak prostem i naturalnem, jak światło słoneczne lub fale morskie; człowiekiem, dla którego piękno i smutek idą ręka w rękę i jednakie niosą posłannictwo. Przypominam sobie dokładnie, że powiedziałem jej wówczas, iż w jednym małym zaułku londyńskim wystarczająca jest ilość cierpienia, aby dowieść, że Bóg nie kocha człowieka. Dodałem też, że jeśli gdziekolwiek na świecie istnieje smutek dziecka, płaczącego w małym ogródku z powodu popełnionej czy niepopełnionej winy, kazi ten płacz dziecka całe oblicze świata. Byłem w najzupełniejszym błędzie. Powiedziała mi to; nie mogłem jej jednak uwierzyć. Nie wzniosłem się jeszcze tak wysoko, aby to zrozumieć. Obecnie wydaje mi się, że miłość jest jedynem możliwem wytłomaczeniem nadzwyczajnej masy istniejącego na świecie cierpienia. Nie mogę wyobrazić sobie żadnego innego wytłomaczenia. Przekonany jestem, iż niema żadnego innego, i że, jeśli świat w istocie zbudowany został z cierpienia, była miłość jego budowniczym. Żadną bowiem inną drogą nie mogłaby dusza człowieka, dla którego świat został stworzony, osiągnąć takiej pełni doskonałości. Rozkosz — dla pięknego ciała, ale dla pięknej duszy — ból.
Twierdząc, że jestem przeświadczony o tych rzeczach, mówię ze zbyt wielką dumą. Hen, w dali, niby skończenie piękną perłę, dostrzedz możemy Gród Boży. Jest tak cudowny, że wydaje się, jakoby dziecko mogło dotrzeć tam w letni dzień. Istotnie, dziecko mogłoby. Inaczej dzieje się ze mną i mnie podobnymi. Prawda objawić się nam może w jednej krótkiej chwili, a potem znów ginie z przed naszych oczu podczas długich godzin, wlokących się za tą chwilą stopami z ołowiu. Tak trudno jest utrzymać się „na wyżynach, na które zdolna jest wznieść się dusza“. Myślimy pod kątem wieczności, ale zwolna tylko poruszamy się w czasie. Jak leniwie zaś posuwa się czas dla tych, co zamknięci są w więzieniu, nie mam chyba potrzeby powtarzać. Zbytecznem byłoby też mówić o śmiertelnem znużeniu i rozpaczy, wślizgujących się ponownie do naszych cel, do komórek naszych serc z tak dziwną mocą, że zmuszeni jesteśmy oporządzać i przystrajać na ich przyjęcie dom, jak dla niepożądanego gościa lub srogiego władcy, czy niewolnika, którego niewolnikami uczynił nas los lub własna nasza wola.
I chociaż trudno będzie przyjaciołom moim uwierzyć mi, faktem jest jednak niezaprzeczonym, że im, żyjącym na swobodzie, w wygodach i bezczynności, łatwiej będzie nauczyć się pokory, aniżeli mnie, rozpoczynającemu dzień od szorowania na klęczkach podłogi mojej celi. Bowiem życie więzienne z jego nieskończonemi ograniczeniami i zakazami budzi w człowieku uczucie buntu. Najstraszniejszą stroną naszych cierpień nie jest to, że łamią one nasze serca — serca stworzone są po to, aby je łamać — ale że pod wpływem cierpień serca nasze kamienieją. Czuje się chwilami, że tylko z miedzianem czołem i z szyderstwem na ustach można wytrwać i przeżyć więzienny dzień do końca. Ten zaś, którego dusza jest w stanie buntu, nie może dostąpić łaski, mówiąc słowami, tak ulubionemuprzez Kościół, tak słusznie, zdaniem mojem, ulubionemi, — bowiem w życiu, tak samo jak w sztuce, nastrój buntu zamyka upusty duszy i odcina dopływ powiewu niebios. Muszę jednakże nauczyć się tej pokory tutaj, jeśli mam jej się wogóle nauczyć, i muszę być pełen radości, jeśli stopy moje na właściwą wejdą ścieżkę, a twarz moja zwrócona będzie ku „wrotom, zwanym pięknemi“, chociażbym miał wielokrotnie zapadać się w trzęsawiska i gubić we mgle drogę. To Nowe Życie, jak nazywam je czasem przez miłość dla Dantego, — nie jest nowem bynajmniej, lecz poprostu dalszym ciągiem dawnego mojego życia, które uległo rozwojowi i przeistoczeniu.
Pamiętam, że kiedyś w Oksfordzie, przechadzając się z jednym z przyjaciół moich pewnego ranka, na rok przed ukończeniem studjów, po wązkich, pełnych świergotu ptactwa, drożynach, powiedziałem mu, że chcę zakosztować owoców ze wszystkich drzew w ogrodzie świata i że idę w świat z tą żądzą w duszy. Z żądzą tą poszedłem, i tak też żyłem. Jedynym moim błędem było, że poprzestałem wyłącznie na drzewach, rosnących po słonecznej — jak mi się zdawało — stronie ogrodu, unikałem zaś drugiej strony z powodu cienia jej i jej posępności. Zawodów, sromoty, biedy, trosk, rozpaczy, cierpienia, a nawet urywkowych słów, przeciskających się przez usta ścięte bólem; zgryzoty, każącej ludziom stąpać po cierniach; sumienia, które potępia; upakarzania się, które zadajemy sobie za karę; nędzy, co popiołem posypuje nam głowy; udręki, wybierającej zgrzebne płótno na odzież, zaprawiającej nam żółcią każdy napój; — wszystkiego tego bałem się, i właśnie dla tego, że postanowiłem nie znać żadnej z tych rzeczy, byłem zmuszony zakosztować każdej z nich z kolei, poić się niemi, nie zaznać przez długi czas żadnej innej strawy. Nie żałuję ani na jedną chwilę, że żyłem tylko dla użycia. Czyniłem to w całej pełni, jak należy czynić wszystko, cokolwiek się czyni. Nie było żadnego rodzaju rozkoszy, której nie zaznałbym. Rzuciłem perłę mojej duszy do czary z winem. Szedłem drogą ukwieconą, przy dźwiękach lutni. Wieść jednak życie podobne w dalszym ciągu byłoby błędem, ponieważ byłoby to stawianiem sobie granic. Musiałem więc iść dalej. Owa druga strona ogrodu miała również swoje tajemnice dla mnie.
Wszystko to, rozumie się, przeczute już jest i zlekka zaznaczone w moich książkach. Trochę jest z tego w „Szczęśliwym Księciu“, trochę w „Młodym Królu“, zwłaszcza w tem miejscu, gdzie biskup mówi do klęczącego chłopca: „Czy Ten, kto stworzył troskę, nie był mędrszym od ciebie?“ — zdanie, które wówczas, kiedy je pisałem, wydawało mi się niewiele więcej, niż frazesem. Znaczna część tego kryje się w głosie przeznaczenia, który czerwoną nicią przewija się przez cały tekst Doryana Gray‘a; w Krytyku jako artyście zaznaczone jest kilkoma barwami; w Duszy człowieka naszkicowane już jest wyraźnie; jest też ono jednym z przyśpiewów, których powtarzający się motyw upodabnia tak Salome do sztuki muzycznej i wiąże ją w jedną całość jako balladę. Wcielone jest też w poemat prozą o człowieku, który z bronzu posągu „Rozkoszy, co żyje tylko przez chwilę“, ma odlać posąg „Smutku, co trwa wiecznie“. Nie mogło też być inaczej. W każdym poszczególnym momencie życia jest się tem, czem się ma być w przyszłości, tak samo jak tem, czem się już było. Sztuka jest symbolem, ponieważ człowiek jest symbolem.
Jest ona, o ile uda mi się w całej pełni wznieść się do niej, ostateczną realizacją życia artysty. Bowiem życie artysty jest właściwie samo-rozwojem jedynie. Pokorą w artyście jest jego szczere godzenie się na wszelkie doświadczenia życiowe, podobnie jak miłością u artysty jest tylko poczucie piękna, które ujawnia światu swoje ciało i swoją duszę. W „Marjuszu Epikurejczyku“ Pater usiłuje uzgodnić życie artysty z życiem religijnem, w głębokiem, pełnem czaru, a zarazem surowem znaczeniu tego wyrazu. Ale Marjusz jest tylko widzem, idealnym co prawda, widzem, któremu danem jest „oglądać widowisko życia z odpowiedniemi uczuciami“, jak Wordsworth określa właściwe zadanie artysty. Jest on jednak widzem tylko, którego może zbyt wiele zajmuje zdobność ławek świątyni, aby mógł pamiętać, że stoi wobec świątyni cierpienia.
Daleko ściślejszy i bardziej bezpośredni widzę związek pomiędzy istotą życia Chrystusa a istotą życia artysty. Radością też prawdziwą napełnia mnie myśl, że na długo przedtem, zanim smutek i cierpienia opanowały dni moje i wprzęgły mnie w swoje koło, napisałem w „Duszy człowieka“, że ten, kto wieść miałby życie Chrystusowe, musiałby całkowicie i bezwzględnie być samym sobą. Zaś za przykłady wziąłem nietylko pasterza na zboczu górskiem i więźnia w jego celi, ale również i malarza, dla którego świat jest widowiskiem oraz poetę, dla którego świat jest pieśnią. Pamiętam, jak pewnego dnia, siedząc z Andre Gide‘m w jakiejś kawiarni paryskiej, powiedziałem mu, że metafizyka mało mnie w gruncie rzeczy zajmuje, a moralność wcale nie; natomiast niema takiego zdania, wypowiedzianego, bądź przez Platona, bądź przez Chrystusa, którego nie można byłoby przenieść bezpośrednio w sferę Sztuki i znaleźć tam pełne jego urzeczywistnienie.
W osobie Chrystusa nietylko dostrzedz możemy ów ścisły zespół indywidualności z doskonałością, na którym polega istotna różnica pomiędzy klasycznym a romantycznym kierunkiem w życiu, lecz nadto właściwa istota jaźni Chrystusa jest taka sama, jak jaźni artysty. Jest nią płomienna wyobraźnia o niezmiernej sile napięcia. W całej sferze stosunków ludzkich ujawniał On ową intuicję odczuwania, która w dziedzinie sztuki jedyną stanowi tajemnicę twórczości. Rozumiał trąd trędowatego, niewidomość ślepca, straszną nędzę tych, którzy żyją jedynie używaniem, dziwną niedolę bogacza.
Napisał do mnie ktoś w dniu mojego nieszczęścia: „Z chwilą, gdyś zeszedł z twojego piedestału, przestałeś być zajmującym“. Jakże dalekim był autor tych słów od tego, co Matthew Arnold nazywa „Tajemnicą Jezusa“! I Matthew Arnold i Chrystus byliby go nauczyli, że „wszystko, co spotyka innego, spotyka i mnie“. Jeśli też szukacie napisu, który odczytywać należałoby o świtaniu i o zmierzchu, w szczęśliwych i w pełnych troski chwilach życia, — wypiszcie na murach waszego domu, zgłoskami, które słońce mogłoby złocić, a księżyc srebrzyć: „Wszystko, co mnie spotyka, spotyka innych także“. Miejsce Chrystusa jest istotnie między poetami. Całe Jego pojęcie Ludzkości było bezpośrednim wytworem wyobraźni i mogło być jedynie dzięki niej wprowadzone w czyn. Czem Bóg był dla panteisty, tem człowiek był dla Chrystusa. On pierwszy zrozumiał, że, bez względu na odrębności swoje, stanowią wszystkie rasy jedną łączną całość. Przed Nim byli bogowie i ludzie; czując też, tajemnym darem odczuwania, że każdy z nich został wcielony w Niego, nazywa samego Siebie raz Synem bożym, to znów Synem człowieka, zależnie od Swojego usposobienia. Bardziej aniżeli ktokolwiek w dziejach budzi On w nas ów nastrój cudowności, do którego odwołuje się stale romantyzm. Jest dla mnie zawsze coś niepodobnego do wiary w owej postaci wieśniaka z Galilei, wyobrażającego sobie, że może dźwignąć na własnych barkach ciężar całego świata; wszystko, co było już dokonane i przecierpiane, i wszystko, co miało jeszcze być dokonane i przecierpiane: grzechy Nerona, Cezara Borgji, Aleksandra VI i tego, który był Imperatorem Rzymu i Kapłanem Słońca; cierpienia tych, którym na imię jest legjon i którzy spoczywają już w grobach; uciśnione narody; dzieci pracujące w fabrykach; ludzi zamkniętych w więzieniach; bezdomnych, włóczęgów, i nędzarzy; tych którzy z niemem poddaniem znoszą ucisk i których wołanie Bóg tylko słyszy... I nietylko wyobrażającego sobie, że może to uczynić, ale istotnie urzeczywistniającego swoje zamierzania, tak, że dzisiaj kto zetknie się bliżej z Jego indywidualnością, chociażby nie miał chylić czoła przed Jego ołtarzami, ani klękać przed Jego kapłanami, musi odczuć, że potworność jego własnego grzechu została mu odjęta, a natomiast objawione mu zostało piękno własnego cierpienia.
Powiedziałem o Chrystusie, że miejsce Jego między poetami. Shelley i Sofokles są braćmi Jego z ducha. Lecz i życie Jego najcudniejszym jest też poematem. W całym cyklu tragedji greckiej nie znajdzie się nic, co wykazać mogłoby podobną siłę „współczuwania i grozy“. Bezwzględna czystość bohatera wznosi cały poemat Jego życia na takie wyżyny sztuki romantycznej, której dosięgnąć nie mogą — właśnie z racji swojej potworności — cierpienia Pelopidów i domu Tebańskiego.
Życie Chrystusa jest też dowodem, jak dalece był Arystoteles w błędzie, mówiąc w swoim traktacie o sztuce dramatycznej, że niepodobieństwem byłoby zniesienie widoku cierpień człowieka nieskazitelnego. Ani u Ajschylosa, ani u Dantego, u obu tych posępnych mistrzów miłowania, ani u Szekspira, najbezwzględniej ludzkiego ze wszystkich wielkich twórców, ani też w całym cyklu podań i legend Celtyckich, w których wdzięk świata przysłonięty jest mgłą łez, a życie człowieka nie waży więcej niż życie kwiatka, — nie znajdzie się nic takiego, co — pod względem prostoty odczuwania, połączonej i utożsamionej z wzniosłością tragicznego efektu, — mogłoby dorównać, albo chociażby w przybliżeniu upodobnić się ostatniemu aktowi męki Chrystusowej.
Szereg obrazów takich, jak: skromna wieczerza w gronie uczniów, z których jeden sprzedał Go już za srebrniki; udręka duszy w cichym, osrebrzonym światłem księżyca, ogrodzie; zbliżenie się fałszywego przyjaciela i zdrada przez pocałunek; czyn innego przyjaciela, który dotychczas wierzył w Niego i na którym, jak na opoce, miał Chrystus nadzieję zbudować schronienie Człowieka, a który teraz wyparł się Go, kiedy kur zapiał o świtaniu; Jego ostateczne osamotnienie; Jego poddanie się; przyjęcie wszystkich udręczeń; — a obok tego sceny takie, jak: zrzucenie ze siebie w oburzeniu szat przez arcykapłana lub gest prokuratora rzymskiego w Judei, który każe podać sobie wodę, w płonnej nadziei zmycia ze siebie owej plamy krwi niewinnej, która czyni z niego szkarłatną postać dziejową; koronowanie wieńcem cierniowym, jeden z najcudowniejszych momentów w całej historji świata; ukrzyżowanie Niewinnego w obecności Matki i ukochanego ucznia; rzucanie kości przez żołnierzy, grających o szaty Chrystusowe; straszna śmierć, którą dał On światu symbol najbardziej wieczysty; ostateczne Jego pogrzebanie w grobowcu bogatego człowieka; namaszczenie ciała cennemi korzeniami i wonnościami i owinięcie Go w płótna egipskie, jak gdyby umordowany był synem królewskim.
Jeśli zechcemy rozpatrywać wszystko to wyłącznie ze stanowiska sztuki, wdzięczni musimy być, że najuroczystszem nabożeństwem kościelnem jest bezkrwawe odtworzenie tej tragedji w postaci mistycznego przedstawienia pasyjnego, oddającego dzieje Męki Pańskiej za pomocą djalogu, szat, a nawet gestów. Raduje mnie też i zbożną cześć budzi we mnie myśl, że ostatni przeżytek chóru greckiego, zarzuconego w innych dziedzinach sztuki, odnaleźć można w odpowiedziach ministranta, dawanych księdzu przy odprawianiu Mszy.
Cierpienie i piękno tak jednak nierozdzielnie zespolone są w istotnem znaczeniu swojem i w ujawnieniu zewnętrznem, że całe życie Chrystusa jest w gruncie rzeczy sielanką, jakkolwiek kończy się ona rozdarciem zasłony świątyni, zasnuciem się oblicza ziemi ciemnością i zatoczeniem głazu przed drzwi grobowca. Myśli się zawsze o Nim, jako o młodym oblubieńcu, otoczonym gronem towarzyszy, jak Sam o Sobie mówi; jako o pasterzu, wiodącym owce swoje przez dolinę, w poszukiwaniu zielonej łąki lub chłodnego strumyka; jako o piewcy, który pieśniami wznosi mury Grodu Bożego; jako o kochanku, dla którego miłości jest zbyt małym świat cały. Jego cuda wydają mi się tak samo pięknemi i tak samo naturalnemi, jak narodziny wiosny. Nietrudno mi jest wierzyć, że czar Jego osoby tak był wielki, iż sama obecność Jego mogła nieść pokój duszom w śmiertelnej udręce; że ci, którzy dotykali odzieży Jego lub Jego rąk, zapominali o cierpieniach swoich; że kiedy przechodził gościńcem życia, ludzie, którzy nie dostrzegali nigdy żadnego z tajników bytu, widzieli je wyraźnie; że inni, głusi dotychczas na wszelkie głosy, z wyjątkiem głosu uciech, usłyszeli po raz pierwszy głos miłości i uważali go za równie „dźwięczny jak lutnia Apollina“; że złe namiętności pierzchały na Jego widok, a ludzie, których posępne, nieopromienione mocą wyobraźni, życia, były raczej rodzajem śmierci, wstawali z grobów tych swoich, kiedy ich wzywał; lub też, że kiedy nauczał na zboczu pagórka, tłum zapominał o głodzie, pragnieniu i troskach ziemskich i że towarzyszom, słuchającym go, kiedy siedział przy posiłku, pospolita strawa wydawała się wybornym przysmakiem, woda miała smak wytwornego wina, a cały dom wypełniał się balsamem nardu.
Renan w swojem „Życiu Chrystusa“ — tej pełnej wdzięku piątej Ewangelji, którą możnaby przypisać Ś-mu Tomaszowi — powiada, że największym czynem, dokonanym przez Chrystusa, było to, że po Jego śmierci wielbiono Go tak samo jak za życia. I zaiste, jeśli miejsce Jego jest między poetami, stał On na czele wszystkich kochanków. Dostrzegł, że miłość główną jest sprężyną życia, której doszukiwali się mędrcy i że jedynie miłością mógł człowiek trafić do serca trędowatych i do stóp Boga.
A nadewszysko jest Chrystus największym indywidualistą. Pokora, zarówno jak przyjmowanie przez artystę wszystkich doświadczeń życiowych, jest tylko sposobem ujawniania się. Chrystus szuka zawsze duszy człowieka. Nazywa ją „Królestwem Bożem“ i znajduje ją w każdym. Porównywa ją do drobnych, ukrytych rzeczy: do maleńkiego nasionka, do garstki zaczynu, do perły; bowiem dotrzeć do wnętrza duszy własnej można jedynie po pozbyciu się wszelkich namiętności obcych istocie naszej, wszelkiej nabytej kultury, wszelkich cech zewnętrznych, zarówno złych, jak dobrych.
Znosiłem wszystko z pewną zaciętością i z dużą dozą wrodzonego mi ducha buntu, dopóki nie pozostało mi nic na świecie z wyjątkiem jednego. Utraciłem imię, stanowisko, szczęście, wolność, bogactwo. Byłem więźniem i nędzarzem. Pozostały mi jednak jeszcze dzieci moje. Nagle odebrało mi je prawo. Był to cios tak miażdżący, że nie wiedziałem, co czynić. Rzuciłem się więc na kolana, pochyliłem głowę, płakałem i rzekłem: „Ciało dziecka jest jak ciało Pana; nie jestem godzien żadnego z nich“. Chwila ta uratowała mnie. Zrozumiałem wówczas, że jedyną rzeczą, jaka mi pozostała, było pogodzenie się ze wszystkiem. Od tej chwili — jakkolwiek dziwnem może się to wydać — czułem się szczęśliwszym. Bowiem w momencie tym dotarłem do najgłębszej treści duszy mojej. Byłem pod wieloma względami jej nieprzyjacielem, mimo to znalazłem ją, czekającą na mnie, jak przyjaciółkę. Zetknięcie się z duszą własną czyni nas prostymi jak dziecię, a więc takimi, jakimi — w myśl Chrystusa — powinniśmy być.
Tragicznem jest, jak niewielu ludzi „posiadło duszę własną“, przed śmiercią. „Nic nie jest rzadszem u człowieka — powiada Emerson — aniżeli czyn, zrodzony z własnej jego duszy“. Jest to zupełną prawdą. Większość ludzi jest kopją innych ludzi. Ich myśli i poglądy są cudzemi myślami i poglądami; życie ich — przystosowaniem się; ich namiętności nawet — powtarzaniem namiętności innych ludzi. Chrystus był nietylko najwyższym indywidualistą, ale i pierwszym indywidualistą w dziejach. Ludzie probowali zrobić z Niego zwykłego filantropa albo też stawiali Go w jednym rzędzie z prostaczkami i marzycielami. Nie był On jednak żadnym z nich. Miał, rozumie się, uczucie litości w obec biednych, w obec ludzi zamkniętych w więzieniach, w obec poniżanych i nieszczęśliwych; daleko więcej jednak litował się nad bogaczami, nad zatwardziałymi hedonistami, nad tymi, co marnotrawią wolność swoją, stając się niewolnikami rzeczy, nad tymi, co przyodziani są w miękkie szaty i mieszkają w królewskich pałacach.
Bogactwa i rozkosze wydawały Mu się większemi w istocie tragedjami, aniżeli bieda i troska. Co się zaś tyczy altruizmu, któż lepiej od Niego wiedział, że o czynach naszych decyduje powołanie, nie zaś wola, i że nie można zbierać winnych jagód z krzewu tarniny lub fig z ostu?
Życie dla innych, jako określony, świadomy cel — nie stanowiło aktu Jego wiary. Nie było podstawą Jego wiary. Kiedy mówi: „Wybaczcie waszym nieprzyjaciołom“ — nie ma na względzie dobra nieprzyjaciół, ale własne dobro wybaczających, bowiem miłość piękniejszą jest od nienawiści. W Swojem wezwaniu do młodziana: „Sprzedaj wszystko, co masz i rozdaj biednym“ — nie ma na względzie położenia biednych; myśli jedynie o duszy, którą skaził dostatek. Światopogląd Jego zgodny jest z światopoglądem artysty, który wie, że nieugięte prawo doskonalenia się sprawia, iż poeta musi śpiewać, rzeźbiarz musi myśl swoją wykuć w bronzie, a malarz czyni ze świata zwierciadło własnych nastrojów z równie nieuniknioną i niezmienną pewnością, z jaką zakwita cierń na wiosnę, zboże złoci się w porze żniw, a księżyc, w ustalonej swojej wędrówce, przeistacza się z tarczy w sierp i z sierpu w tarczę.
Chrystus nie mówił ludziom: „żyjcie dla innych“. Wskazywał On im jedynie, że niema różnicy między życiem cudzem a życiem własnem. Darzył On człowieka w ten sposób tytaniczną, obejmującą wszechświat indywidualnością. Od przyjścia Jego historja każdej poszczególnej jednostki może stać się historją świata. Kultura spotęgowała, rozumie się, indywidualność człowieka. Sztuka pomnożyła mózgi nasze miljardy razy. Ci, co obdarzeni są temperamentem artystycznym, idą na wygnanie wraz z Dantem i uczą się, jak solą jest chleb u obcych, poznają, jak strome są ich stopnie; zdobywają na chwilę spokój i pogodę Goethe’go, pamiętając zarazem aż nazbyt dobrze, jak Baudelaire zwracał się błagalnie do Boga:

„O, Seigneur, donnez moi la force et le courage
De contempler mon corps et mon coeur sans degout“[9]

Z sonetów Szekspira wyczytują — na własną może szkodę — tajemnicę jego miłości, i przyswajają sobie ją. Wysłuchali jednego z nokturnów Szopena, zapoznali się z utworami ducha greckiego lub przeczytali dzieje miłości jakiegoś nieżyjącego mężczyzny dla jakiejś nieżyjącej kobiety, której włosy były jako złota przędza, a usta jako owoc granatu, i dla tego innem patrzą okiem na życie współczesne. Tylko to jednakże, co znalazło sposób wypowiedzenia się, pociąga temperament artysty. Człowiek i jego posłannictwo musi ujawnić się w słowie, czy w barwie, w muzyce, czy w marmurze, pod maską jednego z bohaterów Ajschylesowych, lub też za pośrednictwem fujarki, wyciętej i zestawionej przez sycylijskiego pasterza.

Wypowiadanie się jest dla artysty jedyną postacią, w jakiej może on wogóle wyobrazić sobie życie. Wszystko, co jest nieme, jest dla niego martwe. Ale dla Chrystusa było inaczej. Cudowną swoją, wszechogarniającą i budzącą w nas cześć i podziw, intuicją, wcielił On do Królestwa swojego cały niemy, wydający zaledwie nieartykułowane dźwięki, świat bólu i stał się głosicielem jego na zewnątrz. Uczynił On braćmi swoimi tych, o których mówiłem, że niemi są pod uciskiem, i „których milczenie słyszy jedynie Bóg“. Dążeniem Jego było stać się oczami ślepca, uszami głuchego i krzykiem w ustach ludzi, którym zawiązano języki. Pragnął być dla mirjadów istot, nie mających możności wypowiedzenia się, głosem, który zaniósłby wołanie ich do niebios. Czując wrażliwością natury artystycznej, dla której cierpienie i troska są sposobami urzeczywistnienia własnego jej ideału piękna, że myśl dopóty nie ma wartości, dopóki nie staje się ciałem i nie przyobleka się w kształt widomy, wcielił się sam w postać Udręczonego, i w postaci tej tak pociągnął sztukę i tak ją opanował, jak nie potrafił uczynić tego żaden z bogów greckich.
Bowiem greccy bogowie, pomimo swoich biało-różanych, chyżych kończyn, nie byli w istocie tem, czem zdawali się być. Śmiało zarysowany łuk czoła Apollina podobny był do tarczy słonecznej nad wzgórzami o brzasku dnia, a nogi jego były jako skrzydła poranka, ale on sam okrutnie postąpił względem Marsjasza i pozbawił Niobe jej dzieci. W stalowych tarczach oczu bogini Atheny nie było litości dla Arachny; przepych i pawie Hery były jedynemi wspaniałemi jej cechami, a sam ojciec bogów nazbyt miłował córy śmiertelników. Najgłębsze znaczenie w mitologji greckiej miały dwie postacie: w religji — Demeter, Bogini Ziemi, nie należąca do bóstw Olimpu, zaś w sztuce — Djonyzos, syn śmiertelnej kobiety, dla której chwila jego narodzin była zarazem chwilą jej śmierci.
Samo Życie jednak, z najniższej swojej i najskromniejszej sfery, wydało istotę o wiele cudowniejszą, aniżeli matka Prozerpiny lub syn Semeli. W warsztacie cieśli, w Nazareth, narodził się osobnik, nieskończenie potężniejszy od którejkolwiek z postaci, stworzonych przez myt lub legendę; osobnik, którego przeznaczeniem było — rzecz dziwna zaiste — objawić światu mistyczne znaczenie wina i piękno lilji polnych w sposób, w jaki nie zdołał nigdy dokonać tego nikt ani na Cythaeronie, ani w Ennie.
Słowa Izajasza: „Wzgardzono nim i odrzucono go, człowieka troski, człowieka, który poznał nieszczęście, a my ukryliśmy przed nim nasze oblicza“, zdały mu się zapowiedzią Jego samego i na Nim samym spełniło się to proroctwo. Zdanie podobne nie powinno nas przerażać. Każde poszczególne dzieło sztuki jest spełnieniem proroctwa, bowiem każde dzieło sztuki jest przetworzeniem idei w obraz. Każda poszczególna istota ludzka winnaby być spełnieniem jakiegoś proroctwa, bowiem każda istota ludzka winnaby być ziszczeniem jakiegoś ideału, bądź w pojęciu Boga, bądź w pojęciu człowieka. Chrystus znalazł ten typ i uwiecznił go, a marzenie pokrewnego Wirgiljuszowi poety w Jerozolimie czy w Babilonie wcieliło się w przebiegu długich stuleci w postać Tego, na którego przyjście „czekał“ świat.
Podług mnie jest jednym z najbardziej pożałowania godnych faktów w historji, że nie pozwolono rozwinąć się samorzutnie odrodzeniu właściwego ducha Chrystusowego, który stworzył Katedrę w Chartres, cykl legend Arturowych, życie św. Franciszka z Assyżu, sztukę Giotta i Boską Komedję Dantego. Przerwało je i wypaczyło posępne Odrodzenie klasyczne, które dało nam Petrarkę, freski Rafaela, architektonikę Palladia, sztywną tragedję francuską, katedrę Ś-go Pawła, poezję Pope‘a i wszystko, co zbudowane zostało z form zewnętrznych, na podstawie martwych formułek, co nie wytrysło z głębin twórczego ducha. Wszędzie jednak, gdzie przejawia się w sztuce kierunek romantyczny, kryje się pod rozmaitemi postaciami i w różny sposób Chrystus lub też duch Chrystusowy.
Jest on w Romeu i Julji“, w Opowieści Zimowej“, w poezji prowensalskiej, w Starym Marynarzu“, w La Belle Dame sans merci“ i w Chatterton‘owskiej Balladzie o Miłosierdziu“.
Zawdzięczamy Mu najróżniejsze rzeczy i najrozmaitszych ludzi. Z Jego ducha poczęci są Nędznicy“ Wiktora Hugo; Fleurs du Mal“ Baudelaire‘a; głęboka nuta miłosierdzia w powieściach rosyjskich; Verlaine i jego poezje; malowane okna, gobeliny i prace z epoki quattrocent‘a Burne Jones‘a i Morris‘a — tak samo, jak wieża Giotte‘a, Lancelot i Ginewra, Tannhäuser, zmącone linje rzeźb marmurowych Michała Anioła i architektura ostrołukowa. Wytworem ducha jego jest też ukochanie kwiatów i dzieci, dla których niewiele jest miejsca w sztuce klasycznej, zbyt mało w każdym razie, aby mogły swobodnie w niej wzrastać lub igrać, a które, począwszy od XII-go st. aż do naszych dni, ukazywały się stale w sztuce pod rozmaitemi postaciami i w różnych epokach, zjawiając się i znikając kapryśnie i dowolnie, jak zwykły czynić kwiaty i dzieci.
Wszak wiosna zawsze sprawia na nas takie wrażenie, jak gdyby kwiaty były gdzieś ukryte i ukazały się nagle w słońcu, jedynie z obawy, że dorosłym uprzykrzy się ciągłe oczekiwanie ich i że zaprzestaną zupełnie ich szukać; zaś życie dziecka podobne jest raczej do dnia kwietniowego, w którym nie brak kwiatom i deszczu i słońca.
Bujność wyobraźni, jako najistotniejsza cecha Chrystusa, czyni zeń drgający żywem tętnem punkt ośrodkowy romantyki. Postacie dramatów poetyckich i ballad są wytworem wyobraźni ich autorów; Jezusa z Nazaretu stworzyła wyłącznie własna Jego wyobraźnia. Wołanie Izajasza nie pozostawało w bliższym związku z Jego przyjściem, aniżeli śpiew słowika z wschodem księżyca — może jednak w takim samym. Był on zarazem zaprzeczeniem i potwierdzeniem proroctwa. Na każdą, ziszczoną przez Niego nadzieję, przypadała inna, przez Niego rozwiana. „We wszelkiem pięknie — mówi Bacon — dziwna zachodzi proporcjonalność“. Zaś o tych, którzy zrodzeni są z ducha, o tych, którzy, podobnie jak On sam — są siłami dynamicznemi — mówi Chrystus, że są jako wiatr, „wiejący, gdzie mu się podoba i nikt powiedzieć nie może, skąd przywiewa i dokąd dąży“. Dla tego właśnie postać Jego taki ma czar dla artystów. Są w Nim wszystkie barwne czynniki życia: zagadkowość, odmienność, wzniosłość, wpływowość, ekstaza i miłość. Czyni zadość potrzebie cudowności i stwarza ów nastrój, w którym jedynie może być zrozumiany.
Z radością też myślę o tem, że o ile On sam jest „spotęgowaną, wszechogarniającą wyobraźnią“, taką też jest istota wszechświata. Powiedziałem w Dorjanie Gray‘u“, że wielkie grzechy świata mają siedlisko w mózgu, ale mózg jest również siedliskiem wszystkiego. Wiemy już, że nie widzimy oczami, ani słyszymy uszami. Są one tylko przewodami, przesyłającemi — sprawnie lub mniej sprawnie — wrażenia zmysłowe. W mózgu naszym ma mak pąsową barwę, jabłko — słodki swój aromat, a pieśń skowronka — tak miłe brzmienie.
Ostatnio studjowałem pilnie cztery poematy prozą o Chrystusie. Na Boże Narodzenie udało mi się zdobyć Nowy Testament po grecku. Codziennie, po uprzątnięciu mojej celi i wyczyszczeniu cynowych sprzętów, czytałem Ewangelję; jakiś tuzin wersetów, wyrwanych przypadkowo, z przygodnych ustępów. Jest to rozkoszny sposób rozpoczynania dnia. Każdy powinienby czynić to samo, nawet w życiu burzliwem i bezładnem. Wskutek powtarzania bez końca, w porę i nie w porę, utraciły dla nas Ewangelje urok świętości, naiwności i prostoty romantycznej. Odczytywane one są nam zbyt często i zbyt źle, a wszelkie powtarzanie zabija ducha. Powracając wszakże do tekstu greckiego, ma się wrażenie, jak gdyby się wchodziło do ogrodu pełnego lilji, z ciasnego i ponurego domostwa.
Dla mnie rozkosz tę podwaja przypuszczenie nader prawdopodobne, iż odnajduję tu te same wyrazy, ipsissima verba, jakiemi posługiwał się Chrystus.
Sądzono zawsze, że Chrystus mówił po aramejsku. Renan nawet tak przypuszczał. Teraz jednak wiemy, że wieśniacy galilejscy, podobnie jak współcześni nam wieśniacy irlandzcy, byli dwujęzyczni i że grecki był zwykłym językiem porozumiewania się w całej Palestynie, jak wogóle na całym Wschodzie. Przykro mi było zawsze myśleć, że znamy słowa Chrystusowe jedynie z przekładu. Z rozkoszą też myślę o tem, że — o ile to dotyczyło Jego rozmów — mógłby Go słuchać Charmides, Sokrates mógł był wieść z nim rozprawy, a Plato mógłby Go rozumieć; że naprawdę powiedział: έγώ εἰμι ὁ ποιμην ὁ καλος (Jestem pięknym pasterzem), że, myśląc o liljach na polu i o tem, iż nie mają one potrzeby ani pracować, ani prząść, słowa Jego brzmiały: καταμάϑετε τά κρίνα τοῦ αγροῦ πῶς αὐξάνει οὐ κοπιᾆ οὔδέ νηϑει, („Nauczcie się od lilji w polu — jak rosną, nie pracując, nie przędąc“) i że ostatnie Jego powiedzenie, kiedy zawołał: „życie moje dokonało się, osiągnęło spełnienie swoje, stało się doskonałem“ — brzmiało właśnie tak, jak mówi nam Św. Jan: τετέλεσται (spełniło się — i nic więcej).
Czytając Ewangelje — zwłaszcza Ewangelję Św. Jana, czy też jednego z wczesnych gnostyków, ukrywających się pod jego imieniem i płaszczem — widzę nieustannie stwierdzanie faktu, że wyobraźnia jest podstawą całego duchowego i materjalnego Jego życia; widzę też, że wyobraźnia jest dla Niego li tylko jedną z postaci miłości, zaś miłość uważał On za władczynię, w najszerszem tych słów rozumieniu.
Przed sześciu tygodniami mniej więcej pozwolono mi — na żądanie lekarza — otrzymywać biały chleb, zamiast grubego, czarnego, czy też brunatnego, stanowiącego zwykłe pożywienie więźniów. Biały chleb — to nielada smakołyk. Dziwnem może się wydać, że suchy chleb może stanowić przysmak dla kogokolwiek. Dla mnie jest on tak wielkim, że po każdym posiłku zbieram starannie i zjadam wszystkie okruszyny, które pozostały na moim cynowym talerzu, albo też spadły na gruby ręcznik, używany zamiast serwety, aby nie poplamić stołu. Nie robię tego bynajmniej z głodu — otrzymuję zupełnie wystarczającą ilość pożywienia, — ale wprost, aby nie zmarnować nic z tego, co mi dają. To samo należałoby też czynić z miłością.
Chrystus, jak wszystkie osobistości, roztaczające szczególny czar dokoła siebie, nietylko posiadał dar mówienia pięknych rzeczy, ale zniewalał innych do wypowiadania pięknych słów. Lubię zwłaszcza opowieść Ś-go Marka o niewieście greckiej, która, w odpowiedzi na Jego chęć wypróbowania wiary jej przez oznajmienie, że nie może dać jej chleba dzieci Izraela, rzekła: „szczenięta pod stołem żywią się okruszynami, zrzucanemi przez dzieci“. Większość ludzi żyje dla zdobycia miłości i podziwu. Powinnibyśmy jednakże żyć miłością i podziwianiem. Kiedy ktoś okazuje nam miłość, powinniśmy zrozumieć, że jesteśmy zupełnie jej niegodni. Nikt nie jest godzien tego, aby był kochanym. Fakt, że Bóg kocha człowieka, wskazuje nam, że boski porządek świata ideałów chce, aby miłość wieczysta była udziałem wieczyście niegodnych. Gdyby zaś zdanie to brzmieć miało nazbyt gorzko, możemy zmienić je w ten sposób, że wszyscy godni są miłości z wyjątkiem tych, którzy myślą, że są jej godni. Miłość jest sakramentem, który należałoby przyjmować na klęczkach, a słowa: Domine, non sum dignus“ powinnyby być na ustach i w sercach tych, którzy sakrament miłości przyjmują.
Jeśli mam jeszcze pisać kiedykolwiek, to znaczy, jeśli stworzę dzieło sztuki, dwa mam tylko tematy, co do których i za pośrednictwem których pragnę się wypowiedzieć; jednym z nich jest: „Chrystus jako zwiastun prądu romantycznego w życiu“; drugim: „Życie artysty, rozważane w związku z jego postępowaniem“. Pierwszy szczególny ma, oczywiście, urok dla mnie, bowiem w Chrystusie widzę nietylko podstawowe czynniki najwyższego typu romantycznego, ale zarazem też wszystkie składniki temperamentu romantycznego — nie wyłączając nawet dowolności. On był pierwszym, który powiedział ludziom, że powinni żyć „jak żyją kwiaty“. Unieśmiertelnił On to zdanie. Dzieci były dla Niego wzorem tego, czem ludzie powinni usiłować stać się. Wskazywał je, jako przykłady dla starszych, w czem i ja też upatrywałem główny pożytek z dzieci, o ile wogóle to, co jest doskonałem, ma dawać jakiś pożytek. Dante opisuje duszę ludzką, jako wychodzącą z rąk Boga, „płacząc i śmiejąc się jak małe dziecię“. Chrystus czuł również, że dusza każdego człowieka powinnaby być a guisa di fanciulla che piangendo e ridendo pargoleggia (jak dziewczynka, która bawi się, płacząc i śmiejąc się). Czuł On, że życie płynie, że jest zmienne, że pozostaje w ciągłym ruchu, że jest czynne, i że pozwolić mu zakrzepnąć w jakąś stałą formę, znaczy — skazać je na śmierć. Uważał On też, że ludzie nie powinni brać nazbyt poważnie materjalnych, pospolitych stron życia; że być niepraktycznym jest rzeczą wzniosłą, i że nie należy przejmować się zbytnio interesami. Ptaki nie czynią tego; dla czegóż mieliby czynić to ludzie? Czarujący jest, kiedy powiada: „Nie zaprzątaj sobie głowy jutrem; czyż dusza nie znaczy więcej niż interes? czy ciało nie ma większego znaczenia niż odzież?“ To ostatnie zdanie mogło było wyjść z ust Greka. Tętni w niem grecki światopogląd. Ale tylko Chrystus mógł wypowiedzieć oba, i w tak doskonały sposób streścić dla nas życie.
Cała Jego moralność jest współczuwaniem, a więc tem właśnie, czem moralność powinna być. Gdyby jedynem, wyrzeczonem przez Niego kiedykolwiek, zdaniem było: „Wiele jej odpuszczonem będzie, bowiem wiele kochała“, warto byłoby śmierć ponieść za wypowiedzenie podobnych słów. Cała Jego sprawiedliwość jest sprawiedliwością poetycką, a więc taką, jaką sprawiedliwość powinna być. Żebrak idzie do nieba, dlatego że był nieszczęśliwy. Nie mogę wyobrazić sobie słuszniejszej przyczyny jego pójścia do nieba. Ludzie, pracujący przez godzinę w winnicy o chłodzie wieczornym, otrzymują takie same wynagrodzenie, jak ci, którzy w pocie czoła pracowali przez dzień cały na spiekocie. Dlaczegóż nie mieliby otrzymywać takiego samego? Prawdopodobnie żaden z nich nie zasłużył na nie. A może byli to różnego gatunku ludzie? Chrystus nie znosił martwych, mechanicznych systematów, rozpatrujących ludzi, jak przedmioty i dlatego traktujących wszystkich jednakowo. Przepisy nie istniały dla Niego; istniały jedynie wyjątki, jak gdyby nikt na świecie nie miał w danej sprawie nikogo i nic podobnego do siebie.
To, co jest właściwą nutą zasadniczą sztuki romantycznej, było dla niego właściwą podstawą naturalnego życia. Nie uznawał innej podstawy. Kiedy przyprowadzono Mu niewiastę, schwytaną na gorącym uczynku grzechu, i wskazano odpowiedni, potępiający dany grzech, artykuł prawa, pytając, co należy uczynić, wodził palcem po piasku, jak gdyby nie słuchał oskarżycieli. A kiedy wreszcie przynaglono Go, podniósł głowę i rzekł: „Niech ten, kto sam nigdy nie grzeszył, pierwszy rzuci w nią kamieniem“. Warto było żyć, aby to powiedzieć.
Jak wszystkie natury poetyckie, kochał ubogich duchem. Wiedział, że w duszy prostaczka zawsze jest miejsce na wielką myśl. Nie znosił jednak głupich ludzi, tych zwłaszcza, których ogłupiło wykształcenie: ludzi, mających pełno urobionych zdań o rzeczach, z których nie rozumieją ani jednej; nade wszystko typu współczesnego, uwieńczonego w Jego wizerunku człowieka, który, posiadając klucz do zdobycia wiedzy i nie umiejąc użyć go, nie pozwala innym używać go, chociażby można nim było otworzyć wrota Królestwa Bożego. Główną jednak wojnę wypowiedział Chrystus filistynom. Wojnę taką musi wypowiadać każdy duch światłości. Filistynizm był górującą nutą w epoce i społeczeństwie, w których żył. Żydzi jerozolimscy z czasów Chrystusa byli zupełnym odpowiednikiem dzisiejszych filistrów, bowiem ta sama cechowała ich ciężka niepodatność na wszelkie ideologje, ta sama tępa powaga, nudna prawowierność, kult dla żyszcz świata, wyłączne przejmowanie się materjalną stroną życia; ta sama śmieszna zarozumiałość i wysokie pojęcie o własnem swojem znaczeniu. Chrystus szydził z „pobielanych grobów“ powagi i określenie to utrwalił na wieczne czasy. Powodzenie w świecie było dla Niego rzeczą godną pogardy, bezwzględnie pozbawioną wszelkiego znaczenia. Bogactwo uważał za niepotrzebny i szkodliwy dla człowieka balast. Nie uznawał poświęcania życia na rzecz jakiegokolwiek systemu czy moralności.
Wskazywały że formy i obrządki stworzone były dla człowieka, a nie człowiek dla form i obrządków. Sabbatarjanizm był dla Niego wzorem rzeczy, które należałoby unicestwić. Nieubłaganie szydził z filantropji, traktowanej na zimno, z miłosierdzia, uprawianego na popis, z czczej formalistyki, do której tak wielką przywiązują wagę tuzinkowe umysły. Ortodoksją jest w naszem pojęciu bezkrytyczne trwanie w ustalonym światopoglądzie; u filistynów wszakże, i w ich rękach, była ona straszliwą, paraliżującą tyranją. Chrystus przekreślił jej znaczenie. Wykazał, że duch jedynie ma wartość. Z szczególną przyjemnością wykazywał filistynom, że, mimo ich ciągłego powoływania się na Księgi Zakonu i na słowa proroków, nie mają oni w rzeczywistości najmniejszego pojęcia ani o jednych, ani o drugich. W przeciwieństwie do ich nakładania na dzień każdy szablonowej dziesięciny przepisanych obowiązków, jak nakładali dziesięcinę na miętę i rutę, — głosił olbrzymią doniosłość życia wyłącznie dla danej chwili. Ci, których wybawił On z ich grzechów, wybawieni zostali w nagrodę za piękne momenty ich życia. Marja Magdalena rozbija na widok Chrystusa cenne naczynie alabastrowe, otrzymane w darze od jednego z siedmiu swoich kochanków, i wylewa zawarte w niem wonności na znużone, zakurzone Jego stopy. Za jeden ten moment wskazane jej zostaje na wieki miejsce, obok Ruth i Beatryczy, w śnieżno-białych zwojach róż rajskich. Jedynym nakazem, jaki nam Chrystus daje, jest przestroga, aby każdy moment życia naszego uczynić pięknym, aby dusza w każdej chwili gotowa była na przyjście oblubieńca, aby zawsze czekała na wezwanie kochanka.
W przeciwieństwie do filistynizmu, który uosabia stronę natury ludzkiej, nieopromienioną przez wyobraźnię, dla Chrystusa wszystkie dodatnie wpływy polegają jedynie na promieniowaniu światła, którego głównym zbiornikiem, „światłością świata“, jest wyobraźnia. Świat powstał tą drogą, a jednak nie może tego zrozumieć, bowiem wyobraźnia jest wprost ujawnieniem miłości, a miłość i zdolność kochania są jedynemi cechami, odróżniającemi jedną istotę ludzką od drugiej.
Największym jednakże romantykiem, w znaczeniu najbardziej realnego romantyka, jest Chrystus w Swoim stosunku do grzesznika. Świat miłował zawsze świętych, jako możliwie najbardziej zbliżonych do doskonałości Boga. Chrystus, wiedziony boską intuicją, zdaje się zawsze miłować grzesznika, jako możliwie najbardziej zbliżonego do doskonałości człowieka. Pierwotnem Jego dążeniem, nie było doskonalenie ludzi, zarówno jak pierwotnym Jego celem nie było przynoszenie ulgi cierpiącym. Nie pragnął On bynajmniej przeistaczać interesującego złodzieja w nudnego poczciwca. Lekceważyłby napewno dzisiejsze nasze Towarzystwa Pomocy Więźniom, zarówno jak inne tego rodzaju prądy. Nawrócenie celnika na faryzeusza nie wydałoby Mu się czynem bohaterskim. Natomiast, z niezrozumiałych dotychczas dla świata powodów, uważał grzech i cierpienie za piękne i święte same przez się, za sposoby doskonalenia się.
Myśl ta wydaje się nader niebezpieczną. Jest nią też w istocie; wszystkie wielkie ideje są niebezpieczne. Nie ulega wątpliwości, że Chrystus wierzy w nią. Pewien też jestem, że to wiara prawdziwa.
Grzesznik musi, oczywiście, żałować swoich grzechów. Ale dlaczego? Wprost dla tego, że, w przeciwnym razie, nie byłby w stanie zdać sobie sprawy ze swojego czynu. Chwila żalu za grzechy jest chwilą zrozumienia. Więcej jeszcze: jest drogą, po której idąc, przeistaczamy naszą przeszłość. Grecy uważali to za niemożliwe; mawiali też często w aforyzmach swoich: „Nawet bogowie nie mogą zmienić przeszłości“. Chrystus dowiódł natomiast, że najpospolitszy grzesznik może to uczynić, że jest to jedyna rzecz, której mógłby on dokonać.
Gdyby zapytano o to Chrystusa, powiedziałby — najzupełniej jestem tego pewien — że w tej samej chwili, kiedy syn marnotrawny padł na kolana i zapłakał, przeistoczył on swoje trwonienie majątku z ladacznicami i zazdroszczenie świniom otrąb, któremi się pasły, — w piękne i święte momenty swojego życia. Większość ludzi nie jest w stanie zrozumieć podobnego poglądu. Myślę, że trzeba być w więzieniu, aby go zrozumieć. Jeśli tak jest istotnie, warto być wtrąconym do więzienia.
Jest coś zupełnie wyjątkowego w postaci Chrystusa. Podobnie, jak zdarzają się fałszywe świtania przed świtaniem właściwem, jak bywają dni zimowe, tak pełne nagłych blasków słonecznych, że zwieść one potrafią nawet mądre przylaszczki, trwoniące przed czasem złoto swych płatków, i pobudzić mogą nierozważnego ptaka, aby zachęcił swoją towarzyszkę do budowania gniazdka na nagiej gałęzi, — tak samo byli chrześcijanie i przed Chrystusem. Powinniśmy być wdzięczni za to. Na nieszczęście, po Nim nie było ich już więcej, z wyjątkiem jedynie Św. Franciszka z Assyżu. Temu wszakże dał Bóg przy narodzinach duszę poety. Że zaś we wczesnej młodości pojął on w mistycznych zaślubinach nędzę za oblubienicę, z duszą więc poety i ciałem żebraka nietrudno mu było znaleźć drogi do doskonałości. Rozumiał on Chrystusa i dla tego stał się podobnym do Niego.
I bez Liber Conformitatum wiemy, iż życie Św. Franciszka było prawdziwem „Naśladowaniem Chrystusa“ — poematem, w porównaniu z którym książka pod tym tytułem zwykłą jest prozą.
I to właśnie największym jest czarem Chrystusa, że można powiedzieć o Nim: jest On zupełnie jak dzieło sztuki. Nie naucza, nie daje nikomu przepisów, ale przez samo z Nim przestawanie stajemy się czemś. A każdemu z nas przeznaczonem jest obcować z Nim. Raz w życiu przynajmniej sądzonem jest każdemu iść z Chrystusem do Emmaus.
Co się tyczy owego drugiego tematu: „Stosunek życia artysty do kierunku jego postępowania“ — wyda ci się niewątpliwie dziwnem, że go obrałem. Ludzie, pokazując więzienie w Reading, mówią: „Oto, dokąd prowadzi życie artysty“. Doprawdy, mogłoby ono prowadzić do gorszych miejsc. Ludzie, obrachowujący wszystko, ludzie, dla których życie jest sprytną spekulacją, zależną od pilnego obliczania dróg i sposobów, wiedzą zawsze, dokąd idą i kierują stale kroki swoje w tę stronę. Jeśli nakreślili sobie naprzykład idealny cel zostania zakrystjanem w parafji, osiągną ten cel, bez względu na środowisko, w jakim los ich postawił, i zostaną zakrystjanem w parafji, i niczem więcej. Człowiek, którego pragnieniem jest stać się czemś innem, niż jest z natury swojej: członkiem parlamentu, dobrze prosperującym kupcem korzennym, wybitnym notarjuszem, sędzią, lub czemś innem, równie nudnem, zapewno stanie się tem, czem być pragnie. I to właśnie jest jego karą. Ci, którzy chcą nosić maskę, muszą ją nosić.
Inaczej wszakże dzieje się z dynamicznemi siłami życia i z tymi, w których te siły zostały wcielone. Ludzie, którzy pragną jedynie być samymi sobą, nie wiedzą nigdy, dokąd idą. Nie mogą wiedzieć. Pod pewnym oczywiście względem koniecznem jest, aby człowiek — w myśl słów wyroczni greckiej — poznał samego siebie. Jest to pierwszy krok do zdobycia poznania. Z drugiej wszakże strony, zrozumienie, że dusza człowieka jest nie do zgłębienia, najwyższy stanowi szczebel wiedzy. Najgłębszym tajnikiem jest dusza własna. Kiedy udało nam się zważyć już na szali słońce, zmierzyć kroki księżyca i rozpoznać, jedną po drugiej, gwiazdy wszystkich siedmiu nieb, pozostaje zawsze jeszcze do zbadania jaźń własna. Któż potrafi obliczyć drogę duszy swojej? Kiedy syn poszedł szukać oślic swego ojca, nie wiedział, że wysłaniec boski czeka na niego z olejami, któremi ma go namaścić na króla i że jego własna dusza, jest już duszą władcy.
Spodziewam się, że będę jeszcze żył dość długo i że będę mógł stworzyć takie dzieło, które pozwoli mi powiedzieć u schyłku dni moich: „Patrzcie! oto, do czego prowadzi życie artysty“. Dwoma najpełniejszemi żywotami, z jakiemi udało mi się zetknąć w ciągu własnej mojej praktyki życiowej, były: życie Verlaine‘a i życie księcia Krapotkina. Obaj ci ludzie spędzili szeregi lat w więzieniu: pierwszy, jedyny chrześcijański poeta po Dantem, a drugi, człowiek o duszy owego pięknego białego Chrystusa, którego ojczyzną zdaje się być Rosja. W ciągu ostatnich siedmiu czy ośmiu miesięcy, pomimo całego szeregu wielkich przejść, jakie spadały na mnie niemal nieustannie, pozostawałem w ciągłem zetknięciu z nowym duchem, ożywiającym ludzi i rzeczy w naszem więzieniu. Duch ten więcej mi uczynił dobrego, aniżeli byłbym w stanie wypowiedzieć. W ciągu pierwszego roku mojego uwięzienia nie potrafiłem robić nic innego — nie pamiętam, abym co innego robił — jak tylko łamać ręce w bezsilnej rozpaczy i powtarzać: „Jaki koniec, jaki straszliwy koniec!“ Teraz próbuję mówić sobie, a czasem — o ile nie dręczę samego siebie — mówię zupełnie szczerze: „Jaki początek, jaki cudowny początek!“ Może tak jest w istocie. Może tak się stanie. Jeśli tak będzie, wiele będę zawdzięczał nowej tej osobistości, która przeistoczyła życie każdego człowieka tutaj.
Będziesz mógł zrozumieć mnie, jeśli ci powiem, że gdybym został uwolniony w maju tego roku, byłbym opuścił to miejsce, złorzecząc mu, jak również każdemu urzędującemu w niem, z goryczą nienawiści, która byłaby mi zatruła życie. Pozostałem w więzieniu przez rok jeszcze cały, ale miłosierdzie było z nami wszystkiemi; i teraz, kiedy opuszczę więzienie, zachowam we wdzięcznej pamięci wielkie dowody życzliwości, jakie otrzymałem tutaj od każdego prawie, tak że w dniu mojego uwolnienia będę musiał składać wielu ludziom wiele podziękowań i prosić, aby i oni z kolei nie zapomnieli o mnie.
System więzienny jest bezwzględnie zły i zupełnie fałszywy. Zrobiłbym, co jest w mocy mojej, aby zmienić go po mojem wyjściu stąd. Zamierzam spróbować w każdym razie. Niema jednakże na świecie całym nic tak złego, czego duch miłosierdzia, który jest duchem miłości, duchem Chrystusa, niespotykanym w kościołach, nie mógłby uczynić dobrem, a przynajmniej możliwem do zniesienia bez zbyt wielkiej goryczy w sercu.
Wiem też, że czeka mnie po za murami więziennemi wiele rozkosznych rzeczy, zacząwszy od tych o których Św. Franciszek z Assyżu mówi: „mój brat — wiatr i siostra moja — kropla dżdżu“, — i skończywszy na wystawach sklepowych i wielkomiejskich zachodach słońca. Gdybym miał sporządzić listę tego, co mi jeszcze pozostało, nie wiem doprawdy, na czem miałbym się zatrzymać, w gruncie rzeczy bowiem Bóg stworzył świat tak samo dla mnie, jak i dla każdego innego. Może danem mi będzie wyjść stąd z czemś, czego nie posiadałem poprzednio. Zbytecznem byłoby chyba zaznaczać, że reformy moralne uważam za równie pozbawione znaczenia i wartości, jak Reformacje w rozwoju teologii. O ile jednak wszelkie postanowienia stania się lepszym człowiekiem są dowodem ciemnoty i obłudy — jest pogłębienie własnej jaźni przywilejem tych, którzy cierpieli. Myślę też, że uczyniłem to.
Gdyby po mojem wyjściu na wolność który z przyjaciół moich wydawał bankiet i nie zaprosił mnie nań — nie obeszłoby mnie to wcale. Mogę się czuć zupełnie szczęśliwym sam z sobą. Któż nie czułby się zupełnie szczęśliwym, mając wolność, kwiaty, książki i księżyc? Zresztą, bankiety są już nie dla mnie. Zbyt wiele ich urządzałem, abym miał jeszcze dbać o nie. Ta strona życia stracona już dla mnie, na szczęście. Gdyby jednakże, po uwolnieniu mnie, któryś z przyjaciół moich miał bolesne jakieś przejście i nie chciał pozwolić mi podzielić z nim jego smutku, odczułbym to nader boleśnie. Gdyby zamknął przedemną drzwi domu żałoby, wracałbym wciąż i prosiłbym, aby mnie wpuścił, abym mógł wziąć udział w tem, do czego mam prawo. Gdyby uważał mnie za niegodnego, za nieodpowiedniego do płakania z nim razem, uważałbym to, za najdotkliwsze upokorzenie, za najokrutniejszy sposób pohańbienia mnie. Nie mogłoby to jednakże stać się. Mam prawo dzielenia smutku; zaś ten, kto może oglądać piękno świata i brać udział w jego smutkach, kto odczuć potrafi cząstkę choćby czaru, tkwiącą w jednem i drugiem, w bezpośredniem pozostaje zetknięciu z boskością i dotrzeć potrafił tak blisko do tajników boskich, jak tylko mógł uczynić to ktokolwiek.
Może mnie i sztuce mojej, zarówno jak życiu mojemu, udzieli się głębsza jeszcze nuta, nuta większej prostolinijności uczucia i bezpośredniości porywów. Nie rozmiar, ale pogłębienie, istotnem jest zadaniem sztuki współczesnej. Przestał nas już interesować w sztuce przejaw typowy. Zajmują nas raczej wyjątki. Jasnem jest chyba, że nie mogę dać wyrazu cierpieniu mojemu w żadnej z tych form, jakie przybrało ono u mnie. Sztuka rozpoczyna się tam, gdzie kończy się Naśladownictwo; w twórczości mojej wystąpić musi też coś nowego: może większe bogactwo wysłowienia się, doskonalsza rytmika, bardziej niepospolite efekty, prostszy i bardziej harmonijny układ architektoniczny, nowe jakieś w każdym razie wartości estetyczne.
Kiedy Marsjasz „wyrwany został z cielesnej powłoki swoich kończyn“ — della vagina delle membre sue — używając jednego z najstraszliwszych tacytowskich zdań Dantego — było już po jego pieśni, mówili Grecy. Apollo zwyciężył. Lira zwyciężyła flet pastuszy. Może jednak byli Grecy w błędzie. Słyszę często krzyk Marsjasza w sztuce współczesnej. Brzmi on gorzko u Baudelaire‘a; słodko i żałośnie — u Lamartine‘a; mistycznie — u Verlaine‘a; dźwięczy w zamierających akordach muzyki Szopenowskiej; tkwi w zniechęceniu, jakie cechuje kobiece postacie Burne Jones‘a. Niemało ma go nawet w sobie Matthew Arnold, którego utwór Callicles“, opiewa: „tryumf słodkiej, przekonywującej liry“ i „sławne zwycięstwo ostateczne“ w tak jasnych, pełnych lirycznego piękna, dźwiękach. Ani Goethe, ani Wordsworth, których po kolei naśladował, nie mogli pozbawić jego strof podgłosu zwątpienia i smutku, jaki stale w nich przebija. A kiedy opłakuje Thyrsis, lub też opiewa dzieje Cygana-studenta, posługuje się fletem pastuszym dla oddania właściwej melodji. Bez względu jednak na to, czy faun frygijski milczał, czy nie, ja milczeć nie mogę. Wypowiedzenie się jest tak konieczne dla mnie, jak wydawanie liści i kwiatów jest koniecznem dla czarnych gałęzi drzew, ukazujących się z po za murów więziennych i kołyszących się nieustannie na wietrze.
Pomiędzy sztuką moją a światem rozwarła się teraz głęboka przepaść; niema jej jednak pomiędzy sztuką a mną samym. Każdemu z nas inny przeznaczony jest los. Moim udziałem była publiczna niesława, długotrwałe więzienie, nędza, nieszczęście i hańba; nie jestem jednak godzien ich — dotychczas przynajmniej. Pamiętam, jak zwykłem był mawiać, że mógłbym znieść prawdziwie tragiczny los, gdyby spadł na mnie w purpurowej todze, pod maską szlachetnego smutku. Okropną jest jednak stroną epoki dzisiejszej odziewanie tragedji w szatę komedjową, wskutek czego najwznioślejsze fakty wydają się pospolitemi, groteskowanemi i pozbawionemi stylu. Jest to zupełnie słuszne w stosunku do epoki współczesnej. Było tak prawdopodobnie zawsze w życiu rzeczywistem. Powiadają, że wszystkie wielkie męczeństwa wydawały się pospolitemi w oczach ich świadków. Wiek dziewiętnasty nie stanowił wyjątku od ogólnej reguły.
W mojej tragedji było wszystko potworne, marne, odrażające, pozbawione stylu. Sama już odzież nasza czyni nas postaciami groteskowemi. Jesteśmy błaznami o złamanych sercach. Jesteśmy jak gdyby stworzeni do wywoływania nastroju humorystycznego. 13 listopada 1895 r. sprowadzono mnie tutaj z Londynu. Od drugiej do wpół do trzeciej dnia tego wypadło mi czekać na środkowej platformie stacji Clapham, w odzieży więziennej, z kajdankami na rękach, i być wystawionym na ciekawość przechodniów. Wyprowadzono mnie ze sali szpitalnej nagle, nie dając mi ani chwili czasu na ogarnięcie się. Ze wszystkich zebranych tutaj byłem postacią najbardziej groteskową. Na mój widok wybuchali ludzie śmiechem. Każdy przybywający pociąg powiększał zastępy widzów.
Bawili się, jak nie można lepiej, oczywiście, zanim jeszcze wiedzieli, kim jestem. Z chwilą, kiedy im powiedziano, śmieli się jeszcze więcej. Przez pół godziny stałem tak, w szarym deszczu listopadowym, otoczony drwiącem pospólstwem. W ciągu całego roku od chwili, kiedy mi to wyrządzono, płakałem codziennie, o tej samej godzinie i przez taki sam przeciąg czasu. Nie jest to rzeczą tak dalece tragiczną, jaką ci się może wydawać. Dla ludzi, pozostających w więzieniu, łzy są składową częścią przeżyć codziennych. Dzień w więzieniu, przebyty bez płaczu, jest dniem, w którym serce więźnia jest skamieniałe, nie zaś dniem, w którym jest ono szczęśliwe.
Otóż teraz zaczynam bardziej żałować tych, którzy się śmieli, aniżeli siebie samego. Rozumie się, że wówczas, kiedy mnie ujrzeli, nie stałem na piedestale, ale pod pręgierzem. Tylko jednak natury zupełnie pozbawione wyobraźni interesują się wyłącznie ludźmi stojącymi na piedestałach. Piedestał może być zupełną ułudą; pręgierz jest straszliwą rzeczywistością. Powinni byliby też oni lepiej zrozumieć ból. Powiedziałem już, że pod cierpieniem kryje się tylko cierpienie. Byłoby jeszcze mądrzej powiedzieć, że pod cierpieniem kryje się zawsze dusza. A szydzić z duszy w udręce jest rzeczą okropną. W dziwnie niezłożonej ekonomji świata ludzie otrzymują to tylko, co sami dają; cóż więc mogą otrzymać ci, którym do tego stopnia brak jest wyobraźni, że nie umieją wniknąć głębiej, po za zewnętrzną stronę życia, i nie są w stanie odczuć litości? Jakaż litość może być ich udziałem prócz politowania?
Opisuję sposób, w jaki mnie tutaj przewieziono, jedynie aby wykazać, jak trudno było mi wyciągnąć z mojej kary coś innego, oprócz goryczy i rozpaczy. Muszę jednakże wykorzystać moment ten inaczej; od czasu do czasu miewam też chwile poddania się i pogodzenia. Cała wiosna może kryć się w pojedynczym pączku, a nisko na roli uwite gniazdko skowronka może zmieścić w sobie całą radość zwiastowania chyżych stóp wielu różano-palcych jutrzenek. Podobnie też cała suma piękna, jakie czeka mnie jeszcze w życiu, kryje się może w jakiejś jednej chwili poddania, poniżenia i upokorzenia? Mogę, w każdym razie, iść dalej po linji własnego rozwoju i, przyjmując wszystko, co mnie spotyka, stać się godnym tych doświadczeń życiowych.
Mówiono o mnie, że byłem zbyt wielkim indywidualistą. Muszę stać się nim w daleko większym jeszcze stopniu, niż kiedykolwiek. Muszę wydobyć z siebie daleko więcej, aniżeli wydobyłem kiedykolwiek, i daleko mniej żądać od świata, niż kiedykolwiek żądałem. Ruinę moją spowodował nie zbyt wielki indywidualizm w życiu, ale zbyt mały. Jedynym hańbiącym, niewybaczalnym i godnym wiecznego potępienia czynem mojego życia było zwrócenie się do społeczeństwa z prośbą o pomoc i opiekę. Już ze stanowiska indywidualisty takie zwrócenie się byłoby dostatecznie wielkim błędem; czem jednak wytłomaczyć, że go popełniłem?
Oczywiście z chwilą, kiedy poruszyłem siły społeczne, zwróciło się społeczeństwo przeciwko mnie z zarzutem: „Żyłeś dotychczas, nie uznając naszych praw, a teraz odwołujesz się do nich po opiekę? Doświadczysz na samym sobie konsekwencji ich w całej jej pełni. Poniesiesz ich skutki“.
Skutki ich są takie, że jestem w więzieniu. Niema napewno człowieka, który upadłby tak nizko i w tak haniebny sposób, jak ja.[10]
Filisterstwem w życiu nie jest niezdolność rozumienia sztuki. Czarujący ludzie, jak: rybacy, pasterze, rolnicy, wieśniacy i inni, nie wiedzą nic o sztuce, a mimo to stanowią właściwą sól ziemi. Filistrem jest ten, kto podtrzymuje ciężkie, niezdarne, ślepe, mechaniczne siły społeczne i nie jest w stanie rozpoznać siły dynamicznej, ilekroć zdarzy mu się zetknąć z nią bądź w człowieku, bądź w prądzie społecznym.
Oburzano się na mnie, że obcowałem blisko jedynie ze złem i że znajdowałem w tem przyjemność. Biorąc jednak rzecz tę ze stanowiska artysty, a więc tak, jak ja brałem ją, miałem słuszność; obcowanie to bowiem wpływało na mnie rozkosznie, pobudzająco i podniecająco. Już w samem niebezpieczeństwie tkwiła połowa podniecenia[11]...
Jako artysta powinienem był stanąć w jednym szeregu z Arielem. Wolałem jednak zająć miejsce obok Kalibana[12]...
Jeden z prawdziwych moich przyjaciół — wierny mi od lat dziesięciu — odwiedził mnie niedawno i zapewniał, że nie wierzy ani jednemu słowu ze wszystkiego, co mi zarzucano; chciał, abym wiedział, że uważa mnie za niewinnego, za ofiarę potwornego spisku. W odpowiedzi na słowa jego zalałem się łzami i powiedziałem mu, że wprawdzie wiele z przypisywanych mi win polega na oskarżeniu fałszywem i rzuconem na mnie przez oburzającą złośliwość, faktem jest jednak, iż życie moje pełne było przewrotnych uciech. O ile więc nie zechce uznać faktu tego za stwierdzony i przyjąć go w całej rozciągłości, nie możemy być nadal przyjaciółmi, nie mogę nigdy więcej przebywać w jego towarzystwie. Słowa moje były strasznym dla niego ciosem, pozostaliśmy jednak przyjaciółmi. Przyjaźni tej nie zyskałem obłudą ani podstępem[13]...
Siła odczuwania, jak to powiedziałem już w „Zamierzeniach“ (Intentions), ma takie same granice rozciągłości i trwania, jak energja fizyczna. Mała czarka tak jest zrobiona, że zawierać może w sobie tyle a tyle płynu i ani kropli więcej, chociażby wszystkie purpurowe kadzie Burgundji zapełnione były winem po brzegi, a wyciskacze stali zanurzeni po kolana w górach jagód winnych, zwiezionych na kamieniste winnice Hiszpanji. Nic pospolitszego nad błąd, jaki popełniają ludzie, przypuszczający, że tym, którzy są twórcami wielkich tragedji, lub mają bliższą z niemi styczność, udziela się nastrój tragiczny w stopniu, odpowiadającym ich przyczynianiu się do tragizmu momentu. Błędem też jest najfatalniejszym przypisywanie im tego. Męczennik w swojej „koszuli z płomieni“, wpatrzony być może w oblicze Boga, dla tego jednakże, który kładzie na stos naręcze chrustu lub poprawia głownie, aby ogień bez przeszkód szedł prosto w górę, cała scena jest tylko tem, czem zarzynanie wołu dla rzeźnika lub też ścinanie drzewa dla węglarza w lesie, czy padanie kwiatu dla żeńca, koszącego trawę.
Silnie odczuwać mogą tylko wielcy duchem, a wielkie fakty widoczne są tylko dla tych, którzy na jednym z niemi stanęli poziomie.

∗             ∗

Nie znam w całej dramaturgii nic bardziej nieporównanego ze stanowiska sztuki, nic bardziej imponującego trafnością obserwacji, aniżeli Szekspirowskie postacie Rosencrantza i Guildensterna. Byli oni towarzyszami Hamleta z ławy szkolnej. Są jego przyjaciółmi. Przynoszą z sobą wspomnienia wesołych dni razem spędzonych. W chwili, kiedy stają na drodze jego w dramacie, Hamlet ugina się pod ciężarem, któremu temperament jego nie jest w stanie podołać. Zmarły wstał z grobu, aby mu powierzyć zadanie zarazem zbyt wielkie i zbyt małe dla niego. Jest marzycielem, a żądają od niego, aby działał; chcą, aby poetycka jego natura umiała poradzić sobie ze zwykłemi w życiu praktycznem powikłaniami przyczyn i skutków, o których nie wie on nic, nie zaś z idealną treścią życia, o której wie tak wiele. Nie ma pojęcia, jak postąpić i szał jego polega na tem, że udaje warjata. Brutus używa obłędu jako płaszcza, pod którym ukrywa sztylet swojego zamiaru, miecz swojej woli, ale melancholja Hamleta jest jedynie maską dla ukrycia własnej jego słabości. Kaprysy jego i dowcipy są tylko pretekstem do zwlekania z czynem, z którym igra, jak artysta igra z teorją. Robi z siebie szpiega własnych postępków i, słuchając słów swoich wie, że są to tylko „słowa, słowa, słowa“. Zamiast być bohaterem własnej historji usiłuje być widzem własnej tragedji. Nie wierzy w nic i w nikogo, nie wyłączając siebie samego; wątpliwości jego nie pomagają mu jednak, bowiem nie są wynikiem sceptycyzmu, lecz jedynie chwiejnej, rozdwojonej jego woli.
Guildenstern i Rosencrantz nie zdają sobie z tego wszystkiego sprawy: kłaniają się, uśmiechają i wdzięczą, i, co jeden powie, drugi najckliwszym powtarza tonem.
Kiedy wreszcie, dzięki odegraniu sztuki w sztuce, dzięki marionetkom w ich kuglarskiej grze, „chwyta Hamlet w potrzask sumienie króla“, i ściąga przerażonego niegodziwca z tronu, Guildenstern i Rosencrantz nie widzą w jego zachowaniu nic, po za przykrem bardzo wykroczeniem przeciwko etykiecie dworskiej. Wyżej nie sięga ich zdolność „oglądania widowiska życia z odpowiedniemi uczuciami“. Są tak blizcy jego tajemnicy i nic o niej nie wiedzą. Na nic też nie przydałoby się wyjawienie jej im. Są oni owemi małemi czarkami, mogącemi pomieścić w sobie tyle a tyle wina, i ani kropli więcej.
Ku końcowi dramatu znajdujemy wzmiankę, że, wpadłszy w zręczne sidła, zastawione na kogo innego, giną albo mogliby zginąć gwałtowną i nagłą śmiercią. Tragiczny taki koniec, któremu humor Hamleta nadaje pewien charakter niespodzianki i sprawiedliwości komediowej, nie jest w istocie dla istot im podobnych. Nie umrą też. Umrze Horatio, który, chcąc „wytłumaczyć Hamleta i jego sprawę tym, co jej z blizka nie znają“, musi

„Wyrzec się jeszcze na chwilę zbawienia
I ponieść trudy oddychania dłużej,“

Guildenstern i Rosencrantz są tak samo nieśmiertelni, jak Angelo i Tartuffe, i powinni być postawieni w jednym z nimi szeregu. Są oni tem, czem pojęcia nowoczesne uzupełniły starożytny ideał przyjaźni. Ten, kto napisze nową księgę: „De Amicitia“, winien znaleźć odpowiednie miejsce na ich pomniki i opiewać ich w prozie tuskulańskiej. Są oni postaciami typowemi, uwiecznionemi po wsze czasy. Potępianie ich byłoby okazaniem „braku należytej oceny“. Wyszli oni jedynie po za zakres swojego pojmowania — oto wszystko.

„Biada podrzędnym istotom, gdy wchodzą
Pomiędzy ostrza potężnych szermierzy“.

Wzniosłość duszy nie udziela się otoczeniu. Myśli, szybujące po wyżynach, i uczucia podniosłe skazane są z samej natury rzeczy na osamotnienie.

Ku końcowi maja, jeśli wszystko ułoży się pomyślnie dla mnie, mam zostać uwolniony; zamierzam też wyjechać odrazu z R — — i M — — zagranicę i osiąść z nimi na jakiejś małej wsi nadbrzeżnej.
Morze, jak mówi Eurypides w jednej ze sztuk swoich, mających za temat Ifigenję, zmywa plamy i obmywa rany świata.
Mam nadzieję spędzić miesiąc conajmniej z moimi przyjaciółmi, odzyskać spokój i równowagę, serce mniej znękane i pogodniejszy nastrój. Dziwną czuję tęsknotę do tego, co wielkie, proste i pierwotne, jak np. morze, które matką mi jest niemniej niż ziemia. Wydaje mi się, że my wszyscy zadużo patrzymy na naturę, a zamało z nią obcujemy. Stosunek Greków do przyrody świadczy podług mnie o ich zdrowym rozsądku. Nigdy nie rozwodzili się oni nad pięknem zachodów, ani też dyskutowali nad tem, czy cienie na trawie są istotnie koloru liljowego, czy nie; wiedzieli natomiast, że morze jest dla pływających po niem, a piasek dla stóp ludzi biegających. Lubili drzewa za cień, jaki rzucają, a las za jego ciszę w porze południowej. Winiarz w winnicy oplatał włosy liśćmi bluszczu, aby osłonić głowę przed promieniami słońca, kiedy pochylał się nad młodemi pędami; zaś artystę i atletę, dwa typy, dane nam przez Grecję, przystrajano w wieńce z liści gorzkiego lauru i dzikiej pietruszki, które, gdyby nie to, nie mogłyby przydać się ludziom na nic.
Nazywamy epokę naszą wiekiem utylitaryzmu, a nie znamy użytku ani jednej rzeczy. Zapomnieliśmy, że woda może oczyszczać, ogień odkażać, i że ziemia jest nam wszystkim matką. Wynikiem tego jest, że sztuka nasza jest księżycowa i igra z cieniami, gdy sztuka grecka była słoneczna i miała do czynienia bezpośrednio z przedmiotami.
Pewien jestem, że potęgi żywiołowe mają moc oczyszczania, i dlatego chcę wrócić do nich i chcę wśród nich żyć.
Dla człowieka tak współczesnego jak ja, tak „enfant de mon siécle“ samo oglądanie świata będzie zawsze przyjemnością. Drżę z radości na myśl, że w dniu, w którym opuszczę więzienie, szczodrzenica i bez będą kwitły w ogrodach, że zobaczę, jak wiatr będzie poruszał i wprawiał w ustawiczne drganie pięknie kołyszące się złoto jednej i będzie potrząsał blademi ametystami drugiego, tak, że powietrze napełni się dla mnie wonnościami Arabii. Linneusz upadł na kolana i rozpłakał się z radości, ujrzawszy po raz pierwszy na jednem z wzgórz angielskich pole wrzosowe, całe ozłocone drobnemi, pachnącemi kwiatkami pospolitego janowca. I ja też, dla którego kwiaty stanowiły zawsze przedmiot jednego z największych upragnień, wiem dobrze, że czekają na mnie łzy, przyczajone w płatkach pierwszej napotkanej róży. Takim byłem od najwcześniejszych moich lat chłopięcych. Niema barwy, ukrytej w głębi kielicha kwiatu lub w załamie muszli, na którą nie ozwałaby się natura moja mocą subtelnego odczuwania duszy przedmiotów.
Podobnie jak Gautier, byłem zawsze jednym z tych, „pour qui le monde visible existe“. Mimo to jednak, świadom jestem, że po za całem tem pięknem, niezależnie od rozkoszy, jaką ono daje, kryje się duch nieznany, który wypowiada się w barwach i kształtach; dla ducha tego chciałbym znaleźć oddźwięk harmonijny w mojej istocie.
Znużyły mnie wyraźne wypowiadania się ludzi i rzeczy. Szukam momentu mistycznego w sztuce, w życiu, w naturze. Muszę, bezwzględnie muszę odnaleźć go. Jest to dla mnie koniecznością.
We wszelkich dochodzeniach sądowych idzie o życie człowieka, tak samo jak wszystkie wyroki są wyrokami śmierci; przez takie próby przeszedłem trzykrotnie. Po raz pierwszy, kiedy opuściłem salę sądową jako aresztowany; po raz drugi, kiedy sprowadzono mnie napowrót do więzienia śledczego, i po raz trzeci, kiedy zamknięto mnie w więzieniu karnem na dwa lata. Społeczeństwo, to społeczeństwo, jakie my sami stworzyliśmy, odtrąci mnie od siebie; ale Natura, której słodkie deszcze padają zarówno na sprawiedliwych, jak na niesprawiedliwych, wskaże mi rozpadliny w skałach, w których będę mógł się ukryć, i osłonięte doliny, w których ciszy będę mógł płakać niepostrzeżony. Rozepnie gwiazdy na niebie nocy, abym mógł, gdy mrok zapadnie, iść w dal, nie potykając się; powionie wiatrem na ślady stóp moich, aby nikt z tych, co chcą mnie ukrzywdzić, nie mógł pójść za mną; oczyści mnie w wielkich wodach i uleczy gorzkiemi ziołami.





LISTY Z WIĘZIENIA
(DO ROBERTA ROSS’A)
I.
6 stycznia 1896 r.

Rozważ teraz moją sprawę, drogi mój R. — Nie wątpię, że żona moja, którą cechuje tak szlachetna wspaniałomyślność w sprawach pieniężnych, zwróci wyłożone za mnie 75 funtów. Propozycja musiałaby jednak wyjść ode mnie, a wiesz dobrze, jak przykro mi jest przyjmować od niej cośkolwiek po za rentą; mogę przyjmować to, co dają mi ludzie, powodowani miłością dla mnie lub serdeczną przyjaźnią; nie mógłbym wszakże zdecydować się na przyjęcie czegoś, ofiarowanego mi niechętnie lub z rozmaitemi zastrzeżeniami. Wolałbym raczej zupełnie uwolnić żonę moją od wszelkich zobowiązań względem mnie. Mogłaby w takim razie wyjść powtórnie za mąż, gdyby chciała. Mam w każdym razie nadzieję, że, będąc wolną, pozwoliłaby mi od czasu do czasu widywać dzieci. Tego jedynie pragnę. Przedewszystkiem jednak chcę zwrócić jej wolność. Powinienem to zrobić, jak robi człowiek uczciwy: z poddaniem i pokorą.
Zastanów się raz jeszcze, do czego doprowadził twój nieopatrzny krok, i, po dojrzałym namyśle, napisz mi, do jakich doszedłeś co do tego wniosków ty sam, i co mówią o tem inni. Intencje twoje były, rozumie się, jaknajlepsze, pogląd twój wszakże był zupełnie fałszywy. Mogę powiedzieć szczerze i uczciwie, że utrwala się we mnie coraz bardziej przekonanie o pożytku wszystkiego, co przynosi nam życie. Może jest to filozofja złamanego serca, może religja, a może tępa obojętność rozpaczy. Wszystko mi jedno, co jest źródłem tego uczucia, wiem tylko, że tkwi ono we mnie głęboko i silnie. Niesprawiedliwością byłoby z mojej strony przykuwanie do siebie żony wbrew jej woli. Pragnie ona wolności nie bez powodu. Czułbym się też szczęśliwym, gdybym mógł się obejść bez jej pomocy pieniężnej. Być na jej utrzymaniu jest hańbą. Poradź się co do tego M. Powiedz mu, ażeby ci pokazał list, który napisałem do niego. Poproś też w mojem imieniu o radę brata twojego, Alecka. Wierzę w jego praktyczny rozum.
A teraz przejdźmy na inny temat. Nie miałem możności podziękowania ci za książki, na które czekałem z takiem upragnieniem. Zabroniono mi czytania gazet. Możesz sobie wyobrazić, jak boleśnie to odczułem; zachwycony byłem natomiast powieścią Meredith‘a. Jaka zdrowa natura artystyczna! Zgadzam się z nim zupełnie, kiedy broni zdrowia, jako podstawowej cechy beletrystyki, dotychczas bowiem — zarówno w życiu jak w literaturze — górowała anomalja. Listy Rosetti‘ego są ogromnie przejrzystem naśladownictwem brata jego. Bądź co bądź, zaciekawiła mnie wyczytana z nich wiadomość, że Melmoth“ mojego stryjecznego dziadka i Sydonia“ matki mojej, należały w młodości do najulubieńszych jego książek. Co się tyczy spisku, jaki miał być utworzony w następstwie przeciw niemu, przypuszczam, że utworzony był on istotnie i że funduszów na ten cel dostarczył jeden z banków. Zachowanie się drozda w alei w Cheyge Walk wydaje mi się mocno podejrzanem, jakkolwiek i William Rossetti mówi: „nie mogłem dopatrzeć się w śpiewie drozdów niczego nadzwyczajnego“.
Listy Stevensona rozczarowały mnie. Czytając je, doszedłem do niezłomnego przekonania, że niema gorszego środowiska dla pisarza romantyka, aniżeli okolica romantyczna. Gdyby Stevenson mieszkał przy ulicy Gower, mógłby napewno napisać książkę w rodzaju Trzech Muszkieterów“, natomiast, zamieszkując wyspę Samoa, pisał do Times‘a listy o Niemcach. Dostrzegam też wyraźne wskazówki, jakich ciężkich walk wymaga życie naturalne. Kto rąbie drzewo, na własny lub cudzy użytek, nie jest obowiązany umieć opisywać to. Bowiem życie naturalne jest w zasadzie życiem podświadomem...

∗             ∗

Smutna ta książka nauczyła mnie niejednego; gdybym też resztę mojego życia spędził w kawiarni przy czytaniu Baudelaire‘a, byłby ten sposób życia naturalniejszym, aniżeli, gdybym zabrał się do naprawiania płotów lub sadzenia drzew kakaowych w mule nadbrzeżnym.
En Route“ Huysmans‘a stanowczo jest przechwalone. To tylko dziennikarstwo. Nie słyszę ani jednego dźwięku z całej tej opisywanej przez niego muzyki. Temat czarujący, ale styl pozbawiony wszelkich walorów artystycznych, pospolity, martwy. Język gorszy jeszcze niż Ohnet‘a, który usiłuje przynajmniej być banalnym, co mu się najzupełniej udaje. Huysmans, natomiast, stara się nie być banalnym — i nie udaje mu się to...
Powieść Tomasza Hardy czytałem z prawdziwą przyjemnością, a powieść Haralda Fryderyka daje dużo ciekawego materjału...
W więziennej bibljotece brak zupełnie powieści, które mogliby czytać biedni moi towarzysze zamknięcia. Chciałbym też dostarczyć im chociażby tuzina dobrych książek, takich jak: Stevenson‘a, (niema tutaj nic, oprócz Czarnej Strzały“), Jacka Austin‘a (niema także), kilka powieści Thackeray‘a (niema ich wiele), kilka dobrych rzeczy w stylu Dumas‘a ojca, jak np. Stanley Veyman‘a oraz innych współczesnych młodych pisarzy. Mówiłeś mi o jakimś protegowanym Hunley‘a. Może dołączyć do tego zbioru kogoś z koła Antony Hope‘a? Po Wielkiejnocy mógłbyś sporządzić całkowity spis, mniej więcej około 14-u tomów i postarać się, aby mi je przysłano. Będą się one podobały tym niewielu, którzy nie przypisują wielkiego znaczenia dziennikowi Goncourt‘ów.
Pamiętaj jednak, że chcę sam zapłacić za te książki. Z przerażeniem myślę o tem, że, po powrocie do świata, nie będę miał na własność ani jednego dzieła. Czy zechce każdy z przyjaciół moich obdarzyć mnie dwoma lub trzema tomami? Wiesz, naturalnie, o jakich książkach myślę: Flaubert, Stevenson, Baudelaire, Maeterlinck, Keats, Dumas-ojciec, Marlowe Chatterton, Coleridge, Anatole France, Gautier, Dante i cała o nim literatura, Goethe i cała literatura o Goethe‘em i t. d. Uważałbym za największy dowód przyjaźni z waszej strony, gdyby książki te mogły być przygotowane dla mnie; byłbym rad, gdyby się okazało, że mam jeszcze przyjaciół, którzy chętnie wyświadczą mi tę przysługę.
Możesz mi odpowiedzieć długim listem, w którym będzie mowa o sztukach teatralnych i książkach. Twój sposób pisania w ostatnim liście był straszny, jak gdybyś pisał trzytomową powieść o niepokojącem szerzeniu się ideałów komunistycznych wśród bogaczów, lub też jak gdybyś marnotrawił w inny sposób młodość twoją, która była zawsze tak obiecującą i jest nią w dalszym ciągu. Gdybyś uważał, że jestem niesprawiedliwym względem ciebie, przypisz to chorobliwemu rozdrażnieniu mojemu, spowodowanemu długiem odcięciem od świata. Ale, proszę cię, pisz wyraźniej, mogłoby bowiem zdawać się, że coś ukrywasz.
W liście tym jest pewnie dużo rzeczy ohydnych. Muszę jednak nagadać na ciebie trochę przykrych prawd przed tobą samym, a nie przed innymi. Daj mój list do przeczytania M. Spodziewam się, że G. odwiedzi mnie w sobotę. Pokłoń się ode mnie A. K. i żonie jego, w której znajduję dużo podobieństwa do żony Rossetti‘ego: ma te same przepiękne włosy, ale posiada, rozumie się, daleko więcej czaru, chociaż i żona Rossetti‘ego jest pełna wdzięku, tak samo jak jej poemat: „Ia“.

Zawsze twój
Oscar.


II.
10 marca 1896 r.
Drogi mój!

Proszę cię, wyślij do adwokata, p. N., list, następującej treści: Ponieważ żona moja przyobiecała pozostawić mi trzecią część majątku w razie, gdyby umrzeć miała przede mną, nie mam nic przeciwko tej rencie dożywotniej. Przyznaję, że byłem powodem zbyt wielu nieszczęść dla niej i dla dzieci, abym mógł rościć sobie prawo do opierania się w czemkolwiek jej woli. Była dobra i uprzejma dla mnie, ilekroć odwiedzała mnie tutaj. Ufam jej najzupełniej. Proszę cię, spraw, aby wszystko to załatwione było bez zwłoki. Czuję, że postępuję słusznie, zdając się we wszystkiem na jej wolę.
Napisz też, proszę, do Paryża, do Stuarta Merrille‘a lub do Roberta Sherard‘a, jak bardzo ucieszyło mnie, wystawienie mojej sztuki; wyraź też serdeczną moją wdzięczność Luignë-Poemu: ma to wszak duże znaczenie, że pomimo mojego poniżenia i mojej hańby, uważany jestem wciąż jeszcze za artystę. Chciałbym módz cieszyć się jeszcze bardziej, ale zamarły we mnie widocznie wszystkie uczucia, z wyjątkiem bólu i rozpaczy. Bądź jednak łaskaw zakomunikować Luignë-Poemu, że oceniłem należycie zaszczyt, jaki mi zrobił. On sam jest poetą. Obawiam się, że będzie ci trudno odcyfrować moje pismo. Nie pozwalają mi tutaj używać materjałów piśmiennych, wskutek czego mam wrażenie, że oduczyłem się pisać. Musisz mi wybaczyć. Podziękuj M-owi za tyle jego trudów i kłopotów; przysyłał mi książki; — niestety, bóle głowy, jakich zaczynam doznawać, nie pozwalają mi czytać moich greckich i łacińskich autorów. Dla tego też niewiele mi oni jeszcze pomogli. Bardzo uprzejmie było jednak z jego strony, że pozostawił wybór książek mnie samemu. Poproś go też, aby zechciał wyrazić wielką moją wdzięczność owej pani, mieszkance Wimbledon‘u.
W odpowiedzi na list ten napisz mi, co się dzieje nowego w piśmiennictwie: jakie wyszły książki i t. d., także o sztuce Johns‘a, o wystawieniu nowych sztuk Forbsa Robertsona i o wszystkich nowych prądach w święcie teatralnym Paryża i Londynu. Postaraj się dowiedzieć, co powiedzieli o Salome“: Lemaitre, Bauer i Sarcey i streść mi ich krytyki. Napisz, proszę cię, Bauerowi, że, zredagowany w tak przyjaznym tonie, artykuł jego, prawdziwie mnie wzruszył. Robert Sherard wie o tem.
Sprawiłeś mi odwiedzinami twemi wielką przyjemność. Postaraj się znów przyjechać. Otacza mnie tutaj groza śmierci; ale żyć w więzieniu straszniej jest jeszcze, niż umrzeć. W milczeniu i nieszczęściu....[14]
Myślę o tobie zawsze z głębokiem uczuciem miłości. Chciałbym, aby Ernest zabrał z Oakley-street moją ręczną walizkę, futro moje, ubrania i książki, które ofiarowałem drogiej mojej matce. Zapytaj się Ernesta, na czyje nazwisko kupiony był jej grób.

Zawsze oddany ci przyjaciel
Oscar Wilde.


III.
Więzienie Królewskie, Reading.
1 kwietnia 1896 r.

Może M. — będzie łaskaw odpowiedzieć mi na wszystkie pytania, dotyczące interesów. O ile w liście jego będzie mowa wyłącznie o sprawach formalnych, oddadzą mi to pismo. Sądzę też, że nie przeszkodzi mi ono otrzymać zwykły twój przegląd literacki, tylko co bowiem przeczytał mi naczelnik więzienia ostatnie twoje przyjacielskie zawiadomienie.
O sobie samym niewiele mogę powiedzieć ci pocieszającego, drogi mój R. — Odmowna odpowiedź na prośbę o ułaskawienie powaliła mnie jak uderzenie maczugi. Ogłuszył mnie tępy ból. Żyłem nadzieją, a teraz nieustannie toczy mnie nienasycona gadzina udręki, którą zdaje się pożerać własna jej żądza. Podczas tych przejść moich oczyściły nowe, przyjaźniejsze żywioły atmosferę więzienną; nie mogę uskarżać się na brak współczucia; nie czuję się już wyrzuconym po za nawias życia ludzkiego, co dawniej tak mnie przerażało i dręczyło. Czytam teraz Dantego i robię wyciągi i uwagi, uszczęśliwiony udzielonem mi pozwoleniem posługiwania się piórem i atramentem. Warunki mojego życia tutaj poprawiły się pod wieloma względami. Zamierzam też zabrać się ponownie do nauki języka niemieckiego. Więzienie jest najodpowiedniejszem do takiego zajęcia miejscem.
Pozostał mi jednak jeszcze cierń w duszy równie dokuczliwy, jak ów, który dręczył apostoła Pawła, chociaż mój jest zupełnie innego rodzaju. List ten ma mi posłużyć do pozbycia się go. Powodem mojej udręki jest wiadomość, udzielona mi przez ciebie na skrawku papieru. Jeśli będę ją taił w sobie, rozrośnie mi się ona w głowie, jak rozrastają się w ciemności rośliny trujące, i zleje się z innemi, toczącemi mnie, straszliwemi myślami. Dla tych, którzy w milczeniu i samotności siedzą okuci w kajdany, myśl nie jest „uskrzydloną, żywą istotą“, jaką wyobrażał ją sobie Platon, ale martwą rodzicielką grozy, — jak trzęsawisko, ukazujące potworne widziadła księżycowi.
Mam oczywiście na myśli wyrażoną przez ciebie obawę, że współczucie ludzkie jest mi obcem, albo stanie mi się obcem wskutek głębokiej goryczy doznanych przeze mnie wrażeń...
Nie jestem pewien, czy listu mojego nie pokazywano i nie dawano do czytania postronnym osobom. Otóż, nie życzę sobie, aby listy moje obnoszone były, jako ciekawostka: jest to dla mnie w najwyższym stopniu wstrętne. Piszę do ciebie szczerze, jako do jednego z najdroższych przyjaciół, jakich mam czy miałem kiedykolwiek; współczucie innych ludzi, w tej rozciągłości, w jakiej ty dajesz mi ciągłe jego dowody, nie obchodzi mnie, z małemi jedynie wyjątkami, niemal zupełnie. Człowiek taki, jak ja, nie może stoczyć się w bagno życia, nie wywołując współczucia; najczęściej współczucia ludzi, stojących niżej od niego. Wiem też, że przeciąganie się widowiska nuży widzów. Tragedja moja trwała zbyt długo, minął już jej punkt kulminacyjny, zakończenie jej jest pospolite. Rozumiem też doskonale, że kiedy skończy się ona zupełnie, powrócę do świata jako niepożądany gość, jako człowiek nikomu na nic nie potrzebny.
Un revenant, jak mówią francuzi; człowiek, którego twarz skaził ból, a długie zamknięcie powlokło szarością popiołu. Straszni są nieboszczycy, wstający z grobów, ale straszniejsi stokroć są żywi, z grobów wychodzący. O wszystkiem tem wiem aż nazbyt dobrze. Po przebyciu 18-u miesięcy w celi więziennej zaczyna się widzieć świat i ludzi takimi, jakimi są w istocie. Kamienieje się na ten widok. Nie sądź jednak, abym przypisywał komukolwiek winę moich występków. Przyjaciele moi równie mało są za nie odpowiedzialni, jak ja za ich wady. Winna jest natura, wspólna nasza macocha. Do przyjaciół moich mam żal jedynie o to, że nie umieli ocenić człowieka, którego zgubili. Nie obchodziło ich nic, dopóki stół mój barwił się szkarłatem róż i wina. Talent mój, moje życie, jako artysty, moje prace i nieodzowny dla nich spokój — wszystko to nie miało żadnego dla nich znaczenia. Przyznaję, że straciłem głowę, że byłem odurzony i niezdolny do rozumowania. Krok fatalny został zrobiony. A teraz? — Teraz, siedzę tutaj, na ławie więziennej. Wszelkie tragedje mają w sobie pewną domieszkę żywiołu błazeńskiego. Czy znasz błazeńską stronę mojej tragedji? Nie sądź, abym nie winił samego siebie. Przeklinam w dzień i w nocy moją głupotę, ona to bowiem sprawiła, że uległem złej sile i pozwoliłem jej owładnąć życiem mojem. Gdyby istniało w murach więziennych echo, powtarzałoby ono nieustannie: „Głupcze! Głupcze!“ Wstydzę się teraz moich przyjaźni, bowiem: powiedz mi, z kim się przyjaźnisz, a powiem ci, kim jesteś. Jest to niezawodnym probierzem dla każdego człowieka. Pali mnie uczucie wstydu, ilekroć przypomnę sobie kółko moich znajomych.
Wspomnienie to jest dla mnie codziennem źródłem upokorzenia. O niektórych nie myślę nigdy. Są mi obojętni — zbyt małe jest ich znaczenie... Tragedja moja wydaje mi się chwilami błazeństwem jedynie — niczem więcej. Dałem się wciągnąć w zasadzkę, a teraz siedzę w głębokiem bagnisku Malebolge, pomiędzy Jules de Retz‘em a markizem de Sade. Są miejsca, w których nie wolno nikomu śmiać się, z wyjątkiem zupełnych wariatów, — i ich nawet śmiech uważany jest za przestępstwo przeciwko ustawie; gdyby nie to, śmiałbym się z własnej mojej tragedji... Nie chciałbym zresztą, aby ktokolwiek mógł przypuszczać, że przypisuję innym karygodne popędy. Mojem zdaniem nie odczuwali oni w ogóle nigdy żadnych popędów. Popęd jest przejawem życia umysłowego. Oni zaś znali jedynie żądzę, a żądze podobne — to fałszywe bóstwa, domagające się ofiar za wszelką cenę. W danym wypadku znalazły one ofiarę, której „czoło spowija laur“.
No, teraz wreszcie wyciągnąłem cierń. Krótki, zagryzmolony twoją ręką, świstek jątrzył straszliwie. Myślę teraz o tem tylko, abyś zupełnie wyzdrowiał i mógł nareszcie napisać cudowną historję o N.....
Oddaj, proszę, najserdeczniejsze moje pozdrowienie i wyraź najgorętszą wdzięczność moją drogiej twojej matce, a także Aleckowi. „Złocony sfinks“ zapewne wciąż jeszcze jest wspaniały. A wszystko, co jest dobrem, w myślach moich i uczuciach, tysiące pozdrowień i wyrazów głębokiego oddania, wypowiedz w mojem imieniu mieszkance Wimbledonu, której dusza jest świątynią zranionych życiem i ścieżką cierpiących. Nie pokazuj nikomu tego listu i nie powołuj się na jego słowa w twojej odpowiedzi. Opowiedz mi o świecie cieniów, który tak lubiłem. I o życiu żyjących. Chciałbym wiedzieć coś o owym robaku, który mnie ukąsił; ból mój zna jeszcze litość.

Twój Oscar.


IV.
6 kwietnia 1897 r.
Drogi mój R.

Posyłam ci w załączeniu rękopis[15], który niewątpliwie dostanie się do rąk twoich. Jak tylko przeczytasz go, rozumie się także i M., którego nigdy od ciebie nie oddzielam, każ, proszę, sporządzić kopję tego oryginału.
Chcę ją mieć z rozmaitych powodów. Niech ci wystarczy przytoczenie jednego z nich. Pragnę, na wypadek śmierci mojej, zrobić cię wykonawcą literackim ostatniej mojej woli; chcę, aby ci przysługiwało prawo dowolnego rozporządzania się mojemi dramatami, książkami i artykułami. Jak tylko sąd pozwoli mi sporządzić testament, uczynię to w powyższym sensie. Żona moja nie zna się zupełnie na mojej sztuce, trudno też żądać od niej, aby interesowała się nią. Cyryl jest jeszcze dzieckiem. Dla tego też zrozumiałem jest, że zwracam się do ciebie, jak to zawsze czyniłem. Pragnę przekazać ci wszystkie moje utwory. Możliwe straty niech ci zwrócą dzieci moje: Cyryl i Wiwjena.
Z chwilą jednakże, kiedy staniesz się wykonawcą mojej woli, pozostać musi w rękach twoich jedyny dokument, rzucający prawdziwe światło na niezrozumiałe dla wielu postępki moje... Przy czytaniu listu tego znajdziesz psychologiczne wytłomaczenie moich czynów, które na pozór wydają się bezsensownemi a zarazem płaskiemi. Kiedyś musi prawda wyjść na jaw i wyjdzie napewno; niema potrzeby, aby stało się to za mojego życia. Nie chcę jednak stać do końca pod pręgierzem, do którego mnie przywiązano; nie chcę, dla tej prostej przyczyny, że otrzymałem w dziedzictwie po ojcu moim i mojej matce nazwisko, mające rozgłośną sławę; znieść więc nie mogę, aby miało ono zostać shańbione na wieki....
Nie bronię mojego postępowania....[16]
Wracam do sposobu sporządzenia kopji. Rękopis zbyt jest obszerny, aby powierzyć przepisanie go sekretarzowi. Zaś własny twój charakter pisma, zwłaszcza w ostatnim twoim liście, drogi mój R., — ostrzega mnie szczególnie wymownie, abym nie powierzał tej pracy tobie. Mojem zdaniem, musimy okazać się godnymi synami naszego czasu i użyć do pomocy maszyny do pisania. Rozumie się, że nie możesz wydawać rękopisu z ręki. Czy nie mógłbyś wobec tego poprosić panią Marschall, aby ci przysłała na Hornton-street albo do Phillimore-Gardens jedną ze swoich panienek (lepiej podobną pracę powierzać kobietom, ponieważ nie zachowują one nigdy w pamięci rzeczy ważnych); niech pisze pod twoim dozorem. Maszyna do pisania, o ile nie pracuje się na niej bezmyślnie, nie jest bardziej przykrą od fortepianu, na którym gra siostra czy kuzynka. Bodaj nawet niejeden z ludzi, marzących o przytulności i zaciszu domowego ogniska, wolałby raczej maszynę do pisania.
Kopję sporządzić należy nie na bibułce, ale na mocnym, dobrym papierze, używanym do przepisywania sztuk teatralnych. Arkusze przygotowane być muszą w ten sposób, aby pozostawić odrazu szerokie, odkreślone czerwonemi linjami, marginesy na ewentualne dopiski.
Po sporządzeniu kopji porównaj ją z rękopisem, który poślij lordowi Arturowi Douglas‘owi, a maszynistce każ sporządzić jeszcze jedną kopję, tak, abyśmy mieli obaj po jednym jej egzemplarzu. Dalsze dwie kopje mają być zrobione, zaczynając od 4-ej strony 9-go arkusza (od słów: „Koniec wszystkiego“ do: „ale między mną a sztuką moją“), także od strony 3-ej 18 arkusza (od „jeśli wszystko pójdzie pomyślnie“ do „gorzkiemi ziołami“ na str. 4-ej). Dołącz to do innych arkuszy, które wybierz wedle własnego uznania, o ile uważać je będziesz za dobre, a cel ich — za szlachetny, jak np. 1-a str. 15-go arkusza, i poślij jeden egzemplarz lady N., o której mówiłem, nie nazywając jej imienia, a drugi N. Wiem, że obie te urocze kobiety, zainteresują się tem, co zachodzi w mojej duszy — nie w znaczeniu teologicznem, ale jedynie i wyłącznie w sensie wewnętrznej świadomości, niezależnej od funkcji ciała. Będzie to pewien rodzaj spowiedzi czy listu, jaki otrzymają one ode mnie — jedyną rzeczą, jaką ośmielam się posłać im. O ile N. zechce pokazać arkusze bratu swojemu, który zawsze bardzo mi się podobał, może to zrobić; dla świata musi jednakże ta spowiedź moja bezwzględną pozostać tajemnicą. Należy powiedzieć to również i lady N.
Na wypadek, gdyby kopja sporządzona być miała na Hornton-street, trzeba będzie podawać piszącej niewieście jedzenie przez kratę drzwi, jak kardynałom, obierającym papieża, dopóki nowoobrany nie wyjdzie na balkon i nie obwieści światu: Habet mundus epistolam“. Wszak jest to w gruncie rzeczy pismo okrężne, encyklika, i — podobnie jak bulle papieskie noszą nazwy słów, od których się zaczynają, — możnaby nazwać moją: „Epistola in carcere et vinculis“... Lord Douglas nie powinien wiedzieć, że sporządzona została kopja.
Życie w więzieniu, drogi mój, sprawia istotnie, że widzimy ludzi i rzeczy takiemi, jakiemi są w rzeczywistości[17]...

Zawsze twój
Oscar Wilde.


LISTY O REFORMIE WIĘZIEŃ
LISTY DO REDAKCJI „DAILY CHRONICLE“.
I.
Szanowny Panie!

Głęboko dotknęła mnie, wyczytana w piśmie pańskiem, wiadomość o wymówieniu przez władze więzienne posady dozorcy Martinowi za to, że pozwolił on sobie dać głodnemu dziecku kilka biszkoptów.
Widziałem tę trójkę dzieci w poniedziałek, w wigilję mojego uwolnienia. Skazano ich tego samego dnia na zamknięcie w więzieniu, stali więc, wszystko troje, w środkowej sali, w ubraniu więziennem, trzymając pod pachami swoje prześcieradła i oczekując na odprowadzenie do wyznaczonych im cel. Przechodziłem przypadkowo jednym z korytarzy po drodze do sali przyjęć, gdzie czekał na mnie jeden z przyjaciół. Dzieci były zupełnie małe, a najmłodszy chłopiec, ten, któremu dozorca dał biszkopty, taki był drobny, że nie można było, widocznie, dobrać dla niego ubrania odpowiedniego rozmiaru.
W ciągu dwuletniego mojego pobytu w więzieniu widywałem wiele dzieci, ale malec, którego widziałem w ów poniedziałek w Reading, był najmłodszy z nich wszystkich. Może pan sobie wyobrazić, jakie wrażenie wywarł widok tych maleństw na mnie, wiedzącym z wielokrotnego doświadczenia, co je czeka w więzieniu. Trudno jest wprost dać wiarę, jak okrutnem jest obchodzenie się z dziećmi dniem i nocą w więzieniach angielskich. Uwierzyć w to może ten tylko, kto sam obserwował te rzeczy i miał możność osobiście przekonać się o całej nieludzkości stosowania systemu więziennego do nieletnich skazańców.
Ludzie współcześni nie zdają sobie wprost sprawy z tego, czem jest właściwie okrucieństwo.
Skłonni oni są nawet uważać je za pewien rodzaj średniowiecznego wyuzdania i łączą je z pojęciem o ludziach takich jak Eccelino-de-Romeno, którym świadome zadawanie bólu sprawiało szaloną jakąś rozkosz. Ale ludzie tacy, jak Eccelino, są tylko anormalnemi typami zwyrodniałego społeczeństwa, a zwykłe okrucieństwo jest wprost objawem głupoty. Jest to zupełny brak intuicji. W czasach obecnych jest okrucieństwo wynikiem stereotypowych systemów, surowych, nietykalnych przepisów i — głupoty. System dośrodkowy, centralizacyjny jest zawsze królestwem głupoty. Najbardziej nieludzkiem ze wszystkich urządzeń obecnych jest — biurokratyzm. Przemoc jest tak samo zabójcza dla tych, którzy ją wywierają, jak i dla tych, względem których jest stosowana. Zasadniczem źródłem okrucieństwa, jakiego ofiarą stają się dzieci w naszych więzieniach, — jest główny zarząd więzienny oraz system, wprowadzony przez niego w życie. Ludzie, broniący tego systemu, mają najlepsze intencje. I ci nawet, którzy urzeczywistniają go w praktyce, kierują się również względami humanitarnemi. Odpowiedzialność spada na zasady dyscypliny więziennej, utrwaliło się bowiem przekonanie, że to, co stało się przepisem, musi być bezwzględnie dobre.
Obchodzenie się obecne z dziećmi w więzieniach jest straszne głównie dlatego, że dzieci powierzane są ludziom, nie mającym pojęcia o właściwościach psychologji dziecka. Dziecko zdolne jest zrozumieć karę, wymierzoną mu przez poszczególnego osobnika: ojca, matkę, opiekuna, nauczyciela, — i taką karę przyjmie ono i zniesie z pewną nawet dozą uległości. Ale kary, nakładanej na nie przez społeczeństwo, nie jest dziecko w stanie zrozumieć.
Nie jest ono wogóle w stanie uzmysłowić sobie pojęcia społeczeństwa. Z dorosłymi dzieje się wprost przeciwnie. Ci z nas, którym wypadło z woli losu znaleźć się w więzieniu, zdają sobie z całą ścisłością sprawę ze znaczenia potęgi zbiorowej, zwanej społeczeństwem i, bez względu na krytyczny swój stosunek do wymogów jego i systemów, mogą zmusić się do uznania ich i przyjęcia. Wprost przeciwnie, kara, którą chciałaby wymierzyć poszczególna jednostka, jest czemś takiem, czego nie zniesie żaden dorosły człowiek, i nikt nie może zmusić go do tego.
Rzeczą też jest najzupełniej zrozumiałą, że dziecko, odebrane od rodziców przez ludzi, których nigdy dotychczas nie widziało i o których nic nie wie; zamknięte w samotnej, nieznanej celi, gdzie widzi jedynie obce twarze dozorców, gdzie kierują niem i karzą je wyobraziciele systemu, którego znaczenia nie jest ono w stanie zrozumieć — staje się przedewszystkiem ofiarą uczucia najokropniejszego, wywołanego współczesnym ustrojem więziennym — uczucia strachu. Strach, jakiego dziecko doznaje w więzieniu, nie ma granic.
Pamiętam, jak kiedyś w Reading, wychodząc na codzienny spacer, dostrzegłem w skąpo oświetlonej celi, położonej wprost naprzeciw mojej, małego zupełnie chłopczynę. Dwaj dozorcy — wcale zresztą nie najgorsi — mówili coś do niego dość surowym, widocznie, głosem, może nawet dawali mu dobre rady, jak się ma zachować. Jeden z nich był w celi, drugi stał przy drzwiach. Twarzyczka dziecka była żywem wcieleniem bezgranicznego przerażenia. W oczach jego migotały iskry, jak w źrenicach dręczonego zwierzątka. Nazajutrz z rana słyszałem jego płacz przy śniadaniu oraz błagalne jego prośby, aby go wypuszczono na wolność. Biedactwo wzywało nieustannie rodziców. Od czasu do czasu dochodził mnie basowy głos dozorcy, nakazującego mu, aby był cicho. A dodać należy, że chłopczyna nie był nawet jeszcze osądzony za owo drobne przewinienie, o jakie go oskarżono. Odbywał areszt prewencyjny, co zaraz można było poznać po własnem, dość czystem i porządnem ubraniu, jakie miał na sobie. Jedynie obuwie i skarpetki miał więzienne, co świadczyło znów o biedzie dziecka, bowiem własne jego trzewiki, o ile je w ogóle posiadał, były widocznie w zbyt opłakanym stanie. Policjanci i sędziowie pokoju, naogół ludzie zupełnie ciemni, często skazują dzieci na areszt prewencyjny w ciągu tygodnia, a potem zmieniają pierwotny wyrok. Nazywają to: „unikaniem zamykania dziecka w więzieniu“. Jest to, rozumie się, stanowisko zupełnie niedorzeczne. Dla dziecka różnica pomiędzy siedzeniem w areszcie prewencyjnym, czy też odsiadywaniem więzienia na zasadzie wyroku, jest taką subtelnością prawną, której umysł jego nie jest w stanie objąć. Najokropniejszym dla dziecka jest sam fakt, że jest ono w więzieniu. I społeczeństwo powinnoby również uważać za rzecz straszną, niedopuszczalną, aby dziecko mogło być więzione.
Uczucie nieopisanego przerażenia, którego ofiarą staje się uwięzione dziecko, potęguje nadto do najwyższego stopnia, stosowany w naszych więzieniach, system pojedyńczych cel. Każde uwięzione dziecko — bez względu na swój wiek — zmuszone jest z dwudziestu czterech godzin na dobę spędzać dwadzieścia trzy w zupełnej samotności swojej celi. I to jest właśnie najstraszniejsze. Zamykanie dziecka w mrocznej celi na dwadzieścia trzy godziny z dwudziestu czterech jest najwymowniejszem świadectwem, do czego dojść może okrucieństwo głupoty. Gdyby jakiś poszczególny osobnik: ojciec, matka, czy opiekun postąpili względem dziecka w podobny sposób, pociągnięci byliby niewątpliwie do odpowiedzialności za czyn podobny. „Towarzystwo opieki nad nieletnimi“ wszczęłoby gwałtowny alarm. Ze wszystkich stron rozlegałyby się głosy, potępiające tak nieludzki postępek. Sąd napewno skazałby winowajcę. Ale społeczeństwo nasze obecne postępuje znacznie gorzej: dziecko bez porównania dotkliwiej odczuje przemoc jakiejś nieznanej, oderwanej siły, o której prawach nie ma pojęcia, — aniżeli gwałt, zadany mu przez matkę, ojca czy wogóle kogoś mu bliskiego. Nieludzkie obchodzenie się z dzieckiem zawsze jest nieludzkiem, bez względu na to, kto jest jego sprawcą. Najstraszniejszym wszakże jest nieludzki stosunek społeczeństwa do dziecka, które już w tym wypadku żadnej nie znajdzie dla siebie obrony. Ojca, matkę, opiekuna można przekonać, wzruszyć, a napewno wypuszczą oni dziecko z pustego, ciemnego pokoju, w którym je zamknęli. Dozorca więzienny nie da się uprosić. Większość dozorców lubi nawet dzieci. Ale przepisy więzienne nie pozwalają na łagodzenia losu dziecka. O ile zaś dozorca pozwoli sobie na uczucie litości, jak to uczynił dozorca Martin, traci niezwłocznie posadę.
Drugim czynnikiem, który powoduje straszne męczarnie więzionego dziecka, jest — głód. Całe pożywienie dziecka na śniadanie, o wpół do ósmej z rana składa się — tak samo jak pożywienie wszystkich więźniów, — z kawała źle wypieczonego więziennego chleba i kubka wody. O dwunastej dostaje obiad: miskę gęstego odwaru kukurydzowego: i o wpół do szóstej, na kolację, znów: kawałek suchego chleba i kubek wody. Djeta podobna wywołuje nawet u dorosłych choroby kiszek, przedewszystkiem djarję, za którą idzie ogólne wyczerpanie. W większych więzieniach dostają wszyscy więźniowie stale lekarstwa ściągające. Dzieci nie są zupełnie w stanie odżywiać się w podobny sposób. Każdy, kto najmniejsze chociażby miał zetknięcie z dziećmi, wie, jak łatwo ich narządy trawienne ulegają rozstrojowi pod wpływem czysto nerwowych pobudek, jak: płaczu, przestrachu lub wogóle przygnębienia. Dziecko, które przepłakało cały dzień i bodaj pół nocy, w samotnej, nędznie oświetlonej celi, całe trzęsące się ze strachu, nie może przełknąć tego gliniastego, obmierzłego chleba. Tak było właśnie z owym chłopczyną, któremu dozorca Martin dał parę biszkoptów: dziecko płakało z głodu we wtorek z rana, ale absolutnie nie było w stanie przełknąć chleba i wody, które mu dano na śniadanie. Martin, nie mogąc patrzeć na męczarnie głodu biednego dzieciaka, wyszedł po śniadaniu na ulicę i kupił mu kilka słodkich biszkoptów. Był to szlachetny czyn z jego strony, i dziecko widocznie umiało należycie ocenić go, gdyż, w zupełnej swojej nieznajomości przepisów więziennych, opowiedziało jednemu ze starszych dozorców o dobroci owego młodszego dozorcy. Wynikiem tej szczerości był, oczywiście, raport i wymówienie Martinowi miejsca.
Martina tego znam dobrze, bowiem sam pozostawałem pod jego dozorem w ciągu ostatnich siedmiu tygodni mojego zamknięcia. Kiedy objął urzędowanie w Reading, poruczono mu dozór nad galerją C., w której mieściła się moja cela, wskutek czego widywałem go nieustannie.
Zdumiony byłem niezwykłą jego dobrocią i ludzkością: w celi rozmawiał ze mną i z innymi więźniami. Życzliwe słowo ma w więzieniu bardzo wielkie znaczenie; uprzejmie powiedziane: „dzień dobry“ albo „dobranoc“ są dla więźnia skarbem nieocenionym: usłyszawszy je, czuje się szczęśliwym, o ile to jest możliwe w jego warunkach. Martin był dla nas zawsze względny i dbał o nas. Znam wypadki, w których dawał dowody niezwykle ludzkiego stosunku do więźniów; nie waham się też bynajmniej przytoczyć ich przykładu. Jedną z najokropniejszych stron życia więziennego są fatalne urządzenia sanitarne. Żadnemu z więźniów bezwzględnie nie wolno opuszczać celi swojej po wpół do szóstej wieczorem; nie może on nawet korzystać w tym czasie z ubikacji toaletowych. Wskutek tego wypada mu niejednokrotnie spędzać noce w cuchnącej, zabójczej atmosferze, jaka wytwarza się w jego celi. Na kilka dni przed mojem uwolnieniem Martin, wraz z jednym ze starszych dozorców, obchodził o wpół do ósmej wieczorem cele, aby zebrać pakuły i narzędzia, któremi więźniowie posługiwali się w ciągu dnia. Jeden z niedawno zasądzonych, cierpiący na silną biegunkę, która jest stałym wynikiem złego odżywiania, poprosił starszego dozorcę, aby mu pozwolił wynieść i opróżnić kubeł, zatruwający powietrze celi i potrzebny mu zresztą w nocy w razie powtórzenia się ataków choroby. Starszy dozorca stanowczo odmówił, i więzień byłby zmuszony spędzić noc w tak haniebnych warunkach, gdyby nie Martin, który, nie mogąc znieść widoku człowieka, znajdującego się w tak strasznem, wprost bez wyjścia, położeniu, sam zaofiarował się wymieść kubeł, i zrobił to. Dozorca, spełniający tego rodzaju posługi na rzecz więźnia, wykracza, oczywiście, przeciwko przepisom więziennym, ale Martin spełnił ten dobry uczynek, kierowany wrodzoną sobie ludzkością, która zjednała mu też serdeczną wdzięczność nieszczęśliwego.
Co się tyczy specjalnie dzieci, wiele w ostatnich czasach mówiono i pisano o tem, jaki fatalny, rozkładowy wpływ wywiera na nie więzienie. Jest to najzupełniejsza prawda. Dziecko demoralizuje się ostatecznie w warunkach życia więziennego. Ale źródłem złego wpływu nie są dorośli współwięźniowie; jest niem cały system więzienny: naczelnik, ksiądz, dozorcy, pojedyńcze cele, samotność, ohydna żywność, przepisy, opracowane przez władze więzienne, dyscyplina więzienna, — słowem cały ustrój życia skazańców. Wszelkie zarządzenia, dotyczące specjalnie więźniów małoletnich, skierowane są głównie ku zupełnemu odcięciu ich od więźniów dorosłych, to znaczy, mających więcej niż 16 lat; w tym celu przedsiębrane są najrozmaitsze środki ostrożności. W kaplicy dzieci siedzą za kotarą: na miejsce przechadzek wyznaczane im są maleńkie, pozbawione słońca, podwórka, — czasem podwórko, na którem są złożowe zapasy kamieni, czasem tam, gdzie są warsztaty, — byleby nawet widywać nie mogli starszych więźniów podczas godzin spaceru. W rzeczywistości zaś jedynym uszlachetniającym, prawdziwie ludzkim wpływem w więzieniu — jest wpływ, wywierany przez skazańców. Ich ukochanie życia, ich pogoda ducha pomimo strasznych warunków, ich okazywane sobie wzajem współczucie, ich pokora, łagodność, przyjazne uśmiechy powitalne przy spotykaniu się — wszystko to zdumiewa wprost: przyznaję też, że ja sam nauczyłem się od nich wielu rzeczy. Nie chcę przez to bynajmniej powiedzieć, że dzieci nie powinny siedzieć w kaplicy za kotarą, albo też, że powinno się pozwalać im spacerować po tem samem podwórzu, po którem chodzą dorośli więźniowie. Dowodzę jedynie, że nie więźniowie wywierają zły wpływ na dzieci — i nigdy nie mogliby go wywierać, — ale że jest on, i zawsze pozostanie, wynikiem samego ustroju więziennego. Nie znajdzie się napewno w całem więzieniu w Reading ani jeden dorosły więzień, który nie byłby chętnie gotów ponieść kary, wymierzonej trojgu dzieciom, o których piszę.
Widziałem je po raz ostatni w najbliższy wtorek po ich uwięzieniu. O wpół do 12-ej byłem na przechadzce wraz z kilkunastoma innymi więźniami, kiedy nagle spostrzegłem tę małą trójkę, wracającą, w towarzystwie dozorcy, z wilgotnego, ponurego podwórka, raczej składu kamieni, na które wyprowadzono je na spacer.
Wyraz głębokiego współczucia i litości zajaśniał na widok dzieci w oczach wszystkich moich towarzyszy. Wogóle, wszyscy więźniowie są nadzwyczaj dobrzy wzajem dla siebie i życzliwi.
Cierpienie i wspólność cierpienia czynią ludzi dobrymi; codziennie też, chodząc po podwórzu, doznawałem radosnego i kojącego uczucia, które Carlyle nazywa „milczącym rytmicznym czarem ludzkiego obcowania“. Co do tego, jak zresztą i co do wielu innych rzeczy, mylą się filantropi: nie ludzie zamknięci w więzieniach winni być przedmiotem reform, ale same więzienia.
Rozumie się, naturalnie, że dziecko, poniżej lat czternastu, nie powinno być wogóle zamykane w więzieniu. Jest to stanowczo głupota i, jak większość niedorzeczności, prowadzi do bezwzględnie tragicznych wyników. Jeżeli już jednak ma to być robione, niechże przynajmniej spędzają dzieci cały dzień w warsztacie lub w szkole więziennej pod opieką dozorcy.
Noce powinny dzieci spędzać we wspólnej sypialni, pod dozorem specjalnego nocnego dozorcy. Codziennie, w ciągu conajmniej trzech godzin, powinno się wyprowadzać je na spacer. Ciemne, źle przewietrzane, cuchnące cele więzienne są straszne dla dzieci, straszne dla każdego wogóle. W więzieniu oddycha się stale zepsutem powietrzem.
Żywność, dawana dzieciom, powinna składać się z herbaty, chleba z masłem i zupy. Zupa więzienna jest smaczna i pożywna. Postanowienie Izby Niższej mogłoby w ciągu pół godziny uregulować postępowanie z dziećmi w więzieniach. Mam nadzieję, że pan, panie redaktorze, użyje całego swojego wpływu celem przeprowadzenia tego.
Obecny sposób traktowania dzieci w więzieniach jest wprost naigrawaniem się z uczuć ludzkości i zdrowego sensu. Jest on wynikiem bezmyślności i głupoty.
Pozwoli pan też, że zwrócę jego uwagę na inny, przerażający objaw, obserwowany w więzieniach całego świata, w których stosowany jest system milczenia i pojedynczych cel. Mówię o tych olbrzymich zastępach ludzi, którym rozum mąci się, albo którzy dostają rozstroju nerwowego wskutek długotrwałego uwięzienia. W więzieniach karnych jest to objaw zwykły; ale nawet i w zwykłych więzieniach, takich jak więzienie w Reading, dość często daje się on spostrzegać.
Przed trzema miesiącami zauważyłem wśród aresztantów, wychodzących wraz ze mną na przechadzkę, młodego człowieka, sprawiającego wrażenie idjoty lub nawpół warjata. Każde więzienie ma swoich półwarjatów, powracających perjodycznie i niemal spędzających życie całe w więzieniu, ów młody człowiek sprawiał na mnie wrażenie nawpółobłąkanego; miał dziwnie głupi, idjotyczny uśmiech, a ręce jego latały na wszystkie strony, wykonywując jakieś nieskoordynowane ruchy. Dziwne jego zachowanie się ściągało na niego uwagę wszystkich współwięźniów. Od czasu do czasu nie zjawiał się na spacerze, co świadczyło, że został ukarany. W końcu dowiedziałem się, że pozostaje on pod obserwacją i że we dnie i w nocy pilnują go dozorcy. Ilekroć zjawiał się na przechadzce, zdawał się przechodzić jakiś atak histerji, nieustannie bowiem śmiał się lub płakał.
W kaplicy siedział pomiędzy dwoma dozorcami, którzy nie spuszczali z niego oczu. Czasem ukrywał twarz w dłoniach, — co jest przestępstwem ze stanowiska przepisów więziennych, — i wówczas jeden z dozorców natychmiast podnosił mu głowę do góry tak, aby oczy jego utkwione były wprost w ołtarz. Czasem płakał — zupełnie cicho, ale łzy lały mu się po twarzy i gardło kurczowo się zaciskało. Czasem idjotycznie uśmiechał się sam do siebie i wykrzywiał twarz, strojąc rozmaite grymasy. Niejednokrotnie wyprowadzano go z kaplicy z powrotem do celi i, naturalnie, bywał karany. Ławka, na której siedziałem w kaplicy, mieściła się bezpośrednio po za ławką, na której siedział ów nieszczęśliwy, dzięki czemu miałem doskonałą sposobność obserwowania go. Po za tem widywałem go zawsze na przechadzce, zauważyłem więc, że stopniowo traci on rozum coraz bardziej, a tymczasem władze więzienne traktowały go jak symulanta.
W ubiegłą sobotę byłem około pierwszej po południu w mojej celi, zajęty myciem i czyszczeniem mojej miski i nakrycia po obiedzie. Nagle ciszę więzienną przeszyły najstraszliwe, najohydniejsze wrzaski, a raczej wycia; drgnąłem, i w pierwszej chwili przyszło mi na myśl, że ktoś nieumiejętnie i niewprawnie zarzyna pod murem więziennym wołu czy krowę. Niebawem jednak zorientowałem się, że krzyki te dochodzą z suteryn więziennych, zrozumiałem więc, że wymierzana jest jakiemuś nieszczęśliwcowi kara cielesna. Zbytecznem byłoby chyba zaznaczać, jak strasznem i dzikiem było to dla mnie.
Zacząłem rozmyślać, kogo to karano w tak potworny sposób, gdy nagle błysnęła mi myśl, że prawdopodobnie skazano na chłostę nieszczęśliwego owego półwarjata. Nie będę nawet silił się opisywać uczuć, jakie mną wówczas owładnęły: nie tutaj na nie miejsce.
Nazajutrz, w niedzielę, 17-go maja, spotkałem biedaka tego na przechadzce. Twarz jego była blada, cała mokra od łez i tak skażona płaczem histerycznym, że trudno go było poznać. Chodził w środkowym kręgu, razem ze starcami, żebrakami i kalekami, dzięki czemu miałem możność obserwowania go przez cały czas. Była to ostatnia niedziela, jaką przebyłem w więzieniu; dzień piękny, najpiękniejszy ze wszystkich w ciągu całej zimy. W jasnych, radujących serce, promieniach słońca kroczył ten nieszczęśliwy, stworzony niegdyś na obraz i podobieństwo boże, a teraz, jak małpa, obnażający zęby w głupkowatym uśmiechu, wymachujący rękami i robiący niemi najdziwaczniejsze gesty, jak gdyby wodził w powietrzu po strunach jakiegoś niewidzialnego instrumentu lub też tasował i rozdawał karty w dziwnej jakiejś grze. A, równocześnie, histeryczne łzy, bez których nikt z nas nigdy go nie widział, ściekały, zostawiając brudne ślady, po jego nabrzękłej, bladej twarzy. Ohydny rytm jego ruchów czynił go podobnym do popisującego się błazna. Był żywą groteską. Wszyscy więźniowie patrzyli na niego, ale żaden z nas nie uśmiechnął się. Każdy wiedział, co z nim zrobiono, wiedział, że systematycznie doprowadzany jest do obłędu, że już postradał zmysły.
Po upływie pół godziny kazał mu dozorca wrócić do celi, i niewątpliwie, znów został ukarany, nie widziałem go bowiem na przechadzce w poniedziałek, jakkolwiek zdaje mi się, że dostrzegłem go w kącie podwórza, gdzie składane są sterty kamieni; przechadzał się w towarzystwie dozorcy.
We wtorek, zatem w ostatnim dniu mojego pobytu w więzieniu, zobaczyłem go znów na ogólnej przechadzce. Był w jeszcze gorszym stanie, niż poprzednio, i niebawem znów go zabrano do celi. Odtąd nic już o nim nie wiem, ale dowiedziałem się od jednego z więźniów, z którym wychodziłem razem na przechadzkę, że w ubiegłą sobotę, na rozkaz przeprowadzających rewizję sędziów i na podstawie raportu lekarza, dano mu dwadzieścia cztery nahajki. Wycia i jęki, które tak przeraziły wszystkich, były krzykami nieszczęsnej ofiary.
Człowiek ten niewątpliwie traci rozum. Lekarze więzienni nie mają najmniejszego pojęcia o formach chorób umysłowych. Są to wogóle zupełni nieucy. Patologja mózgu jest im zupełnie nieznana. Człowieka, wpadającego w obłęd, pomawiają o udawanie i nakazują karanie go. Oczywiście, wynikiem takiego leczenia jest pogorszenie się stanu pacjenta. Kiedy zapas zwykłych kar zostaje wyczerpany, doktór zawiadamia o danym wypadku sędziów, a rezultatem tego raportu są nahajki. Właściwie biją nie nahajkami, ale, tak zwanemi, rózgami. Narzędzie to jest rodzajem pręta, łatwo też można sobie wyobrazić skutek podobnej operacji, dokonanej na osobniku nawpół obłąkanym.
Więzienny numer tego nieszczęśliwego jest A. 2. II; — był nim przynajmniej. Udało mi się też dowiedzieć, jak się nazywa: — Pryps. Należy niezwłocznie zrobić coś celem ulżenia temu nieszczęśliwemu. Jest on żołnierzem i skazał go sąd wojenny. Skazany został na sześć miesięcy więzienia, z których odsiedział dopiero trzy.
Czy wolno mi prosić pana, aby zechciał pan użyć całego swojego wpływu celem przeprowadzenia badania w tej sprawie i skłonienia władz więziennych do bardziej ludzkiego traktowania tego nieszczęśliwego?
Nie pomogą tu żadne raporty opieki lekarskiej. Nie można dawać tym raportom wiary. Inspektorzy lekarscy zdają się nie rozumieć różnicy pomiędzy idjotyzmem a niedorozwojem, pomiędzy zupełnym brakiem danej funkcji czy danego organu a ich niedomogą. Ów człowiek A. 2. II. potrafi jeszcze niewątpliwie odpowiedzieć logicznie na pytania, dotyczące jego nazwiska, przewinienia, nawet ścisłej daty jego uwięzienia i czasu trwania kary; nie ulega mimo to wątpliwości, że jego władze mózgowe są w stanie rozstroju. W chwili obecnej odbywa się straszny pojedynek pomiędzy nim a lekarzem. Doktór walczy o teorję, a ten nieszczęśliwy walczy o życie swoje. Chcę, aby zwyciężył ten nieszczęśliwy. Ale niech całą tę sprawę rozpatrzą eksperci, dobrze orientujący się w chorobach nerwowych, jednostki, kierowane ludzkiemi uczuciami, niepozbawione ani zdrowego sensu, ani litości. Zbytecznem byłoby jednak zwracanie się w tym celu do szczególnie wrażliwych, przeczulonych osób. Takie mogą jedynie szkodzić.
Wypadek ten jest jaskrawym przykładem okrucieństwa, nieodłącznie związanego z bezmyślnością samego systemu więziennego, bowiem obecny naczelnik więzienia w Reading jest człowiekiem nadzwyczaj lubianym i szanowanym przez wszystkich więźniów za ludzkość swoją i względność. Przysłany tutaj został w lipcu ubiegłego roku. Nie mogąc zmienić przepisów systemu więziennego, wpłynął na zmianę ducha, w jakim stosowali je poprzednicy jego. Jest osobistością bardzo popularną zarówno wśród więźniów, jak i wśród dozorców.
Zmienił on w istocie cały ton życia więziennego. Mimo to jednak nie jest w stanie wpłynąć na zmianę systemu, i pewien jestem, że widzi dobrze niejedno, co sam uważa za niesprawiedliwe, głupie i okrutne. Ma jednak związane ręce. Nieznany mi jest oczywiście, właściwy jego pogląd na sprawę A. 2.11, ani też jego zapatrywanie się na obecny nasz ustrój więzienny. Sądzę jedynie na podstawie zasadniczej zmiany, jaką wprowadził on do więzienia w Reading. Za jego poprzednika system ten stosowany był w sposób niesłychanie okrutny i głupi.

Racz pan przyjąć i t. d.
Oscar Wilde.



II.

Szanowny Panie.
Dowiedziałem się, że przedstawiony przez ministra spraw wewnętrznych projekt reformy więzień, rozpatrywany ma być w tym tygodniu, w drugiem i trzeciem czytaniu. Że zaś pismo pańskie jest jedynym dziennikiem angielskim, który dał dowód szczerego, żywego zainteresowania się doniosłą tą sprawą, mam nadzieję, że pozwoli mi pan, jako człowiekowi dobrze znającemu — na podstawie długiego, osobistego doświadczenia — życie więzień angielskich, wskazać, jakie najniezbędniejsze i najpilniejsze zmiany przeprowadzone być muszą w naszym głupim i barbarzyńskim ustroju więziennym.
Z wstępnego artykułu, wydrukowanego w pańskiem piśmie przed tygodniem mniej więcej, dowiedziałem się, że cała projektowana reforma polegać ma głównie na powiększeniu liczby inspektorów oraz osób, które zwiedzać mają więzienia nasze w charakterze oficjalnym i którym otwarty będzie dostęp do nich.
Reforma podobna jest zupełnie bezcelowa, a to z następującego, zrozumiałego chyba powodu: Inspektorzy więzienni i sędziowie śledczy, zwiedzający więzienia, czynią to wyłącznie w celu sprawdzenia, czy przepisy więzienne przestrzegane są w całej pełni i rozciągłości. Nie przychodzą oni z innych pobudek, a zresztą, gdyby nawet chcieli, nie mają najmniejszego prawa wykreślenia jednego chociażby punktu tych przepisów.
Ponieważ muszą jednak czemś się zająć, baczą więc pilnie, aby były one ściśle spełniane. Więzień, względem którego zastosowano — celem ulżenia mu — najlżejsze bodaj uchybienie przepisom, ogromnie się boi tych wizyt inspekcyjnych. Oczywiście, w dniu inspekcji funkcjonarjusze więzienni okrutniejsi są i bardziej jeszcze brutalni, niż zazwyczaj. Chcą dać tem dowód, jak nieskazitelnie spełniają swoje obowiązki.
Najniezbędniejsze reformy są zupełnie proste. Dotyczą one fizycznych i duchowych potrzeb wszystkich nieszczęsnych więźniów.
W zakresie potrzeb fizycznych istnieją w angielskich więzieniach trzy postacie kar, na które zezwala prawo:
1. Głodzenie.
2. Pozbawianie snu.
3. Wywoływanie chorób.
Żywność, dawana więźniom, jest niżej wszelkiej krytyki. Większość jedzeń wywołuje wprost obrzydzenie, po zatem ilość pożywienia jest przeraźliwie skąpa. Wszyscy aresztowani cierpią nieustannie męki głodowe. Określona ilość pożywienia, przypadająca na każdego, starannie jest ważona, gram po gramie. Ilość ta zaledwie wystarcza na podtrzymanie nietyle życia, ile istnienia.
A przeważnie żywność ta, składająca się z rzadkich krup, tłuszczu i wody, wywołuje nieustanną biegunkę. Cierpienie to, które u większości więźniów, staje się w końcu chronicznem, — jest nieuniknionym objawem we wszystkich więzieniach. W więzieniu w Wandsworth np., w którem pozostawałem przez dwa miesiące, zanim nie zostałem przeniesiony do szpitala, gdzie przeleżałem jeszcze dwa miesiące, — obchodzą dozorcy trzy razy dziennie wszystkie cele ze ściągającemi lekami, podawanemi więźniom, jako rzecz, będącą na porządku dziennym i należną im z tego tytułu. Zbytecznem byłoby chyba zaznaczać, że po tygodniu takiej kuracji leki te przestają zupełnie działać. Nieszczęsny więzień staje się ofiarą najbardziej poniżającego, wycieńczającego i dokuczliwego cierpienia, jakie można sobie wyobrazić.
O ile zaś nie może on, jak to często się zdarza, wykonać, z powodu osłabienia, cięższych robót, jakie mu wyznaczono, podaje dozorca raport na niego, oskarżający go o lenistwo, co pociąga za sobą najsurowsze, najokrutniejsze kary. To jednak jeszcze nie wszystko.
Urządzenia sanitarne więzień angielskich są tak straszne, że z potwornością ich nic nie może iść w porównanie. Dość powiedzieć, że więzień ma prawo opróżniania swojego kubła tylko trzy razy dziennie, zaś od wpół do szóstej po południu nie ma prawa opuszczania swojej celi pod żadnym pozorem. Cierpiący na biegunkę wystawiony jest też na tak ohydne warunki, że niepodobna wprost mówić o nich. Męki i katusze, jakie znosić muszą z tego powodu więźniowie, są nie do opisania. Duszne, smrodliwe powietrze więziennych cel, do których fatalnego stanu przyczynia się z gruntu wadliwy system przewietrzania, — tak jest niezdrowe, że często dozorcy, przychodzący z rana wprost ze dworu, dostają przy otwieraniu cel ataków mdłości i zawrotów głowy. Ja sam byłem trzy razy świadkiem podobnych wypadków. Wielu dozorców podkreślało też fakt ten, jako jedną z najwstrętniejszych stron ich zajęcia.
Żywność, dawana więźniom, powinna być zdrowa co do jakości i wystarczająca pod względem ilości. Nie powinna ona wywoływać nieustannej biegunki, przechodzącej w cierpienie chroniczne.
Warunki sanitarne więzień angielskich uledz muszą zmianie zasadniczej. Więźniowie muszą mieć wolny dostęp do ubikacji o każdej porze dnia oraz możność opróżniania kubłów, ilekroć zajdzie tego potrzeba.
Obecny system wentylacji cel jest z gruntu wadliwy. Powietrze przedostaje się jedynie przez gęstą kratkę oraz przez maleńki wentylator w małem zakratowanem oknie, zbyt mały i zbyt źle urządzony, aby mógł wpuszczać dostateczną ilość świeżego powietrza. Więźniowie wyprowadzani są z cel tylko w ciągu godziny na dobę, zaś przez pozostałe dwadzieścia trzy godziny zmuszeni są oddychać powietrzem nie do opisania strasznem.
Co się tyczy wywoływania bezsenności, jako celowej kary, system ten istnieje jedynie w więzieniach chińskich i angielskich. W Chinach wsadzają w tym celu więźnia do wąskiej trzcinowej klatki; w Anglji — dają mu łóżko z gołych desek. Celem takiego posłania nie może być nic innego, po za wywoływaniem bezsenności; przyznać też należy, że cel ten zostaje osiągnięty całkowicie. I nawet wtedy, kiedy w następstwie — po upływie pewnego czasu — dostaje więzień twardy materac, bezsenność trwa w dalszym ciągu, bowiem zdrowy sen, jak wogóle wszelkie przejawy normalne, są wynikiem nawyknienia. Każdy więzień, któremu wypadło kiedykolwiek sypiać na gołych deskach, cierpi stale na bezsenność. Jest to kara wstrętna i świadcząca o zupełnej bezmyślności tych, którzy ją stosują.
Przechodząc do potrzeb duchowych więźnia, pozwoli pan, że podzielę się z nim mojemi poglądami na tę sprawę.
Zdawać mogłoby się, że obecny system więzienny ma na celu systematyczne doprowadzenie do rozstroju władz umysłowych więźnia. Obłęd staje się w każdym razie, jeżeli nie celem, to wynikiem tego systemu. Jest to fakt, oddawna sprawdzony i ustalony. Powody jego leżą jak na dłoni. Pozbawiony książek, obcowania z ludźmi, odcięty od wszelkich ludzkich i humanizujących wpływów, skazany na wieczne milczenie, oderwany od stosunków ze światem zewnętrznym, zmuszony znosić takie traktowanie go, jakiego ofiarą są jedynie nierozumne bydlęta, — nieszczęsny więzień, który dostał się do angielskiego domu karnego, musi być wyjątkowo wytrzymałym, aby uniknąć obłędu. Nie chcę rozwodzić się zbytnio nad temi okropnościami, tem bardziej nie chcę wywoływać przelotnego, sentymentalnego zainteresowania się tą sprawą. Dlatego też, o ile pan pozwoli, spróbuję jedynie wskazać, co należy przedsięwziąć.
Każdy z więźniów powinien być zaopatrzony w wystarczającą ilość dobrych książek. Obecny system polega na tem, że aresztantowi, w ciągu pierwszych trzech miesięcy zamknięcia, nie wolno mieć żadnych książek, oprócz Biblji, modlitewnika i zbioru hymnów. Po upływie trzech miesięcy wydają mu jedną książkę tygodniowo. Jest to, oczywiście, zbyt mało; po za tem, książki, z których składa się bibljoteka więzienna, są nic nie warte. Są to przeważnie bardzo marnie napisane, tak zwane, książki religijne, — przeznaczone, jak się zdaje, dla dzieci, ale zupełnie nieodpowiednie ani dla dzieci, ani wogóle dla nikogo. Władze więzienne powinnyby raczej zachęcać więźniów do czytania i dawać im możność otrzymywania wszelkiego rodzaju utworów, których wybór winien być dokonywany nader umiejętnie. Obecnie wybór książek, odpowiadających potrzebom bibljotek więziennych, poruczany jest więziennym kapelanom.
Przy obecnym systemie, więzień ma prawo widywania przyjaciół swoich tylko cztery razy do roku, po dwadzieścia minut każdym razem. Jest to, oczywiście, za mało. Więzień powinien mieć prawo widywania się ze znajomymi swymi raz na miesiąc i w ciągu dłuższego czasu. Zmianie winien również uledz obecny system pokazywania więźnia odwiedzającym go. System ten wymaga, aby zamykano więźnia w wielkiej żelaznej klatce, lub też w wielkiej drewnianej skrzyni z małym otworem, osłoniętym drucianą siatką, przez który wolno mu patrzeć. Odwiedzających go wpuszczają do takiej samej klatki, oddalonej od pierwszej o trzy, cztery stopy, zaś pomiędzy obiema klatkami stoją dwaj dozorcy, którzy słuchają rozmów, a, o ile coś im się w nich nie podoba, mogą przerwać je w każdej chwili. Podług mnie należy pozwolić więźniowi widywać swoich krewnych i przyjaciół w którymkolwiek z pokojów. Obecnie przepisy są niewypowiedzianie przykre i wstrętne. Odwiedziny krewnych i przyjaciół potęgują jedynie uczucie poniżenia, wstydu i udręki duchowej każdego więźnia. Bardzo wielu wyrzeka się zupełnie widywania bliskich, byleby uniknąć haniebnej tej procedury. Nie dziwi mnie to bynajmniej. Podczas odwiedzin swojego adwokata ma więzień prawo pozostawać w jednym z nim pokoju, który musi mieć jedynie szklane drzwi, aby po za niemi mógł stać dozorca. Ten sam przywilej powinien przysługiwać aresztantowi podczas odwiedzin żony, rodziców i przyjaciół. Wystawienie więźniów na pokaz w klatce, jak małpy, wobec bliskich, wobec ludzi, kochanych przez nich i kochających ich wzajem, — jest bezcelowem i haniebnem poniżeniem.
Każdy więzień powinien mieć prawo wysyłania i otrzymywania jednego chociażby listu raz miesięcznie. Obecnie pozwolenie takie udzielane mu jest tylko cztery razy do roku. Jest to oczywiście zupełnie niewystarczające. Jedna z tragedji życia więziennego polega na tem, że pod jego wpływem serce więźnia kamienieje. Uczucie naturalnego przywiązania, jak wszelkie wogóle uczucia, muszą być podtrzymywane i podsycane. Zaniedbywanie ich powoduje ich zanik. Króciutkie listy cztery razy do roku nie wystarczają na podtrzymanie serdeczniejszych i subtelniejszych uczuć miłości i przywiązania, dzięki pielęgnowaniu których dusza ludzka zachowuje wrażliwość na wszelkie piękne i wzniosłe wpływy, jedynie zdolne uleczyć złamane i zniszczone życie.
Zniesiony również winien być zwyczaj obcinania i skracania listów, pisanych przez więźniów. Obecnie praktykuje się system wykrawania nożyczkami wszelkich miejsc w liście, w których więzień pozwoli sobie na jakąś skargę, zwróconą przeciwko dyscyplinie więziennej. Wypowiadanie podobnych skarg podczas widzeń z bliskimi, przez kraty, lub otwór drewnianej skrzyni, powoduje powtarzanie co tydzień kar aż do chwili następnego widzenia, w przekonaniu, że nauczy go to do tego czasu rozumu. W rzeczywistości zaś uczy go to jedynie uciekania się do podstępu, który stanowi jedną z nielicznych mądrości, nabywanych w więzieniu. Na szczęście mają inne nauki, zdobywane w podobnych warunkach, dużo większe znaczenie.
Jeśli wolno mi nadużyć jeszcze pańskiej cierpliwości, pozwoli pan, że zwrócę mu następującą uwagę:
W pańskim artykule wstępnym proponuje pan, aby kapelani więzienni nie byli obarczani żadnemi obowiązkami po za murami więzienia. Rzecz ta jest zupełnie obojętna. Kapelani więzienni są zgoła zbyteczni. Na ogół pełni są oni najlepszych chęci, jednakże, jako ludzie zbyt mało inteligentni, często wprost ograniczeni, — nie są oni zdolni do przynoszenia więźniom żadnej ulgi. Mniej więcej raz na tydzień obraca się klucz w zamku naszej celi, i wchodzi kapelan. Więzień wstaje, naturalnie, natychmiast. Kapelan pyta więźnia, czy czytał Biblję. Odpowiedź brzmi: „tak“ albo „nie“. Kapelan przytacza kilka wersetów z Pisma św., wychodzi i zamyka za sobą drzwi. Czasem zostawia broszurkę, której celem jest ratowanie duszy więźnia. Oto wszystko.
O ile jednak należy funkcjonarjuszom więziennym zabraniać wszelkich zajęć po za murami więzienia, zakaz ten powinien dotyczyć lekarzy więziennych.
Obecnie większość lekarzy więziennych ma rozległą praktykę prywatną, a wielu z nich zajmuje posady w innych instytucjach. Naturalnym wynikiem takiego stanu rzeczy jest niedostateczne zwracanie przez nich uwagi na zdrowie więźniów i zupełne zaniedbywanie strony sanitarnej. Osobiście przywykłem — od dzieciństwa już — zapatrywać się na lekarzy, jako na przedstawicieli najbardziej humanitarnego ze wszystkich zawodów. Muszę jednak zrobić wyjątek dla lekarzy więziennych. Wszyscy oni — o ile przynajmniej miałem okazję stykania się z nimi, lub obserwowania ich w szpitalu, — są szorstcy, niewzględni i zupełnie obojętni na cierpienia pacjentów. Gdyby zabroniono lekarzom więziennym zajmowania się prywatną praktyką, byliby zmuszeni chociaż trochę zainteresować się stanem zdrowia pacjentów i sanitarnemi warunkami życia ludzi, któremi mają się opiekować.
Próbowałem wskazać w liście moim kilka reform, które należałoby koniecznie wprowadzić do naszego ustroju więziennego. Są one nieskomplikowane, praktyczne i ludzkie. Jest to rozumie się, tylko początek. Czas jednak zrobić pierwszy wyłom, co możliwe jest jedynie pod mocnym naciskiem opinji publicznej, której wyrazicielem i urabiaczem może być wpływowy dziennik pański.
Ażeby reformy były owocne, należy przeprowadzić niejedno. Pierwszem jednak i bodaj najtrudniejszem zadaniem będzie wpojenie naczelnikom więzień uczuć bardziej ludzkich, dozorcom — ludzkiego traktowania, a kapelanom — uczuć chrześcijańskich.

Przyjm pan i t. d.
Autor „Ballady o więzieniu w Reading“.









  1. Robert Ross, którego Wilde nazywa zdrobniałem imieniem „Robbie“, był najserdeczniejszym jego przyjacielem. „Stosunek Ross’a do Oscara Wilde’a służyć może — mówi biograf poety — jako jeden z najwznioślejszych, najszlachetniejszych przykładów przyjaźni, znanych nam w dziejach świata“. Robert Ross poświęcił dla Wilde’a cały swój majątek. Z powodu Wilde’a stał się ofiarą oszczerstw i potwarzy i niesłychane znosił udręczenia. Przyjaźń Ross’a dla poety zajaśniała zwłaszcza w całym blasku nieporównanego swojego oddania się i ofiarności po uwięzieniu Wilde’a. Odwiedzał on go w więzieniu, ilekroć mógł tylko uzyskać na to pozwolenie; nie ustawał w usiłowaniach osładzania mu jego strasznego losu i kojenia jego smutku we wszelki możliwy sposób; pisywał do niego długie listy z wieściami ze świata literackiego i artystycznego, przysyłał mu książki i starał się utrzymywać go w stałem zetknięciu z ówczesnym ruchem umysłowym.
    Po wyjściu Wilde’a z więzienia czuwał nad nim z braterską pieczołowitością. Podczas ostatniej choroby poety, zakończonej jego śmiercią, nie odstępował jego łoża, jak najczulsza siostra miłosierdzia. Staraniem Ross’a odbył się, z godną wielkiego pisarza powagą, pogrzeb Oscara Wilde’a.
    Bezgranicznie oddany Wilde’owi za życia, pozostał też Ross tak samo oddanym i jego pamięci. Cały swój majątek poświęcił na spłacenie jego długów, pilnując z równym pjetyzmem grobu poety, jak dobrej sławy jego literackiej.
    (Przypisek tłomaczki).
  2. ....Chcą postawić mnie w jednym szeregu z Gilles de Retz’em i markizem de Sade. Niech i tak będzie! Nie będę wytaczał skarg o to.
    Jedną z wielu nauk, jakie zdobywa się w więzieniu, jest przeświadczenie, że wszystko na świecie jest takiem, jakiem jest i że takiem pozostanie po wsze wieki.
    Nie wątpię też bynajmniej, że średniowieczny rozpustnik i autor „Justyny“ — lepszymi są bądź co bądź towarzyszami, aniżeli Sandford i Marton, bohaterowie naszej literatury dziecięcej....
    ....Wszystko to odbyło się w pierwszej połowie listopada, przed dwoma laty. Wartki prąd życia uniósł nas z sobą, pozostawiając chwilę ową daleko po za nami. Ludzie, będący na wolności, zaledwie mogą ogarnąć okiem taki okres czasu, — a może i wcale nie mogą, — ja, natomiast, takiego doznaję wrażenia, jak gdyby stało się to dzisiaj, nie powiem nawet — wczoraj.
  3. W tem pustem, oznaczonem przez R--, miejscu powinno być imię Robbie; jest to zdrobniałe imię Roberta Ross’a, autora przedmowy, który, ze zrozumiałych względów skromności, oddając rękopis Wilde’a do druku, zastąpił imię swoje kreskami.
  4. Lord Alfred Douglas, serdeczny przyjaciel Wilde’a, wplątany w jego proces, chciał ostentacyjnie poświęcić mu pierwszy tom swoich poezji. W słowach powyższych, starał się Wilde przekonać go, aby tego nie czynił.
  5. ....Pierwszy utwór, jaki wypuszcza w świat młodzieniec w kwiecie wieku, winien być jak kwiat wiosenny, jak krzew tarniny na łąkach Oksfordzkich lub jak pierwiosnki na polach Cumneru. Nie powinny zaciążyć na nim żadne straszne, oburzające tragedie, żadne ohydne, potworne skandale. Gdyby mi wpadło kiedykolwiek na myśl pozwolić, aby nazwisko moje figurowało na podobnej książce, byłoby to wielkim błędem ze stanowiska sztuki. Postawiłoby to utwór cały w fałszywem świetle, a oświetlenie w sztuce współczesnej wielkie ma znaczenie[4].
    Skomplikowanie i względność stanowią cechy charakterystyczne życia współczesnego. Dla oddania pierwszej z tych cech potrzebne jest środowisko, jego subtelne odcienie, oświetlenia, suggestje, osobliwe perspektywy; względność — wymaga tła. Dla tego też rzeźba jest w tym samym stopniu sztuką odtwarzającą, jak muzyka i poezja, która była i zawsze będzie sztuką odtwarzającą par excellence.
    ....Co kwartał przysyła mi R.— — przegląd nowości literackich. Czy podobna wyobrazić sobie coś bardziej czarującego aniżeli listy, napisane tak dowcipnie i zręcznie, naszkicowane tak lekko? Są to listy — we właściwem znaczeniu tego słowa: rozmowa w cztery oczy; posiadają one wszelkie zalety francuskich causeries: z subtelnym taktem wielbiciela odwołuje się on bądź do przenikliwości mojej, bądź do wrodzonego mi poczucia piękna i kultury, i tysiące znajduje sposobów przypominania mi, że wielu uważało mnie za arbitra elegantiarum, za autorytet w kwestjach stylu artystycznego, — wielu nawet za najwyższy autorytet. Daje on tym sposobem dowód zarazem taktu serca i taktu literackiego. Listy jego stanowiły niejako ogniwo, łączące mnie z cudownym, nierealnym światem Sztuki, w którym królowałem niegdyś i gdzie byłbym pozostał władcą, gdybym nie był pozwolił wciągnąć się w odmęt brutalnego, pospolitego świata żądz, którego gusty są tak niewybredne, a pożądania nie znają granic.
    Mimo całej mojej jednak wdzięczności, zrozumiesz mnie, naturalnie, a przynajmniej odczuć potrafisz, że wprost, z czysto-psychologicznej ciekawości, bardziej interesowałyby mnie jakieś szczegóły o tobie, aniżeli możność dowiedzenia się, że Alfred Austin zamierza wydać nowy tom swoich wierszy, że George Street pisuje krytyki teatralne do Daily Chronicie lub też, że Miss Meynell uznana została za nową wyrocznię stylu, dzięki człowiekowi, który nie umie nawet entuzjastycznie chwalić bez jąkania się....
    Inne pożałowania godne istoty, wtrącone do więzienia i pozbawione piękna zewnętrznego świata, mogą przynajmniej nie obawiać się zasadzek i najbardziej zatrutych strzał. Mogą ukryć się w mroku swoich cel i mogą hańbę swoją przeistoczyć w rodzaj świątyni nietykalnej. Światu stało się zadość, świat idzie dalej swoją drogą, a im pozwala cierpieć.
    Mój los był inny.
    Udręka, jedna za drugą, szukały mnie, stukając do drzwi mojego więzienia. Wrota jego otworzyły się na oścież przed cierpieniem i wpuściły je. Przyjaciołom moim nie pozwolono mnie odwiedzać nigdy, albo prawie nigdy. Ale wrogowie moi mieli zawsze, ilekroć zapragnęli, otwarty do mnie dostęp.
    I pierwszy i drugi raz, kiedy wypadło mi stawić się przed sądem, a potem jeszcze dwa razy, kiedy przewożono mnie publicznie z jednego więzienia do drugiego, w warunkach niewypowiedzianie poniżających, wydany byłem na łup ciekawości i szyderstwa tłumu.
    Zwiastun śmierci przyniósł mi wieść swoją i odszedł. W zupełnej samotności, pozbawiony wszystkiego, co mogłoby pocieszyć mnie lub przynieść mi ulgę w mojem nieszczęściu, byłem zmuszony cierpieć katusze niewysłowione, ból i wyrzuty sumienia, jakie budziło we mnie i wciąż jeszcze budzi wspomnienie o matce mojej.
    Zaledwie czas zabliźnił nieco tę ranę (nie wygoiła się ona dotychczas jeszcze), kiedy żona moja, przez adwokata swojego, zaczęła mi nadsyłać ostre, złe, drażniące listy. Grozi mi nędza, z której czyniony mi jest zarazem zarzut. Mógłbym to znieść jeszcze. Ale z wyroku sądu pozbawiają mnie dzieci. Sprawia mi to niewypowiedziany ból, którego ostrość nigdy nie osłabnie. Przerażenie ogarnia mnie na myśl, że prawo może postanowić, aby mnie, ojcu, nie wolno było przebywać z dziećmi mojemi, i że postanowienie podobne może być wprowadzone w czyn. W porównaniu z ciosem tym niczem jest hańba pozostawania w więzieniu. O, jakże zazdroszczę wszystkim innym, krążącym razem ze mną dokoła podwórza więziennego! Dzieci ich — jestem tego pewien — czekają na nich, czekają na ich powrót, będą obsypywały ich pieszczotami.
  6. Posiadałem genjusz, głośne imię, wysokie stanowisko społeczne, sławę, świetny styl i odwagę wypowiadania się. Ze sztuki zrobiłem filozofię, z filozofii — sztukę. Nauczyłem ludzi myśleć inaczej, nadałem odmienne zabarwienie rzeczom. Wszystko, co mówiłem i robiłem, zdumiewało świat. Wziąłem dramat — najpospolitszą z form, jaką zna sztuka — i zrobiłem z niego zupełnie inny, subjektywny rodzaj twórczości, zbliżony do poezji lirycznej, podobny do sonetu; rozszerzyłem jego zakres, a zarazem zbogaciłem jego treść.
    Dramat, powieść, poemat, poezję, prozę, kunsztowny djalog z dziedziny życia rzeczywistego lub też djalog fantastyczny — wszystko, do czego się brałem, stroiłem w nową szatę Piękna. Kłamstwo, zarówno jak prawdę, podporządkowałem prawom istoty rzeczy i dowiodłem, że prawda i kłamstwo — są jedynie intelektualnemi formami bytu.
    Sztukę uważałem za szczyt rzeczywistości; życie — za jeden tylko z przejawów twórczości. Pobudziłem wyobraźnię współczesnych mi; dokoła mnie i o mnie tworzono legendy i myty.
    W jednem zdaniu streszczałem wszystkie systematy filozoficzne, cały byt — w epigramacie.
    Po za tem jednak było we mnie wiele innych jeszcze cech....
  7. Smutniśmy byli zawsze na tym świecie,
    Który pod okiem słońca się weseli“
    (Piekło, pieśń 7-a. Przekł. A. Stanisławskiego).
  8. Wiersz ten brzmi w oryginale niemieckim:
    „Wer nie sein Brod mit Tränen ass,
    Wer nie die kummervollen Nächte
    An seinem Bette weinend sass,—
    Der kennt Euch nicht, ihr himmlischen Mächte.“
  9. „O, Panie, odwagę i siłę mi daruj
    Na ciało i serce me patrzeć bez wstrętu.“
  10. W „Dorjanie Gray‘u“ mówię w jednem miejscu: „Nie można być nigdy dość ostrożnym w wyborze swoich wrogów“. Nie śniło mi się wówczas, że, za sprawą parjasów, stanę się sam parjasem. I dla tego właśnie tak pogardzam sobą.
  11. Była to niejako uczta z panterami. Wydawało mi się, że jestem czarownikiem, zaklinaczem wężów, wabiącym kobrę, ażeby uniosła się z trzcinowego koszyka, z ponad kolorowej chusty, i, na dany przez niego znak, rozpostarła swój pancerz i zamigotała nim w powietrzu, jak rośliną, zwolna kołyszącą się po wodzie....
    Były one dla mnie najbardziej lśniącemi ze wszystkich złocistych żmij, a jad ich był po części ich zaletą. Nie wstydzę się nigdy tego, że je znałem. Jeśli wstydzę się czegoś, to jedynie wstrętnej tej atmosfery filisterstwa, do której mnie wtrącono.
  12. Zamiast pisania wspaniałych, barwnych, dźwięcznych jak muzyka, utworów w rodzaju Salome“, Tragedji Florenckiej“ i La Sainte Courtisane“, musiałem wysyłać długie listy do adwokatów, których najbardziej zawsze się wystrzegałem. C. i A. byli nieporównani w swojem nędznem wypowiadaniu walki życiu. Dumas-ojciec, Cellini, Goya, Edgar Poe, Baudelaire — postąpiliby tak samo jak ja...
  13. Męką jest mówić prawdę; jeszcze gorzej być zmuszonym kłamać. Było to podczas mojego procesu: siedziałem na ławie podsądnych i słuchałem piorunującego oskarżenia prokuratora Lockwood‘a; można go było słuchać, jak ustępu z Tacyta, jak wiersza Dantego, jak jednej z płomiennych, miażdżących mów Savonarola przeciwko papieżom. Doznałem uczucia obrzydzenia wobec tego, czego wypadło mi wysłuchać. Równocześnie jednak błysnęła mi myśl, jak wspaniale brzmiałoby, gdybym ja sam powiedział wszystko to o sobie! Jasnem też odrazu stało się dla mnie, że to, co się mówi o człowieku — nie ma znaczenia, ważne jest tylko, kto mówi.
    Najwznioślejszym momentem w życiu człowieka — wierzę w to niezłomnie — jest chwila, w której pada on na kolana, bije się w piersi i spowiada się ze wszystkich swoich grzechów.
  14. Następujące po tem słowa zostały wycięte przez naczelnika więzienia, majora Izaaksona.
  15. Przy tym liście posłał Oscar Wilde Ross’owi rękopis De Profundis“.
  16. Opuszczam miejsce listu, przytoczone już w przedmowie Ross’a. (przyp. tłom.)
  17. Ztąd aż do końca następują słowa, zacytowane w przedmowie Ross’a. (przyp. tłom.)





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autorów: Robert Ross, Oscar Wilde i tłumacza: Róża Centnerszwerowa.